Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Już jesteś martwa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Już jesteś martwa - ebook

Ona jedna przeżyła. Widziała twarz mordercy. A on widział jej twarz…

Tuż przed świtem wśród niedostępnych wzgórz Nortumbrii mężczyzna zabija kobietę. A potem pilota balonu wycieczkowego. Wszyscy pasażerowie są mimowolnymi świadkami morderstwa. Dwanaście osób ginie. Jedna przeżyła. Widziała twarz mordercy – a on widział jej twarz.
Samotna, przerażona kobieta ucieka.
Nikt jej nie pomoże, bo nie ufa nikomu.
Policja jej nie ochroni, bo nie zawiadomi policji.
Dlaczego?
Wiadomo, kim jest morderca, i dlaczego ją ściga. Lecz kim jest kobieta, która ucieka? I przed czym ucieka naprawdę?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6519-3
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ 1

2

Środa, 20 września

Balon wisiał w powietrzu jak odwrócona do góry nogami bombka na choince. Jego kulista powłoka w pasy odbijała się w lustrze jeziora. W blasku poranka woda mieniła się barwą dojrzałej brzoskwini, przy brzegach bladym złotem, a na środku głębszym, bogatszym różem. Nie wiało. I było cicho. Drzewa wzdłuż brzegu przestały szeleścić. Żaden z trzynastu pasażerów balonu nie poruszał się ani nie odzywał. Wydawało się, że świat wstrzymał oddech.

W dole, tak daleko, jak sięgał wzrok, w każdą stronę rozciągały się bezkresne, porośnięte wrzosami torfowiska Parku Narodowego Northumberland. Hektary traw falowały jak sierść olbrzymiego, budzącego się zwierzęcia, strumienie błyszczały jak srebrne łuski węży, palące wschodzące słońce ogarniało ogniem szczyty wzgórz. Krajobraz nie miał końca, był dziki, taki sam jak przed setkami lat, jakby balon był wehikułem czasu, który przeniósł ich w czasy, gdy na północy Anglii mieszkało jeszcze mniej ludzi niż teraz. Nie widzieli żadnych dróg, linii kolejowych, miast ani wsi.

Poza nimi świat wydawał się pusty.

Kosz był duży, prostokątny, jak zwykle w przypadku lotów wycieczkowych, podzielony na cztery sekcje, żeby ograniczyć możliwość przemieszczania się pasażerów po pokładzie. Pilot miał własne miejsce, pośrodku prostokąta. W jednym z przedziałów były dwie kobiety, obie po trzydziestce. Jedna ubrana na czarno, druga na zielono. Nie były aż tak podobne, żeby wziąć je za bliźniaczki, ale na pewno były siostrami. Ta w czerni wyrzuciła z siebie cichą bańkę dźwięku, zbyt głośnego na westchnienie, zbyt radosnego na jęk.

– Nie ma za co. – Siostra w zielonym uśmiechnęła się.

Swój przedział siostry dzieliły z księgowym z Dunstable. Jego żona i dwójka nastoletnich dzieci stali w sąsiednim. Po przeciwnej stronie pilota byli trzej mężczyźni, turyści, którzy wcześniej wybrali się na pieszą wędrówkę, ubrani jak światła na pasach w czerwone, pomarańczowe i zielone kurtki, małżeństwo w średnim wieku ze Szkocji i emerytowany dziennikarz.

Płynęli nad jeziorem, a kosz kontynuował swój powolny i leniwy spiralny obrót. Ten stały ruch był jednym z największych zaskoczeń wyprawy, tak samo jak odczucie powietrza na wysokości. Było ostrzejsze i bardziej świeże niż na dole. Zimne, ale nie w ten nieprzyjemny sposób jak w mroźne poranki. To powietrze szczypało skórę, musowało w płucach.

Kobieta w zieleni, Jessica, przysunęła się do siostry, której twarz była blada, dłonie kurczowo wczepione w krawędź burty. Wpatrywała się w lustro wody w dole, z oczami rozszerzonymi zdumieniem. Jessicę naszła nagła i niepokojąca myśl. Że siostra zaraz wyskoczy.

Chwilę później pomyślała, że lepiej by się stało, gdyby wyskoczyły obie, że jedna czy dwie sekundy strachu i bolesne zderzenie z powierzchnią wody to wcale nie aż takie straszne. Chłodna, dławiąca czerń mogłaby je zabić, ale równie dobrze mogłaby wypchnąć je w górę i zanieść do brzegu. Gdyby wyskoczyły w tamtym momencie, może obie wciąż by żyły.

– Niesamowite, prawda? – spytała. Już dawno temu się przekonała, że rozproszenie uwagi potrafiło czasami powstrzymać siostrę przed jakimś lekkomyślnym ruchem. – Podoba ci się? Nie mogę uwierzyć, że nigdy wcześniej tego nie zrobiłyśmy.

Isabel się uśmiechnęła, ale nie odpowiedziała. Po co? Było jasne, że jest zachwycona wycieczką.

– Jest cudownie, prawda? Popatrz na te kolory.

Nadal żadnej odpowiedzi, jednak Jessica odczuwała satysfakcję, gdy patrzyła, jak siostra podnosi głowę i rozpromienionym wzrokiem omiata grupę drzew rosnących tuż przy brzegu. Były jak damy na balu, rozpychające się, walczące o miejsce. Zwiewne suknie spływały do samej ziemi, plątały się, aż nie było wiadomo, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga. Za drzewami wzgórza, błyszczące jak drogocenne klejnoty, ciągnęły się w nieskończoność.

– Przelatujemy teraz nad majątkiem Harcourt. – Od chwili startu tylko pilot mówił głośniej, a nie szeptał jak reszta. – Pierwotny dom stał na tamtym wzniesieniu bezpośrednio przed nami, ale spłonął w pożarze pod koniec dziewiętnastego wieku.

– Nie powinniśmy się wznieść trochę wyżej? – Emerytowany dziennikarz z przerzedzonymi włosami, za to z dość obfitym brzuchem, z niepokojem przyglądał się szybko zbliżającym się drzewom.

– Nie ma się czego obawiać. Już nie raz tędy latałem. – Wysoki, rudowłosy pilot z akcentem okolic Newcastle popieścił powietrze nad palnikiem krótkim snopem płomienia. Ci, którzy stali najbliżej, poczuli na głowach podmuch gorąca, jak z pieca. – Lubię w tym punkcie lecieć nisko, bo te lasy to w Humberland jedno z najlepszych miejsc, żeby zobaczyć wiewiórki. A także, chociaż to już dość późno w sensie pory roku, rybołowy.

Nastąpiło nagłe poruszenie, ludzie wyciągnęli kamery i zaczęli się przeciskać do brzegów kosza od strony lasu. Żadna z sióstr nie zabrała kamery, więc to one pierwsze zobaczyły zrujnowaną górną część domu, kiedy się pojawiła, wyrastając spomiędzy koron drzew jak pokryty kamieniem ząb. Siostra w czerni zadrżała.

– Ten szesnastowieczny dom wybudowano tu w celach obronnych – oznajmił pilot, gdy balon lekko się wzniósł, żeby ominąć wierzchołki drzew. – W tamtym czasie rozciągał się z niego niczym niezmącony widok na odlegość prawie osiemdziesięciu kilometrów. Piętnaście minut do lądowania, proszę państwa.

– Co to? Na czubku tego szerokiego drzewa z żółtymi liśćmi? Szarawobrązowe pióra. – Jeden z mężczyzn pokazał do tyłu, na szczyty drzew, i uwaga wszystkich przeniosła się tam.

– Możliwe. – Pilot odwrócił się od kierunku podróży i podniósł do oczu lornetkę.

– Tam w dole ktoś jest.

– Gdzie? W lesie? – Jessica spojrzała tam, gdzie patrzyła siostra, ale jej wzrok nigdy nie był aż tak dobry. Słuch Isabel też miała lepszy. I zawsze pierwsza wyczuwała zapachy i dziwny smak w potrawach. Z nich dwóch to ona była tą wrażliwszą, z bardziej wyostrzonymi zmysłami.

– Za domem.

Jessica wspięła się na palce. Ponad ramieniem siostry zobaczyła ziejące dziury w dachu i rozpadające się mury.

– Jakaś dziewczyna. Biegnie.

Balon przepłynął nad domem tak nisko, że dało się zobaczyć maleńkie poduszki mchu i pokruszone dachówki. Pilot, zajęty wypatrywaniem rybołowa, pozwolił, żeby zeszli jeszcze niżej.

– Tam.

Biegnąca postać – młoda kobieta, szczupła, ciemnowłosa, w czymś niebieskim, chyba orientalnym – dotarła do odległego krańca ogrodu.

– Co ona robi?

Dziewczynę w dole obserwowały tylko siostry. Inni pasażerowie próbowali uwiecznić na zdjęciach rybołowa, dziennikarz radził, jak najlepiej fotografować dziką przyrodę. Jessica rozejrzała się, niepewna, czy powinna zaalarmować resztę. Z kieszeni kurtki wyciągnęła telefon.

W dole, w ogrodzie, zza linii zarośli wyłonił się jakiś mężczyzna. Szedł powoli, ale zdecydowanie. Z góry siostry mogły określić tylko jego sylwetkę i strój – niski, ale mocno zbudowany. W luźnej skórzanej kurtce, białej koszuli i filcowym kapeluszu. Spod ronda wystawały ciemne kręcone włosy.

Obok mężczyzny biegł owczarek niemiecki.

– Och! – Jessica jeszcze bliżej przysunęła się do siostry. – Bello, nie ruszaj się, daj mi tylko…

Na widok mężczyzny dziewczyna w dole osunęła się na kolana, skuliła i zasłoniła głowę rękami.

– Co to? – zdumiała się Isabel.

– Nie wierzę! To on.

– Kto? Jess, znasz tego mężczyznę?

– Sean! – Jessica sięgnęła do tyłu, żeby dotknąć ramienia pilota. – Musisz to zobaczyć.

– O co chodzi? – Pilot odwrócił się w ich stronę, tak samo księgowy.

– On ma broń. – Nastoletni syn księgowego zauważył parę w dole. Pokazywał na coś w lewej ręce mężczyzny. Coś, co wyglądało na sztucer lub strzelbę. W prawej mężczyzna trzymał duży kamień.

– Och, mój Boże, faktycznie – rzuciła matka nastolatka. – Co z tym zrobimy?

Nadal mówili przenikliwym szeptem.

Inni w koszu przestali się interesować rybołowem. Więcej głów zwracało się w stronę sióstr. Dziewczyna na ziemi spojrzała w górę, zobaczyła balon i zaczęła krzyczeć. Mężczyzna, który jeszcze ich nie spostrzegł ani nie usłyszał, podniósł kamień wysoko. Dziewczyna przywarła do ziemi, jakby chciała się pod nią zapaść. Mężczyzna z rozmachem opuścił kamień.

Dziewczyna już więcej nie krzyknęła. Zduszony okrzyk, doskonale słyszalny w porannym powietrzu, wydarł się z ust kogoś w balonie. To był jedyny dźwięk, jaki wydali. Byli w szoku. Mężczyzna na ziemi odwrócił się i spojrzał w górę. Jego pies też. Zaczął szczekać. Pasażerowie w balonie zobaczyli, że mężczyzna upuszcza kamień i podnosi rękę do głowy. Przytrzymując kapelusz, odchylił się i patrzył na nich.

– O Chryste – jęknęła Jessica.

Powietrze wokół nich zaryczało, bo Sean otworzył zawór i wypuścił płomień. Ale podczas instruktażu mówił, że zawsze należy się liczyć ze zwłoką, do dziesięciu sekund. Może minąć aż dziesięć sekund, zanim balon się wzniesie. Isabel, która prawdopodobnie przypomniała sobie to samo, zaczęła cicho liczyć.

– Dziesięć, dziewięć…

Jessica podniosła telefon, włączyła aparat i pstryknęła zdjęcie mężczyźnie. Zauważył to. Przez sekundę patrzył jej prosto w oczy.

– Osiem, siedem…

Mężczyzna na ziemi przełożył strzelbę do prawej ręki.

– Kryć się! Wszyscy na dół! – Jessica zepchnęła siostrę poniżej krawędzi burty i sama przykucnęła. Sięgnęła w tył i pociągnęła za rękę księgowego. Nie mogła się schować do końca, w koszu po prostu nie było na to miejsca, więc nadal wpatrywała się w mężczyznę w dole. Czubek jej głowy niebezpiecznie wystawał ponad krawędź.

Pies biegał podekscytowany w kółko, ujadając na to coś dziwnego na niebie.

– Sześć, pięć… – liczyła Isabel.

Chyba się wznosimy, chociaż wolno, pomyślała Jessica. Niektórzy nadal stali.

– Schowajcie się! – zawołała.

Kolejny płomień strzelił w górę w tym samym momencie, w którym mężczyzna na ziemi podniósł strzelbę. Ciszę porannego powietrza przeszyły okrzyki przerażenia. Pasażerowie wołali do siebie i do pilota. Kiedy księgowy, sięgając nad przegrodą przedziałów, zaczął spychać rodzinę w dół, kosz zaczął się obracać. Siostry znalazły się dalej od dramatu rozgrywającego się na ziemi.

– Cztery, trzy… – Zdecydowanie się wznosili, teraz już szybciej.

– Trzymajcie się mocno! – Sean wypuścił płomień po raz trzeci.

– Dwa, jeden.

W myślach Jessica odliczyła jeszcze jedną sekundę, potem kolejną. Tak, teraz wznosili się szybko. Balon przefrunął za otoczone murem granice ogrodu. Z każdą sekundą nabierał wysokości.

– Och, dzięki Bogu! – Szybko, w górę. – Och, mój Boże! Ludzie, schowajcie głowy!

Kosz się obrócił, znowu widziała ogród. Przez przejście zwieńczone łukiem, kiedyś pewnie wyposażone w solidne dwuskrzydłowe drzwi, mężczyzna na ziemi wyszedł na otwartą przestrzeń za domem. Jessica podniosła telefon i znowu zrobiła zdjęcie. Tym razem miała doskonałą widoczność. Na nieszczęście mężczyzna też.

– Głowy w dół! Głowy w dół!

Nie wiedziała, kto krzyczy. Prawdopodobnie pilot, ale nie mogła się poruszyć, nie mogła ukucnąć i się schować. Dalej wpatrywała się w mężczyznę, który dla równowagi oparł się o mur, a potem przyłożył kolbę do ramienia.

Celował w nią. Była pewna.

Strzał – głośny, wyraźny i bardzo, bardzo bliski – i kilkusekundowa, wypełniona szokiem cisza. Potem ciche mamrotanie i zduszony jęk. Nastoletnia dziewczyna zaczęła płakać.

Balon wznosił się teraz bardzo szybko, ziemia w dole się kurczyła. Dwie postacie, jedna zwinięta jak pogrążony we śnie wąż, druga krocząca szybko wzdłuż wzniesienia, jakby chciała ich dogonić, zaczynały być niewyraźne. Kątem oka Jessica zobaczyła, że nad burtą pojawia się następna głowa. Słyszała, że ktoś się porusza, drapie w rattanowy szkielet kosza. Inni pasażerowie podnosili się. Isabel popchnęła ją, więc się odchyliła, żeby siostra mogła wstać.

– To się stało naprawdę?

– Nie wierzę.

– Wszyscy są cali?

– Helen? Poppy? Nathan? Odezwijcie się.

Mężczyzna w dole znowu podniósł strzelbę. Kosz się zachybotał, bo ludzie znów zaczęli się chować. Tym razem obie siostry pozostały tam, gdzie stały. Byli już wysoko, pewnie tak wysoko, jak wtedy, gdy rozpoczynali lot. I kilkaset metrów dalej. Wydawało się, że są bezpieczni.

– Mamy tu zasięg? – Dziennikarz wciąż kucał. – Musimy zawiadomić policję.

Jessica już to sprawdzała. Nic. Zasięg był bardzo słaby albo w ogóle go nie było. Park Narodowy Northumberland to nadal jeden z najbardziej odosobnionych, słabo zaludnionych, najtrudniej dostępnych zakątków kraju.

Głowy znowu zaczęły się pojawiać. Księgowy, który wcześniej przedstawił się jako Harry, sięgnął do żony otaczającej ramionami stojące u jej boków dzieci. Ludzie, wyraźnie wstrząśnięci, patrzyli w dół na wzniesienie, na ruiny domu, na jesienną mozaikę lasu. Jezioro nadal błyszczało w porannym słońcu jak porzucona jednopensówka. Było już bardzo daleko.

– Już dobrze. Niech się wszyscy uspokoją. Nat, nic ci nie jest? Już po wszystkim. Jesteśmy już daleko. Już go nawet nie widzę. Jezu Chryste, my to naprawdę widzieliśmy?

Jessica poczuła, że zaczyna drżeć, przerażenie ustępowało miejsca uldze. Znowu sprawdziła telefon. Tam na ziemi jest kobieta, która nie da rady uciec. Ktoś z inną siecią może mieć więcej szczęścia. Otworzyła usta, żeby poprosić, aby wszyscy sprawdzili swoje komórki…

Krzyk uderzył ją w bok głowy jak młot.

Pasażerowie jak jeden mąż odwrócili się w kierunku, skąd dobiegł. Po drugiej stronie kosza stała nauczycielka w średnim wieku, Natalie. Zasłaniała twarz dłońmi, nie przestając krzyczeć. Jej mąż chwycił ją za ramiona i próbował odwrócić do siebie.

Pozostali pasażerowie popatrzyli na nią, powiedli spojrzeniami za linią jej wzroku i natychmiast zorientowali się, że czegoś brakuje. I że ten brak przywiedzie ich do zguby.

Sean, rudowłosy pilot, nie stał już wyprostowany w swoim oddzielnym przedziale pośrodku kosza, z jedną ręką na zaworze palnika, a drugą zaciśniętą na lornetce. Ci najbliżej niego przechylili się w przód, jakby sądzili, że on też się schował. Nastoletni chłopak został odciągnięty przez ojca. Jeden z mężczyzn odwrócił się, na twarzy miał wyraz obrzydzenia.

– Co?

– Gdzie on jest?

– Zniknął?

Jessica przecisnęła się bliżej i wspięła na palce, żeby wyjrzeć nad ramieniem księgowego, a potem znowu podniosła telefon i zaczęła robić zdjęcia.

Wnętrze przedziału pilota wyglądało, jakby ktoś oblał je czerwoną farbą. Po rattanowych bokach spływała krew i kleisty szary śluz. Na spodzie plątanina kończyn i tułowia.

Głowy nie było. Została odstrzelona od ciała.3

Zdjęcie pilota jednym strzałem było chyba najbardziej satysfakcjonującym doznaniem w jego życiu. Patrick czuł mrowienie ekscytacji, energia krążyła po żyłach, jakby ktoś potraktował go serią z paralizatora. Teraz jednak skupiał się na ciemnowłosej kobiecie w zielonej kurtce. Zaczerpnął powietrza, wstrzymał oddech i poczuł, że palec na spuście pulsuje gorącem. Patrzyła na niego oszołomiona jak zając, za chwilę jej mózg eksploduje jak fajerwerk. Na myśl, że polowanie wkrótce dobiegnie końca, w jego podbrzuszu pojawiło się znajome uczucie podniecenia, na środku klatki piersiowej obrys krzyża wypalał skórę przez materiał koszuli.

Ale cholerny kosz znowu się obracał. Głowa kobiety znikała z widoku, częściowo zasłonięta przez jedną z grubych lin nośnych. Z każdą mijającą sekundą balon wznosił się coraz wyżej. Zaczęły się pokazywać inne głowy, które na jego widok znowu szybko się chowały. Dostrzegł sześć, osiem, może więcej. Zostało mu niewiele czasu.

– Zamknij się, Shinto. – Chciał kopnąć psa, ale ten zwinnie umknął przed kopniakiem. Miał wieloletnią praktykę.

Może celować w kosz. Wiklina nie zatrzyma kul. Mógłby zdjąć większość, po prostu obstrzeliwując gondolę. Teraz, bo lepszego, czystszego strzału mieć nie będzie. Znowu patrzyła prosto na niego, nawet się wychyliła. Patrzyła na niego prawie tak, jakby go znała… Nacisnął lekko na spust.

I się zatrzymał. Nie może zabić nikogo więcej. Nawet jedna osoba to za dużo. To musi wyglądać na wypadek. Reszta będzie musiała zginąć podczas zderzenia z ziemią.

Żaden problem. W zasadzie będzie jeszcze zabawniej.

Opuścił strzelbę. Przez chwilę patrzył za odpływającym balonem, potem wyciągnął komórkę. Brak zasięgu. Tu go nigdy nie ma. Żaden z pasażerów balonu w najbliższym czasie nie wezwie pomocy ani nie zgłosi zajścia.

Za jego plecami rozległ się cichy jęk. Przypomniał mu, że jeszcze nie skończył tego, co miał zrobić. Wrócił do ogrodu, pies za nim.

Dziewczyna na ziemi wciąż żyła, ale ledwo. Krwawiła. Z rany na głowie i chyba z ucha. Chwycił pasmo czarnych włosów, nachylił się i przytknął je do twarzy. Pachniały tłuszczem i potem. Kiedy je z obrzydzeniem wypuścił, dziewczyna otworzyła oczy. Nie była w stanie skupić wzroku. Oczy miała czarne, ale już bez blasku. Jęknęła, nie próbowała się jednak poruszyć.

Chociaż nie miał na to czasu, przyglądał się jej przez kilka minut. Ułożył jej włosy tak, żeby zasłaniały twarz, ale już nie podniósł palców do nosa. Kolor był taki, jak trzeba, taki, jaki lubił, ale zapach nie. Odsunął się, wpatrzony w zarys szczupłego ciała pod brudnymi ubraniami. Do głowy przyszły mu myśli, za które na pewno trafi do piekła. Przynajmniej tak by uznała jego matka.

Czas uciekał. Zarzucił strzelbę na ramię i przemierzywszy ogród i ruiny domu, wybiegł na zewnątrz frontowym wyjściem. Jego quad czekał. Wetknął kapelusz do kieszeni, uruchomił maszynę i ruszył. Shinto za nim. Jeśli musiał, potrafił biec za quadem nawet cały dzień.5

Balon zdążył odlecieć na sporą odległość. Patrick sprawdził położenie słońca i kierunek wiatru, zaciągając się przy tym mocno, by wyłapać niesione wiatrem zapachy, i ruszył na wschód przez niezalesiony, odkryty teren podobny do tundry. Tylko kilka osób znało te sześćset kilometrów kwadratowych nicości lepiej od niego. Jeśli wiatr się utrzyma, miał całkiem niezłe pojęcie, gdzie balon może wylądować.

Wrzosy, dopiero zaczynające połyskiwać fioletem w porannym słońcu, porastały to zbocze gęściej niż gdzie indziej, ale koła jego dużego quada poruszały się po tym podłożu z łatwością. Większym problemem były niewidoczne kamienie, twarde i ostre. Pozostawiał za sobą ślady, wiedział jednak, że nadciągające od strony wybrzeża szare chmury dotrą tu w niecałą godzinę. Wkrótce zacznie padać i deszcz rozmyje ślady opon, a nawet jeśli nie, to będą nieodróżnialne od zostawionych przez farmerów i strażników leśnych.

Kiedy zjeżdżał w dół, przez zagajnik zarośli, stracił balon z oczu, ale zobaczył go znowu, gdy wyłonił się po drugiej stronie. Wisiał teraz na niebie o wiele niżej. Patrick policzył pasażerów, zaczynając od kobiety w zielonej kurtce. Sześć, dziewięć, dziesięć, jedenaście. Dwanaście, tak, na pewno dwanaście osób.

Skupiony na widoku w górze, podjechał zbyt blisko skalnego wzniesienia i przednie lewe koło zahaczyło o występ. Musiał się zatrzymać, wycofać i znaleźć drogę dokoła zwaliska kamieni. Podłoże było niepewne, bo strome wzgórza Cheviot ustępowały miejsca bagnom i ukrytym skałkom, więc jechał wolniej, ale i tak doganiał balon.

Powinien go doścignąć za jakieś dziesięć, piętnaście minut. Poruszył się podekscytowany na siedzeniu. Jeden dzień. Dwa polowania. Miewał gorsze poranki.6

Nie, nie, nie możecie wszyscy patrzeć w tył. Patrzcie w stronę, w którą lecimy. I przestańcie się kręcić.

Pasażerowie nie zważali na instrukcje Nigela. Przeciskali się do krawędzi kosza zwróconej w kierunku, z którego przylecieli, i obserwowali mężczyznę na quadzie, który z całą pewnością jechał za nimi.

– Podniosę nas. – Nigel wypuścił płomień. – Będziemy lecieli wyżej do czasu, aż upewnimy się, że ten człowiek nam nie zagraża.

– Chyba nie da rady nas dogonić, prawda? – niepokoił się nastolatek.

Kolejny strumień ognia. Balon zaczął się podnosić.

– Czy ktoś nawiązał kontakt z ziemią? – spytał Nigel. – Macie zasięg? Walt, co z radiostacją?

– Ja wysłałem tweeta – odparł chłopak. – Ale nie wiem, czy ktoś go widział. Mam tylko czterdziestu trzech obserwujących.

– Ja się dodzwoniłem na numer alarmowy, ale połączenie się urwało – powiedział jego ojciec.

Jessica spojrzała na swój telefon. Nadal nie miała zasięgu. Ale zdjęcia, które zrobiła mężczyźnie na ziemi i martwemu pilotowi, były zapisane. Wiadomość do Neila przejdzie, gdy tylko pojawi się zasięg.

– Nie da rady ścigać nas długo – oznajmił Nigel. – Po drodze są rzeki, murki i inne przeszkody. Ludzie, patrzcie przed siebie, nie za siebie. Nie mogę sam robić wszystkiego. Mówcie, co się dzieje.

– Przed nami las! – zawołała Isabel. – Musimy go ominąć. I słupy wysokiego napięcia na południu.

– Facet zniknął – powiedział ktoś. – Nigdzie nie widzę quada.

Jessica odwróciła się i rozejrzała. Quad rzeczywiście zniknął.

– Jest w tamtej małej kotlinie – poinformował dziennikarz, wskazując palcem. – Jazda w górę i w dół po zboczach go spowolni.

Walter wstał. Twarz miał ściągniętą i bladą.

– Nigel, w gondoli nie ma radia.

– Musi być. Słyszeliśmy, jak Sean go używał.

– Sprawdziłem wszędzie. W każdej kieszeni, każdej torbie, wszędzie. Nigdzie go nie ma.

– Ja wiem, gdzie jest.

Jessica spojrzała na siostrę i w jej oczach zobaczyła łzy.

– Sean miał radio na szyi, na pasku – oznajmiła Isabel. – Kiedy go nie używał, musiał je wkładać do kieszeni.

– O czym ty mówisz? – spytał jeden z mężczyzn.

– Nie widzieliście tego. Nie wiedzieliście. To nie wasza wina.

Wszyscy pasażerowie wpatrywali się w stoicko spokojną Isabel z rozczarowaniem.

– Wyrzuciliśmy radio za burtę? Wyrzuciliśmy je razem z Seanem?

– Mówiłam wam! – zawyła Natalie. – Mówiłam, żeby tego nie robić.

– Nie, kurwa, nie mówiłaś! – wrzasnął Walter. – Mówiłaś, żeby nie wsadzać go do ciebie.

– Nie ma potrzeby używać takiego języka – warknął mąż kobiety.

– Jezu, jesteś debilem czy co? Spójrz na nas. Możesz zaproponować stosowniejszy język?

– Wypadałoby okazać nieco więcej szacunku.

– Dosyć! Cisza.

Posłuchali Nigela, dzięki Bogu. Teraz to on dowodził.

– Nie mamy żadnego sposobu na skontaktowanie się z ziemią? – spytał.

– Mamy telefony – odparł Bob. – Wcześniej czy później zasięg się pojawi. Po prostu trochę dłużej będziemy musieli zostać w górze, to wszystko.

– Wysłałem kolejnego tweeta – powiadomił nastolatek. – I na pierwszy ktoś odpowiedział. Możliwe też, że przeszła moja wiadomość do dziadków.

Dzięki Bogu za młodych, pomyślała Jessica.

– Co się dzieje z facetem na quadzie? – spytała. – Zgubiliśmy go?

– Nie. Zwolnił, ale wciąż za nami jedzie – odparł dziennikarz. – Zdecydowanie powinniśmy zostać w górze.

– W porządku, pozostanie w górze wydaje się rozsądne, na razie. – Nigel przyglądał się butlom z gazem. – Problem w tym, że ta butla jest już prawie pusta – dodał. – Trzeba się zorientować, jak się je wymienia.

– Zaczekaj, przyjrzę się temu – zaproponował Walt.

Nigel strzelił płomieniem. Balon znowu się wzniósł. Kiedy rozległy się jęki protestu, Nigel wyjaśnił:

– Musimy być wysoko, zanim zaryzykuję odłączenie butli. I nie przestawajcie się rozglądać. Czy ktoś widzi jakąś drogę? Jakiś pojazd? Próbujcie z telefonami.

Znowu włączył palnik. Wariometr pokazywał tysiąc dwieście metrów… tysiąc czterysta… tysiąc sześćset… Balon przyspieszał. Zrobiło się wyraźnie zimniej.

– Chyba wiem, jak to zrobić, ale lepiej, żeby ktoś jeszcze na to zerknął – oznajmił Walter.

– Coraz bardziej zostawiamy go w tyle.

– No, to już coś.

Nagle świat pociemniał. Padł na nich jakiś cień. Balon gwałtownie się zatrząsł, wydął, a potem zaczął kurczyć.

– To nie może oznaczać nic dobrego – mruknął Martyn, patrząc w górę.

– Trafiliśmy na szkwał – uspokoił go Nigel. – Chyba powinniśmy zejść niżej. Sprawdzę, co się da zrobić. Walt, daj, popatrzę. – Przeszedł na stronę kosza, gdzie stał Walter. – Trzeba szybko pociągnąć za tę linę.

Mężczyźni zamienili się miejscami.

– Za tę? – upewnił się Walt, łapiąc cienki kolorowy sznurek.

Nigel się nie obejrzał.

– Mam. Musimy odkręcić ten zawór i przełożyć rurkę. Taa, kolego. Kolorowa linka. Pociągnij lekko.

Walter pociągnął.

Jessica czuła przez sekundę nieważkość, coś podobnego do wrażenia, jakie się ma w szybko zjeżdżającej windzie. Jej żołądek podskoczył, zorientowała się, że kosz spada.

– Co się dzieje?

– Jezu, co się dzieje?

Kosz spadał dalej. Coraz szybciej. Jessica opadła na kolana, włosy dokoła głowy ulatywały w górę. Wielka siła pchała ją w dół, napierała na kości czaszki.

Do góry. Do góry. Szybko!

Wyciągnęła rękę, żeby się czegoś złapać. Czegokolwiek, co połączyłoby ją ze światem. Jej dłoń znalazła krawędź kosza. Dźwignęła się ciężko na nogi, jakby wydostawała się spod wody.

Kosz, spadając, kiwał się na boki. Strona z cięższymi pasażerami była bardziej przechylona. Ponad krawędzią widziała szaro-zielono-brązową szachownicę ziemi. Wirując, zbliżała się do niej.

Wszyscy w gondoli krzyczeli. Ona chyba też.

– Puść ją! Walt, puść! – Nigel jedną rękę owinął na linach nośnych, stopy oparł o coś na podłodze. – Puść!

Jessica wbiła spojrzenie w wariometr: tysiąc dwieście metrów… tysiąc… Odległość do ziemi malała z każdą sekundą.

Walter kucał na dnie kosza, dłonie miał puste.

– Puściłem.

– Za co ty, do cholery, pociągnąłeś?! – wrzasnął do niego Nigel.

Walter, poszarzały na twarzy, wskazał cienką czerwoną linkę.

…dziewięćset metrów… siedemset…

Oczy Nigela rozszerzyła panika, jakby czyjaś niewidzialna dłoń wymierzyła mu policzek.

– To nie ta. To nie za tę ciągnąłeś.

Nad ich głowami balon zapadł się, był tak blisko, że prawie można go było dotknąć.

…sześćset… pięćset… czterysta…

– Nie, nie, nie – łkała Natalie.

– Włączcie palnik! – Jessica usłyszała te słowa w swojej głowie, nie była pewna, czy ktoś je słyszał poprzez wycie wiatru i wrzaski. – Nie mogę do niego dosięgnąć. Nigel, użyj palnika.

Trzymając jedną rękę na ramie palnika, Nigel sięgnął i nacisnął zawór. Płomień strzelił wysoko. Dziesięć sekund. Nie była pewna, czy mają dziesięć sekund. Ziemia wciąż leciała w górę na ich spotkanie, szykowała się, by połknąć ich w całości. Nigel uruchomił palnik, ale potężny płomień, gorący i oślepiający, niczego nie zmienił. Powłoka balonu była oklapnięta, utrzymywała się nad nimi tylko dzięki pędowi, z jakim spadali.

…trzysta… sto sześćdziesiąt…

Jessica wpatrywała się w czerwoną linkę, tę, która spowodowała, że balon sflaczał. Tuż obok wisiała linka w pasy, ta, za którą pociągał Nigel.

– Linki są dwie! – krzyknęła do nich. – Pociągnijcie za tę drugą.

…sto… siedemdziesiąt…

– To może tylko pogorszyć sytuację.

– A może być jeszcze gorsza? – Wychyliła się, przez sekundę miała ochotę wyskoczyć, ale potem chwyciła prążkowany sznur i szarpnęła.

Nadal spadali. Zapadła cisza, jakby ludzie wokół niej byli zbyt przerażeni, żeby krzyczeć. Spojrzała w górę.

Balon zafalował, zachybotał się i niespodziewanie przybrał wcześniejszy kształt. Kosz podskoczył i zawisł w powietrzu nieruchomo, jakby chwycony przez gigantyczne dłonie. Uczucie gwałtownego spadania ustało.

…sześćdziesiąt metrów… pięćdziesiąt… czterdzieści pięć. Nadal spadali, ale już wolniej. Nigel znowu strzelił palnikiem.

…czterdzieści metrów… trzydzieści sześć…

Zaczęła liczyć. Siedem, osiem, dziewięć, dziesięć.

…dwadzieścia metrów… piętnaście… siedemnaście… osiemnaście. Stabilizowali się. Ktoś zwymiotował, głośno.

– Dzięki Bogu. – Na twarzy Nigela lśniły kropelki potu. – Niech nikt więcej nie dotyka czerwonej linki. – Ciężko dyszał, kiedy odwracał się do Waltera. – Puszczaj ogień. Zamienię butle.

Byli już bardzo blisko ziemi. Znowu mogli odróżnić szczegóły drzew. W oddali widać było zarys jakiegoś budynku i spiżowy połysk drogi.

– Ktoś widzi tamtego gościa? – Bob znowu wdrapał się na krawędź kosza. – Na tej wysokości jesteśmy w zasięgu strzału.

– Musimy się wzbić wyżej! – zawołała Isabel. – Uderzymy w słup! Szybko!

Wszystkie głowy się odwróciły. Byli niebezpiecznie blisko drutów wysokiego napięcia przecinających park na wysokości kilkunastu metrów.

Walter włączył palnik. Potem jeszcze raz. Słup z każdą sekundą był bliżej. A oni dopiero zaczęli się wznosić. Balon szedł w górę powoli i leniwie.

– Trzymajcie się! – krzyknął Martyn. – Złapcie się czegoś.

Przelecieli tuż nad czubkiem słupa, tak blisko, że gdyby Jessica się wychyliła, mogłaby go dotknąć. Pasażerowie odetchnęli z ulgą, ale chwilę potem spód kosza uderzył w druty.

Huk był ogłuszający. Powietrze wokół wypełniło się iskrami. Gondola podskoczyła i przechyliła się gwałtownie. Natalie i jej mąż wypadli z niej jak śmieci z opróżnianego kosza. Poszybowali w powietrzu, wciąż spleceni w uścisku, zostawiając za sobą odór spalenizny. Rozległ się dźwięk przypominający odgłos syren. To krzyczała nastoletnia dziewczyna.

Kosz znowu uderzył w druty. Bob, który wciąż siedział niebezpiecznie wysoko na krawędzi, stracił równowagę. Zaczął młócić powietrze rękoma i też zwalił się w dół. Wylądował na przewodach wysokiego napięcia niecałe trzy metry pod koszem. Był tak blisko słupa, że prąd przeskoczył, przeleciał przez niego i obwód się zamknął. Ciało zaczęło podrygiwać, wiło się, spod ubrania wydobyły się smużki dymu, jak czmychające z kryjówki węże. Mężczyzna drgał spazmatycznie i krzyczał.

Poniżej niego Natalie i jej mąż uderzyli w ziemię.

– O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże. – Palce matki zaciśnięte na ramionach dzieci były trupioblade.

– Zapnijcie pasy. – Księgowy przechylił się do rodziny. – Zapnijcie się, wszyscy.

Nigel próbował uruchomić palnik, ale płomień był zbyt słaby, żeby cokolwiek zmienić.

– Ludzie, spadamy. Nie panuję już nad balonem. Zapnijcie pasy.

– Uderzymy w te drzewa.

– Bella, zapinam cię. Cholera, nie ruszaj się.

Jessica czekała na zderzenie. Widziała gwałtowne falowanie złotego listowia, gdy drzewo pędziło na nich. Mimo to siła uderzenia ją zaskoczyła, posłała na posadzkę kosza. Walnęła głową w wiszącą luźno sprzączkę uprzęży. Przez sekundę, zanim świat zniknął, widziała, jak jej siostra, której nie zdążyła przypiąć, wylatuje z gondoli. Fałdy czarnej sukni powiewały nad nią, głośno furkocząc. Bella wystrzeliła w powietrze i zniknęła z widoku.

Frunęła.7

Dwadzieścia osiem lat wcześniej

Trójka dzieci siedziała na plaży blisko brzegu, między nimi, pośrodku, był zamek z piasku. Bańka entuzjazmu prysła, gdy dzieci uświadomiły sobie, że bez kubełków i łopatek, samymi rękami, nie zdołają zbudować zamku otoczonego wieżyczkami i blankami, jakie widywały w książkach.

Najmłodsze, zaledwie ośmioletnie, a mimo to najbardziej cierpliwe z całej trójki, uważało, że mogliby poprawić wygląd nieforemnej góry piasku, dekorując ją muszelkami, kamyczkami i wodorostami, ale rodzeństwo już całkiem straciło zainteresowanie zabawą.

– Podróże w czasie – oznajmił najstarszy, blisko czternastoletni chłopiec. Jak siostry był wysoki na swój wiek, włosy miał ciemne, oczy brązowe, brwi gęste, usta czerwone i szerokie. Kiedy się uśmiechał, pokazywał duże, bardzo białe zęby. – Gdybym tak mógł wrócić do czasów wielkich zbrodni i nie dopuścić, żeby się wydarzyły.

– Taa, to by było fajne – zgodziła starsza z sióstr.

Młodsza pomyślała, że owszem, byłoby fajne, ale z drugiej strony skutki mogłyby być gorsze od samych zbrodni. Była mądra jak na swoje osiem lat.

– Ja bym wybrała latanie. – Starsza siostra wyrzuciła ramiona na boki, udając, że ma skrzydła. – Żebym mogła wznieść się w powietrze i szybować w chmurach. Żebym mogła widzieć wszystko i polecieć wszędzie.

Młodsza pomyślała, że pomysł jest zachwycający. Ale i przerażający.

– A ty, Jessica? – spytał chłopiec. – Jakie supermoce chciałabyś mieć?

Jessica się zastanowiła. Czasami, a w zasadzie prawie zawsze, było jej trudno dotrzymać kroku tej dwójce.

– Chciałabym być niewidzialna – odparła, a potem, ponieważ nie wyglądali, jakby jej odpowiedź zrobiła na nich odpowiednio duże wrażenie, dodała: – Chciałabym mieć moc stawania się niewidzialną. No wiecie, żebym mogła ją uruchamiać i wyłączać. Nie musiałabym być niewidzialna przez cały czas.

Zapadła cisza. Jessice przemknęło przez myśl, że powiedziała coś złego, a może nawet głupiego.

– Jessie, jesteś taką małą myszką. Najczęściej i tak cię prawie nie widać – oznajmił w końcu jej brat.

– Nie dokuczaj jej. – Bella uśmiechnęła się do siostry. – Bycie niewidzialnym to wspaniała supermoc.

– Chodźmy do oczek wodnych. – Ned poderwał się i zaczął biec plażą. Bella też się podniosła.

– A co z butami? – Jessica popatrzyła za siebie, w stronę wydm, na stos butów i skarpet, które tam zostały.

– Nic się z nimi nie stanie. – Bella podskakiwała, chciała już pobiec za bratem. – Woda tak daleko nie podejdzie. Poza tym, kto chciałby kraść trampki Neda?

Pobiegła. Tak szybko, że Jessica wiedziała, że nigdy jej nie dogoni. Mimo to ruszyła truchtem za rodzeństwem. Bella na nią zaczeka. Zawsze czeka.8

Środa, 20 września

Kobieta na jego oczach wypadła z balonu, poleciała w stronę ziemi i wylądowała na mężczyźnie, który wypadł wcześniej. Głowę miała zwróconą w przeciwną stronę niż on, jej nogi leżały na jego tułowiu. Patrick podszedł bliżej. Ta para wyglądała bardziej jak pacynki niż ludzie, pacynki wrzucone do za małego pudełka. Ich bezwładne kończyny były wygięte pod dziwacznym kątem.

Oboje, mężczyzna i kobieta, nie ruszali się.

Zatrzymał quad dwadzieścia metrów przed nimi i zsiadł. Żeby nie mieć pokusy, strzelbę zostawił na siedzeniu i ruszył w stronę pary, wypatrując luźnych kamieni, głębokich kałuż czy niespodziewanych świadków. Shinto dotarł do nich pierwszy i zaczął ich obwąchiwać.

Kobieta nie była tą, którą miał nadzieję zobaczyć. Nie tą w zielonej kurtce, która się na niego gapiła, jakby chciała zapamiętać każdą linię, każdy łuk na jego twarzy. Albo jakby go znała. Pokręcił głową, odpędzając tę myśl. Ta kobieta była znacznie starsza, pod sześćdziesiątkę. Miała farbowane włosy z siwymi odrostami, szarą, obwisłą skórę i była gruba.

Tamta w zielonej kurtce była szczupła, wyglądała na wysportowaną. Na taką, co miałaby siłę uciekać, nawet walczyć. Zdusił falę ekscytacji.

Balonu już nie widział, ale nie mógł odlecieć daleko. Nie po takiej kolizji z drutami wysokiego napięcia. Podniósł wzrok. Nad nim wciąż wisiał jakiś człowiek. Kilka drutów się zerwało. Jeden podrygiwał, strzelając iskrami. Zapach przypominał wieczory, gdy jego rodzina urządzała sobie biwaki.

Przynajmniej tego ma z głowy. Troje odpadło. Zostało dziewięcioro, jeśli się nie myli, że na pokładzie było dwanaście osób. Pochylił się i przeszukał martwą parę. U mężczyzny w wewnętrznej kieszeni znalazł komórkę. Bezpośrednio pod gościem podrygującym na drucie znalazł drugą, w rzucającym się w oczy czerwonym futerale. Zabrał obie.

Zawołał psa i wrócił do quada. Szedł po miejscach, gdzie ziemia była twardsza, albo po kępach wrzosów, żeby nie zostawiać śladów podeszw. Uruchomił quad i znowu ruszył. Myślał o jednym – o ciemnowłosej kobiecie w zielonej kurtce.

Miał nadzieję, że nie zginęła. Nie chciał, żeby zginęła. Jeszcze nie teraz.9

Ból był wszędzie, krążył po niej jak krew podczas transfuzji. Jessica słyszała jego głośne dudnienie w głowie i w krzyku tych dokoła niej. Kiedy kosz uderzył w drzewa po raz drugi, a potem trzeci, usłyszała łoskot czaszek zderzających się z twardymi powierzchniami, trzask łamiących się kości. Zgrzytanie metalu o metal. Druty piszczały jak oszalałe węże. Wiklina, przebita ostrą gałęzią, rozdarła się na jej oczach. Gałąź minęła ją o milimetr.

Kosz twardo walnął w ziemię i podskoczył. Potem jeszcze raz. Przy każdym uderzeniu czuła się tak, jakby ktoś rzucał nią o kamienny mur. Nie widziała już Nigela przy kontrolkach. Nie mieli już żadnego pilota.

Opadła na dno kosza. Patrzyła w górę, na balon, ale jego piękna kulista czasza poskręcała się w coś bezkształtnego, brzydkiego. Zdawało się, że powłoka zaraz na nią spadnie. Instynktownie wbiła się w róg. Próbowała się skulić, przyciągnąć kończyny do ciała, ale straszliwie nią rzucało. Nie wypadła z kosza tylko dzięki uprzęży, której się mocno trzymała. Mięśnie ramion miała naciągnięte, pozrywane. Gdy kolejny raz poderwało ich w górę, zgrzytanie i bębnienie ustały.

Pomyślała, że w koszu została już chyba tylko ona, że tylko jej nie wyrzuciło za burtę, ale potem usłyszała czyjś krzyk. Ktoś jeszcze trzymał się kurczowo krawędzi powyginanej wikliny, trzymał się i krzyczał.

Nie miała pojęcia, gdzie jest jej siostra.

Kosz w coś uderzył i się przechylił. Jessica przewróciła się na bok, poszarpany czubek rozdartej wikliny podrapał jej twarz. Gdzieś blisko rozległ się przeraźliwy wrzask, który, oddalając się w dół, stopniowo cichł. Potem kosz znieruchomiał.

– Bella!

Odpowiedział jej czyjś jęk. Chyba nie siostry, ale nie mogła być pewna.

– Bella, nie widzę cię.

Balon znowu wzbił się w niebo i na ułamek sekundy kosz znów otoczył najczystszy jaskrawy błękit.10

Dwadzieścia dwa lata wcześniej

Jessica jeszcze nigdy nie widziała nieba w takim odcieniu błękitu.

Błękitu, który był czysty, jasny i głęboki, za delikatny na szafir, za mocny na chaber. Po prostu nie istniał żaden inny odcień, z którym można by go porównać. To był kolor wieczności, nieskończoności, kolor, w którym człowiek mógł się zatracić.

Ona jednak wiedziała, że dla niej ten błękit już na zawsze pozostanie kolorem smutku.

Morze też było błękitne. I spokojne. Tak spokojnego morza również jeszcze nigdy nie widziała. Woda idealnie odbijała opływowy kształt lecącej nisko wzdłuż linii brzegu mewy.

Jej siostra szła metr lub dwa przed nią. Jessica została w tyle, gdy zaczęła płakać.

– Nie rozumiem, Bella! – zawołała.

Isabel zatrzymała się, ale nie odwróciła. I nie rozłożyła ciężaru ciała równo na obie nogi. Tylko przystanęła, na chwilę. Nie chciała rozmawiać, powtórzyła jedynie to, co mówiła wcześniej.

– Nie oczekuję, że zrozumiesz, Jess. Na razie.

Jessice skończyły się argumenty. Pozostały jej tylko płacz i narzekanie, jak małemu dziecku.

– Najpierw mama, potem Ned, potem tata. A teraz ty. Tracę wszystkich!

Wyobraziła sobie, że tupie z całej siły w piasek. Jej rozpacz zamieniała się w furię. Ale była też przerażona. Miała czternaście lat, wciąż jednak dręczył ją naturalny dla małych dzieci lęk przed porzuceniem.

Wtedy Bella się odwróciła, podeszła do niej i ją objęła. Nadal była wyższa. Przez te wszystkie lata Jessica czekała, że dogoni siostrę. Teraz się zastanawiała, czy to się kiedykolwiek stanie.

– Będzie dobrze, Jess. Ciocia Brenda i wuj Rob cię kochają. Będą się tobą dobrze opiekowali. Za cztery lata pójdziesz na studia. Skończysz je z wyróżnieniem, a ja będę z ciebie dumna. A potem wyjdziesz za mąż, urodzisz dzieci. Będziesz szczęśliwa, a smutek, który ci teraz towarzyszy, będzie tylko wspomnieniem z przeszłości.

– A Ned? Dlaczego nie wolno mu wrócić do domu, żebyśmy mieszkali razem? Ty, ja i Ned?

Bella zesztywniała w objęciach siostry.

– To niemożliwe, Jess. Nie pytaj mnie o to więcej.

– Dlaczego? Co on zrobił? Dlaczego musiał wyjechać? A w ogóle, dokąd wyjechał?

Bella zaczęła się uwalniać z uścisku. Jessica ją zatrzymywała, ale Bella była silniejsza. Zawsze tak było. Wyrwała się z jej objęć.

– Kiedyś ci to wyjaśnię, Jess – obiecała. – Jak będziesz starsza. A na razie musisz się pogodzić z tym, że tak jest, i już.

– Wszyscy mnie zostawiają.

– Jess, nie mogę teraz z tobą mieszkać, ale nie zostawię cię nigdy. Obiecuję. Nigdy.11

Środa, 20 września

Reszta pasażerów nie przeżyła. Zginęli wszyscy. Świadczyła o tym głęboka cisza, która zakradała się jej do ust, rozchodziła w dół, jak czarny szlam wypełniała sobą każde zagłębienie w jej ciele.

W zasadzie to nie było aż takie straszne, po prostu spokojne odchodzenie.

Wybuch wyrzucił ją w powietrze. Na twarzy poczuła piekące gorąco, potem wszędzie szczypanie drobnych ranek. Pomyślała o ogniach piekielnych, o tysiącach małych diabełków szturchających ją widłami. Zrobiła się ciężka. Całe ciało przeszył straszny ból, jakby ktoś zawiesił ją na linie na ogromnej wysokości.

Potem już nic.12

Dwadzieścia jeden lat wcześniej

Kiedy ludzie zaczęli wstawać, płomienie świec zamigotały. Msza zbliżała się do końca. Kilka kobiet przyciskało do twarzy chusteczki. Jessica słyszała pociąganie nosem, a nawet, tu i ówdzie, chlipanie.

– Piękna msza – powiedział ktoś z tyłu.

Jessica, w nowym czerwonym płaszczyku i w nowym kapeluszu, stała zimna i nieporuszona, jak kamienny filar.

Przy dźwiękach podniosłej muzyki organowej orszak ruszył nawą. Jessica miała wrażenie, że oczy wszystkich skupione są na jej siostrze. Koronki jej długiej białej sukni lśniły w blasku świec, twarz wyglądała jak wykuta w marmurze. Na palcu lewej dłoni błyszczała obrączka ślubna.

Bella nigdy nie wyglądała piękniej. Kiedy głowy się obracały, żeby popatrzeć na tę piękną dziewczynę w sukni ślubnej, sunącą nawą do wyjścia z kościoła, Bella zdawała się uśmiechać do czegoś w oddali. Jessica poczuła na ramieniu czyjąś dłoń.

– Chodź, kochanie – powiedziała ciotka Brenda. Ona też na tę okazję sprawiła sobie nowy płaszcz i nowy kapelusz.

Za orszakiem kościół opuszczali parafianie. Jessica podniosła torebkę z ławki i dołączyła do reszty. Ciotka i wuj poszli za nią.

W przedsionku, na schodach, w ogrodzie stali ludzie. Rozmawiali, składali sobie gratulacje, udawali, że są szczęśliwi.

Ale tak nie było. Nikt tutaj nie był szczęśliwy. Oni wszyscy biorą udział w idiotycznej farsie. Tak jak jej mądra, silna, rozsądna siostra. Niewyobrażalne.

Jessica przecisnęła się przez tłum i wyszła na zewnątrz. Schody miały sześć stopni. Zbiegła po nich. Wcześniej przed kościołem widziała pawie. Trochę się ich bała, ale teraz pomyślała, że mogłaby na nie zapolować.

Może któremuś skręci kark.

– Jess!

Odwróciła się. Na szczycie schodów stała Bella. Uniosła dół koronkowej sukni i zaczęła schodzić. Wyglądała pięknie. I bardzo, bardzo smutno.

– Wyglądasz patetycznie – oznajmiła Jessica. – To jakaś parodia. Gorzej, to odrażające.

Bella westchnęła.

– To coś, co muszę zrobić. A ty musisz to zaakceptować. Żyjesz tak, jak chcesz. Wybrałaś swoją drogę. Dlaczego nie pozwalasz, żebym ja wybrała swoją?

Jessica podeszła bliżej, tak żeby odpowiedź mogła wysyczeć siostrze prosto w twarz.

– Bo to nie ty. Spójrz na siebie. Cała w koronkach, panna młoda w taniej, używanej nylonowej sukni. A gdzie pan młody, Isabel? Mężatka bez męża? To jakiś żart.

– Przykro mi, że tak to widzisz. A teraz muszę już iść. Muszę iść się przebrać.

Odwróciła się i odeszła. W dopasowanej sukni wyglądała niewiarygodnie szczupło, jej długi kraniec ciągnął się za nią. Jessica wiedziała, że taką widzi siostrę ostatni raz. Kiedy ona i reszta oblubienic wrócą ze swoich pokojów i ponownie dołączą do wiernych w kościele, wszystkie będą obleczone w czerń.

– Nie zostaniesz tutaj! – krzyknęła. – Nie wiem, przed czym uciekasz. Nie obchodzi mnie, czego się boisz, ale to jest potworne.

Isabel szła, nie zatrzymywała się.

– Słyszysz mnie, Bella? Nigdy nie będziesz zakonnicą.

Ludzie na stopniach, inne postulantki, które też przed chwilą złożyły formalne śluby, ich rodziny, kilka spowitych w czerń sióstr z zakonu karmelitanek, wszyscy spojrzeli w ich stronę.

Jessica odwróciła się tyłem do klasztoru i odeszła. Nie wiedziała, że można aż tak cierpieć.

_Koniec wersji demonstracyjnej._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: