Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jestem, jestem, jestem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jestem, jestem, jestem - ebook

W zwartej prozie wibrującej od elektryczności i powstrzymywanych emocji Maggie O’Farrell przedstawia niebezpieczeństwa kryjące się tuż pod powierzchnią i rzuca światło na bezcenność, piękno i tajemnice samego życia.

Jestem, jestem, jestem to zdumiewający pamiętnik opisujący doświadczenia bliskiej śmierci, znaczące i definiujące jej życie. Choroba z dzieciństwa, która na rok przykuła autorkę do łóżka i której zdaniem lekarzy miała nie przeżyć. Nastoletnie pragnienie ucieczki, które o mało nie skończyło się katastrofą. Spotkanie z niebezpiecznym mężczyzną na bezludziu. I najbardziej przerażające ze wszystkiego codzienne zmagania, by chronić córkę (dla której ta książka została napisana) przed stanem pozostawiającym ją niewyobrażalnie bezbronną wobec miriady zagrożeń czyhających w życiu.

„Tam, gdzie inni pisarze bawią się papierem, O’Farrell chwyta łuk i strzałę, po czym celuje w ludzkie serce.” − The Times

„Niezwykłe… niewygodne i absorbujące − trudno oderwać się od lektury… Płynne, wytworne, pełne barwnych szczegółów. Jej proza wydaje się niepokonana.” − Guardian, Book of the Month, sierpień 2017

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-903-1
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Szyja 1990

Na ścieżkę przede mną zza głazu wychodzi mężczyzna.

Oboje, on i ja, znajdujemy się na odległym końcu mrocznego stawu, który leży ukryty w uformowanym w kształt misy szczycie tej góry. Nad nami rozciąga się mlecznoniebieskie niebo, tak wysoko nie rośnie żadna roślinność, jesteśmy więc tylko my, kamienie i nieruchoma czarna woda. Mężczyzna staje w rozkroku na wąskiej ścieżce i się uśmiecha.

Uświadamiam sobie kilka rzeczy. Że minęłam go wcześniej, w dole wąwozu, gdzie zwyczajem turystów uprawiających piesze wędrówki wymieniliśmy przyjazne pozdrowienie. Że tu, na tym odległym odcinku ścieżki, nie ma nikogo, kto by usłyszał mój krzyk. Że ten człowiek czekał na mnie: zaplanował wszystko starannie i drobiazgowo, a ja weszłam prosto w zasadzkę.

W ułamku sekundy wszystko to do mnie dociera.

Ten dzień, dzień, kiedy o mało nie zginęłam, zaczął się dla mnie wcześnie, tuż po brzasku, gdy budzik z grzechotem zatańczył koło łóżka. Musiałam włożyć uniform, wyjść z przyczepy i po kamiennych stopniach na palcach wejść do pustej kuchni, gdzie włączyłam piece, ekspresy do kawy, tostery, gdzie pokroiłam na kromki pięć wielkich bochenków chleba, napełniłam czajniki, poskładałam czterdzieści papierowych serwetek w orchidee z rozłożonymi płatkami.

Właśnie skończyłam osiemnaście lat i uciekłam. Od wszystkiego: od domu, szkoły, rodziców, egzaminów, oczekiwania na wyniki. Znalazłam pracę z dala od ludzi, których znam, w położonym u podnóża góry „holistycznym, alternatywnym ośrodku”, jak napisano w reklamie.

Podaję śniadanie, sprzątam po śniadaniu, wycieram stoły, przypominam gościom, żeby zostawili klucze. W pokojach ścielę łóżka, zmieniam pościel, sprzątam. Zbieram z podłogi ubrania, ręczniki, książki, buty, olejki eteryczne i maty do medytacji. Z narracji przedmiotów rozrzuconych w sypialniach uczę się, że ludzie nie zawsze są tacy, na jakich wyglądają. Rygorystyczny mężczyzna z silną skłonnością do moralizowania, który upiera się przy konkretnym stole, jedynym gatunku mydła i całkowicie odtłuszczonym mleku, ma upodobanie do miękkich jak obłoczki kaszmirowych skarpetek i bardzo wzorzystej jedwabnej bielizny. Kobieta z trwałą wymagającą odświeżenia ze spuszczonym wzrokiem siedząca przy kolacji w zapiętej pod szyję bluzce ma nocnego awatara noszącego stroje sado-maso w stylu hippicznym: ludzkie uzdy, małe skórzane siodła, cienki, acz groźny z wyglądu srebrny pejcz. Pokój pary z Londynu, z pozoru cudownie, do pozazdroszczenia idealnej, jest skąpany w smutku, nadziei, żałobie. Testy owulacyjne tłoczą się na półkach w łazience. Leki na płodność stoją na nocnych stolikach. Nie tykam ich, jakbym chciała przekazać wiadomość, że nic nie widzę, niczego nie jestem świadoma, nic nie wiem.

Przez całe rano przesiewam, organizuję i ułatwiam życie innym. Usuwam ludzkie ślady, zmazuję dowody świadczące o tym, że jedli, spali, kochali się, kłócili, myli, nosili ubrania, czytali gazety, pozbywali się włosów, naskórka, krwi, paznokci u stóp. Przemierzam korytarze, ciągnąc za sobą odkurzacz na długim kablu. Jeśli dopisuje mi szczęście, po lunchu do kolacji mam cztery godziny na robienie tego, na co mi przyjdzie ochota.

Poszłam więc nad staw – często się tam wybierałam w wolnym czasie – i z jakiegoś powodu postanowiłam ruszyć ścieżką na drugi brzeg. Dlaczego? Zapomniałam. Może tamtego dnia skończyłam pracę wcześniej niż zwykle, może goście zostawili mniejszy bałagan i wyrobiłam się przed czasem. A może słoneczna pogoda skusiła mnie do porzucenia zwykłej trasy.

Na tym etapie życia nie miałam też powodu nie ufać wsi. Brałam udział w kursie samoobrony prowadzonym w domu kultury w małym szkockim miasteczku na wybrzeżu, gdzie mieszkałam jako nastolatka. Instruktor, potężny mężczyzna w stroju judo, z niepokojąco posępną przyjemnością przedstawiał nam rozmaite scenariusze. Mierząc nas wzrokiem spod niezwykle krzaczastych brwi, mówił: późnym wieczorem wychodzisz z pubu i wielki koleś wyskakuje na ciebie z zaułka. Albo: jesteś w wąskim korytarzu nocnego klubu i pijak przyciska cię do ściany. Albo: jest ciemno, jest mgła, czekasz na zmianę świateł, a tu ktoś łapie pasek twojej torebki i przewraca cię na ziemię. Każdą z tych historii o niebezpieczeństwie kończył tym samym pytaniem, stawianym cokolwiek chełpliwym tonem: I co zrobisz?

Trenowałyśmy wbijanie łokci w gardła wyimaginowanych napastników, przewracając przy tym oczami, bo w końcu byłyśmy nastolatkami. Po kolei ćwiczyłyśmy najgłośniejszy wrzask, na jaki potrafiłyśmy się zdobyć. Posłusznie, monotonnym głosem recytowałyśmy słabe punkty męskiego ciała: oko, nos, gardło, lędźwie, kolano. Wierzyłyśmy, że mamy to załatwione, że poradzimy sobie z czającym się nieznajomym, z pijanym, ze złodziejem torebek. Byłyśmy przekonane, że uda nam się wyrwać z ich uchwytu, podnieść kolano, paznokciami uszkodzić oczy; uważałyśmy, że znajdziemy wyjście z tych niepokojących, a jednak dziwnie ekscytujących sytuacji. Uczono nas, żeby hałasować, zwracać na siebie uwagę, wrzeszczeć: Policja! Myślę też, że przyswoiłyśmy sobie jasny przekaz. Zaułki, nocne kluby, puby, przystanki autobusowe, światła przed przejściem: niebezpieczeństwo miało miejski charakter. Na wsi czy w prowincjonalnych miasteczkach takich jak nasze, gdzie nie było nocnych klubów, zaułków, a nawet sygnalizatorów, tego rodzaju rzeczy się nie zdarzają. Mogłyśmy robić, co się nam podoba.

A jednak tutaj, wysoko w górach, ten mężczyzna blokuje mi drogę, czeka na mnie.

Niezwykle ważne wydaje się, żeby nie okazać strachu, tylko grać według jego zasad. Idę więc dalej, wciąż stawiam jedną stopę przed drugą. Gdybym się odwróciła i zaczęła uciekać, w kilka sekund by mnie dogonił, poza tym byłoby w tym coś niezwykle obnażającego, ostatecznego. W oczach nas obojga moja ucieczka odkryłaby naturę tej sytuacji, przyśpieszyła jej rozwój. Jedyne wyjście to zachowywać się jak zwykle, udawać, że nie dzieje się nic odbiegającego od normy.

– Cześć raz jeszcze – mówi do mnie, a jego wzrok przesuwa się po mojej twarzy, ciele, gołych i zabłoconych nogach. Spojrzenie jest bardziej szacujące niż lubieżne, bardziej kalkulujące niż pożądliwe: to spojrzenie człowieka zastanawiającego się nad czymś, planującego logistykę czynu.

Nie potrafię spojrzeć mu w oczy, popatrzeć wprost na niego, a mimo to wiem, że ma blisko osadzone oczy, wysoki wzrost, siekacze barwy kości słoniowej, dłonie zaciśnięte w pięści na paskach plecaka.

Muszę odchrząknąć, żeby powiedzieć:

– Cześć.

Myślę, że kiwnęłam głową. Odwracam się bokiem, żeby go wyminąć: ostra mieszanina świeżego potu, skóry plecaka, jakiś bardzo chemiczny olejek po goleniu, który wydaje się mgliście znajomy.

Jestem za nim, idę, przede mną otwiera się ścieżka. Zauważam, że na zasadzkę wybrał wierzchołek góry: wcześniej się wspinałam, a teraz zacznę schodzić do swojego pensjonatu, wieczornej zmiany, pracy, życia. Wszystko to znajduje się w dole zbocza.

Dokładam starań, żeby z moich kroków emanowały pewność siebie, celowość, a nie przerażenie. Nie boję się, powtarzam sobie do wtóru oceanicznego ryku mojej krwi. Myślę, że może jestem wolna, że błędnie odczytałam sytuację. Może to absolutnie normalne, żeby się czaić na odludziu na młode dziewczyny, a potem pozwolić im odejść.

Mam osiemnaście lat. Prawie nic nie wiem.

Oprócz tego, że on jest tuż za mną. Słyszę chrzęst jego butów, szelest spodni uszytych z jakiejś oddychającej, przeznaczonej na każdą pogodę tkaniny.

I znowu tu jest, dostosowuje swoje tempo do mojego. Idzie blisko, intymnie, ramię w ramię jak przyjaciel: tak z koleżankami wracałam ze szkoły do domu.

– Piękny dzień – mówi, spoglądając mi w twarz.

Nie podnoszę głowy.

– Tak, piękny – odpowiadam.

– Bardzo gorący. Może pójdę popływać.

Kiedy tak maszerujemy ścieżką szybkim, zsynchronizowanym krokiem, uświadamiam sobie, że jest coś dziwnego w jego wymowie. Słowa przerywają się w połowie sylaby, głoski r są miękkie, p przesadnie podkreślone, ton płaski, niemal bez wyrazu. Może jest lekko „stuknięty”, by użyć popularnego powiedzenia, jak ten człowiek, który mieszkał przy naszej ulicy. Od wojny niczego nie wyrzucił, a jego frontowy ogród był zarośnięty bluszczem niczym zamek Śpiącej Królewny. Próbowaliśmy zgadywać, czym są niektóre spowite liśćmi przedmioty: to samochód, płot, motocykl? Nosił robione na drutach czapki, wzorzyste podkoszulki bez rękawów i za małe, niegdyś eleganckie garnitury, teraz oblepione kocią sierścią. Jeśli padało, zarzucał na ramiona worek na śmieci. Czasami przynosił na nasz próg zapiętą torbę z kociętami dla nas do zabawy, kiedy indziej był pijany, rozgorączkowany, toczył dokoła dzikim wzrokiem i wyrzekał na zgubione pocztówki, a wtedy mama brała go pod ramię i odprowadzała do domu.

– Zostańcie tu. Wrócę za minutkę – mówiła do nas i wychodziła z nim na chodnik.

Może, myślę z ulgą, na tym to polega. A nuż ten mężczyzna jest jak nasz dawny sąsiad, ekscentryczny, od dawna martwy, jego dom wysprzątano i odkażono, bluszcz ścięto i spalono. Powinnam być miła jak mama. Powinnam okazać współczucie.

Odwracam się do niego, gdy szybkim krokiem idziemy brzegiem stawu. Uśmiecham się nawet.

– Pływanie – mówię. – Brzmi fajnie.

A on zarzuca mi na szyję pasek od lornetki.

Dzień później wchodzę na posterunek policji w pobliskim miasteczku. Czekam w kolejce ludzi zgłaszających zgubione portfele, zabłąkane psy, porysowane samochody.

Policjant przy biurku słucha z głową przekrzywioną na bok.

– Zranił panią? – Brzmi jego pierwsze pytanie. – Czy ten mężczyzna uderzył panią, dotykał, złożył propozycję? Zrobił albo powiedział coś niestosownego?

– Nie, właściwie nie, ale…

– Ale co?

– Zrobiłby to – odpowiadam. – Miał taki zamiar.

Policjant mierzy mnie wzrokiem. Mam na sobie krótkie spodnie z łatami, liczne srebrne koła w uszach, podarte tenisówki, T-shirt z obrazkiem dodo i słowami: „Widziałeś tego ptaka?”. Moje włosy to dziko skręcona grzywa (naprawdę nie da się ich inaczej opisać); gość pensjonatu, Dunka o łagodnej twarzy, która przyjechała do pensjonatu z harfą i robótkami na drutach, wplotła w nie paciorki i pióra. Wyglądam na to, kim jestem: nastolatką po raz pierwszy mieszkającą samotnie w przyczepie w lesie, na kompletnym odludziu.

– Więc tak – policjant opiera się ciężko na stosie papierów – wybrała się pani na spacer, spotkała mężczyznę, przeszła z nim kawałek, zachowywał się trochę dziwnie, ale potem wróciła pani do domu cała i zdrowa. Czy tak mam rozumieć to, co mi pani opowiada?

– Założył mi na szyję pasek od lornetki.

– A potem?

– Potem… – Milknę. Nienawidzę tego człowieka z gęstymi brwiami, piwnym brzuchem, niecierpliwymi palcami jak serdelki. Nienawidzę go chyba bardziej niż tamtego nad stawem. – Pokazał mi kaczki na stawie.

Policjant nawet nie próbuje ukryć uśmiechu.

– Jasne. – Z trzaskiem zamyka notatnik. – Brzmi przerażająco.

Jak powinnam policjantowi opisać żądzę przemocy, która emanowała z tamtego mężczyzny niczym żar z kamienia? Wiele razy zastanawiałam się nad tą chwilą na posterunku i zadawałam sobie pytanie, czy coś mogłam zrobić inaczej, znaleźć słowa, które zmieniłyby bieg wydarzeń?

Mogłam powiedzieć: chcę się widzieć z pańskim przełożonym, z komendantem posterunku. Teraz, w wieku czterdziestu trzech lat, tak bym postąpiła, ale wtedy? Nie przyszło mi nawet do głowy, że to wchodzi w grę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: