Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kartki z podróży. Berlin - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kartki z podróży. Berlin - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 297 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I Z WAR­SZA­WY DO ALEK­SAN­DRO­WA

D. 16 maja, mię­dzy g. 4 i 5 po po­łu­dniu, w to­wa­rzy­stwie stro­ska­nej ro­dzi­ny i przy­ja­ciół zna­la­złem się na dwor­cu ko­lei War­szaw­sko-Wie­deń­skiej z za­mia­rem je­cha­nia do Ber­li­na i – tam da­lej. Lu­dzie życz­li­wi mi, choć mniej dba­ją­cy o geo­gra­fię, wy­obra­ża­li so­bie, że owe i „tam da­lej” ozna­cza, iż w cią­gu kil­ku ty­go­dni z kil­ko­ma­set ru­bla­mi w kie­sze­ni, po­wi­nie­nem z wie­dzieć nie tyl­ko Ber­lin i Pa­ryż, ale jesz­cze Szwe­cję z Nor­we­gią, An­glię z Ir­lan­dią, a może na­wet wszyst­kie ko­lo­nie wiel­ko­bry­tań­skie i – tam da­lej.

Go praw­da by­łem przy­go­to­wa­ny do ja­kiejś bar­dzo śmia­łej po­dró­ży. Dla ha­zar­du nie wzią­łem na­wet po­ście­li, jak to ro­bię ja­dąc do ci­che­go Na­łę­czo­wa, lecz tyl­ko małą wa­liz­kę.

Ale do­pie­ro gdy wró­ci­łem z „po­dró­ży po Eu­ro­pie”, wpadł mi w rękę Al­ma­nach Ha­chet­te'a, w któ­rym zna­la­złem ru­bry­kę pt. „Co na­le­ży kłaść do wa­liz­ki?” i do­wie­dzia­łem się na­stę­pu­ją­cych szcze­gó­łów.

W wa­liz­ce M a d a m e' y po­win­no znaj­do­wać się:

35 ga­tun­ków bie­li­zny, obu­wia i odzie­ży (np. ko­stium ką­pie­lo­wy, pe­niu­ar ką­pie­lo­wy, gor­se­ty, ka­pe­lu­sze itd.)

28 ga­tun­ków przed­mio­tów tu­ale­to­wych (np. lu­stro po­trój­ne, woda ko­loń­ska, wa­se­li­na itd.).

34 ga­tun­ki przed­mio­tów róż­nych (np. szpil­ki i lamp­ka spi­ry­tu­so­wa, książ­ka do na­bo­żeń­stwa, fo­to­gra­fie męża i dzie­ci itd.).

Ra­zem 107 ga­tun­ków przed­mio­tów.

Zaś do wa­liz­ki M o n s i e u r' a na­le­ży wło­żyć:

31 ga­tun­ków bie­li­zny, obu­wia i odzie­ży (ko­stiu­my do jaz­dy kon­nej, we­lo­cy­pe­du, te­ni­sa, po­lo­wa­nia, fech­tun­ku, pły­wa­nia, ką­pie­li i al­pi­ni­stow­skie two­rzą do­pie­ro je­den ga­tu­nek odzie­ży, ozna­czo­ny nr 5).

31 ga­tun­ków przed­mio­tów tu­ale­to­wych (np. pu­meks, szczo­tecz­ka do pa­znok­ci, pil­ni­czek do pa­znok­ci, klesz­czy­ki do pa­znok­ci, pu­der ry­żo­wy itd.).

Wresz­cie – 24 ga­tun­ki przed­mio­tów róż­nych, a mię­dzy nimi: bu­dzik, ka­wa­łek fla­ne­li, nici czar­ne i bia­łe, Al­ma­nach Ha­chet­te'a…

Ra­zem 85 ga­tun­ków przed­mio­tów, do któ­rych trze­ba jesz­cze do­łą­czyć 15 środ­ków ap­te­kar­skich, jak: ki­taj­kę, bi­zmut, ołó­wek an­ti­mi­gre­no­wy, „mam­cze szpil­ki” itp.

Tym spo­so­bem czło­wiek, isto­ta z jed­nej sztu­ki, chcąc po­dró­żo­wać z po­żyt­kiem dla sie­bie i bez szko­dy dla bliź­nich po­wi­nien wo­zić 100 ga­tun­ków przed­mio­tów, je­że­li jest męż­czy­zną, i 122 – je­że­li jest damą.

Ostat­nia cy­fra uczy nas, że płeć pięk­na jest o 22 proc. bar­dziej skom­pli­ko­wa­ną ani­że­li płeć brzyd­ka. Ko­niecz­ność zaś „po­trój­ne­go lu­stra” dla dam, pod­czas gdy męż­czyź­nie wy­star­cza jed­no lu­ster­ko kie­szon­ko­we, zda­je się wska­zy­wać, że – ozdo­by ludz­kie­go rodu – na­wet w po­dró­ży po­sia­da­ją co naj­mniej trzy fi­zjo­gno­mie:

Jed­ną dla męża,

Dru­gą dla księ­dza,

Trze­cią dla wo­ja­ka…

I tak da­lej.

Ze 100 przed­mio­tów ma­ją­cych wy­peł­niać mę­ską „wa­li­zę” ja mia­łem tyl­ko – smo­king, któ­re­go ani razu nie wło­ży­łem na sie­bie, ko­per­ty, któ­re zgu­bi­łem w dro­dze, i pa­pier, któ­ry tak czy­sty po­wró­cił do War­sza­wy, jak z niej wy­je­chał.

Sę­dzia G., pod któ­re­go oj­cow­ską opie­ką pu­ści­łem się do Ber­li­na, tak­że nie po­sia­dał owych 100 przed­mio­tów wy­ma­ga­nych przez pra­wi­dła do­bre­go tonu. Za to miał na gło­wie po­wiew­ną cza­pecz­kę bez dasz­ka, z któ­rej w ra­zie po­trze­by moż­na było spo­rzą­dzić ku­bek do wody, ron­de­lek do nel­soń­skich zra­zów, duży pu­gi­la­res itd.

Czy ta­kie były prze­zna­cze­nia fe­no­me­nal­nej cza­pecz­ki? nie wiem. Utkwi­ła mi jed­nak w pa­mię­ci jako sym­bol bar­dzo da­le­kiej po­dró­ży.

Istot­nie, po­dró­żu­jąc do­tych­czas z War­sza­wy do Wi­la­no­wa, z War­sza­wy do Cho­to­mo­wa a na­wet do Na­łę­czo­wa nig­dy po­dob­nej cza­pecz­ki nie spo­strze­głem. To­też co chwi­la wi­dok jej przy­po­mi­nał mi, że mam przed sobą 14 go­dzin nie­usta­ją­cej jaz­dy, któ­ra wy­rzu­ci mnie o 600 wiorst za War­sza­wę.

(Do Na­łę­czo­wa je­cha­ło się naj­wy­żej 6 go­dzin, a i to nie­raz już spod Waw­ra chciał czło­wiek wra­cać do domu!)

Bez wa­li­zy czy z wa­li­zą, na­wet za­opa­trzo­ną we­dle al­ma­na­cho­wych prze­pi­sów, nikt nie je­dzie 600 wiorst ot tak so­bie. Mia­łem więc i ja cel i to waż­ny, choć pro­sty:

„Przy­pa­trzyć się Niem­com i Fran­cu­zom w ich sto­li­cach, a na­stęp­nie – opi­sać, co tam zo­ba­czę”…

Praw­da, ja­kie to ła­twe, szcze­gól­niej gdy czło­wiek w po­glą­dach na cy­wi­li­za­cję kie­ru­je się war­szaw­ski­mi wska­zów­ka­mi, któ­re nad­zwy­czaj­nie uprzy­stęp­nia­ją tego ro­dza­ju za­ję­cie…

Chcesz zro­zu­mieć: co zna­czy cy­wi­li­za­cja? jedź tedy za gra­ni­cę. Zo­bacz je­den te­atr, dru­gi te­atr, jed­ną re­stau­ra­cję, dru­gą re­stau­ra­cję, przejdź się po ogro­dach, je­że­li są, skocz na wy­sta­wę sztuk pięk­nych, je­że­li otwar­ta i opo­wia­daj, od razu opo­wia­daj, coś wi­dział. Cze­go nie do­pa­trzysz, do­pełń fan­ta­zją, a im śwież­sze i we­sel­sze będą wra­że­nia, tym le­piej.

Po­sta­no­wiw­szy tedy zwie­dzać te­atra, cho­dzić po ogro­dach, wpa­dać na wy­sta­wy i pi­sać o „za­gra­ni­cy”, po­my­śla­łem jesz­cze mię­dzy War­sza­wą i Prusz­ko­wem:

– No, chwa­ła Bogu, plan ro­bo­ty jest, pa­pier jest, ko­per­ty są, za­gra­ni­ca bę­dzie już ju­tro po śnia­da­niu… Ale, spró­buj­my, czy też nie da się cze­go przy­go­to­wać w dro­dze?… Bo, nie­praw­daż, jak­by to było pięk­nie, gdy­by wy­je­chaw­szy z domu o 4 i pół po po­łu­dniu, już o 10 wie­czór wy­strze­lić ko­re­spon­den­cję wła­sną, choć­by tyl­ko z Alek­san­dro­wa?…

Po czym ju­tro mach­nie się coś z Ber­li­na, po­ju­trze coś z Pa­ry­ża i – pu­blicz­ność do­wie się, je­że­li nie o tym, jak wy­glą­da „za­gra­ni­ca”, to przy­najm­niej o tym, że de­le­gat nie nu­dzi się w po­dró­ży.

Rze­czą kra­jo­wą, któ­ra naj­pierw wpa­dła mi pod oczy a na­wet pod ręce i pod nogi, był – wa­gon.

Kil­ka razy w ży­ciu jeź­dzi­łem ko­le­ją War­szaw­sko-Wie­deń­ską, ale jesz­cze wa­go­na­mi daw­ne­go typu. Były to budy po­dzie­lo­ne na czte­ry czę­ści. Każ­da część mia­ła ze­wnątrz swo­je wła­sne drzwi, a we­wnątrz dwie lawy, na któ­rych przez 12 go­dzin mor­do­wa­ły się czte­ry pary ludz­kich istot nie mo­gą­cych na­wet nóg wy­pro­sto­wać bez wkro­cze­nia w gra­ni­cę in­dy­wi­du­al­no­ści swo­ich są­sia­dów.

Nie wspo­mi­nam zaś o in­nych tur­ba­cjach, a ra­czej o bra­ku na­je­le­men­tar­niej­szych do­god­no­ści…

Z umy­słu tro­chę miej­sca po­świę­ci­łem wspo­mnie­niom wa­go­nów sta­re­go typu, aby nad­mie­nić, że gdy­by czy­tel­ni­ko­wi przy­szła ocho­ta po­dró­żo­wa­nia tego ro­dza­ju ko­le­ja­mi, niech czym prę­dzej uda się… do Fran­cji. Tam bo­wiem jesz­cze znaj­dzie w peł­ni roz­kwi­tu cia­sne, trzę­są­ce, nie­to­wa­rzy­skie a na­wet nie­bez­piecz­ne budy, ja­kich już wy­zby­ła się na­wet ko­lej War­szaw­sko-Wie­deń­ska.

Dzi­siej­sze jej wa­go­ny mają rów­nież po 4 prze­dzia­ły, a każ­dy prze­dział po dwie czte­ro­oso­bo­we ka­nap­ki. Ale prze­dzia­ły te są otwar­te na ku­ry­ta­rzyk, po któ­rym moż­na spa­ce­ro­wać.

Spa­ce­ro­wać, stać, prze­cho­dzić z prze­dzia­łu do prze­dzia­łu choć­by w tym sa­mym wa­go­nie… Czy­liż nie jest to szczy­tem udo­god­nień w spo­so­bach po­dró­żo­wa­nia?…

A je­że­li jesz­cze do­da­my, że każ­dy wa­gon po­sia­da praw­dzi­wą umy­wal­nię z lu­strem i wodą…

No, co się ty­czy wody, to nie za­wsze bywa ona na miej­scu.

16 maj 1895 roku od­zna­czył się spie­ko­tą; więc cho­ciaż po­ciąg to­czył się po sta­lo­wych szy­nach nie po piasz­czy­stym go­ściń­cu, w prze­dzia­łach jed­nak i ku­ry­ta­rzach uno­sił się gę­sty pył jak na dwo­rze.

Za Skier­nie­wi­ca­mi mia­łem już tyle pia­sku w uszach, ustach i oczach, że – za­pra­gną­łem się umyć. Idę tedy do umy­wal­ni – pu­sta… Ale tak… pu­sta, jak­by nig­dy nie by­wa­ło w niej wody…

A bo­daj­że cię!… Wtem ja­kaś do­bra wróż­ka zsy­ła pana B., któ­ry wi­dząc moje hy­drau­licz­ne a nada­rem­ne usi­ło­wa­nia, mówi:

– W tej umy­wal­ni nie ma wody; ale chodź­my do in­nej, a umy­je się pan.

Uszczę­śli­wio­ny bie­gnę za moim pro­tek­to­rem i po ru­cho­mym most­ku bez po­rę­czy prze­cho­dzę do na­stęp­ne­go wa­go­nu. Myję się, wra­cam, lecz z przy­kro­ścią uwa­żam, że ła­twiej mi było przejść w kie­run­ku bie­gu wa­go­nów, ani­że­li na­prze­ciw bie­go­wi.

Za­trzy­mu­je­my się tedy w nie swo­im wa­go­nie aż do na­stęp­nej sta­cji, a ja przez ten czas my­ślę:

– Czy kie­dy­kol­wiek, za­nim słoń­ce zga­śnie i wy­gi­ną wszyst­kie isto­ty ży­ją­ce, czy też kie­dy zdo­bę­dzie się ludz­kość na po­łą­cze­nie wa­go­nów bez­piecz­ny­mi most­ka­mi, po któ­rych na – wet tak cy­wil­ny, ja­kim ja je­stem, czło­wiek mógł­by prze­cho­dzić z wa­go­nu do wa­go­nu bez za­wro­tu w gło­wie?…

Przez chwi­lę zda­je mi… się, że ja sam po­tra­fił­bym zro­bić pro­jekt tak bez­piecz­ne­go mo­stu… Ale wnet ru­szam ra­mio­na­mi i uśmie­cham się z wła­snej za­ro­zu­mia­ło­ści.

– Bo gdy­by – mó­wię – do­god­na ko­mu­ni­ka­cja mię­dzy wa­go­na­mi była moż­li­wą, już by ją wy­na­le­zio­no. Wi­docz­nie zaś jest nie­moż­li­wą, sko­ro… i tak da­lej.

Od­pę­dziw­szy aro­ganc­kie my­śli za­czy­nam wy­glą­dać oknem.

Na ma­pie i w na­tu­rze (ale tego nie moż­na doj­rzeć przez okno) dro­ga z War­sza­wy do Alek­san­dro­wa wy­glą­da jak li­te­ra V, któ­rej lewe ra­mię jest prze­szło dwa razy dłuż­sze od pra­we­go.

Istot­nie, za­miast je­chać pro­sto w kie­run­ku pół­noc­no-za­chod­nim, na Płock, co wy­nio­sło­by oko­ło 180 wiorst, my je­dzie­my prze­szło 60 wiorst na po­łu­dnio-za­chód od Skier­nie­wic, a po­tem ze 150 wiorst skrę­ca­my na pół­noc do Alek­san­dro­wa.

Na­ło­żyw­szy tym spo­so­bem ze 30 wiorst i ze 3 kwa­dran­se jaz­dy mamy za to dro­gę rów­niut­ką jak stół. Żad­nych gór nie­bo­tycz­nych, żad­nych wód nie­zgrun­to­wa­nych, żad­nych god­nych po­dzi­wu wia­duk­tów. A je­że­li tra­fi się od cza­su do cza­su wy­kop lub na­syp, to nig­dy głęb­szy ani wyż­szy nad pół­to­ra pię­tra.

Po ta­kim kra­ju moż­na jeź­dzić nie nie­po­ko­jąc się tym, że na­tu­ra od­mó­wi­ła czło­wie­ko­wi skrzy­deł.

To­czy­my się cią­gle dro­gą War­szaw­sko-Byd­go­ską.

Gdzie­kol­wiek spoj­rzę, wszę­dzie rów­ne pole i rów­ne pole po­kry­te zbo­żem ozi­mym albo ja­rym, zie­lo­nym albo ja­sno­zie­lo­nym. Cza­sa­mi uka­zu­je się i pręd­ko w tył ucie­ka sznu­rek ma­łych chat ze sło­mia­ny­mi da­cha­mi i ścia­na­mi po­bie­lo­ny­mi wap­nem. Nie­kie­dy zda­rza się wśród pola sa­mot­ny do­mek, na któ­ry nie rzu­ca cie­nia na­wet kij wierz­bo­wy ani kępa ostu. Za to, jak­by dla kom­pen­sa­ty, co parę mi­nut mi­ga­ją i zni­ka­ją dom­ki dróż­ni­ków ład­ne, czy­ste a nade wszyst­ko oto­czo­ne ogród­ka­mi.

Z da­le­ka na gra­ni­cy ho­ry­zon­tu ma­ja­czą wy­so­kie ko­mi­ny fa­brycz­ne.

Cza­sem zmie­nia się kra­jo­braz i wi­dać ob­szer­ne tor­fo­wi­sko pod­la­ne czar­ną wodą albo las zło­żo­ny z drzew roz­ma­ite­go wie­ku. W pierw­szej li­nii krza­ki niby dzie­ci, w dru­giej drzew­ka niby pod­rost­ki, w trze­ciej sta­re drze­wa – niby oj­co­wie, mat­ki i niań­ki. Wy­glą­da to jak licz­na ro­dzi­na, któ­ra z da­le­ka, w czer­wo­nych poń­czo­chach i krót­kich ciem­no­zie­lo­nych suk­niach wy­bra­ła się na spa­cer. I na­gle sta­nę­ła wzdłuż ko­lei, aby pa­trzeć na po­ciąg z jego 40-wior­sto­wą pręd­ko­ścią, ku­ry­ta­rzo­wy­mi wa­go­na­mi i po­dróż­ny­mi, któ­rym zda­je się, że wie­dzą, do­kąd jadą i kie­dy po­wró­cą.

Wśród tych oko­lic pła­skich i jed­no­staj­nych moż­na jed­nak żyć bez oba­wy nie­do­stat­ku.

Żyto w po­wie­cie war­szaw­skim, so­cha­czew­skim i ło­wic­kim przy­no­si 4–5 ziarn, w kut­now­skim, wło­cław­skim i nie­szaw­skim na­wet 5 ziarn. Na ca­łej zaś prze­strze­ni od War­sza­wy do Alek­san­dro­wa psze­ni­ca z jed­ne­go kor­ca wy­sie­wu daje 6 kor­cy zbio­ru, czy­li 6 ziarn.

A po­nie­waż nie sa­mym chle­bem żyje czło­wiek, ho­du­ją się więc słyn­ne kro­wy w kut­now­skim, świ­nie i owce w nie­szaw­skim, ko­nie we wło­cław­skim, wa­rzą sól w Cie­cho­cin­ku, ro­bią sery i zbie­ra­ją owo­ce a na­wet fa­bry­ku­ją cy­ko­rię we wło­cław­skim.

In­te­re­som pra­gnie­nia słu­żą bro­wa­ry i go­rzel­nie dzia­ła­ją­ce pra­wie w każ­dym po­wie­cie. Dla bu­do­wa­nia do­mów ce­gła wy­pa­la się w kil­ku­na­stu miej­sco­wo­ściach, a w po­wie­cie błoń­skim na­wet ka­fle. Na­resz­cie, po­trze­bę odzie­ży za­spo­ko­ić mogą licz­ne gar­bar­nie, fa­bry­ki tka­nin weł­nia­nych i ba­weł­nia­nych, a nade wszyst­ko – słyn­na fa­bry­ka ży­rar­dow­ska.

Nie tyl­ko żyć moż­na tu, ale jesz­cze pra­co­wać a na­wet myć się w mia­rę po­trze­by. Ist­nie­ją bo­wiem fa­bry­ki na­rzę­dzi rol­ni­czych w Kut­nie i Wło­cław­ku, a fa­bry­ki my­dła i świec w tym­że Wło­cław­ku i Ło­wi­czu.

Nad­to zaś, cho­rzy i pan­ny na wy­da­niu mają „wody” w Cie­cho­cin­ku, kup­cy – punk­ta han­dlo­we: na ko­nie i by­dło w Ło­wi­czu, na zbo­że w Nie­sza­wie. Dla ama­to­rów pi­sa­nia ist­nie­ją fa­bry­ki pa­pie­ru i bi­bu­ły po­ło­żo­ne nie­zbyt da­le­ko od ko­lei Byd­go­skiej.

Na­wet i wyż­sze po­trze­by da­dzą się za­spo­ko­ić w tych stro­nach. Ar­che­olog znaj­dzie sta­rą ka­te­drę we Wło­cław­ku i jesz­cze star­szą ko­le­gia­tę w Ło­wi­czu, a mi­ło­śnik sztu­ki sto­so­wa­nej do prze­my­słu może w Nie­bo­ro­wie obej­rzeć miej­sce, gdzie nie­zbyt daw­no wy­ra­bia­ły się ma­jo­li­ki.

Szpi­tal obłą­ka­nych pod Prusz­ko­wem i ko­lo­nie ma­ło­let­nich prze­stęp­ców pod Rudą Gu­zow­ską do­peł­nia­ją li­sty miej­sco­wo­ści ma­ją­cych ogól­niej­sze zna­cze­nie.

Nade wszyst­ko jed­nak oko­li­ce dro­gi, któ­rą prze­bie­ga­li­śmy, ob­fi­tu­ją w cu­krow­nie. Kie­dyś w sa­mym po­wie­cie kut­now­skim było ich 8; nie pod­ję­li­by­śmy się jed­nak od­po­wie­dzieć, ile ich jest obec­nie? W ostat­nich bo­wiem la­tach w licz­bie kra­jo­wych cu­krow­ni za­szły pew­ne zmia­ny; lecz na bliż­sze ich okre­śle­nie cyfr nam bra­ku­je.

W ogó­le tu­taj, jak i w ca­łym kra­ju, znaj­du­je się wie­le rze­czy po­trzeb­nych oprócz – sta­ty­sty­ki. Każ­dy zna (zresz­tą nie­zbyt do­kład­nie) swój wła­sny fol­wark, osa­dę, fa­bry­kę, lecz nikt nie trosz­czy się o swe­go są­sia­da i nie lubi, aże­by ja­kieś tam To­wa­rzy­stwo Po­pie­ra­nia Prze­my­słu za­glą­da­ło do jego garn­ków.

Niech więc czy­tel­nik nie ma pre­ten­sji, gdy­by w tym spra­woz­da­niu z wa­go­no­wych okien zna­la­zły się nie­do­kład­no­ści na­wet gru­be. Od roku bo­wiem 1876, w któ­rym W. Za­łę­ski wy­dał swo­ją sta­ty­sty­kę, nikt już nie ma od­wa­gi czy ocho­ty przed – sta­wić nam sta­ty­stycz­ne­go ob­ra­zu spo­łe­czeń­stwa, choć źró­deł urzę­do­wych do po­dob­nej pra­cy chy­ba nie brak­nie.

Po­mi­mo więc naj­szczer­szej chę­ci nie po­tra­fię ob­ja­śnić, o ile od 20 lat wzro­sła i w ja­kim stop­niu zmie­ni­ła się lud­ność oko­lic dro­gi War­szaw­sko-Byd­go­skiej? Czy wzmo­gła się pro­duk­cja rol­na i prze­my­sło­wa, ja­kie po­wsta­ły a ja­kie znik­nę­ły fa­bry­ki itd.

Nie koń­czą­ca się rów­ni­na, pola, któ­re wciąż zle­wa­ły się w jed­ną ca­łość, prze­rze­dzo­ne lasy, sa­mot­ne cha­ty bez drzew za­czę­ły mnie w koń­cu nu­dzić. Nie mo­gąc pa­trzeć, mu­sia­łem roz­my­ślać, na­tu­ral­nie o kra­ju, do któ­re­go nio­sło mnie prze­zna­cze­nie w po­sta­ci za­dy­sza­nej lo­ko­mo­ty­wy i tur­ko­czą­cych jak mły­ny wa­go­nów.

Z Pru­sa­ka­mi już parę razy sty­ka­łem się w ten spo­sób, jak czło­wiek, któ­ry ma­jąc wy­ką­pać się w zim­nej wo­dzie pró­bu­je jej na­przód ręką, póź­niej nogą, a w koń­cu – ucie­ka.

Ja­dąc kie­dyś przez Ode­rberg po­dzi­wia­łem gbu­ro­wa­te za­cho­wa­nie się ja­kie­goś urzęd­ni­ka. In­nym ra­zem, w Ka­to­wi­cach, za­chwy­ca­łem się pięk­no­ścią i czy­sto­ścią mia­sta, ale za mia­stem – zim­no mi się zro­bi­ło, gdym zo­ba­czył ro­bot­ni­ków ma­sze­ru­ją­cych z fa­bryk jak żoł­nie­rze, a przy dro­dze słup z na­pi­sem, że – taki to a taki od­dział lan­dwe­ry ma zbie­rać się w ta­kiej a ta­kiej miej­sco­wo­ści.

Na­resz­cie, zno­wu kie­dyś bę­dąc w To­ru­niu sły­sza­łem tyl­ko wiej­skie baby mó­wią­ce po pol­sku, lud­ność zaś sur­du­to­wa roz­pra­wia­ła wy­łącz­nie po nie­miec­ku. A gdy jesz­cze w „praw­dzi­wej pol­skiej re­stau­ra­cji” dano mi pod ty­tu­łem wy­bor­nej cie­lę­cej pie­cze­ni, obrzy­dli­wą po­traw­kę z po­myj­ko­wa­tym so­sem, pierzch­ną­łem na dłu­gi czas „ze szczę­śli­wych kra­jów pru­skich”.

To­też nie dziw, że gdy mi przy­szło wy­brać się na kil­ka ty­go­dni, je­cha­łem mar­kot­ny. Tym mar­kot­niej­szy, że na krót­ki czas przed po­dró­żą zro­bi­łem do­syć dziw­ne od­kry­cie… geo­gra­ficz­ne!…

Czy za­sta­na­wia­łeś się kie­dy, czy­tel­ni­ku, jaką for­mę ma Kró­le­stwo Pol­skie, a jaką – Ce­sar­stwo Nie­miec­kie i jaki mię­dzy nimi za­ry­so­wu­je się skut­kiem tego sto­su­nek?

Kie­dy by­łem w szko­łach, uczo­no nas, że Kró­le­stwo jest po­dob­ne do szyn­ki, w któ­rej gu­ber­nia su­wal­ska i łom­żyń­ska od­gry­wa­ją rolę ko­ści, a resz­ta jest mię­sem.

Lecz gdy roz­po­czą­łem sa­mo­dziel­ne stu­dia nad geo­gra­fią, zo­ba­czy­łem w ma­pie Kró­le­stwa Pol­skie­go zu­peł­nie inną fi­gu­rę, a mia­no­wi­cie ko­bie­tę ubra­ną w spo­sób do­syć eks­cen­trycz­ny…

Gło­wą geo­gra­ficz­nej nie­wia­sty jest gu­ber­nia su­wal­ska (cza­pecz­ką – po­wia­ty: wła­dy­sła­wow­ski i ma­riam­pol­ski). Oko jej przy­pa­da na je­zio­rze Me­tel­skim, nos – przy mie­ście Me­re­czu, usta – przy Dru­skie­ni­kach, a bro­da – obok Grod­na.

Po­wiat szczu­czyń­ski two­rzy szy­ję tej po­sta­ci, a po­wiat ma­zo­wiec­ki jest niby jej biu­stem, co praw­da moc­no sfa­ty­go­wa­nym. Po­zo­sta­łe gu­ber­nie two­rzą jak­by odę­tą suk­nię, pod któ­rą oko­ło Brze­ścia Li­tew­skie­go wi­dać za­rys ko­la­na.

Cała na­resz­cie fi­gu­ra (twa­rzą zwró­co­na, ku wscho­do­wi) wy­glą­da tak, jak­by pę­dem ucie­ka­ła przed czymś… Wszyst­kie te uwa­gi moż­na spraw­dzić na każ­dej, na­wet ar­ku­szo­wej ma­pie Kró­le­stwa Pol­skie­go.

Zo­bacz­my te­raz: przed czym ucie­ka owa nie­wia­sta? W tym zaś celu trze­ba mieć mapę Ce­sar­stwa Nie­miec­kie­go zro­bio­ną, o ile moż­na, jed­nym ko­lo­rem.

Ma­jąc taką mapę, bez wiel­kie­go tru­du spo­strze­że­my, iż pań­stwo nie­miec­kie w ogól­nych za­ry­sach po­dob­ne jest do gło­wy ja­kie­goś zwie­rzę­cia, może – no­so­roż­ca… Przy czym Niem­cy po­łu­dnio­we speł­nia­ją funk­cję szyi, a pół­noc­ne – wła­ści­wej gło­wy i pasz­czy.

Sprawdź­my to w szcze­gó­łach. No­sem i gór­ną szczę­ką tej po­sta­ci są Pru­sy Za­chod­nie i Wschod­nie, a ro­giem na no­sie –

wą­ski pa­sek zie­mi nad Za­to­ką Ku­roń­ską za­war­ty mię­dzy mia­sta­mi: Nim­mer­satt i He­ide­krug.

Okiem jest wśród Po­me­ra­nii za­to­ka szcze­ciń­ska, czo­łem Me­klem­burg, uchem Szle­zwik-Hol­ste­in.

Tył gło­wy (idąc z góry na dół) sta­no­wią: Ha­no­wer, West­fa­lia i pro­win­cje reń­skie; po­licz­kiem jest Bran­den­bur­gia i Po­znań­skie, a szczę­ką dol­ną Śląsk Pru­ski.

Co się ty­czy szyi nie­miec­kie­go no­so­roż­ca to – Sak­so­nia jest pod­bród­kiem, Ba­wa­ria pod­gar­lem, Ba­deń­skie kar­kiem, a Al­za­cja i Lo­ta­ryn­gia wy­da­ją się być pla­strem, może we­zy­ka­to­rią…

Nie na tym jed­nak koń­czy się ory­gi­nal­na for­ma Prus i Nie­miec, któ­rą – po­wta­rzam – moż­na spraw­dzić na ma­pach. Cie­kaw­sze bo­wiem jest, że ów po­twór ma pasz­czę otwar­tą w taki spo­sób, jak­by szar­pał za suk­nię, a na­wet wpi­jał zęby w tur­niu­rę ko­bie­ty przed­sta­wia­ją­cej Kró­le­stwo Pol­skie.

Je­że­li przy­po­mni­my so­bie, że tym przy­pad­ko­wym for­mom geo­gra­ficz­nym wca­le do­kład­nie od­po­wia­da­ją rze­czy­wi­ste sto­sun­ki lud­no­ści pol­skiej z nie­miec­kim pań­stwem, to chy­ba nikt nie weź­mie mi za złe, gdy po­wiem, że ja­dąc do Ber­li­na czu­łem w ser­cu jak­by duże ziar­no pie­przu.

Ale bez wzglę­du na sen­ty­men­ta po­ciąg pę­dził wciąż na­przód, wrzesz­cząc wnie­bo­gło­sy, za­rów­no gdy zbli­żał się, jak i kie­dy wy­jeż­dżał ze sta­cji.

Cu­dow­ne urzą­dze­nia! Dzwo­nią, aże­byś za­pła­cił ra­chu­nek w bu­fe­cie sta­cyj­nym; dzwo­nią, aże­byś wszedł do wa­go­nu; a po­tem zno­wu dzwo­nią i gwiż­dżą, aże­byś usiadł i cze­go, Boże broń, nie prze­wró­cił się, gdy po­ciąg ru­szy…

W po­wie­cie go­styń­skim za­czy­na­ją się je­zio­ra i ro­sną w licz­bę i wiel­kość w mia­rę zbli­ża­nia się do gra­ni­cy. Lecz nie wi­dzia­łem żad­ne­go z nich, może z po­wo­du że mrok już za­pa­dał, a może – iż są zbyt od­le­głe od plan­tu ko­lei.

Wresz­cie o pół do 10 wie­czór zno­wu z wiel­kim krzy­kiem lo­ko­mo­ty­wy wje­cha­li­śmy do Alek­san­dro­wa, skąd o pół do 11 wy­ru­szy­li­śmy do To­ru­nia, gdzie po 20-mi­nu­to­wej jeź­dzie sta­je­my bez wy­pad­ku.II Z TO­RU­NIA DO BER­LI­NA

To­ruń leży, mó­wiąc po na­sze­mu: w gu­ber­ni, a po tam­tej­sze­mu: w Pro­win­cji Wschod­nio-Pru­skiej. Jest to for­te­ca nad Wi­słą, a za­ra­zem mia­sto li­czą­ce 27 ty­się­cy miesz­kań­ców.

Znaj­du­ją się tu­taj mły­ny, fa­bry­ki ma­szyn, sto­lar­nie i od­by­wa się oży­wio­ny han­del zbo­żem i drze­wem. Nie te jed­nak rze­czy sta­no­wią chlu­bę To­ru­nia, ale trzy – zu­peł­nie inne:

1) Ja­kaś uko­śna wie­ża

2) To­ruń­ski pier­nik – i –

3) Mi­ko­łaj Ko­per­nik.

„Uko­śnej wie­ży” nie wi­dzia­łem, może z po­wo­du głę­bo­kiej ciem­no­ści, jaka po na­szym przy­jeź­dzie za­le­gła nad mia­stem. Pier­ni­ka nie kosz­to­wa­łem, po­nie­waż wia­do­mo mi z ogło­szeń, że naj­lep­sze i naj­praw­dziw­sze to­ruń­skie pier­ni­ki wy­ra­bia­ją się w War­sza­wie.

A i o Ko­per­ni­ku tak­że nie­wie­le jest do po­wie­dze­nia. Był to astro­nom pol­ski, któ­ry miał nie­szczę­ście uro­dzić się w To­ru­niu w r. 1473 i dla­te­go… zo­stał przy­łą­czo­nym do „szczę­śli­wych kra­jów pru­skich”.

Na próż­no przy­po­mi­na­ją Niem­com, że w r. 1473 nie tyl­ko To­ruń nie na­le­żał do dzi­siej­szych Prus, ale na­wet, że ta­kich Prus jesz­cze nie było na świe­cie.

– To­też Ko­per­ni­ka nie dla­te­go za­li­cza­my do Niem­ców, że uro­dził się w To­ru­niu, ale że był Niem­cem z po­cho­dze­nia…

– Ależ Ko­per­nik sam sie­bie na­zy­wał i uwa­żał za Po­la­ka…

– To nic nie zna­czy – od­po­wia­da­ją – gdyż i w na­szych cza­sach, na przy­kład w Po­znań­skiem, dzię­ki in­try­gom ko­biet i księ­ży nie­je­den Na­chti­gal prze­zwał się Sło­wi­kow­skim.

– Ależ, pa­nie żan­dar­mie, pa­nie lan­dra­cie, pa­nie mi­ni­strze, ten Sło­wi­kow­ski z Po­znań­skie­go to na­praw­dę jest Sło­wi­kow­ski…

– Ale musi po­cho­dzić od Na­chti­ga­lów, któ­rych całe ro­dzi­ny miesz­ka­ją w West­fa­lii, Ba­de­nie, Wir­tem­ber­gii…

I w re­zul­ta­cie Sło­wi­kow­ski zo­sta­je „od­ro­bio­ny” na Na­chti­ga­la, a Ko­per­nik wcią­gnię­ty po­mię­dzy sław­nych Niem­ców, po­nie­waż tak chce pan mi­ni­ster, a pru­ska żan­dar­me­ria ma twar­de pię­ści.

Wo­bec tego nam, bied­nym Po­la­kom, nic in­ne­go nie po­zo­sta­je do zro­bie­nia, tyl­ko przy­jąć nie­miec­ką kul­tu­rę i zgod­nie z jej za­sa­da­mi anek­to­wać wszyst­ko i wszyst­kich.

A więc na­szym – po pierw­sze – jest Ber­lin, nie tyl­ko dla­te­go, że ota­cza­ją go osa­dy o bar­dzo po­dej­rza­nych na­zwi­skach. (Nowa Wes, Ru­dow, Bu­chow, Buc­kow, Dre­witz itp.) ale że on sam otrzy­ma! na­zwę od Bera Lina (Be­rek Lin z po­wo­du, że han­dlo­wał li­na­mi bądź ła­pa­ny­mi w rze­ce, bądź krę­co­ny­mi z ko­no­pi), któ­ry w epo­ce gła­dzo­ne­go krze­mie­nia był pach­cia­rzem jed­ne­go z pol­skich szlach­ci­ców ma­ją­cych fol­war­ki nad Szpre­wą. (Szpre­wa czy­taj: „Spra­wa”, z po­wo­du że o ry­bo­łów­stwo w niej to­czy­ły się mno­gie spra­wy po są­dach).

Na­szym – po wtó­re – jest Bi­smarck, gdyż na­zwi­sko to po­cho­dzi albo od wy­ra­zu: „pi­smak”, albo od zda­nia: „bierz mak…”

Na­szym wresz­cie jest Molt­ke, któ­re­go od­le­gły przo­dek na­zy­wał się po pro­stu Mol­ski, za­nim go prze­faj­no­wa­no na Niem­ca.

Niech więc Pru­sa­cy le­piej nie za­czy­na­ją z nami, bo jak my weź­mie­my się do kul­tu­ral­nej ro­bo­ty oko­ło osób i te­ry­to­riów, może nie zo­stać im ani jed­nej wsi, ani jed­ne­go po­li­cjan­ta, nie mó­wiąc o sto­li­cach i zna­ko­mi­to­ściach.

Za­to­pio­ny w po­li­tycz­nych kom­bi­na­cjach o mało nie za­po­mnia­łem do­dać, że w To­ru­niu ule­gli­śmy – z prze­pro­sze­niem

– re­wi­zji, ale tyl­ko cel­nej. Przy czym oka­za­ło się, że moja wa­liz­ka nie za­wie­ra nic groź­ne­go dla bez­pie­czeń­stwa i sła­wy Nie­miec, ale za to sę­dzia G. pu­blicz­nie przy­znał, że ma za­miar za­lać Niem­cy kil­ko­ma­set sztu­ka­mi war­szaw­skich pa­pie­ro­sów.

Pru­ski urząd cel­ny by­strym okiem obej­rzał nie­bez­piecz­ne wy­ro­by i ich wła­ści­cie­la ska­zał na za­pła­ce­nie 90 fe­ni­gów ha­ra­czu, co wy­no­si pra­wie ty­leż gro­szy.

Po od­by­ciu tej for­mal­no­ści, przy­po­mniaw­szy so­bie, że już na­le­ży­my „do szczę­śli­wych kra­jów pru­skich” po­szli­śmy do re­stau­ra­cji, aże­by tam od­dać się bro­war­nia­nym ucie­chom.

Sę­dzia ka­zał przy­nieść „ciem­ne­go” i przy­mru­żyw­szy oczy, z wy­ra­zem nie­biań­skiej bło­go­ści pie­ścił ku­fel, bar­wą i wy­mia­ra­mi przy­po­mi­na­ją­cy nie­wiel­ki fa­brycz­ny ko­min. Ja zaś, aże­by jak naj­prę­dzej na­siąk­nąć pru­ski­mi za­le­ta­mi, ka­za­łem po­dać je­den po dru­gim trzy ku­fle.

Pierw­szy był prze­zna­czo­ny na cześć Ber­ka Lina, któ­ry tak szczę­śli­wie go­spo­da­rzył nad rzecz­ką Spra­wą.

Dru­gi na cześć Ot­to­na Pi­sma­ka v. Bierz­ma­ka, któ­ry bę­dąc sam ro­do­wi­tym Po­la­kiem naj­le­piej mógł oce­nić wro­dzo­ny temu ple­mie­niu po­pęd do in­tryg.

Trze­ci ku­fe­lek mia­łem za­miar po­świę­cić na­sze­mu nie­oce­nio­ne­mu Hel­mu­to­wi Mol­skie­mu, gdy wtem… uka­zał się cel­nik

– i rzekł do sę­dzie­go:

– Czy to pan za­pła­cił 90 fe­ni­gów za pa­pie­ro­sy?

– Ja – od­parł sę­dzia ze spo­ko­jem god­nym sta­ro­żyt­nych bo­ha­te­rów, pod­czas gdy na moim ob­li­czu wy­kwi­tła li­lio­wa bla­dość przy­po­mi­na­ją­ca pierw­szych chrze­ści­jań­skich mę­czen­ni­ków. Po­my­śla­łem bo­wiem za­tro­ska­ny:

„Za­ło­żył­bym się, że cel­ni­cy zmiar­ko­waw­szy, w ja­kim in­te­re­sie jadę do szczę­śli­wych kra­jów pru­skich, obu nas za­pa­ku­ją do f e s t y n g u…”

– Za pa­pie­ro­sy – mó­wił gro­bo­wym gło­sem cel­nik – na­le­ża­ło się od pana nie 90, ale 80 fe­ni­gów. Więc 10 fe­ni­gów za­nio­słem do wa­go­nu i po­ło­ży­łem na pań­skiej wa­liz­ce:..

Cała ta sce­na, krót­sza od bły­ska­wi­cy, ode­gra­ła się w mo­ich oczach. A tre­ścią jej było ani mniej, ani wię­cej tyl­ko to, że pań­stwo nie­miec­kie uczuw­szy swój błąd zwró­ci­ło po­szko­do­wa­ne­mu 10 fe­ni­gów.

– Gar­son! – za­wo­ła­łem – pro­szę o czwar­ty ku­fel „ciem­ne­go”, aże­bym wy­pił na cześć Prus, któ­re przy­zna­ją się do omy­łek w swo­ich anek­syj­nych ope­ra­cjach…

Szczę­śli­wi Fran­cu­zi! Tyl­ko pa­trzeć, jak Pru­sa­cy, ob­ra­cho­waw­szy jesz­cze raz kosz­ta woj­ny z r. 1870, od­da­dzą im – przy­najm­niej ka­wa­łek Lo­ta­ryn­gii. No, a co do nas, je­stem pra­wie pew­ny, nie tyl­ko że od­zy­ska­my Ko­per­ni­ka, ale jesz­cze, że po­sią­dzie­my na wła­sność nie­oce­nio­ne­go Pi­sma­ka v. Bierz­ma­ka i ko­cha­ne­go Mol­skie­go… (Że też pol­ski szlach­cic nie ukry­je się na­wet pod pru­skim mun­du­rem, lecz prę­dzej czy póź­niej musi zdra­dzić się choć­by koń­ców­ką!).

Jak nie­bo do zie­mi, tak piwa nie­miec­kie są nie­po­dob­ne do na­szych. W pi­wie nie­miec­kim bez żad­nych ogró­dek znaj­du­je się słód i wy­ciąg z chmie­lu; nie ma zaś spi­ry­tu­su, me­la­sy, sa­char­ny…

Wtem na sali zro­bił się ruch. Ku­pu­je­my bi­le­ty po 24 mar­ki (oko­ło 12 rs) od oso­by, szyb­ko sia­da­my do wa­go­nu i – ru­sza­my bez dzwo­nień i gwiz­dań…

– No, a gdy­by kto zo­stał na sta­cji?… – py­tam sę­dzie­go..

– No, to by go zo­sta­wi­li na sta­cji – od­po­wia­da sę­dzia z nie­ubła­ga­ną lo­gi­ką i po­pra­wiw­szy swo­ją cza­pecz­kę ukła­da się na spo­czy­nek.

W parę mi­nut póź­niej śpi jak mąż czy­ste­go ser­ca, a w kwa­drans póź­niej jak dzie­się­ciu i jak stu mę­żów czy­ste­go ser­ca.

Ja zaś stop­nio­wo na­by­wam prze­świad­cze­nia, że pru­skie, po­cią­gi (może tyl­ko po­śpiesz­ne) za­rów­no do­jeż­dża­jąc jak i wy­jeż­dża­jąc ze sta­cji nie gwiż­dżą, a sta­cja im nie dzwo­ni…

Nie­szczę­śli­wy po­dróż­ny musi więc pil­no­wać się ta­blicz­ki opie­wa­ją­cej: do­kąd?… i mi­nu­ty: o któ­rej od­cho­dzi po­ciąg? Zresz­tą, o ile mi się zda­je, nie tyl­ko nikt go nie ostrze­ga, aże­by nie spóź­ni! się, ale chy­ba na­wet nikt by mu nie bro­nił rzu­cić się pod po­ciąg.

Jest już po 11, noc ciem­na, jak­by­śmy je­cha­li nie przez boży świat, ale przez piw­ni­cę wy­peł­nio­ną okse­fta­mi ciem­ne­go piwa. Mam przed sobą oko­ło 7 go­dzin jaz­dy i oko­ło 400 ki­lo­me­trów dro­gi. Nie tyle z nu­dów, ile przez cie­ka­wość za­czy­nam oglą­dać się wśród oto­cze­nia.

Nasz wa­gon jest „no­we­go sys­te­mu”, czy­li – po­sia­da ku­ry­tarz, po któ­rym moż­na spa­ce­ro­wać tak wy­god­nie jak po war­szaw­skich, a może i wy­god­niej. Szy­by są wiel­kie, skle­po­we, przez któ­re w tej chwi­li wi­dać tyl­ko noc, pra­wie czar­ną, na­sy­co­ną prze­czu­cia­mi desz­czu.

W prze­dzia­le kla­sy II, gdzie ko­cha­ny sę­dzia śpi jak stu je­den spra­wie­dli­wych, a dwaj sta­ro­za­kon­ni Sło­wia­nie uda­ją przede mną czy przed sobą ro­do­wi­tych Niem­ców, w tym prze­dzia­le pali się pod su­fi­tem lam­pa ga­zo­wa z trze­ma pło­mie­nia­mi i fio­le­to­wą za­sło­ną.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: