Julita i huśtawki - ebook
Julita i huśtawki - ebook
Przejmująca opowieść o czasach, w których wszystkiego było po równo.
Wszystkiego oprócz miłości…
Do rodzinnego miasteczka przyjeżdża pisarz Koli, by przez parę tygodni pracować nad książką i jednocześnie prowadzić przewrotną grę z ukochaną Metką. To właśnie ona, a także jej dawni znajomi stają się głównymi bohaterami jego powieści. Dzieciństwo, młodość, pierwsze miłości, pierwsze śmierci...
Ale to Metka interesuje go najbardziej, to ją kocha i zachłannie kolekcjonuje wszystko, co się z nią wiąże: jej doznania, fakty z jej życia i ludzi z jej przeszłości oraz teraźniejszości.
Wędrując po miasteczku, szuka wspólnych śladów, próbuje odtworzyć dawne zdarzenia, dociera do podskórnego nurtu wzajemnych powiązań.
Julita i huśtawki to jednak nie tylko powieść o młodości, miłości i namiętności. Jej pełnoprawnym bohaterem jest też PRL. Hanna Kowalewska opowiada o nim w sposób wyjątkowy – ostro, ironicznie, bez sentymentalizmu, obnażając wiele absurdów tamtego czasu.
Jaki wpływ na bohaterów ma epoka, a jaki rodzina i dom, w którym żyją? Czy uda im się przezwyciężyć różne obciążenia i wygrać z losem?
Pierwszomajowe pochody, oranżada, kamienna wanna z czarodziejską wodą, anioły, koty, kałuże i prowincja, na której może zdarzyć się wszystko, w przewrotnej i wciągającej powieści Hanny Kowalewskiej.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05959-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zasługują na epopeję miasteczka prowincjonalne... Nie za duże, nie za małe. Z domem kultury, szkołą i muszlą koncertową, z restauracją i paroma barami, z dużym domem partii, przerobionym teraz na bank czy sąd, z jeszcze większym kościołem albo nawet dwoma. Zasługują na epopeję owe miasteczka, teraz znowu powiatowe, którym się wydaje, że gdyby się trochę rozrosły wszerz i wzdłuż, i może jeszcze odrobinę wzwyż, to mogłyby się równać z tymi śmiechu wartymi, zapyziałymi miastami, które jeszcze do niedawna udawały stolice województw. Miasteczka w dolinach rzek, przyczepione do dawnych traktów, przecięte bocznymi szosami, przytulone do zapomnianych torów kolejowych — takie ważne, takie ważne...
Powietrze w pobliżu jednego z nich ciemnieje jak stare srebro. Zmierzch. A w tym zmierzchu Metka i ja — na szosie, w samochodzie zmierzającym do naszego Rodzinnego. Skręcam w polną drogę tuż przed tablicą obwieszczającą radośnie jego nazwę. Widać stąd doskonale zarysy domów i pierwsze światła.
— Mam w dupie małe miasteczka! — Metka cytuje ulubionego poetę. I to jest prawda. Ma je gdzieś. Jak wszystko, co mogłoby ją spętać. Lubi być wolna. Lubi być sobą. Lubi. Ale umie też włożyć gorset, gdy chce.
Teraz jednak rozbiera się nieśpiesznie — sandały lądują w pyle drogi, sukienka po chwili chwieje się na przydrożnym oście, stanik ozdabia pagórkowato skraj miedzy. Metka wie, jak pokonać Rodzinne, jak się dobrać do moich sentymentów i nostalgii. Już nie wpatruję się w znany i bliski zarys domów, nie dławi mnie nagły skurcz wzruszenia, widzę tylko jej nagie, opalone w solarium ciało. Wysypujemy się z samochodu do miękkiego rowu, toczymy w głąb pszenicznego pola, tratujemy je. Biodra Metki wygięte na krecim kopczyku. Jestem kretem. Szukam wejścia. Wchodzę w nie. Drążę w wilgotnej ciemności. Sięgam dna. Metka krzykiem podrywa stado wron.
Odpoczywamy, kontemplując kołujące w przestworzach ptaki.
— We wronach byłoby mi do twarzy — mówi Metka, przykładając do szyi pióro, które przyszybowało do nas z wysoka. Ma rację, czarny kolor zawsze ją zdobił.
— Osobiście wolałbym cię jednak w takiej lekkiej białej chmurce. — Pokazuję jasny strzęp na niebie. — Skromnie i wygodnie. Wystarczyłoby tylko ją rozdmuchać i już bym cię miał.
Metka przytula się w odpowiedzi.
— Do tego, Koli, to ty masz głowę.
Ma rację. Mam do tego głowę. I ona ma do tego głowę. Czy to źle?
Zdejmuje z mojego ramienia mrówkę, potem palcami czesze moje włosy, wydmuchuje z nich pszeniczne źdźbła. Robi to starannie i pieszczotliwie. Zabawa i obowiązek, a właściwie zabawny obowiązek.
— Czas na nas, Koli — przypomina, wyjąwszy ostatni paproch. — Zbieraj się. Czyżbyś nie pamiętał, że wkroczyliśmy w przestrzeń małomiasteczkową, gdzie nie mamy prawa bliżej się znać, w każdym razie nie na tyle, by się kochać w pszenicy. W dodatku w tej pszenicy! — Chichocze, przypomniawszy sobie, że pole należy do jednej z bardziej wścibskich bab.
Rzeczywiście. Dzieli nas z Metką kilka spraw, które gdzie indziej nie mają żadnego znaczenia. Zapominamy o nich, wyjeżdżając, przypominamy sobie przy kolejnych powrotach. To są sprawy STĄD:
Jest od ciebie kilka lat starsza! Stare pudło i w dodatku cudza żona!
Ma duszę sklepikarza, jak jego starzy. Tylko że on sprzedaje siebie i ponoć nie za dobrze mu to idzie. Nic dziwnego, miernota może spłodzić jedynie miernotę.
Wiesz, jaka to rodzina? Łapówkarze i partacze! Pamiętasz, co jej ojciec zrobił twojej matce?
Chyba nie zapomniałaś, co jego ojciec zrobił twojemu ojcu?
Co powie ksiądz?
Co powiedzą ludzie!
Stare sprawy. Tutaj nie do przeskoczenia. Nie do ugłaskania. Te i inne zdania nie padają tylko dlatego, że nikt nie wie o Metce i o mnie, o wspólnym mieszkaniu, pszenicy i o wielu innych rzeczach.
— To dziecinada — mówię. Nie po raz pierwszy zresztą. — Po co my się właściwie ukrywamy? I to tak długo! Gdybyśmy mieli po szesnaście lat, to jeszcze bym zrozumiał.
Metka wzrusza ramionami. Ściera rozmazany makijaż. Będzie udawała dobrą córkę i dobrą żonę. Kiedy ona ostatni raz widziała męża? Miesiąc temu? Dwa miesiące? Trzy? Na pewno na Wielkanoc, a potem już chyba nie.
— Męczy mnie to — dodaję.
— To twój problem, Koli, że cię męczy. Ja się wyprę. Nigdy z tobą nie spałam, nie mieszkałam i w ogóle mało cię znam. Nie mogłabym tego zrobić swemu tatusiowi. Mamusi też nie. Przecież serce by jej pękło — mówi, pudrując nos. — Wiesz, jakie ona ma słabe serce.
Wiem. Ma serce jak dzwon, ale to bez znaczenia. Metka funkcjonuje tak od wielu lat i nie zamierza niczego zmienić, choćbym miał się udławić kłamstwem.
— Po co ci prawda, Koli? Prawda jest taka nudna. I tyle jest z nią kłopotów. Ja mówię ludziom tylko to, co chcą usłyszeć. Czy to źle? Są wtedy zadowoleni, a czasami nawet szczęśliwi. Dlaczego miałabym ich martwić? Nie rozumiem... — przeciąga ostatnie słowa, co ma oznaczać, że chce, bym ją pocałował. Całuję. Usta Metki smakują jak żadne inne. Zawsze całuję ją tuż przed nałożeniem szminki. Tu, przed naszym Rodzinnym, wybiera szminkę pastelową, bo jej mamusia toleruje jedynie mało rzucające się w oczy odcienie.
— Czy mnie również mówisz to, co chcę usłyszeć?
— Zazwyczaj, kochanie. Choć nie tak często, jak bym chciała.
— Rany, Metka!
Śmieje się w odpowiedzi. Sięga do samochodu po szczotkę i czyści moją marynarkę. Robi to z pedantyczną dokładnością, która objawia się u niej zawsze kilka metrów przed pierwszymi zabudowaniami Rodzinnego. Tak jakby gdzieś tu — w trawie, w zbożu, w dziupli starego drzewa — chowała drugą siebie i zamieniała się z nią przed przekroczeniem granic miasteczka. Nawet sukienka układa się na niej teraz inaczej, mniej ponętnie i swobodnie. Ciało gubi się w fałdach, twarz przybiera inny wyraz. Nie znam już tej spokojnej i poważnej kobiety w średnim wieku, nigdy bym się za nią nie obejrzał i nie wziąłbym jej w ramiona.
— Jadę już, Koli — mówi.
Wsiada do samochodu. Ja pójdę dalej piechotą. W domu powiem, że podrzucił mnie jakiś znajomy, bo właśnie zepsuł mi się samochód. A może opowiem ładniejszą historyjkę? Umiem wymyślać je na poczekaniu. Ale nie to jest najważniejsze, by umieć je wymyślać — przecież zawsze ktoś może to zrobić za nas. Ważniejsze jest, by je z przekonaniem opowiadać. Metka robi to lepiej, po mistrzowsku. Ale ja też nie najgorzej.
Zostawia mnie na szosie, w mroku, metr od granicy Rodzinnego, miasteczka, które jak każde inne zasługuje na epopeję. Tak myślę zawsze, ilekroć zbliżam się do jego granicy. I teraz też ta myśl powraca jak nachalny i nużący lejtmotyw, a jednocześnie jak prześmiewcze wyzwanie. No tak, nigdy nie napiszę o nim epopei, choć coś o nim napiszę — i to nawet tego lata.
W tej chwili nie ma to zresztą znaczenia. Ważne jest tylko to, że Rodzinne odbiera mi Metkę i tak bardzo odmienia. I mnie także! Wchodzę w wąskie uliczki i czuję, że znowu coś mnie ściska za gardło — jakaś niewidzialna pętla, powrósło skręcone z tęsknoty, miłości, nienawiści, strachu, złych i dobrych wspomnień. Tracę oddech. Kurczę się i zmieniam. Bez swojej woli jeszcze raz jestem tym, na kogo TUTAJ czekają.
Ale tym razem po to tu właśnie przyjechałem. Potrzebuję tego skurczu i siebie tutejszego, i jednocześnie przeszłego. Potrzebuję dawnej Metki i pozostałych — Róży, Bąka, Medyka, Anity, Bazylego, nawet Ulki i Karoliny. I Julity. Tak, jej najbardziej! Tu sobie o wszystkim przypomnę, o pierwszych smakach, o pierwszych zapachach, o pierwszych odkryciach i lękach. I o tym, o czym opowiadała mi Metka, leżąc obok mnie, popijając czerwone wino i przeplatając opowieści pieszczotami. Historia pewnego pokolenia — zamiast ksiąg kilka krótkich rozdziałów. Zamiast Telimeny Metka. Zamiast trzynastozgłoskowca zwykła proza. Tylko prowincja tak samo senna. Czas przeszły wtopiony w teraźniejszość jak kamienie na brukowanej ulicy. Skręcam w jedną z takich ulic i słucham swoich kroków — raz piaszczystych, to znowu kamiennych. A zaraz potem już asfalt i miękkie plaśnięcia. Jeszcze jeden zakręt i zobaczę dom.