Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kamień podróżny - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
28,50

Kamień podróżny - ebook

Różne bywają kamienie, są polne, przydrożne. A niektóre nawet węgielne. Ale żeby tak kamień miał być podróżny? To dość niecodzienny przypadek. Bo niby jak miałby podróżować – owszem, może i jako jakiś talizman, taki całkiem niewielki, w dłoni ściskany, na drogę do pociągu bylejakiego, do tego na szczęście zielony... Ale przecież to nie taki rodzaj kamienia – ten tytułowy jest na to za ciężki, zbyt wielki, nie do ruszenia nawet przez rwący nurt górskiej Nysy, w który został niegdyś siłami natury wrzucony. Na takim to można conajwyżej stanąć lub spróbować posiedzieć, i to ostrożnie, bo mokry bywa i śliski, a zimą lodem pod śniegiem całkiem opatulony. I pewnie nawet najstarsi kuracjusze z Długopola Zdroju nigdy dotąd nie widzieli, aby mógł się przesunąć choćby o jeden centymetr. Chciaż gdyby tak popatrzeć, jak rozpryskuje wartką wodę i niestrudzenie dzieli ją odkosami, gdyby tak na chwilę zmrużyć oczy niczym mały chłopiec wyglądający przygody, to przecież mogłoby się zdawać, że to nie woda ale kamień właśnie płynie, dziarsko całkiem i nawet pod prąd, jakby w górę rzeki...
Świat małych ojczyzn, oglądany dziecięcymi oczyma, bywa wielki i fascynujący – jak u Hrabala w ""Takiej pięknej żałobie"", albo w ""Śmierci pięknych saren"" Oty Pavla. Odbija się w nim własnym echem każda zapamiętana historia, wiekopomna albo śmiechu warta. Ta z mikroskali, dotycząca jedynie własnej rodziny, jak i ta druga, pisana z wielkiej litery, przechodząca do podręczników – ale tłumaczona własną miarą. Lub odrysowywana ćwiczoną dopiero kreską na pierwszych rysunkach, wypróbowywana przy konstruowanych modelach, układana w kolekcjach pocztowych znaczków. Mityczna kraina dzieciństwa, pełna chłopięcych drak, obyczajowych smaczków z epoki i „humoru zeszytów” to przy tym ani idylla, ani eutopia. Bo choć zaludniają ją prócz bliskich i przyjaciół figury charakterystyczne, a niekiedy wręcz i osobistości o których dopiero w przyszłości będziemy się uczyć, to naznaczona jest jakimś podskórnym, powojennym niepokojem. Dziecięcy barometr zawsze bezbłędnie wychwyci wszystkie dorosłe lęki, każdą najbardziej nawet maskowaną niepewność i niedopowiedziany dramat. Dlatego co stronę natkniemy się tutaj na ślady zabużańskich wysiedleń, echa tragedii wołyńskiej, kresowych resentymentów polsko-ukraińskich, niejasnych AK-owskich zaszłości, żmudnego oswajania ziem ponoć odzyskanych – z bandą werwolfu w tle, sowieckimi żołdakami i przymusowym sąsiedztwem rodziny niemieckich dotychczasowych gospodarzy, przyszłych Wypędzonych.
Wojciech Eichelberger opisał kiedyś teorię „pakowania plecaka” – symbolicznego wyposażania każdego dziecka przez rodzinę w bagaż, do poniesienia na całą dalszą drogę. Według niej mniej więcej do 6 roku życia ładujemy naszym dzieciom wszystko to, co dobre i potrzebne, ale i niestety także i przygniatające lub wręcz nie do uniesienia niekiedy. Dawne drewniane statki dla zachowania stateczności na wodzie wyposażano niegdyś także właśnie w kamienny balast. Dziś w stoczniach nikt nie używa już kamieni, a słowo balast częściej oznacza zbędny ciężar, którego należałoby się szybko pozbyć. Właściwie dobrany kamień może jednak nie tyle ciążyć, co dać odpowiednią wyporność na resztę życia – zwłaszcza taki dobrze opowiedziany.
Mateusz Szczeciński

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64974-69-4
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JESTEM

Jestem Polak mały... Mam prawie pięć lat. Przywieźli nas tu bydlęcym wagonem z Monasterzysk, gdzie mieliśmy dom zbudowany przez dziadka Hilarego i ogród z gruszą, ale nic z tego nie pamiętam. Za gruszą babcia tęskni, choć tutaj większy sad, jak mówi mama, i aż dwie grusze. Dom tu w Niedźwiednej, skąd widać wokół góry, jest taki duży, przy nim obora ze stodołą z młockarnią i innymi ustrojstwami, a nie jakieś tam barachło. Jest i drewutnia, chlewik i szopa. Wszystko takie, no, poniemieckie.

Mój znak to orzeł biały. Ten wierszyk znam na pamięć, bo nas z Mieciem, moim mlecznym bratem, wujkowie przepytują na wyrywki. I przed każdym, kto przyjdzie w odwiedziny, musimy się popisywać. Moje starsze siostry Lidzia i Wandzia chodzą do szkoły w Bystrzycy i znają też inne wierszyki. Podsłuchuję je, kiedy czytają, a nawet naśladuję. Uczą mnie też czasem, jak nic nie zbroję, pisać, rachować i ładniej mówić. No, gorzej z czytaniem. To znaczy z tym jeszcze nie bardzo, ale jutro, kto wie... Za to rysuję jak nikt w rodzinie. Różnych panów z gazet. Najchętniej tych w mundurach i z medalami. Mama mówi, że chyba pośle mnie wcześniej do szkoły. Bardzo tego chcę, bo przecież wszystko już umiem. Nawet strzelać z procy.

Gdzie ty mieszkasz, między swymi? Na pięterku mieszkają Niemcy. Bardzo stary pan, Horst Herbst, który mnie lubi i pozwala mówić na siebie Opa, i jego córka Hilda, co nas nie znosi. U wujka Janka też na pięterku szwargoczą, a dookoła, po sąsiedzku, kilka rodzin takich nie-Polaków. Mają ich stąd wywieźć i przez to chyba nas bardzo, a to bardzo, nie lubieją... to znaczy nie lubią.

W jakim kraju? W polskiej ziemi? Babcia mówi, że nasza ziemia została tam, skąd nas wyrzucili, wywieźli lorami, choć wiem, że babcia w węzełku trzyma trochę tamtej naszej ziemi z Monasterzysk, to może ją tu zasiejemy...NIEDŹWIEDZIE

Musowo siedzą za każdym krzakiem, a te większe – w wąwozie przy domu wujka Janka. Za dnia kryją się i chrapią, o nocy wyłażą na pola, chodzą po sadach, zjadają jabłka, a nawet babcine gruszki. Niektóre czasem tarzają się w barabolach, ryją je i podżerają. A są i takie, co się uganiają, jak mówi wujek Kazik, za starszymi dziewczynami. Szkodniki strasznie okropne. No, ale tatko wcale się ich nie boi. Nie wiem, jak to robi. On na nie zwyczajnie nie zwraca uwagi. Choćby i który mu wlazł na drogę, kiedy jedzie rowerem do pracy na pocztę w Bystrzycy, a nawet na polu, gdy po pracy orze, to w ogóle na niedźwiedzie nie zwraca uwagi. Do orki tatko ubiera stary wojskowy mundur i pewnie przez to one się go boją, bo to poniemieckie szkarady, a mundur polski. I tego... no, ja, jak tylko którego wyczuję, zerkam na babcię i potem mi wstyd. Babcia ich nie widzi, bo ma kiepski wzrok. Te niedźwiedzie, zdaniem wujka Kazika, to tylko moja zagwozdka. Akurat! Niech nie udaje takiego chojraka, bo zdaje się z niedźwiedziem, by sobie nie poradził. Co innego wujek Janek. Ten jest odważny, że hej! Widzi i się nie boi. Mówi, że niedźwiedź, którego się widzi, ale nie zwraca na niego uwagi, to on ze wstydu zmyka w krzaki i po kłopocie. Raz spróbowałem i prawie się udało. Ale potem nocą wpadł do naszego kurnika i udusił kilka kur.

Myślałem, że tato mógł wybrać jakieś inne miejsce, nie tak groźne, jak Niedźwiedna. Chociaż w okolicy są jeszcze gorsze. Na przykład Wilkanów, gdzie całymi dniami hasają watahy wilków. A w Orłowie, niby co wieczór, orły porywają małych chłopców. Takie zeszłej jesieni banialuki opowiadała mi Wandzia, która czasami lubi żartować, ale przecież z tych spraw szutków się nie stroi. Teraz wiem swoje i nie daję się nabrać. Wiem też, że tata nie mógł dla nas wybrać miejsca, bo dostał bumagę na to gospodarstwo w Niedźwiednej, w którym mieszkają jeszcze Niemcy, i choć nie był nigdy rolnikiem, musi siać zboże. Wujek Janek, który mieszka nieopodal, przy wąwozie, też musi orać pole i siać zboże, a przed wojną pracował na kolei.

W tym roku niedźwiedzie na razie jakby wyniosły się do lasów w górach, dokąd jest dość blisko, albo do wąwozu obok wujka Janka. No, niby dały dyla, ale u nas nadal duszą kury. Takie sprytne. Tata jest tak zapracowany, że nie ma dla nich czasu i dla nas też. Co innego mama i babcia, ale niedźwiedzie to przecież męska sprawa. Dobrze, że wujek Janek i wujek Kazik czasem wpadną, mam wtedy z kim pogadać. Dzisiaj też przyszli i, jak już zjedli obiad uwarzony przez babcię, mogłem zapytać o najważniejszą sprawę.

– Taki niedźwiedź, to skąd on się tu bierze, co?

– Z drogowskazu, bo tam stoi, że to Niedźwiedna – zaczął mi wyjaśniać wujek Kazik.

Popatrzyłem z niedowierzaniem na wujka Janka, a on po chwili zakręcił palcem młynka przy głowie, jakby chciał pokazać, że wujek Kazik ma kuku na muniu, i powiedział:

– Za szkopów niedźwiedzi tu się szwendało, że ho, ho! Niektóre nawet w hełmach. I parę mogło zostać. A ten ostatni chowa się u nas w wąwozie. Kiedy troszkę z Mieciem podrośniecie, pozwolę wam na niego zapolować.

– Już wujku podrośliśmy – zauważyłem – bo Lucia zaczęła Mieciowi opowiadać przygody Sokolego Oka, a mnie mama o przygodach Tarzana. Wiemy już, jak się poluje, no nie?

– Brechasz, oj brechasz! – zaczął wujek Kazik. – Ty zapomniał, że niedźwiedź mocniejszy od byczka, co cię wiosną przeturlał po pastwisku. Sińców miałeś, że hej!

– Bo trafiłem na takiego... no, skurczybyczka, żeby się z nim spróbować... To i się poślizgnąłem.

– A na czym to?

Miałem już łzy w oczach, ale babcia stanęła w mojej obronie.

– Ty Kaziu nie bądź taki mądry, bo zaraz powiem o twoich podchodach.

Zacząłem babcię szarpać za rękaw, żeby opowiedziała, ale wujek poprosił o dokładkę, bo musi sąsiadom zaraz pomagać zwalać węgiel z furmanki. Pomyślałem, że u nas w rodzinie każdy uczył się kiedyś polować. Dobrze, że tu w okolicy nie ma panter, takich jak w Księdze dżungli, bo one bardziej podstępne od niedźwiedzi. Zwłaszcza że mogły się trafić szkopskie, jak mówi wujek Kazik. Bo to, co złe jest albo szkopskie, albo ruskie. Choć zdaniem wujka Janka, ruskie barachło najgorsze. A jeszcze gorsze, takie banderowskie.

Wujek Janek już zbierał się do wyjścia, gdy w drzwiach przypomniał sobie, że ma dla mnie prezent. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął fujarkę i zagrał na niej. Pięknie zagrał. A potem mi ją dał.

– Mój najlepszy sposób na zwabienie niedźwiedzia. Grasz, a miśki wychodzą z krzaków i idą za tobą, gdzie chcesz.

– Akurat. Znam tę bajkę, mama mi czytała, i tam jest o innych zwierzętach.

Wujek znów zagrał, tym razem jakoś tak tajemniczo. Słyszałem już, jak kiedyś grał na takim dużym flecie, co go trzyma w kuchni na kredensie, ale teraz to było coś innego. Bardziej mi się podobało.

– Słyszysz? To zaczarowana fujarka. Przekonasz się. Naucz się na niej grać, a wtedy pogadamy o niedźwiedziach. Dawaj ręce. Masz trzy otworki u góry, jeden na dole i ten – kwadratowy, główny – do wydawania dźwięku. No, dmuchnij. Bój się Boga, nie tak mocno, delikatnie.

Zacząłem dmuchać, ale wychodziło mi tylko jako tako. Popatrzyłem wujkowi w oczy z wyrzutem, bo myślałem, że to łatwiejsza sprawa. Czekała mnie teraz mordęga, ale mus to mus. Wujek poczochrał mnie po głowie i powiedział na odchodnym, że taką samą fujarkę, z leszczynowego kija, zrobił Mieciowi. I dopiero, kiedy nauczymy się dobrze grać, zarządzi polowanie na niedźwiedzia. Już, już miał wychodzi, a ja zapomniałem języka w gębie, bo co będzie, gdy któremuś z nas nie uda się naumieć grać na fujarce. Wtedy babcia przywołała mnie do porządku.

– A kto wujkowi podziękuje? No, dalej, pocałuj wujka w rękę.

O Boziu! Jak ja tego nie znoszę. Wujek ma tylko trochę mniej od taty włosów na palcach i dłoniach i one strasznie łaskoczą. Niechby babcia spróbowała. Jak tatkę całuję w rękę, to albo kicham, albo się śmieję. Kiedyś go czymś obraziłem, ale zaraz przeprosiłem, no i zacząłem chichotać, tak mnie te włoski połaskotały. I tata znów się zdenerwował. Dostałem klapsa. Wolę całować ręce mamy i babci. Najbardziej mamy, bo ona cała pachnie mlekiem. Mama mówi, że jeszcze w zeszłym roku szukałem jej cycucha. Ja wiem dlaczego. Kiedyś podsłuchałem, gdy przyszły panie sąsiadki, a mama im opowiadała o wojnie, o tym, jak uciekała ze mną przy piersi, razem z babcią i moimi siostrami, do szkoły w Monasterzyskach, bo banderowcy napadali na Polaków, zabijali ich, a kobietom nawet obcinali piersi. To pewnie wtedy miałem znów ten sen, którego się boję, i nad ranem chciałem sprawdzić, czy mama jest cała. Dlatego ją obmacałem. Ze szczęścia, że wszystko ma, aż się popłakałem. Ale ten sen się powtarza i powtarza. I chyba wtedy krzyczę w nocy. Mama mnie budzi, przytula, a tata się złości. Skończyło się tym, że kiedy starsi rozmawiają, ja muszę wychodzić do pokoiku. I dopiero wtedy do głowy przychodzą mi różności, gorsze niż w snach. Znalazłem na to sposób. W drzwiach, tuż nad progiem, zrobiłem gwoździem otworek. Kładę się na podłodze, ucho przykładam do dziurki i słucham do woli. Powiedziałem o tym babci, a ona załamała ręce, co to ze mnie wyrośnie. A ja powiedziałem, że akowiec jak tatko i wujek, bo o tym dziś podsłuchałem. Babcia aż zbladła. Uklękliśmy przed obrazem Pana Jezusa Ukrzyżowanego i zmówiliśmy Ojcze nasz w intencji, żebym zapomniał, co słyszałem, i nigdy, przenigdy nikomu o tym nie powiedział słowa. A potem dziesięć razy miałem przysięgnąć: Święty Antoni, mój patronie, pomóż mi trzymać język za zębami, i żebym tego, co słyszałem, nikomu nie powtórzył i szybko o tym zapomniał. Chyba już przy którymś błaganiu święty Antoni ulitował się nade mną i szybko mnie uśpił. I wreszcie miałem sen bohaterski. Z Mieciem założyliśmy własny oddział, który wspomagał naszych tatów w biciu szkopów. Dostaliśmy potem po medalu. Rano, gdy się obudziłem, postanowiłem to wszystko narysować.

Zacząłem przeglądać różne gazety, które tatko przynosił z poczty, ale nigdzie nie znalazłem kogoś, kto by przypominał, no tych – co mi nie wolno pamiętać. Byli tylko staliny i takie inne... – inni panowie. Wybrałem najsampierw Stalina, bo miał najładniejszy mundur i pełno medali. Postanowiłem, że później, po rozmowie z wujkiem Jankiem, zmienię mu gębę i zawieszę tylko te medale, jakie na pewno dostali za walkę z Niemcami, ci... no, koledzy mojego i Miecia taty. Wyciągnąłem blok rysunkowy Lidzi, ołówek Wandzi i zacząłem. Od wąsów, ale je przedłużyłem, by sobie opadały. A do nich dorobiłem brwi, które wymyśliłem. Podobne do takich ładnych, krzaczastych, jak ma Opa na pięterku. Oczy i nos zmałpowałem z babci, która krzątała się w kuchni. Mundur pasował mi od Stalina, a na dodatek narysowałem szablę, bo przecież prawdziwy... ten, kumpel mego tatki powinien nosić szablę. Kłopot miałem z medalami, ale był taki jeden z czołgiem w sam raz. Zabrałem się za kolorowanie i nawet nie zauważyłem, że za mną stoją mama i babcia, aż usłyszałem szept babci:

– Przecież to świętej pamięci dziadek. No, dziadek. Marszałek, jak żywy!

A potem lamenty mamy:

– Dziecko, sprowadzisz jeszcze na nas jakieś nieszczęście. Tego pana nigdy już nie rysuj. Babcia i ja pozwalamy, żebyś rysował z gazet. To piękny rysunek, ale musimy go spalić. Rysuj nawet – mama splunęła na podłogę – tego Stalina z gazet.

Poczułem na policzkach pocałunki mamy i babci. Mama delikatnie zabrała nieskończony rysunek, a ja nie mogłem się nadziwić, że narysowałem dziadka Hilarego, co zmarł przed wojną, a którego one muszą spalić. Co też ten dziadek Hilary zbroił? I zacząłem rysować z gazety portret Stalina z medalami. To był pewnie ktoś bardzo dzielny, że go tak odznaczyli. I w każdej gazecie pokazują. Jak dam do obejrzenia wujkowi Jankowi, to pewnie bardzo się ucieszy.SZARWARK NA SIANIE

Musia i Tusio Miecia, no mamcia i tatko mojego mlecznego brata, idą na szarwark. A żeby nie było Mieciowi samemu smutno, albo żeby czegoś nie wywinął, jak napominał nas obu wujek Janek, mamy pilnować ich domu nad wąwozem, w którym harcują różne zwierzaki i nie tylko. W dole, od strony lasu, nawet i niedźwiedzie łażą, szepnął mi znów wczoraj Miecio, więc przez drogę z naszego domu aż do wąwozu pytałem wujcia, co z tymi niedźwiedziami. Wujek Janek nie rzuca słów na wiatr, inaczej niż wujek Kazik, i najpierw pomyśli, nim coś powie. Zbierał i zbierał te myśli w milczeniu, a ja gwizdałem sobie, żeby nie zapomnieć, jak się to robi na palcach. To właśnie wujek Kazik nas wyszkolił i ja już prawie umiałem na każdym z osobna, a Miecio jakby mniej. O, gwizdanie na palcach to nie byle co! Tylko najlepsi potrafią. Ale zaraz za jarem, tym obok majątku z wagonikami do wywożenia gnoju, którymi wczoraj jeździliśmy, zaśliniłem się i ja też, jak wujek, już tylko zbierałem myśli. Bez gwizdania. Aż do zardzewiałego samochodu pancernego, gdzie z chłopakami wygrzebaliśmy karabin, szkopskie hełmy i pas z hakenkreuzem. Tam właśnie wujek przystanął. Wsadził dwa paluchy do ust i tak gwizdnął, że liście zaczęły w jarze szumieć. Takiego gwizdu nawet wujek Kazik nie miał. Mógł przestraszyć wszystkie niedźwiedzie w okolicy, a nawet i babcię, gdyby go usłyszała.

– No, dobrze – postanowił – jak się akuratnie sprawicie, gdy z ciocią i sąsiadami będziemy oczyszczać rowy melioracyjne, to wam pozwolę. Zapolujecie na niedźwiedzia.

Trzymałem go za rękę. Nawet nie drgnął, gdy obiecywał. Wiedziałem, że nie kłamie, bo i tak zawsze mówił prawdę.

– Gwiżdżesz sobie na paluchach, a co z grą na fujarce?

– Rozeschła się i popękała.

– A zanim się rozeschła?

– Tata wyganiał mnie do stodoły, bo robiłem za dużo hałasu w kuchni.

– Mogłeś ćwiczyć do obiadu, kiedy tata był na poczcie.

– No tak, no tak... Ale troszkę już mi wychodziło.

Zrobiło mi się wstyd, że zawiodłem wujka. Dalej szliśmy w milczeniu. Po chwili wujek powiedział:

– Fujarka Miecia też popękała. Z graniem poczekamy do wiosny.

Więc, jak tylko zostaliśmy sami i Miecio zamknął wejściowe drzwi na skobel, i podparliśmy je belką, to mu zdradziłem obiecankę jego Tusia.

– Musowo! – odpowiedział Miecio. – Zapolujemy jutro, teraz musimy się ukryć przed banderowcami – zarządził.

– W wąwozie są banderowcy? – Aż zadrżałem, bo wspominała mi o nich babcia, a mama sąsiadkom opowiadała straszne rzeczy.

– No! Kiedyś tu przyszli i dudnili w drzwi.

– A ty, co?

– Zaraz zobaczysz – odburknął i podszedł do stołu w kuchni. Otworzył szufladę i machnął na mnie dłonią.

Wybrałem mniejszy bagnet w skórzanej pochwie ze swastyką, choć inne były jeszcze fajniejsze, bo na dodatek z dwiema błyskawicami. Miecio wziął aż dwa duże bagnety i, zanim weszliśmy pod stół, wyjął je z pochew. Zabłyszczało. Pomyślałem, że jesteśmy nieźle uzbrojeni. Zapamiętałem, że wujek dawno temu jednego banderowca, który ich napadł jeszcze w Monasterzyskach, potrafił załatwić fletem. A my przecież mamy aż trzy bagnety. W tym dwa duże, w sam raz choćby na dzika. Wiemy też, gdzie wujek trzyma flet. W pokoju na szafie z bielizną. Obok kuferka. Tego na wypadek wojny.

Milczeliśmy pod stołem. Miecio błyskał bagnetami i wtedy coś zadudniło do okna. Po chwili do drzwi w sieni. Raz po raz.

– To banderowcy? – zapytałem.

– A kto by inny, co? – zasyczał Miecio i wycelował bagnetem w stronę drzwi.

Zrobiło się bardzo zimno, a ja pomyślałem o flecie wujka. Bardzo chciałem go mieć przy sobie. Taki flet dałby nam przewagę. I wtedy, by się na chwilę wyprostować, podniosłem głowę i trafiłem w szufladę. Łomot był straszny. Wypadły chochle, reszta bagnetów i wszystkie widelce. Zdrętwiałem. Na szczęście Miecio wiedział, co należy w takiej sytuacji zrobić. Chyba też kiedyś już wyrżnął łbem o szufladę. Chwycił mnie za rękę i pociągnął do sieni. Potem po schodach i przez pięterko do przejścia ku stodole. Było ciemno, cicho i pachniało świeżym sianem.

– Zagrzebiemy się, to nas nie znajdą – poradził Miecio.

Wydrążyliśmy tunel w sianie, a na jego końcu dużą jamę. Aż się spociłem. W końcu zrobiło się całkiem, całkiem. Cichutko, ciepło i pachniało łąką, kwiatami, a nawet szałwią. Tyle, że ciemno. Nagle Miecio zauważył, że zgubił jeden bagnet, co zmniejszało naszą przewagę nad banderowcami.

– A jacy oni są? – zapytałem.

– Tacy, jak Tusio opowiadał. Bardzo, bardzo źli. Mordują dzieci.

Poczułem, że włazi mi coś za kołnierz. Może pająk? Brrr!

– Nie wierć się! – rozkazał Miecio.

– Pod koszulą mam pająka – jęknąłem.

– Banderowcy są gorsi.

Zacisnąłem zęby i postanowiłem przeczekać atak pająka. Może nie ugryzie. Najgorsze są te poniemieckie, z krzyżami na plecach. W końcu przestał mnie łaskotać, uspokoił się. Głębiej wciągnąłem nosem powietrze, które jeszcze bardziej mi zapachniało. Miecio jakoś zasapał i, choć go szturchnąłem, milczał. Nadsłuchiwałem walenia w drzwi. Chyba gdzieś skrzypiała podłoga. Zdawało się, że pode mną. Wymacałem szparę. Cichutko pochyliłem się i zbliżyłem do niej oko.

Banda banderowców podchodziła pod dom. Prowadził ją rozebrany do koszuli, zarośnięty chłop z głową owiniętą szmatą, spod której ciekła krew. Krzyczał: „Śmiert Lachom, rezat Lachiw!”. Głowę miał rozwaloną fletem i krzyczał jakby był ciągle ogłuszony. Inni z siekierami w dłoniach też wrzeszczeli. Rąbią w drzwi, wpadają do środka, ale tam już nas nie ma. Podpalają obejście. Odchodzą w stronę innych domów na kolonii. Na łące przesypany świeżą ziemią dół. Rusza się, dochodzą z niego jakieś jęki. Ziemia przesiąka krwią, która się z niej wylewa i pachnie inaczej niż siano.

I dalej już nic nie pamiętam... Wujek, żeby wejść do domu, rozebrał drewniany klozet. Zaczęli nas szukać. Szukali kilka godzin. Przyszli na pomoc moja mama i tata, aż wreszcie Lucia, siostra Miecia, przypomniała sobie, co mówiliśmy o schowku w sianie. Potem szybko nas odszukali, ale obaj byliśmy jak zabici, spaliśmy niczym susły. Mama czuwała przy mnie przez całą noc i cały dzień, aż wreszcie otworzyłem oczy. Na jej widok się rozpłakałem, że nic się jej nie stało, kiedy spałem. I poczułem głód straszny. Babcia coś dla mnie warzyła, a ja przez okno widziałem, że leci do nas Lucia, taka rozradowana, i jak tylko wpadła, wzięła mnie w ramiona, zakręciła młynka i trochę zdyszana powiedziała:

– Miecio też się już wyspał.

A babcia pokiwała głową ucieszona. Potem dodała, że wszystko przez tę szałwię, co jest w sianie, bo ona dobra na spanie. Ale jak za dużo, to może zabić, albo z takich huncwotów, jak my, zrobić jeszcze większych postrzeleńców. Muszę zapytać Lidzi, kto to jest postrzeleniec, choć mi się zdaje, że kiedy zamykam oczy, to płynę w powietrzu, jak wystrzelony z procy. Może o to chodzi. To niech już tak zostanie.ZAGŁADA PANCERNIKA

Ależ mieliśmy z tym zachodu. Pierwsza salwa przeszła górą, zawadzając o maszt. Z brzegu widzieliśmy dokładnie, jak na okręt spada grad takich złotych, rozpryskujących się odłamków. I już to wystarczyło, żeby pancernik się przechylił. Płynął jakoś bokiem. Powoli, ale wyraźnie. Załogę to chyba nawet wymyło z pokładu, albo ze strachu marynarze wyskoczyli za burtę. Wraz z piskiem Kasi poleciał kolejny strumień pocisków. No, wreszcie ta trafiona burta pancernika, ta od strony naszych baterii, pokryła się spienionymi strugami. Szło nam coraz ciężej i ciężej.

Waliliśmy pod słońce, co utrudniało celowanie. Niech tam, i tak bombardowaliśmy uparcie, choć coraz wolniej, z trzech naszych nadbrzeżnych baterii. No a Franka bateria biła wyżej i dalej. Na niebie jej ślad rysował się takim złocistym łukiem, jak... jak warkocze Kaśki. A słońce ten blask jeszcze wzmacniało. Strugi przelatujące obok nadbudówek, wież i dział, wystrzeliwane z naszych luf, wzburzały teraz wodę tuż przy drugiej burcie. Od tego wysiłku aż mnie rozbolał brzuch. Zerknąłem znów w górę, bo zdawało mi się, że od strony Marii Śnieżnej nadciąga deszcz. Musieliśmy poprawić celność.

Najdalej teraz niosło działko Kaśki. Franek i ja nawalaliśmy bliżej, za to celniej. Dopuściliśmy Kaśkę do morskiej bitwy, bo już dwa razy wygrała z nami w zawodach sikania na odległość, i nie było o co się kłócić, gdyby dobrze trafiła, to ci w tej blaszance męczyliby się krócej.

Amunicja nam się kończyła. Kaśka ostatni raz wygięła się w pałąk, pisnęła jak mysz wpadająca w łapy sowy i zakończyła wreszcie kanonadę. Choć wcześniej trafialiśmy raz za razem, a ona dopiero teraz na sam koniec bitwy, to nie my z Frankiem, tylko właśnie ona zatopiła gitlerowskiego gada. A co? Zawsze tak było. Albo na odwrót. Organizowaliśmy wszystkie ćwiczenia, a jak przychodziło, co do czego, to nie ona, a ja z Franiem dostawaliśmy w tyłek. Pomyślałem, że teraz też tak będzie i zaraz się spełniło. Wisiałem, jak na haku, i fikałem bosymi stopami, a nad moją głową grzmiało:

– Hospody pomyłuj!

Kasia na swą mniej już wypiętą baterię szybciutko opuściła maskującą zasłonę w zielone grochy. Moja przestraszona lufa od razu skapcaniała, bo babcia ucapiła mnie za klapę spodni i potrząsała ponad pokrzywami. Oby tylko teraz mnie nie porzuciła, pomyślałem, a jednocześnie kątem oka zauważyłem, że Kasia opuściła wzrok, więc nie widzi, jak guziki nadwyrężonej klapy spodni pryskają na boki, a ja z odsłoniętym półdupkiem frunę nad zatopionym pancernikiem.

Franio nie czekał aż babcia użyje drugiej ręki i uskoczył w bok rowu. Ale tym razem źle trafił. Uwalił się w pokrzywy. Zanim zaczął płakać, ja już czułem bąble, które mu rosły na łydkach. Kiedy zaryczał, ucieszyłem się, że wszczęty przez niego alarm utrzyma mnie w górze, pozwoli wisieć dalej. Zaraz pomyślałem o moim patronie, świętym Antonim, niechby sprawił, żeby ten trzeci guzik w klapie wytrzymał wytrzepywanie ze mnie złego ducha. Przecież babcia obstalowała już z mamą, że zostanę księdzem. No, babciu, wystarczy tego trzepania. Na pokrzywy, co to rosną u nas w Niedźwiednej, nawet hitlerowcy nie zasługują, a przyszłym księdzem nie rzuca się po pokrzywach, szeptałem w duchu.

Kombinowałem po jakiemu babcia do mnie zagada. Jeśli po rumuńsku, to jak amen w pacierzu poniesie mnie do domu i, trzymając za klapę, rzuci pod nogi tatce. Jeśli po słowacku, będę klęczał tylko przed mamą i może nie na grochu. Ukraiński był tak samo dobry jak polski. Przecież do Grossvatera mnie nie zaniesie, bo Opa mieszka na pięterku. Za wysoko byłoby dla babci i tego... naparzaliśmy się właśnie ze szkopami. Więc po jakiemu zacznie lament? Najpierw przestraszyłem się, że to po rumuńsku. Odnotowałem jednak, że ziemia przybliża się do mnie. Powoli, powolutku i kiedy zwróciłem głowę w stronę Kaśki, to zobaczyłem, że ona jak aniołek uśmiecha się do babci, a od tej anielskości babci powolnieje ręka. Wtedy pękł ostatni guzik i klapa opadła, odsłaniając mój tyłek. Nie spodziewałem się takiego zagubienia. Przecież święty Antoni był przy mnie, gdyż go wzywałem. Chyba nadaremnie, bo babcia trzasnęła wolną ręką po moim gołym klepisku. Jakby piorunem walnęła. Zaszczypało sakramencko.

– Ta w ciebie diabeł wstąpił, huncwocie. Gdzie tobie na księdza!

I znowu trzasnął babciny piorun, bo wreszcie zwątpiła w moje powołanie. I dobrze. Tę sprawę miałem już obgadaną ze świętym patronem. Chciałem zostać marynarzem, tak jak syn Opy, a marynarze, mein Kind – opowiadał na pięterku – to diabły wcielone, i to jakie... echt Teufle!

Franio, cały zasmarkany, kicał po łące i syczał przez zęby jak żmija. No... żeby wypluć jad z pokrzyw. Kasia z urwaną gałązką podskakiwała przy nim i wachlowała Frania, aby go ochłodzić. O mnie nie pomyśleli. Zostawili i dali drapaka w stronę Marii Śnieżnej, od której szedł deszcz.

Babci ze złości jakby spęczniały spódnice, więc je uniosła nad ziemią i prawie zaczęła ulatywać w niebo. Grozi mi stamtąd palcem. Babcia pięknie wygląda na tle chmur. W takim... w takim niby szukaniu bardzo ważnych słów. Ukraińskich, rumuńskich i wszystkich innych. Żebym coś zrozumiał i już nie bzikował, nie grzeszył tak rozpustnie. Nie wiem, co to znaczy. Chyba chodzi o sikanie do rowu? Wiem, że nie wolno sikać, ale do ognia. A przecież myśmy lali na pancernika, nie w ognisko. Babcia jednak dalej lamentuje i ciągle powtarza coś po rumuńsku, chyba... Przypomina Opę z pięterka, który czasem musi ze trzy razy powtórzyć, zanim się domyślę, co szprecha. A coraz częściej się dogadujemy. Częściej niż z babcią. Poza tym tylko ja rozumiem Opę, oni ni w ząb nie kapują. Dziś wieczorem, gdy mama powie, że czas na kolację i żebym zawołał na pięterko, wyjdę do sieni i krzyknę: „Opa, komm essen”, a on zrozumie. I tylko ja znam jego tajemnice. Te wojenne, o Johanie w Wermachcie, o Helmucie z łodzi podwodnych i Lotharze z „Bismarcka”. Dobrze, że opowiada o tym na pięterku, i tylko mnie. Raz, że mama by nie zrozumiała, a tatę to, by coś chyba trafiło ze złości na szkopów, których tłukł na wojnie. Dlatego nie lubi Opy, który jest wstrętnym Niemcem. A ja się z nim kumpluję, bo on nie jest taki wstrętny. Ma siwe włosy jak babcia. Nos jak wujek Kazik, którego bardzo lubię. Jest silny jak wujek Janek i tak samo duży. Pali fajkę. No i ma całą komodę wojennych szpargałów. Tata też ma kuferek z wojny, ale nam nie wolno tam zaglądać. A do komody na pięterku zawsze mogę wsadzić nosa. Ile razy idę na górę, to komoda jest otwarta. Jakby na mnie czekała.

Teraz znów babcia złapała się za głowę i spódnice opadły. Ja trzymam oberwaną klapę od spodni, a ona załamuje ręce nade mną, że nie zostanę księdzem, bo taka święta osoba nigdy nie mogłaby sikać z dziewczynami do celu, choćby kiedyś miała i pięć lat. Choćby i przyszło do morskiej bitwy. Choćby...

Skąd babcia może się znać na wojaczce, co?NASZA BABCIA

Babcia wie wszystko, na wszystkim się zna, o wszystko pyta. Każdego, kogo napotka, albo kto do nas wstąpi. Niektórzy, jak zauważyłem, zaczęli jakby omijać nasz dom. Chyba przez babciną ciekawość; o każdy szczególik wymęczy, a jak już to zrobi, zaczyna opowiadać o Monasterzyskach. Ja tam lubię tego słuchać. Inaczej Wandzia. Ona nie ma cierpliwości i wojenne sprawy wcale jej nie obchodzą. Ale jej koleżanki, które sprowadziła wczoraj, siedziały najpierw jak trusie, aż się jednej zachciało siku i wszystkie razem, a było ich pięć, wybiegły do ogrodu i już nie wróciły. Takie głupie. Dlatego o aeroplany i inne tam sterowce musiałem już dopytywać sam. Było tak, że babcia stała na zagonie kapusty i tamtą bardzo dawniejszą wojnę oglądała z motyką w ręku. Nawet chciała uratować lotnika, który spadł w kartofle. No, przeorał jej całe pole i narobił szkody, że hej! Aeroplan się zapalił chyba od cygara i lotnik się sfajczył. Najsampierw to był krążył sobie powolutku nad fabryką cygar w Monasterzyskach, gdzie babcia pracowała, i z góry machał do ludzi, więc trochę jej było żal tego lotczika.

– No, świat to się zmienił, a zmienił synku. I za ostatniej wojny, jak już zabrakło aeroplanów, zaczęły latać te straszne samoloty co do każdego strzelały – powiedziała babcia.

– A czołgi, babciu, były? Za tamtej wojny z aeroplanami?

– Ta, nikt o tym nie słyszał, ani nie widział w Galicji. Może szwendały się gdzie indziej, u nas nie spotkałam.

– Te sterowce, to takie inniejsze aeroplany, tak babciu?

– Ogromniaste i bez skrzydeł. Wisiały sobie, wisiały bez hałasu nad fabryką, a z góry fryce zrzucali na nas granaty. Szkody dużej to nie robili.

– Mogły tak sobie wisieć?

– Wisiały, jak jakieś smoki. Aż dwa. Nazrzucały, nazrzucały, zapaliły coś tam i odleciały.

I babcia się przeżegnała, a ja za nią. Wtedy wróciła Wandzia i zabrała się za zadania domowe. To usiadłem przy niej, na co trochę burczała. Czekałem, aż zacznie czytać, ale coś liczyła. Bardzo trudne zadania. Ja też zacząłem liczyć powolutku na palcach i raz mi się udało trafić. Byliśmy oboje bardzo skupieni. No, ale okazało się, że babcia jeszcze się nie wygadała.

– Ta twoja Krysiula, Wandziu, nie daj Bóg, pęcherz przeziębiła, co? Ile razy do nas przyjdzie, zaraz leci sikać. Dam ci dla niej radę, zioła, co tu u nas rosną. Zaparzy, wypije i będzie po kłopocie.

– Babciu, przecież ja odrabiam lekcje.

– A bidulka cierpi tam i zwija się z bólu. Przecież wiesz, jak to jest z chorym pęcherzem żyć.

– Babciu! Jej nic nie jest.

– Wandziu, ty nie brechaj. Musi być zdrowa, bo u nich pojutrze, w niedzielę, rychtują wesele. Kto będzie sypał kwiatki?

Wandzia odstawiła zeszyt z rachunkami i popatrzyła w sufit jakby stamtąd miała przyjść pomoc. Chyba wiedziała, że takiej rozmowy babcia jej nie odpuści. O weselu w domu sąsiadów. Zrezygnowana zwróciła się do babci:

– To pytaj, babciu.

– No, jak tam wesele?

– Szykują.

– Wszystko już kupili?

– Pewnie tak, dużo nakupowali, babciu.

– Goście zaczęli się zjeżdżać?

– Zaczęli, babciu.

– A dużo ich?

– Dużo i jeszcze więcej, babciu.

Wandzia była coraz bardziej zła, a nie wiadomo dlaczego. Też byłem ciekaw. Babcia nie zwracała uwagi na humory Wandzi i dalej pytała:

– Ładnie wysprzątane?

– Na cymes, babciu. Wszystko się błyszczy.

– A orkiestra?

– Nie wiem.

– A welon, jaki?

Widziałem, że w Wandę wstępuje jakiś diabełek, bo zaświeciły się jej oczy i z uśmiechem powiedziała:

– Welonu nie ma!

– Jakżeż to bez welonu, Wandziu?

– I wesela też nie będzie, babciu.

Babcia trzy razy się przeżegnała, zanim wróciło jej mowę.

– Jakżeż to nie będzie?

– A takżeż, bo narzeczony uciekł i koniec! Po weselu.

Babcię znów zatkało. Zaczęła kręcić się po kuchni, najpierw jakby bez celu, aż znalazła duży wiklinowy koszyk. Zawołała mnie i poszliśmy do weselnego domu, a Wandzia została odrabiać lekcje, chociaż teraz widziałem w jej oczach strach.

Dom sąsiadów był umajony i pełen radosnego gwaru. Ależ dzielni ludzie, pomyślałem, takie zmartwienie ich spotkało, a oni dalej się weselą. Babcia przeżegnała się i zapukała. No nie, to co było potem, chatko mówić. Najpierw wyszła wystrojona i uśmiechnięta sąsiadka.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedziała grzecznie babcia.

– Pochwalony, pani Katarzyno, pochwalony – odpowiedziała rozradowana sąsiadka.

– Takie nieszczęście, taki huncwot się wam trafił. Uciekł prawie sprzed ołtarza... Ale nie martwi się pani, będzie inny, lepszy, a tego pan Bóg pokarze, no, ale tyle wydatków, tyle wydatków... Skaranie boskie...

Pani sąsiadka zbladła, wybałuszyła oczy na babcię, złapała się już framugi i mało nie upadła. Kręcąc nieustannie głową, słuchała pocieszania babci.

– Ta ja przyszła z dużym koszem i was trochę poratuję. Odkupię coś z tego jadła, żeby się nie zmarnowało, nie zostawimy was w biedzie. Pani się nie martwi. Trafi się lepszy narzeczony, bardziej bogobojny, akuratniejszy.

Obok pani sąsiadki pojawiła się trochę jakby zdziwiona jej córka. Na głowie miała różne frędzle i jakieś poplątane kołtuny, powiązane gumkami, tasiemkami czy czymś tam. No, istne czupiradło. Każdy by od niej uciekł, nie tylko narzeczony – pomyślałem. Ona obejrzała się i przywołała kogoś ręką. A babcia dalej swoje:

– W Monasterzyskach też jeden narzeczony uciekł i to już z kościoła. Tak pan Bóg czuwał nad wami, że do tego nie doszło...

Szarpałem babcię za rękaw; też mi mowę odjęło. Babcia miała słaby wzrok i nie widziała tego, co ja już zauważyłem, bo przy pani sąsiadce stała nie tylko jej córka, ale i pan narzeczony też, coraz bledszy i bledszy. A oczy miał jeszcze bardziej wybałuszone na babcię niż ta pani trzymająca się framugi. Może on dopiero zamiarował uciec, widząc, co pani narzeczona ma na głowie, i jakoś nie miał śmiałości, a Wandzia już wszystko wywróżyła.

– Co też pani... Jak tak można, pani Katarzyno, jak można? – Sąsiadka odzyskała głos, a babcia wreszcie w progu rozpoznała pana narzeczonego.

Teraz babcia zasłabła. Tak zupełnie. Zasportała się, upadła na trawnik i ledwie dychała, a pan narzeczony, jednak porządny gość, przybiegł ją ratować.

Ależ było później wesele; weselisko, że hej! Dawno nikt o takim nie słyszał. Goście trzy dni nieustannie jedli i pili, a pan młody nie odstępował od swojej żonki. No i chyba nie bardzo nadawał się do chodzenia, wpatrywał się w żonkę, która teraz miała już zupełnie co innego na głowie. Nawet mnie się podobała. A myśmy z babcią na tym weselisku byli.

Wandzia całe wesele przepłakała.

Mama myślała, że chora, bo babcia nikomu nic nie powiedziała, co też Wandzi przyszło do głowy. I mnie też zakazała mówić. To była nasza tajemnica. Teraz już wiem, że dziewczynom nie można za bardzo wierzyć, nawet własnym siostrom. Dopiero za tydzień babcia zaczęła się do Wandzi odzywać, dopiero za tydzień, choć Wandzia ciągle sprowadzała do domu koleżanki i kazała im słuchać opowieści babci o naszych Monasterzyskach. Najwięcej ja na tym skorzystałem. Podszkoliłem się wojennie, a przedtem myślałem, że babcia nic się nie zna na wojaczce. No, nie zna się na pancernikach i sikaniu do celu ponad rowem, ale o aeroplanach i tych tam huzarach nikt nie umie tak gadać.nota biograficzna autora

Zbigniew Kosiorowski (ur. w 1944 r. w Monasterzyskach) – prozaik, autor kilkuset reportaży radiowych, prasowych i słuchowisk; dziennikarz. W latach 1990-2006 prezes i redaktor naczelny Polskiego Radia Szczecin. Medioznawca i ekspert prawa autorskiego, profesor Zachodniopomorskiej Szkoły Biznesu, autor monografii naukowych m.in.: Radiofonia publiczna (1999), Dysjunkcje misji (2009) oraz kilkudziesięciu artykułów naukowych z dziedziny zarządzania. Założyciel i dyrektor Szczecińskiej Szkoły pod Żaglami (1987-2003), kapitan jachtowy. Mieszka w Szczecinie. Wydał m.in.: 13° w skali Beauforta (1981), W pętli (1985), cykl powieści młodzieżowych Przez cztery oceany (1986-1990), Gnilec (1986), Archipelag trudnych nadziei (2003), Archipelag odpływów (2010), Desant (2013) i Kamień podróżny (FORMA 2016).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: