Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jutro będzie „Zemsta”. Dzienniki 1984–2005 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jutro będzie „Zemsta”. Dzienniki 1984–2005 - ebook

A może wydać je za życia? Nie, nie wypada, po śmierci.
Tadeusz Łomnicki powiedział kiedyś: – Zazdroszczę publiczności, która ogląda mnie w „Karierze Artura Ui”. Andrzej Łapicki mógłby powiedzieć więcej: – Zazdroszczę publiczności, która ogląda mnie w czymkolwiek. Dlaczego mógłby? Bo był znakomitym aktorem o zabójczej prezencji, świetnie wychowanym synem profesora prawa rzymskiego, który czuł się naturalnie nawet w najwytworniejszym towarzystwie. Czarował już samym głosem, jakże charakterystycznym – gdy w roku 1955 czytał w radiu powieść „Królewna”, wymierały ulice polskich miast, wszyscy pędzili do radioodbiorników. Jedni zapamiętali go jako Kettlinga w serialowych „Przygodach pana Michała” (1969) Pawła Komorowskiego i kapitana MO z „Lekarstwa na miłość” (1965) Jana Batorego, inni jako bohatera „Wesela” (1972) czy „Wszystko na sprzedaż” (1969) Andrzeja Wajdy i „Jak daleko stąd, jak blisko” (1971) Tadeusza Konwickiego, jeszcze inni jako aktora teatrów Erwina Axera i Adama Hanuszkiewicza.
Gdyby nie aktorstwo, na które zdecydował się podczas II wojny światowej, błyszczałby pewnie jako sławny pisarz, prawnik czy polityk. O politykę tylko się otarł, w czasach pierwszej „Solidarności”, zostawszy posłem. Z aktorstwa przerzucił się na reżyserię teatralną, został też rektorem stołecznej Akademii Teatralnej, dyrektorem Teatru Polskiego i prezesem Związku Artystów Scen Polskich.
Był świadom swych ograniczeń – nie porywał się na repertuar romantyczny, nie marzył o Hamlecie. Jego teatralnym idolem był Aleksander hrabia Fredro – wykwintny panicz o fantastycznym poczuciu humoru. On też czuł się właśnie kimś takim. Starał się zawsze zachować dystans, co przeszkadza w „graniu bebechami”. Na aktora był może nawet za inteligentny. A inteligent, co podkreślał, się wstydzi. Z tego powodu Łapicki skromnie umieszczał siebie w pierwszej dziesiątce współczesnego mu aktorstwa polskiego, ale nigdy nie na podium. Powtarzał autoironicznie, że jest Mastroiannim Jana Rybkowskiego. Powodzenie u kobiet miał legendarne, gustował w blondynkach. Na ten temat jednak gustownie milczał.
Żartował z samego siebie, że jest mistrzem mów pogrzebowych. Teraz, niejako zza grobu, przemawia do nas ze swych pisanych przez 21 lat „Dzienników”. I pewnie śmieje się w zaświatach, widząc zdumione miny czytelników:
Takiego „niegrzecznego” się mnie nie spodziewaliście, prawda?

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-2106-6
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie wszystko o moim Ojcu

Ojciec był, i wciąż pozostaje, najważniejszym mężczyzną mojego życia. Wszystkiego jednak o Nim nie wiedziałam. Nie wiedziałam, że w 1984 roku, kiedy byłam na emigracji we Francji, zaczął pisać „Dzienniki”. Czasem wtrącał w rozmowie: „Wszystko, co po mnie zostanie, to dwie, trzy role i zapiski, które teraz robię”.

Nie chciał mi ich dać do przeczytania, mówił, że zeszyty z zapiskami – bo oczywiście pisał odręcznie, komputera nigdy nie opanował – trzyma w srebrnej misie pod telewizorem. Misa, jedno z niewielu sreber, które Mamie udało się uratować, gdy uciekała z majątku na Kujawach przed Rosjanami, była równie cenna. Wiedział, że tylko ja będę w stanie odczytać te zapiski, bo Jego trudny do rozgryzienia charakter pisma znam od dziecka.

Mijały lata, wróciłam z emigracji, rozwiodłam się i codziennie rozmawiałam z Rodzicami, o wszystkim. W naszej rodzinie rozmowa, wymiana myśli na sto tematów była ważniejsza niż obiad na stole, zwłaszcza że Ojciec nie znosił zapachów gotowania w mieszkaniu.

W 2005 roku umarła moja Mama – Ojciec uznał wtedy, że Jego życie też się skończyło. Odłożył ostatni zeszyt z zapiskami do srebrnej misy i zastrzegł kategorycznie: „Pamiętaj, zależy mi wyłącznie na »Dziennikach«. Pogrzeb urządź skromny, niech przemówi Janek Englert, nikt więcej, żadnych mów oficjalnych, żadnych odznaczeń, żadnej Alei Zasłużonych. Chcę leżeć z Żoną w rodzinnym, XIX-wiecznym grobie na Powązkach. Natomiast później, zza grobu, chcę przypieprzyć wszystkim »Dziennikami«”.

Doskonale rozumiałam, o co Mu chodzi. Cale życie przeżył w gorsecie dobrego wychowania. Nie umiał nikomu w oczy powiedzieć prawdy. Podtrzymywał męczące Go znajomości, bo tak wypadało. Nie chodził na premiery, żeby nie kłamać, że było świetnie, gdy nie było świetnie.

Męczył Go przedwojenny panicz z dobrego domu, którym był do końca, co, jak sam twierdził, przeszkadzało Mu w zawodzie.

Nigdy nie zabierał się do repertuaru romantycznego, bo jak tu wadzić się z Bogiem na Mont Blanc, gdy dobre wychowanie nie pozwala. Terapeutyczne ujście znajdował więc w pisaniu „Dzienników”. Pisał, leżąc na tapczanie, niczym – toutes proportions gardées – Jego przyjaciel Tadeusz Konwicki. Zamyślał się, patrząc na holenderski portret „Fajczarza” – który teraz powiesiłam sobie w mieszkaniu, naprzeciwko kanapy, i też na niego patrzę – no i kreślił kolejne zapiski, tydzień po tygodniu.

Charakterystyczne, że zaczął je pisać, mając sześćdziesiąt lat. Wcześniej Jego głównym zajęciem pozazawodowym były flirty z pięknymi polskimi aktorkami, pod warunkiem że były blondynkami. A tego na pewno opisywać nie chciał, zwłaszcza że miał do tego dosyć ironiczny stosunek, co krzywdziłoby zakochane w Nim kobiety. Pamiętam, jak kiedyś narzekał na bezsenność, więc poradziłam Mu, żeby przed snem liczył swoje blondynki. „O, nie – jęknął. – Nie zasnąłbym do rana”.

Dlaczego czekałam z wydaniem Jego „Dzienników” aż pięć lat? Czego się bałam? Tego samego, co Ojciec za życia. Zrobienia przykrości ludziom, których lubię i cenię, i, co zabawne, których Ojciec również lubił i cenił.

Ojciec był osobą chimeryczną, zmienną w nastrojach. Był, jak to się teraz modnie mówi, skrajnie dwubiegunowy w osądzie zdarzeń i w ocenach ludzi. Często słyszałam od Niego o kimś, że jest strasznym skurwysynem, po czym ten człowiek wpadał do nas na kolację, klepali się z Ojcem po plecach, a gdy gość wychodził, Ojciec mówił: „No, bardzo w porządku facet”. Nasiąkałam tym od dziecka, więc mnie to w ogóle nie dziwiło, ale czytelników „Dzienników” może nieco zdziwić. Radzę więc przeczytać całość, nie sugerując się zdaniem, że pan X to fałszywiec, i do tego niezdolny artysta, bo kilkadziesiąt stron dalej X okaże się utalentowanym i oddanym przyjacielem Ojca.

Dotyczyło to również rodziny – na wielu stronach Ojciec zachwyca się Danielem Olbrychskim, za którego wyszłam za mąż pod koniec lat siedemdziesiątych. Ojciec nawet sprzyjał naszemu bliższemu poznaniu się, ceniąc Daniela za jego odwagę i prostolinijność. „Nawet gdy wytarza się w błocie, wychodzi z niego czysty” – mówił. No ale gdy po paru latach dowiedział się, że nie jestem najszczęśliwsza w tym związku, Daniel okazał się godzien najgorszych inwektyw. Co tu dużo mówić, ta zmiana oceny brała się z miłości do mnie. Ojcu zależało na tym, żeby córka była szczęśliwa, dlatego tracił obiektywizm. Jedno tylko było bezdyskusyjne – to, że Daniel jest wielkim aktorem.

Ta skrajność dotyczy także sprawy dla Ojca niezwykle ważnej – przyjaźni z Gustawem Holoubkiem i Konwickim. Tadzia Konwickiego Ojciec wielbił. Miał z nim niezwykłe porozumienie. Łączył ich etos przedwojennego chłopca, te same lektury, ten sam sceptyczny sposób patrzenia na świat. Przyjaźń z Tadeuszem, która zaczęła się w Łodzi pod koniec lat czterdziestych i trwała do końca życia, była dla mojego Ojca rodzajem nobilitacji. Aktorstwa Ojciec specjalnie nie szanował. Uważał, że to zawód dla narcystycznych idiotów, że inteligencja w nim tylko przeszkadza. Złościł się, że nie został prawnikiem, jak Jego ojciec Borys, albo lekarzem, tylko aktorem, i nawet po pięćdziesiątce musi się wygłupiać, co jest już w ogóle bez sensu. Na szczęście miał przyjaźń Konwickiego, ich codzienne telefony o stałych porach i przebywanie w sferze intelektualnych zainteresowań tego wielkiego pisarza, jakże dalekich od zainteresowań kolegów aktorów. Bo Ojciec nie chodził po przedstawieniu do SPATiF-u, nie pił wódki z innymi aktorami, którzy w kółko międlili stare teatralne anegdoty. Utrzymywał kontakt tylko z Tadziem. I, oczywiście, chciał mieć Tadzia na wyłączność. Tyle że miłością Tadzia był z kolei, co Ojciec z bólem przyznawał, Gucio Holoubek.

Stosunek Ojca do Holoubka wyrażony w „Dziennikach” jest spowodowany zazdrością o Tadzia. Byłam wielokrotnie świadkiem tego, jak Ojciec mówił, że największym aktorem w tym kraju, no może poza Tadeuszem Łomnickim, jest Gustaw Holoubek. Opowiadał, że przedstawienia „Trąd w Pałacu Sprawiedliwości”, którym Holoubek podbił Warszawę w latach pięćdziesiątych, nie zapomni do końca życia. Gdy się spotykali, najczęściej na kawie u Bliklego, to się lubili, widziałam to w ich oczach. No, ale ta zazdrość o Tadzia. Nie widziałam Ojca zazdrosnego o jakąkolwiek kobietę, to raczej kobiety były zazdrosne o Niego. Jednak w przypadku Tadzia i Gucia zazdrość, ten zielonooki potwór, miała nad Nim władzę i kazała Mu pisać zdania okrutne i niesprawiedliwe. Nie chciałam ich cenzurować, bo oddają one dosyć pokrętny charakter Ojca, pozornego egoisty, zaborczego, wymagającego wiele od świata, a tak naprawdę człowieka niepewnego siebie, nieustannie zmagającego się z wątpliwościami na swój temat.

Oczywiście, było też w tym pokrętnym uczuciu do Gucia trochę zazdrości zawodowej. To Łomnicki mówił, że „każdy ma swojego Holoubka”, kogoś, kogo trudno przeskoczyć, kto zabiera ci role, które mógłbyś zagrać. Dlatego Ojciec był tak szczęśliwy, że ukochany Konwicki w „Jak daleko stąd, jak blisko”, filmowym manifeście ich pokolenia, w głównej roli obsadził Jego, a nie Gucia, który zresztą miał o to do Tadzia pretensje.

Co prawda Ojciec uważał, że tę rolę zawdzięcza Dance Konwickiej, żonie Tadeusza, która miała do Niego wyraźną słabość. Poza tym w filmie było wiele scen łóżkowych, do których Ojciec, w przeciwieństwie do Gucia, był stworzony. A tak naprawdę to reżyserzy chętnie obsadzali Ojca w roli samych siebie, jak chociażby Wajda we „Wszystko na sprzedaż”, bo miło chociaż przez dwie godziny filmu wyglądać tak dobrze jak Łapicki.

Zniechęcenie uprawianym zawodem, fikcja, w której spędził czterdzieści lat, osiągnęły swoją kulminację na początku lat osiemdziesiątych. Na pierwszej stronie „Dzienników” Ojciec pisze o swym pobycie na planie „Dziewcząt z Nowolipek” Barbary Sass: „Całowałem młodą dziewczynę, Marysię Ciunelis – kiedy to się skończy?”. Ten Jego nastrój zbiegł się ze zmianami politycznymi w naszym kraju, aktorzy zaczęli brać w nich czynny udział – czytając wiersze w kościołach, bojkotując Telewizję Polską, uczestnicząc w wiecach. Ojciec, wchodząc w politykę, zobaczył nagle inny, prawdziwy świat, i to Go zachwyciło. Ale szybko dała o sobie znać Jego prawdziwa natura. Zdjęcie na plakacie z Wałęsą, marsze w rozentuzjazmowanym tłumie, wygrana w wyborach z Urbanem, występ na wiecu z Yves’em Montandem – to było wspaniałe. Ale gdy jako poseł musiał się spotykać w pokoiku gdzieś na tyłach kina Skarpa z jakimiś staruszkami narzekającymi na problemy lokalowe, to to już nie było dla Niego. Społecznikiem był żadnym, urodził się po to, żeby błyszczeć. Błyszczał nawet w roli mistrza mów pogrzebowych – jak tylko któryś z aktorów umarł, dzwonili po Niego. Każdy występ – w Sejmie, na cmentarzu czy na scenie – wciągał Go. Staruszki w pokoiku za kinem Skarpa tolerował tylko wtedy, gdy mówiły Mu, jak się w Nim kiedyś kochały.

Po latach powiedział mi nagle, że polityka to jednak brudna rzecz i że tylko życie w fikcji ma sens. Zachwyt luminarzami naszej polityki szybko zmienił się u Niego w wielkie rozczarowanie – jest to na pewno niesprawiedliwe i krzywdzące dla tych, którzy przesiedzieli lata w więzieniu, walcząc o wolność. Ojciec jakby nie chciał o tym pamiętać, zarzucając im kompromisy, na jakie szli wobec komunistów. Być może dlatego, że sam walczył ze swoim skłonnym do kompromisów charakterem.

Po latach rozstania z zawodem wrócił do aktorstwa, które przychodziło Mu łatwo. W latach osiemdziesiątych Jerzy Stuhr powiedział w wywiadzie: „Taki Łapicki to ma dobrze, siedzi sobie na scenie, leciutko podaje tekst, a ja muszę się napocić, nachodzić na czworakach, żeby uzyskać efekt, który on osiąga w pięć minut”. To prawda, Ojciec uważał, że próby trzeba prowadzić lekko i góra do trzynastej, a nie jak u Lupy i Warlikowskiego po dwadzieścia godzin. Po co? To przecież musi iść lekko. Dlatego lubił sztuki Fredry, panicza całą gębą. Nie zmagał się z Thomasem Bernhardem, czyli z zamiataniem austriackiego Holocaustu pod dywan. Ale lekkość nigdy nie była w cenie, więc Ojciec cierpiał, za to dziś nikt już tej lekkości nie potrafi osiągnąć.

Ojciec cały był przedwojenny, oprócz świetnego wyglądu miał także fotograficzną pamięć – czytał stronę i od razu jakby ją skanował. Miał skaner w oczach, czasem bałam się tego Jego wszystkowidzącego wzroku. Gdy szukał w gazecie wzmianki o sobie, wyłapywał wszystkie zdania, w których była „Ameryka Łacińska”. Skaner odbierał ją jako Andrzej Łapicki. Gdy pod osiemdziesiątkę pamięć zaczęła Mu szwankować, wściekał się, że musi się tak męczyć z tekstem. „Gdyby dopadło mnie to wcześniej – mówił – nigdy nie zostałbym aktorem”.

Teraz czytelnikom „Dzienników” Ojca jestem winna wprowadzenie o charakterze rodzinnym, bez którego nie sposób zrozumieć kontekstu niektórych zapisków.

Mój Dziadek Borys Łapicki był profesorem prawa rzymskiego na Uniwersytecie Warszawskim, a po wojnie na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie został nawet rektorem. Jego nieliczne żyjące jeszcze studentki wspominają, że był dużo przystojniejszy od swojego syna. Poza tym był bardzo powściągliwy w okazywaniu uczuć, w przeciwieństwie do Babci Zosi, która była emocjonalna, chciała, zresztą ku przerażeniu rodziny, zostać aktorką. Przesłuchiwał ją sam Konstanty Stanisławski. Obowiązkowym punktem domowych herbatek był zawsze występ Babci – chciano, żeby coś zaśpiewała albo wyrecytowała. Nie dawała się długo prosić – uwielbiała to. A Dziadek, a później i mój Ojciec, umierał wtedy ze wstydu. Babcia – biała Rosjanka o nazwisku Fromont – kochała syna Andrzeja wielką, graniczącą z uwielbieniem miłością, rozpieszczała Go do niemożliwości. Zwłaszcza że ich pierwszy syn umarł w dzieciństwie. Kiedy Ojciec poszedł walczyć w powstaniu warszawskim, Babcia szalała z lęku. Po paru dniach przyszła wiadomość od rzekomego świadka, że Ojca rozstrzelali. Babcia położyła się do łóżka, chcąc umrzeć. Ojciec rzeczywiście miał być rozstrzelany, już kopał sobie grób, ale uratowała Go znajomość niemieckiego. Niemcy złapali jakiegoś bandytę i potrzebny był tłumacz. Potem, korzystając z zamieszania, uciekł. Po latach opisał to zdarzenie w felietonie – gdy wyznaczono Go do rozstrzelania, włożył ręce do kieszeni i zagwizdał amerykański standard „Cheek to Cheek” – jak umierać, to w dobrym stylu!

W latach osiemdziesiątych spotkaliśmy w Milanówku starszą panią, świadka tej sceny, która wciąż była pod wrażeniem zachowania Ojca. A on ucieszył się, że usłyszałam jej relację, bo pewnie podejrzewał, że nie do końca wierzyłam w Jego powstańcze opowieści. Gdy Ojciec pojawił się w domu cały i zdrowy, Babcia zemdlała z wrażenia, a Dziadek Borys, nie ruszając się z fotela, powiedział tylko: „Dobrze, że jesteś”. Ojciec był więc mieszanką emocjonalności Babci Zosi i chłodu Dziadka Borysa. Chłód pojawiał się u Niego w nieoczekiwanych momentach, jakby stawiał przed ludźmi ścianę. Przy Jego szarmie i dobrym wychowaniu robiło to piorunujące wrażenie. Często stosował ten zabieg świadomie.

Ojciec chodził do warszawskiego Liceum Batorego, elitarnej szkoły, gdzie wpajano uczniom charakterystyczny etos – wzorem był bohater Conradowski, hasłem – mężczyzna nigdy nie płacze. To łączyło Ojca z Konwickim, uczniem Liceum Zygmunta Augusta w Wilnie. Podczas okupacji Ojciec był studentem Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej. Poszedł doń, jak twierdził, bo usłyszał, że studiują tam ładne panienki. Tajne komplety odbywały się na Ochocie, koło Filtrowej, zawsze mówił o tych czasach, gdy tamtędy przejeżdżaliśmy: „O, tu mieli mnie rozstrzelać, a tu całą noc leżałem w kartoflach, bo strzelali”. Gdy poszłam z Nim na „Pianistę” Polańskiego, ogromne wrażenie zrobiła na mnie scena z zastrzeloną w alei Niepodległości kobietą, która nie wypuściła z objęć wazonu. A ojciec w ekskluzywnym kinie Silver Screen, gdzie widzowie podczas seansu popijali szampana, szepnął mi do ucha: „Widziałem to na żywo. Cały dzień klęczała oparta o wazon”.

Ale oprócz paru wstrząsających wspomnień wojna jawiła się Ojcu dość rozrywkowo – tańce przy piosenkach z patefonu, randki – przyznał mi się, że podczas pewnej randki odkrył, że pod łóżkiem, w pokoju pożyczonym od kolegi, leżały granaty szykowane na wybuch powstania. Ten obraz kłócił mi się w dzieciństwie z wojną przedstawianą nam w szkole czy w radzieckich filmach. W opowieściach Ojca wyglądała po parysku, żeby nie powiedzieć po francusku.

Ojciec, herbu Syrokomla, poznał moją Mamę, Zofię Chrząszczewską herbu Trzaska, już po wojnie, w Łodzi. Mama pochodziła z ziemiańskiej rodziny z Kujaw, ich majątek zwał się Wierzbinek. Była panienką z dworku biegającą z rakietą po korcie tenisowym. Miejscowi chłopi śpiewali: „Panna Zofija po tenisie się uwija”.

Miałam przykazane, żeby w komunistycznej szkole nie przyznawać się do naszego pochodzenia – unikałam więc tego tematu, a teraz żałuję, że nie powyciągałam od Mamy więcej rodzinnych opowieści. Rok temu Elżbieta Jaworowicz zaprosiła do swojego programu „Sprawa dla reportera” potomków chłopów z tamtych okolic. Wzruszona słuchałam, jak w ich rodzinnych legendach przetrwał piękny obraz mojego Dziadka i Pradziadka. Okazało się, że byli to prawdziwi socjaliści – oddawali ziemię chłopom, zostawiając sobie niezbędne minimum. Dbali o edukację chłopskich dzieci. I pomyśleć, że całe dzieciństwo wstydziłam się moich przodków krwiopijców, chodząc do mokotowskiej szkoły imienia prawnika Teodora Duracza z jego wnuczką, dumną ze swojego komunistycznego dziadka.

Mama, tęskniąc za miejscem swojego dzieciństwa, nie odważyła się za komunizmu odwiedzić Wierzbinka. Pojechaliśmy tam, z Mamą i z Danielem, dopiero w czasach „Solidarności”.

Mama wzięła relanium na uspokojenie, a mimo to biegała po parku, szukając zapuszczonego kortu. Przebiegła przez pokoje urzędników miejscowej gminy, które urządzono, stawiając przepierzenia w sali balowej, wreszcie wbiegła do swojego pokoju w wieży i patrząc przez okno, ze łzami w oczach wyszeptała: „Nie myślałam, że jeszcze kiedyś to zobaczę”. W tym samym momencie zza biurka podniósł się urzędnik w pokrytym łupieżem garniturze i wzruszony wyszeptał: „Nie myślałem, że kiedyś zobaczę pana Olbrychskiego na żywo”.

Możliwość odzyskania Wierzbinka pojawiła się po sześćdziesięciu latach od jego utracenia. Zaczęto wyliczać, ile PRL włożył w koszty utrzymania parku i pałacu, w którym działał urząd stanu cywilnego i biura gminy. Potem, po odjęciu tej ogromnej jak na ówczesny stan pałacu i parku sumy, resztę podzielono między członków rodziny Chrząszczewskich. Ostatecznie na Mamę przypadło 7 tysięcy euro. Taką decyzję Mama dostała na dwa dni przed śmiercią, kiedy już nie miała dość sił, żeby się na niej podpisać.

Tak oto Ojciec, posądzany przez rodzinę Mamy, w czasach gdy zabiegał o jej względy, o to, że czyha na majątek Chrząszczewskich, nigdy nie zobaczył z niego ani grosza. To on całe życie utrzymywał rodzinę, uważając, że pracujące kobiety są pozbawione seksapilu. Mnie powtarzał z odrazą: „Tylko nie bądź dyrektorem, jakimś babochłopem”. Babcia Halina ze strachu, że młody zięć przeputa resztki fortuny Mamy, oddała ich oszczędności w ręce Francuza, niejakiego de la Roche, wedle dzisiejszej terminologii inwestora. Więcej go nie zobaczyła, a sama wylądowała w areszcie za kontakty z cudzoziemcem, wtedy karalne. Nadmienię jedynie, że w areszcie odwiedzał ją tylko mój Ojciec.

Pierwszym mężem Mamy był baron Lauber, o rozlicznych koligacjach arystokratycznych. W czasie wojny wzięli ślub w Warszawie, na placu Zbawiciela. Mama zaszła w ciążę, a wtedy mąż zapadł na gruźlicę. Do końca siedziała przy jego łóżku, nie zważając na prątki gruźlicy. Mój brat Grześ urodził się już po śmierci swego ojca. Kiedy mój Ojciec ożenił się z moją Mamą, usynowił Grzesia, który, ku rozpaczy nielicznych potomków rodu Lauberów, nazywa się Łapicki.

Po śmierci męża Mama przeżyła jeszcze śmierć swego brata Jerzego i swego ojca Józefa Chrząszczewskiego, postrzelonego w nogę podczas próby przekroczenia wschodniej granicy gdzieś w okolicach Brześcia. Była wdową z rocznym dzieckiem, gdy ze swoją matką Haliną przeniosła się do Łodzi, bo do zniszczonej Warszawy nie sposób było wrócić. Odnaleźli się tam wszyscy – aktorzy, pisarze, malarze, kompozytorzy. Spotykali się wieczorami w Klubie Pickwicka, żeby odreagować straszne przeżycia wojenne. Babcia Halina, prawdziwa bizneswoman, nie zraziła się stratą majątku – Rosjanie we dworze wycinali nawet obrazy z ram. Resztkę sreber zakopała na Polu Mokotowskim, w obecności szofera. Oczywiście gdy po nie wróciła, nic już tam nie było. Za to w Łodzi otworzyła warsztat tkacki, a produkowane w nim tkaniny z sukcesem sprzedawała. Ma to swoją pokoleniową kontynuację, bo moja mieszkająca w Nowym Jorku córka Weronika, prawnuczka Haliny, jest szefową produkcji kultowej firmy modowej Proenza Schouler i zajmuje się między innymi wyszukiwaniem tkanin. A ja kupiłam sobie przy Polu Mokotowskim mieszkanie, więc w pewnym sensie zakopane tam rodzinne skarby do mnie wróciły.

Wspomnę jeszcze, że mój o dziewięć lat starszy brat Grzegorz, zdolny student fizyki ciała stałego na Uniwersytecie Warszawskim, w 1967 roku wyemigrował do Ameryki. Spłacił polskie studia i został profesorem fizyki na East Carolina University. Ożenił się z Carin, nauczycielką hiszpańskiego, mają syna Jeremy’ego. Dziesięcioletni Jeremy, będąc z nami na wakacjach w Juracie, zaprzyjaźnił się między innymi z Agnieszką Osiecką, w ogóle był zachwycony pobytem. Wyjeżdżając, westchnął jednak: „Tacy wspaniali ludzie ci Polacy, a tacy okrutni”. „Dlaczego tak mówisz?” – spytaliśmy. „Bo byłem tu dwa tygodnie i nie spotkałem ani jednego Murzyna. Wszystkich wymordowaliście”. Mieszkając od dziecka w Karolinie Południowej, gdzie był jednym z nielicznych białych w szkole, nie wyobrażał sobie, że może istnieć świat o jednym kolorze skóry.

Ojciec pisał „Dzienniki” w naszym mieszkaniu na Karłowicza na Mokotowie – trzy małe pokoiki, pięćdziesiąt cztery metry kwadratowe. Rodzice wprowadzili się tam w 1953 roku, rok później urodziłam się tuż obok, w szpitalu na Madalińskiego. Teraz mieszkam na końcu Madalińskiego, przy Polu Mokotowskim, w pięćdziesięciu ośmiu metrach kwadratowych, i nie zamierzam się już przeprowadzać. Spełniam więc sformułowany przez mojego ulubionego pisarza Isaaca Bashevisa Singera wymóg – żeby życie było szczęśliwe, musi być niewielka odległość między miejscem urodzenia i miejscem śmierci.

W trzech pokojach na Karłowicza mieszkali Rodzice, mój brat Grześ, Marynia, moja niania, no i ja. Często nocowała u nas Babcia Halina. A mimo to, żeby nam nikogo nie dokwaterowano, co było w tamtych czasach nagminne, Ojciec musiał wziąć z teatru, od Erwina Axera, zaświadczenie z pieczątką, że jako aktorowi, który uczy się roli w domu, przysługuje Mu nadmetraż. Zachowała się nawet zabawna z dzisiejszego punktu widzenia korespondencja w tej sprawie. Ojciec nigdy nie wyrwał się z Karłowicza, bo nie chciał się wyrwać. Mama, widząc, jak znajomi urządzają sobie wille, a w najgorszym wypadku tzw. segmenty, bezskutecznie namawiała Go na zmianę mieszkania. W takich wypadkach Ojciec wypowiadał swoje koronne zdanie: „Po co nam, Łapickim, cokolwiek, myśmy już wszystko mieli, pół Białorusi do nas należało”.

Na Karłowicza, w bloku z porządnej cegły, byłoby nawet miło, gdyby nie to, że władza przydzielała tam mieszkania według klucza – artysta, ubek, lekarz, ubek, prawnik, ubek. Kiedyś nieopatrznie weszłam bez pukania do sąsiadów pożyczyć cukru i zastałam ich ze słojami (po cukrze) przy ścianie, bo tak się wtedy najlepiej podsłuchiwało.

Zazdrościłam koleżankom, które miały ojców ubeków, że oni wracają o szesnastej do domu, że u nich jest pomidorowa na stole. Rodziny ubeckie były dla mnie wzorem szczęścia rodzinnego. Ojciec spędził życie w pięćdziesięciu czterech metrach, nie robiąc nawet porządnego remontu łazienki, w której z trudem można się było obrócić. Po Jego śmierci tabloidy rozpisywały się o majątku, jaki zostawił, jakby chodziło o willę w Konstancinie. No, ale pół Białorusi do nas należało.

W tym zdaniu jest klucz do skromności Ojca, połączonej z pychą. I tak nic nie było w stanie Go zadowolić. Tyczy się to również pochwał. Za to jedno bolesne słowo dręczyło Go latami.

Największą traumą Ojca była Polska Kronika Filmowa. Kontekst tego nieszczęścia był prosty – Ojciec miał dwadzieścia trzy lata, był początkującym aktorem, gdy ogłoszono konkurs na lektora PKF. Do konkursu stanęli sławni wówczas aktorzy, a nawet Jeremi Przybora, który przed wojną pracował w radiu.

No i Ojciec na swoje nieszczęście wygrał, bo miał piękny głos. Nie pisał tych strasznych rzeczy do Kroniki, ale czytał je swym entuzjastycznym tonem. Pamiętam Jego męki, gdy w telewizji powtarzano stare wydania PKF. Dosłownie było od tego chory. Powtarzał mi: „Pamiętaj, że każdy błąd popełniony w młodości, nawet taki, który wydaje ci się niewielki, może zaważyć na całym twoim życiu. A karą jest to, że nie możesz od tego uciec”.

Pamiętam, jak Ojciec postanowił się z Kroniki wycofać. Zasłonięte miodowe aksamitne story w oknach, a w nich mała dziurka, przez którą Rodzice patrzyli, kto stoi na podwórku i gapi się w nasze okna. To byli ubecy, straszyli Ojca, co Mu zrobią, jak odejdzie z PKF. Zabawne, że w tym samym miejscu pół wieku później, po słynnym ożenku Ojca z młodszą o sześćdziesiąt lat wybranką, dzień i noc czatowali paparazzi.

Ojciec wracał do domu późno, po spektaklu. Kładł się na tapczanie i do północy rozmawiał z Mamą. W ten sposób schodziło z Niego napięcie, którego Jego koledzy pozbywali się, pijąc wódkę w SPATiF-ie. Rano spał długo, do dziewiątej. Wychodząc do szkoły przed ósmą, wkładałam buty na klatce schodowej, żeby nie obudzić Go stukaniem obcasami. Wtedy widziałam, jak córka ubeka jest czule żegnana przez tatusia, który wręcza jej drugie śniadanie zawinięte w pergamin.

Sądziłam, że Ojciec mnie nie widzi, że myślami jest gdzie indziej. Kiedyś poprosiłam Go o pomoc w zadaniu matematycznym i oczywiście wszystko pomylił. Pewnie myślał o którejś ze swoich blondynek. Ja to zapisałam, wierząc, że Ojciec jest nieomylny, dostałam dwóję i więcej go o pomoc nie prosiłam.

Dopiero w 1968 roku, gdy miałam czternaście lat, zaproponował, że razem pojedziemy na wycieczkę Orbisu do Jugosławii. Lubiłam Go wtedy dręczyć – pływając, chowałam się za skały i patrzyłam, jak biega przerażony po plaży, szukając, gdzie jestem. Fundowałam Mu pięć minut nerwów i dopiero wtedy się wynurzałam. Podczas tego pobytu spytałam Go, dlaczego dopiero teraz zabrał mnie na wakacje. Odpowiedział: „A wiesz, bo ja nie lubię dzieci”.

Ale gdy urodziła się moja córka Weronika, pokochał ją bezgranicznie. Wybaczał jej wszystko, miał do niej wielką cierpliwość. Byłam nawet zazdrosna, że to, czego nie potrafił okazać mnie jako trzydziestoletni ojciec, okazał po sześćdziesiątce swojej wnuczce.

Ojciec niewątpliwie wpłynął na moje dorastanie i mój stosunek do mężczyzn. Był taki przystojny, cała Polska się w Nim kochała, więc ja wypierałam tę Jego urodę. Szukałam wyłącznie blondynów z niebieskimi oczami. Nie podobał mi się ani Mastroianni, ani Delon.

Chciałam zaimponować Ojcu, wychodząc za kogoś, kto nie będzie miał niższej niż On pozycji. Gdy w moim życiu pojawił się Daniel, który właśnie zaczynał międzynarodową karierę, grając w oscarowym „Blaszanym bębenku”, a po Kmicicu był ulubieńcem narodu, zdecydowałam się przedstawić Ojcu kandydata na męża. Moje małżeństwo z niewiernym Danielem nie było łatwe, to się rozstawaliśmy, to znowu schodziliśmy. Myślę, że dopiero widząc moje cierpienie, Ojciec zdał sobie sprawę z tego, ile bólu sprawiał Mamie swoimi romansami. Musiało Go to boleć podwójnie.

Gdy zaczynają się „Dzienniki”, Ojciec gra w Teatrze Polskim, u Kazimierza Dejmka, i jest rektorem PWST. I to już drugą kadencję. Po Jego wyborze Aleksander Bardini powiedział: „Habemus Łapam”. Bardini był mistrzem ciętej riposty i błyskotliwej puenty. Ojciec go uwielbiał, bardzo liczył się z jego zdaniem. Zresztą to u nas dziedziczne. Moja córka wspomina, jak w naszym mieszkaniu, podczas jakiegoś przyjęcia, Bardini uważnie się jej, wtedy pięciolatce, przyglądał, po czym rzekł: „Ty się będziesz bardzo nudzić w szkole”. A na odchodne dodał: „Ty się będziesz bardzo nudzić w życiu”.

Na siedemdziesiątych urodzinach Ojca Bardini powiedział do siedzącego obok na kanapie Dudka Dziewońskiego: „Zobacz, nasz Jędruś skończył już siedemdziesiąt lat” – bo obaj byli starsi o lat dziesięć. A w jego mowie urodzinowej znalazło się zdanie: „Łapicki długo trzymał się cyfry 69, ale kiedyś trzeba było skończyć ten etap”.

Ojciec uwielbiał być rektorem. Wchodził na zajęcia w sztruksach i w tweedowych marynarkach, pachnący elegancką wodą i opowiadał anegdoty. Ale gdy od studentów zaczęły Go dzielić pokolenia, postanowił się wycofać: „Oni nie mają pojęcia, kto to był Osterwa, co gorsza, nie wiedzą nawet, kim była Śląska czy Mrozowska. To jak ja mam ich uczyć”.

Wycofał się z uczenia, wycofał się z teatru. Zaszył się w domu i czytał książki, miał ich przy łóżku cały stosik. Głównie książki o czasach przedwojennych, wspomnienia, dzienniki. Bardzo mało fikcji, żadna tam nowa proza polska. Uwielbiał „Lalkę” Prusa, czytał ją co parę miesięcy. Pewnie spodobałaby Mu się wydana niedawno biografia Prusa, dowiedziałby się, ile lęków egzystencjalnych męczyło pisarza. W ostatnim tygodniu przed śmiercią Ojciec czytał biografię Szymborskiej. Interesowały Go życiorysy ludzi z Jego czasów, ludzi, którzy przeżyli wojnę, stalinizm, komunizm. I to, jak przejść przez te czasy suchą nogą. Postawiłam sobie teraz na półce Jego ulubione lektury i po kolei je zgłębiam – dzienniki Moniki Żeromskiej, Lechonia, Marii Dąbrowskiej. Patrzę na strony, których dotykał, i zostawiam na nich te same ślady co on. Ślady jakiejś pysznej czekoladki, którą lubił jeść podczas lektury.

Co pewien czas Ojciec udawał, że jest chory. Łatwo się przeziębiał, chore gardło, choroba zawodowa. Mówił po powrocie z teatru: „Te aktorki zawsze są chore, a ja muszę je całować na scenie”. Ale w głębi duszy był zadowolony, bo mógł się położyć do łóżka i czytać. W „Dziennikach” powtarza się motyw – „Grypa, leżę, czysta rozkosz”. Mam to po Nim.

Zuzanna ŁapickaBiogramy

A

ADAMCZYK Piotr (1972), dwukrotnie zagrał Karola Wojtyłę w filmach Włocha Giacoma Battiato (2005-06), także Chopin u Jerzego Antczaka (2002), Ksawery w „Cwale” (1995) u Krzysztofa Zanussiego, Karol w „Och, Karol 2” (2011), Stanisław Wisłocki w „Sztuce kochania” (2017) i Lars Reiner, szef gestapo w Warszawie, w serialu „Czas honoru” (od 2009). W teatrze Artur w „Tangu” (1997) i Charon we „Wniebowstąpieniu” (2002) u Macieja Englerta we Współczesnym, tamże Tolek Uhde w „Bambini di Praga” (2001) u Glińskiej, Don Juan (2001) u Jarosława Kiliana w Teatrze Polskim, Ludwik XIV we „Władzy” (2005) u Jana Englerta w Narodowym, Hamleta, w trakcie studiów, zagrał po angielsku, a po włosku XX w „Emigrantach” (2007) Sławomira Mrożka. W Teatrze Telewizji Konrad w „Wyzwoleniu” (2007) u Macieja Prusa. Bohater dokumentu „Piotr Adamczyk, aktor, który...” (2006).

ADAMSKI Jerzy (1922-2001), krytyk teatralny, m.in. „Kultury” i „Expressu Wieczornego” („Teatr z bliska – pamiętnik teatralny z lat 1971-1981”), tłumacz z francuskiego i włoskiego, historyk („Historia literatury francuskiej”, 1966), eseista („Samopoczucie kulturalne Polaków”, 1990), autor prozy „Uciekinier” (2002), w czasie wojny członek AK, walczył w powstaniu warszawskim, wykładowca warszawskiej PWST (1961-89), członek PZPR.

ALABORSKI Wojciech (1941-2009), amant charakterystyczny, Gustaw-Konrad w „Dziadach” (1965) w Bielsku-Białej, po obejrzeniu którego Kazimierz Dejmek powiedział: „Ty, k..., nic nie umiesz, ale tak wrażliwego człowieka jeszcze w życiu nie spotkałem”, Kordian i Diabeł w „Dziadach” (obie role w 1967 r.) u tegoż Dejmka w Narodowym, Chłopiec z deszczu w „Dwóch teatrach” (1968) u Axera we Współczesnym, Młodzieniec w „Amerykańskim ideale” (1969) u Łapickiego, doktor Judym (1975) u Jana Machulskiego w Teatrze Ochoty, od 1970 r. w Teatrze Polskim – Zbyszko w „Moralności pani Dulskiej” (1973), Widmo w „Weselu” (1984) i Sekretarz w „Ambasadorze” (1987) u Dejmka, Wielki Książę w „Kordianie” (1987) u Jana Englerta, Branicki w „Popołudniu kochanków” (1994) i Gonzalo w „Burzy” (2003) u Jarosława Kiliana. U Łapickiego – Albin w „Ślubach panieńskich” (1984), Lubowidzki w „Lokaju” (1988), Sekretarz w „Cyklopie” (1989), Rafał Lagena w „Dożywociu” (1996) i dr Omlett w „Jesteś mój” (1998). W kinie owładnięty przez seks bohater „Bestii” (1978) u Jerzego Domaradzkiego i Buchman w „Panu Tadeuszu” (1999) u Wajdy. Namiętny wędkarz, w młodości hokeista w III lidze w Nowym Sączu. Ma syna z Izabellą Pichelską (1944-2014), w latach 1966-2004 inspicjentką w Teatrze Polskim.

ALBEE Edward (1928-2016), amerykański dramaturg, trzykrotny zdobywca Nagrody Pulitzera (1967, 1975 i 1994), w ekranizacji jego najsłynniejszego utworu „Kto się boi Virginii Woolf?” (1962) zagrali Elizabeth Taylor i Richard Burton. Powtarzał: „Piszę sztuki o tym, jak ludzie marnują swoje życie”.

AMBROZIAK Jacek (1941), prawnik, działacz „Solidarności”, uczestnik obrad Okrągłego Stołu, szef Urzędu Rady Ministrów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego (1989-90), członek Unii Demokratycznej.

ALEKSANDER I (1777-1825), car Rosji z dynastii Romanowów, od 1815 r. król Polski, znany z liberalnych zapatrywań społeczno-politycznych, najpierw paktował z Napoleonem Bonaparte (pokój w Tylży, w 1807 r.), potem, z pomocą mrozu i marszałka Kutuzowa, doprowadził do klęski francuskiego najeźdźcy, choć ten zdobył i spalił Moskwę (1812). Na kongresie wiedeńskim (1815) współtwórca Świętego Przymierza, które podzieliło Europę na strefy wpływów czterech mocarstw: Rosji, Prus, Austrii i Anglii. Prawdopodobnie sfingował swą śmierć, by przez resztę życia być syberyjskim mnichem. W 1825 r. rządy przejął jego młodszy brat Mikołaj I.

ANDERS Irena (1920-2010), druga żona generała Władysława Andersa (od 1948), jako Renata Bogdańska zagrała w „Wielkiej drodze” (1946) Michała Waszyńskiego, o szlaku bojowym 2. Korpusu Polskiego, a dwa lata później w „Nieznajomym z San Marino” tego samego reżysera, u boku Anny Magnani i Vittoria De Siki. Tuż po bitwie pod Monte Cassino śpiewała tam „Czerwone maki na Monte Cassino”. Podobno „parowała seksem”. Po wojnie na emigracji w Londynie, występowała w kabarecie Mariana Hemara w Radiu Wolna Europa.

ANDERS Władysław (1892-1970), generał, kawalerzysta, po kampanii wrześniowej 1939 r. więziony przez NKWD, uwolniony po podpisaniu paktu Sikorski-Majski. W 1941 r. twórca i dowódca Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR, które latem 1942 r. wyprowadził do Iranu, 2. Korpusem Polskim dowodził m.in. w bitwie o Monte Cassino. Przeciwny wybuchowi powstania warszawskiego. Po wojnie pozostał na emigracji w Anglii. W PRL-u komuniści kpili z rojeń zwolenników II Rzeczypospolitej o tym, że Anders przybędzie na białym koniu, by wyzwolić Polskę spod radzieckich wpływów

ANDRYCZ Nina (1912-2014), aktorka specjalizująca się w rolach monarchiń: „Maria Stuart” Słowackiego (1958), Kleopatra (1963) i Katarzyna II w „Popołudniu kochanków” (1994) w Teatrze Polskim, oraz arystokratek: lady Milford w „Intrydze i miłości” (1951) u Aleksandra Bardiniego, Izabela Łęcka w „Lalce” (1952), także Ofelia (1934) w Teatrze na Pohulance w Wilnie, Regana w „Królu Lirze” (1935) u Leona Schillera, lady Makbet (1964), Balladyna (1965), Dulska (1973), Starościna w „Lokaju” (1988) u Łapickiego, Eugenia w „Tangu” (1990) u Dejmka i Ona w „Krzesłach” (1995) Ionesco u Macieja Prusa. W kinie obsadzana rzadko z powodu nieco egzaltowanej artykulacji – debiutowała w roli niemieckiej agentki w nieukończonym „Uwaga, szpieg” (1939) Eugeniusza Bodo, Maria Kalergis w „Warszawskiej premierze” (1950) i kierowniczka baletu w „Kontrakcie” (1980) Krzysztofa Zanussiego. Żona peerelowskiego premiera Józefa Cyrankiewicza (1947-68), wydała kilka tomów poezji („Drugie spotkanie z diabłem”, 1985), powieść autobiograficzną „My rozdwojeni” (1992) i książki wspomnieniowe („Bez początku, bez końca”, 2003, „Patrzę i wspominam”, 2012). Bohaterka dokumentu „Już nie mogę przestać być damą” (1996).

ANDRZEJEWSKI Jerzy (1909-83), pisarz najpierw katolicki – „Ład serca” (1938), potem partyjny – „Partia i twórczość pisarza” (1952), aż wreszcie opozycyjny – „Miazga” (1979). Według jednego z motywów jego powieści (1948) Wajda nakręcił „Popiół i diament” (1958). Także autor „Ciemności kryją ziemię” (1957), o Wielkim Inkwizytorze Tomasie de Torquemada, i „Bram raju” (1960), o krucjacie dziecięcej. Z PZPR wystąpił w 1957 r., w latach 70. współtwórca KOR-u. Kandydat do literackiego Nobla; gdy w 1980 r. otrzymał go jego dawny przyjaciel Czesław Miłosz, który opisał go jako Alfę „Zniewolonym umyśle” (1951), zażartował, że połowa nagrody należy się jemu. Autor dziennika „Z dnia na dzień” (1988).

ANOUILH Jean (1910-87), dramaturg francuski, który swoje dzieła dzielił na rozliczne grupy: sztuki różowe – np. „Bal złodziei” (1932), sztuki czarne – „Antygona” (1944), sztuki błyszczące – „Zaproszenie do zamku” (1947), sztuki skrzypiące – „Bal torreadorów” (1951), sztuki kostiumowe – „Beckett, czyli honor Boga” (1959) czy sztuki sekretne – „Aresztowanie” (1975). Często sam był ich współreżyserem. Jego stałe tematy to: bunt przeciwko bogactwu i przywilejom wynikającym z urodzenia, niechęć do hipokryzji i kłamstwa, pragnienie Absolutu, tęsknota za utraconym rajem dzieciństwa i niemożliwość miłości. Pisał: „Po cóż przeciwstawiać się kobiecie? O ileż prościej jest poczekać, aż ona zmieni zdanie” albo: „Z odrobiną wyobraźni można bardzo dobrze przeżyć całe życie w jeden wieczór”.

ANTCZAK Jerzy (1929), naczelny reżyser Teatru Telewizji (1963-75), w którym zrealizował m.in. „Kordiana” (1963) z Ignacym Gogolewskim, „Dr. Jekylla i pana Hyde’a” (1964) z Ignacym Machowskim i „Notes” (1968) z Tadeuszem Fijewskim. W filmie reżyser „Wystrzału” (1965) wg Puszkina, „Mistrza” (1966), „Epilogu norymberskiego” (1970) z Łapickim jako narratorem, „Nocy i dni” (1975), „Damy kameliowej” (1994) i „Chopina. Pragnienia miłości” (2002). Jako aktor Marcellus w „Hamlecie” (1960) u Warmińskiego w Teatrze Nowym w Łodzi, tamże reżyser „Nie igra się z miłością” (1959), rok wcześniej dyrektor łódzkiego teatru „7.15”. W filmie – pułkownik duński w „Na białym szlaku” (1962) wg Centkiewiczów. Mąż aktorki Jadwigi Barańskiej (1935), którą obsadził w „Hrabinie Cosel” (1968). W latach 70. w PZPR, w 1979 r. wyemigrował do USA, uczy na Uniwersytecie Stanowym Los Angeles (UCLA), jego wychowankiem jest Alexander Payne („Bezdroża”, 2004). W 1968 r. mówił: „Chciałbym wyjaśnić, że najbardziej interesuje mnie kameralny »teatr aktora«, teatr, w którym reżyser pozostaje na uboczu, niedostrzegalny. Zdecydowanie rażą mnie widowiska (w teatrze, filmie, telewizji), w których działanie reżysera jest nazbyt widoczne”. Wydał autobiografię „Noce i dnie mojego życia” (2009).

ARTYSZ Jerzy (1930), śpiewak (baryton), solista Teatru Wielkiego w Warszawie (1964-90) – m.in. Jozue w „Jutro” (1966) Tadeusza Bairda u Bardiniego, hrabia Almawiwa w „Weselu Figara” (1970), Figaro w „Cyruliku sewilskim” (1971), Maciej w „Strasznym dworze” (1972) u Prusa, Falstaff (1975), Edyp (1978), Wozzeck (1984), Macbeth (1985), król Roger (1986), Piłat w „Mistrzu i Małgorzacie” (1987) i baron Scarpia w „Tosce” (1992), dyrektor szkoły operowej w Barcelonie (1990-94), od 1975 r. profesor warszawskiej AM.

AUDERSKA Halina (1904-2000), pisarka – „Ptasi gościniec” (1973) i „Babie lato” (1974), o Polakach wywiezionych z Kresów, wg jej powieści „Smok w herbie” (1983) Janusz Majewski nakręcił serial „Królowa Bona”. Podczas wojny w AK. Prezes popieranego przez władze komunistyczne Związku Literatów Polskich (1983-86), wówczas zasiadała też we władzach Patriotycznego Ruchu Ocalenia Narodowego (PRON).

AUGUSTYNIAK Bogdan (1940-2006), reżyser, w latach 80. wystawiał w Kielcach Moliera, Gogola, Żeromskiego i Mrożka, od 1990 r. dyrektor Teatru na Woli.

AUGUSTYNOWICZ Anna (1959), reżyserka, od 1992 r. dyrektorka Teatru Współczesnego w Szczecinie, wystawia młodą europejską dramaturgię: „Moja wątroba jest bez sensu” (1997) Wernera Schwaba, „Polaroidy” (2002) Marka Ravenhilla, polską klasykę: „Iwona, księżniczka Burgunda” (1996), „Moralność pani Dulskiej” (2000), i światową: „Burza” (2016), „Edward II” (2014) Marlowe’a w Starym Teatrze. Chętnie wykorzystuje na scenie technikę wideo. Uczennica Krystiana Lupy. Mówi: „W teatrze nie trzeba wszystkiego rozumieć. Poprzez teatr literacki jesteśmy wprawdzie przyzwyczajeni, by odwoływać się do znaczeń, ale nie wszystkie muszą być przez widza interpretowane”.

AXER Erwin (1917-2012), reżyser, przed wojną asystent Leona Schillera, w latach 1949-81 dyrektor Teatru Współczesnego w Warszawie, gdzie wystawił m.in. „Karierę Artura Ui” (1962) Brechta z Tadeuszem Łomnickim i „Tango” (1965) z Czechowiczem, Fijewskim, Michnikowskim i Pawlikowskim oraz, premierowo, inne sztuki Mrożka. W Teatrze Narodowym pokazał polityczny „Ostry dyżur” (1955) Jerzego Lutowskiego i „Kordiana” (1956) z Łomnickim i Janem Kurnakowiczem w roli Wielkiego Księcia Konstantego. Reżyserował też m.in. w Austrii, Niemczech, Szwajcarii i USA. O jego stylu pracy pisano: „Erwin Axer preferował reżyserię ukrytą, podporządkowaną idei i poetyce dramatu, skupioną na pracy z aktorem”. On mówił o sobie: „To duże szczęście, jeżeli człowiek może robić to, na co ma ochotę, jeżeli do tego otaczają go koledzy, których lubi i ceni. Dużo też w życiu grałem w tenisa i do czasu jeździłem na nartach. Czego jeszcze można sobie życzyć?”. Do 1979 r. wykładowca warszawskiej PWST, autor tekstów dookołateatralnych (czterotomowa seria „Ćwiczenia pamięci”). Syn słynnego lwowskiego adwokata Maurycego Axera.

Reżyser Tadeusz Konwicki i Andrzej Łapicki na moście Gdańskim, na planie filmu „Jak daleko stąd, jak blisko” (1971). Drugi jakby gra tu pierwszego w historii opisującej doświadczenie ich wspólnego pokolenia

fot. Roman Sumik/Filmoteka Narodowa

Zbliża się ostatni ekranowy pocałunek Łapickiego. Franka (Maria Ciunelis) i Profesor (Łapicki) w „Dziewczętach z Nowolipek” (1985) Barbary Sass

fot. archiwum Filmu/FORUM

Andrzej Łapicki (pierwszy z lewej) na schyłkowo peerelowskim spotkaniu rektorów wyższych uczelni. Najważniejsze są tu jednak brylujące na stole baterie butelek coca-coli

archiwum Zuzanny Łapickiej

Andrzej Łapicki w tytułowej roli w „Lordzie Clavertonie” (1985) Thomasa Stearnsa Eliota w reżyserii Kazimierza Dejmka (Teatr Polski w Warszawie). Bohater dokonuje życiowego rozrachunku w towarzystwie dawnej kochanki (Kalina Jędrusik), córki (Joanna Szczepkowska) i współpracownika (Marek Barbasiewicz)

fot. Krystyna Skalska/archiwum Instytutu Teatralnego

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: