Jubileusz - ebook
Jubileusz - ebook
Młody nauczyciel z galicyjskiej szkółki po pracy oddawał się pracy w ogródku. W krótkim czasie zaczął sadzić drzewka, aż stworzył lasek, który przez wiele lat codziennie pielęgnował. Teraz mija czterdziesta rocznica jego powstania. W szkole wnuczka bohatera trwają przygotowania do majówki. Nauczyciel w trakcie rozmowy ze staruszkiem wspomina o uczczeniu jubileuszu lasku podczas uroczystości. Przed dotychczas skromnym mężczyzną rodzą się nadzieje na docenienie jego pracy. Ubiera odświętne odzienie i wraz z żoną szykuje się do świętowania. Impreza zaczyna się na dobre, lecz nikt nie składa mężczyźnie gratulacji. Czyżby o nim zapomnieli? Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi. W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię. Michał Bałucki (1837-1901) – polski pisarz, autor komedii i powieści. Wykształcenie zdobywał na Uniwersytecie Jagiellońskim – początkowo z matematyki, a następnie z literatury. Stale związany był z Krakowem, który pojawia się w wielu jego utworach. Należał do tzw. pokolenia przedburzowców. Odrzucał romantyczną i mesjanistyczną narrację, wyczekując radykalnej zmiany w historii. Aresztowany pod koniec powstania styczniowego, spędził rok w więzieniu. W latach 60. XIX wieku został piewcą pozytywistycznych idei. Krytykował zakłamanie mieszczaństwa, wytykał niesprawiedliwości klasowe. Zasłynął jako twórca komedii. Zginął śmiercią samobójczą w 1901 roku na krakowskich Błoniach. Jego najważniejsze utwory to: „Grube ryby”, „Dla chleba”, „Pan burmistrz z Pipidówki”, „Pańskie dziady”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-26-44423-0 |
Rozmiar pliku: | 279 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na ratuszowej wieży miasteczka wybiła dwunasta. Z budynku szkolnego wysypała się chmara dzieci – sam drobiazg z czarnymi tabliczkami w drewnianych ramkach, z torbeczkami, tekami, tornistrami, i naraz cicha i ludna ulica ożywiła się gwarem hałaśliwej dziatwy, której ubrania stanowiły najrozmaitszą mieszaninę kolorów i krojów. Były tam i eleganckie surduciki, i granatowe marynarki ze złotymi galonkami, i bluzy kamlotowe; ale większa część dzieci odziana była tak, jak się dało, jak można było posztukować i wyłatać. Ten miał wypłowiały surdut przerobiony z ojca, tamten ze starszego brata ze stanem, który mu prawie do kolan dochodził, inny w krótkim spencerku lub kamizelce, a byli i tacy, co się i bez tego obywać musieli i na bosaka, w spodenkach zawieszanych na krajce maszerowali, wywijając z fantazją książkami związanymi rzemykiem lub kawałkiem sznurka.
Ruchliwy i różnobarwny ten tłum chłopców śmiejących się, hałasujących, popychających się swywolnie, powoli rozrzedzał się, rozpływał i ginął w ulicach i zaułkach miasta. Jeden chłopczyna całkiem biało ubrany, że wyglądał jak figurka z cukru, wyszedłszy prawie ostatni ze szkoły, pobiegł prędko na drugą stronę ulicy do staruszka, który w cieniu parkanu czekał na niego.
– Dziaduniu! jutro majówka – zawołał już z daleka, nim jeszcze dobiegł do niego.
– Taak? – odezwał się staruszek, a w wypłowiałych oczach jego odzwierciedliła się radość chłopca, jak słoneczny promień w strumieniu.
Chłopczyna, podnosząc się na palcach i gestykulując jedną ręką, bo drugą przyciskał książki pod pachą, zaczął mu opowiadać, jakie to niespodzianki szykują się na jutrzejszą majówkę, ile to łokci będzie miał ogon latawca, którego subiekt z korzennego sklepu klei dla dzieci swego pryncypała, jakie śliczne czako ze złotego i srebrnego papieru będzie miał syn burmistrza, a dzieci aptekarza imają dostarczyć prześlicznych, ogni bengalskich białych i czerwonych.
Malec rozgadał się, że mu aż jasne włoski trzęsły się przy żywych ruchach głowy i tańcowały po białych ramionkach, a staruszek, oparty na lasce, pochylony ku niemu, słuchał z zajęciem i pobłażliwym uśmiechem, w którym widać było serdeczne przywiązanie do malca.
Wtem jedno okno budynku szkolnego otwarło się i ukazała się w nim rumiana twarz pana profesora świecąca od potu.
– Sługa, sługa, jakże tam zdrowie? – zapytał staruszka podniesionym głosem.
Staruszek uchylił słomianego kapelusza i posunął się z wnukiem pod samo okno.
– Jutro mamy majówkę – odezwał się profesor, podając mu tabakierę na powitanie.
– A wiem, wiem, właśnie mi Ludwiś mówił – i dotknął delikatnie dwoma palcami tabaki przez grzeczność tylko, bo nigdy nie zażywał.
– I wybieramy się do pańskiego lasu. Bo ten lasek, to podobno pańskie dzieło?