Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kat. Biografia Huberta Wagnera - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kat. Biografia Huberta Wagnera - ebook

Miał trzydzieści dwa lata i nie miał żadnego trenerskiego doświadczenia, gdy objął kadrę polskich siatkarzy. W ciągu zaledwie czterech lat doprowadził ją do największych triumfów w historii. Obiecał, że przywiezie złoto z igrzysk olimpijskich w Montrealu. I słowa dotrzymał. Przy okazji nauczył Polaków, jak wygrywać z „niepokonaną” reprezentacją Związku Radzieckiego. Za sukces zapłacił wielką cenę, przez całe życie próbując ścigać się z legendą Kata. „Mówiono o nim, że jest katem, bo dręczył swoich siatkarzy. Bzdura. Kat nie ma prawa popełniać błędu – i właśnie tego mój ojciec oczekiwał od siebie i od innych. Dlatego został Katem”. Grzegorz Wagner „Możecie mówić, że jestem ostatnim draniem i najgłupszym trenerem na świecie. To mnie nie obchodzi. Ale musicie nie tylko dokładnie słuchać, co mówię, ale i święcie wierzyć, że mam rację. A komu się nie podobają moje zasady, niech...” Pierwsze słowa Huberta Wagnera po objęciu kadry polskich siatkarzy

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-832-681-623-9
Rozmiar pliku: 9,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MÓJ OJCIEC

Nazywam się Wagner. Grzegorz Wagner. To nazwisko znaczy wiele dla polskiego sportu, a siatkówki w szczególności. Moim ojcem był Hubert Jerzy Wagner – jeden z najwybitniejszych trenerów w historii siatkówki. Moja mama, Danuta Kordaczuk-Wagner, zdobyła w 1964 roku medal na igrzyskach olimpijskich w Tokio. Kiedy ma się takich rodziców, trudno o normalne dzieciństwo.

Miałem jedenaście lat, gdy trenowana przez mojego ojca reprezentacja Polski zdobyła złoto na igrzyskach olimpijskich w Montrealu. Niewiele z tego pamiętam – byłem wówczas na obozie sportowym. Ojciec stał się sławny dwa lata wcześniej, gdy w Meksyku z polską reprezentacją zdobył mistrzostwo świata. To wydarzenie, choć byłem młodszy, pamiętam znacznie lepiej. Śledziłem decydujący mecz tych mistrzostw Polska – Japonia w telewizji. Choć nie jestem specjalnie religijny, kiedy Polacy mieli kłopoty z zakończeniem spotkania, modliłem się razem z mamą o zwycięstwo.

Byłem krnąbrnym dzieckiem. Bójki w szkole, chodzenie po dachach i inne wygłupy były na porządku dziennym. Miałem jednak własną piłkę, co dało mi pewną popularność wśród kolegów z podwórka. Jako pierwsi w naszym bloku na warszawskim Bródnie mieliśmy też kolorowy telewizor – ojciec dostał go na specjalny talon. Ale moje relacje z ojcem były trudne. Wychowywał mnie w taki sposób, że raz w tygodniu słusznie czy nie spuszczał mi lanie, mówiąc, że na pewno coś przeskrobałem.

Gdy ojciec był trenerem reprezentacji kobiet, byłem u niego na obozie w Zakopanem. Miałem piętnaście lat. Znowu coś mu odpyskowałem. Jak zwykle próbował mnie uderzyć, ale zrobiłem unik. Chyba wtedy zrozumiał, że nie tędy droga i że ja już nie jestem dzieckiem.

Dopiero rok przed jego śmiercią wszystko sobie poukładaliśmy i wreszcie się porozumieliśmy.

Mama chciała, bym został siatkarzem. Mówiła po igrzyskach w Montrealu, że marzy o tym, by doczekać chwili, gdy i ja będę walczył o olimpijskie złoto. Od trzeciego roku życia miałem kontakt z piłką. Mama zabierała mnie na zgrupowania kadry. Byłem niezwykle uzdolniony ruchowo i dobrze sobie radziłem we wszystkich dyscyplinach sportu, może poza pływaniem. Ojciec zawsze jednak powtarzał, że jak chcesz coś w życiu robić, to masz to robić na najwyższym poziomie. Gdy miałem szesnaście lat, uznał, że przy wzroście 180 cm nic wielkiego w siatkówce nie zwojuję. Już rok wcześniej po protekcji zapisał mnie do sekcji piłkarskiej w Legii. Ciągał na moje treningi Kazimierza Górskiego i nieustannie pytał, czy coś ze mnie będzie. Może bym i zrobił w piłce jakąś karierę, jednak klimat szatni i poziom rozmów mi nie odpowiadał. Siatkówka i piłka nożna to były dwa różne światy. Dzisiaj te różnice się zatarły, ale wtedy to się czuło. Tu zawodówka, tam akademia.

Po trzech miesiącach treningów piłkarskich może trochę na złość ojcu postanowiłem zostać siatkarzem. I tak zaczęła się moja kariera. Choć nie spełniłem marzenia mojej matki, to potoczyła się chyba nie najgorzej.

Zawsze zresztą wydawało mi się, że jestem naprawdę dobry. Miałem fantastyczną wydolność, a nagrody, jakie otrzymywałem w zawodach juniorskich, tylko mnie utwierdzały w moim wyborze. Atmosfery w domu jednak miałem serdecznie dość i marzyłem tylko o tym, aby zdać maturę i się wyprowadzić. Udało się. Grę proponowały mi łódzkie kluby Wifama i Resursa. Chociaż Wifama dawała dużo więcej pieniędzy, wybrałem Resursę. Wynajęto mi mieszkanie w Łodzi i wyprowadziłem się z domu.

W 1983 roku ojciec po raz drugi objął kadrę narodową. Dwa lata później, gdy miałem dziewiętnaście lat, powołał mnie do reprezentacji. Nie wytrzymałem jednak presji, choć przeszedłem kilka selekcji, po których ojciec uszczuplał kadrę o kilku kolejnych graczy. Ojciec wymagał ode mnie dużo więcej niż od innych, co mnie szczególnie złościło. Zrobiłem wszystko, by mnie wyrzucił z kadry. Potem przez wiele lat rozmawialiśmy ze sobą, ale nasze stosunki były dalekie od normalnych.

Żonę Agatę poznałem na obozie siatkarskim. Podświadomie pewnie wybrałem reprezentacyjną siatkarkę, zresztą zawsze mi się podobały wysokie dziewczyny. Ojciec kilka lat pracował w Tunezji, z którą grał na igrzyskach w Seulu. Pojechaliśmy do niego z Agatą, ale wytrzymaliśmy tam tylko kilka dni, potem załatwił nam hotel.

Wracał do Polski, ale jego problemy z alkoholem się nasilały. To zapewne miało ogromny wpływ na to, że gdy po raz trzeci przejął męską kadrę, już niewiele z nią osiągnął.

Ostatnie dwa lata jego życia były jednak inne. Duży wpływ miała na to Danka Marzec, jego kolejna partnerka życiowa. Przy niej przestał pić. Wtedy też docenił, że ma wnuki i rodzinę, dla której warto żyć. Nasze ostatnie wspólne miesiące były naprawdę fajne.

Nigdy nie ścigałem się z ojcem. Jednak zawsze mnie z nim porównywano i wciąż będą to robić. Doświadczyłem tego wielokrotnie jeszcze jako zawodnik. Wiele osób, które żywiły do niego urazę, mimowolnie przelewało ją na mnie. Ojciec zawsze walił prosto z mostu, co o kim myśli. Ja jestem podobny, więc może stąd nasze relacje były takie trudne.

Kiedy byłem zawodnikiem, mówiono, że przewyższam ojca talentem. On też grał ze mną single tylko do siedemnastego roku życia. Wtedy często ogrywał mnie do zera. Gdy skończyłem siedemnaście lat, grać już ze mną nie chciał, bo bał się, że przegra.

Trochę pamiętam go, jak grał jeszcze w Skrze. „Skoka” to miał słabego, a ja w tamtym czasie po wyjściu z łóżka mogłem wyskoczyć z 80 cm. Miał za to świetne palce, pamiętam, jak perfekcyjnie wystawiał piłkę wszystkimi dziesięcioma palcami.

Miał ścisły umysł i potrafił wyniki badań przełożyć na pracę treningową. Stąd brała się jego ogromna przewaga nad innymi trenerami. Niedawno przeglądałem jego świadectwa: oceny w szkole miał wyśmienite. Przede wszystkim jednak był niesamowicie pracowity, systematyczny i niezwykle konsekwentny w tym, co robi. I miał oprócz tego trochę szczęścia. Przecież w Montrealu Ruscy mieli piłki meczowe i gdyby je skończyli, nie byłoby dziś legendy Wagnera. Szczęściu jednak też trzeba umieć pomóc.

Jego metody treningowe, nowatorskie swego czasu, dziś są mało przydatne, bo zmieniła się sama siatkówka. Podejrzewam, że gdyby obecnym kadrowiczom zaaplikować jego treningi, takie jak te z filmu „Kat”, po trzech miesiącach pewnie nie mielibyśmy drużyny narodowej. Od ojca wziąłem jednak pracowitość i konsekwencję. I podobnie jak on wiem, że bez ciężkiej pracy niczego się nie osiągnie.

Zgodnie z zasadami, w które wierzył mój ojciec, każdą drużynę szykowałem na jeden szczyt formy, co dziś jest niepopularne – prezesi klubów tego nie rozumieją. A przecież tak robią Amerykanie, Rosjanie czy Włosi. Nie jest to jednak proste, wiele przecież zależy od materiału ludzkiego.

Moja kariera potoczyła się trochę inaczej niż kariera ojca, który po tym, jak nie dostał powołania na igrzyska w Monachium, zajął się trenerką. Pewnie gdybym miał inny charakter, miałbym na koncie znacznie więcej meczów w reprezentacji. Nie byłem potulny jak baranek i trenerom też mówiłem wprost, co o ich pracy myślę. Poza tym w końcowych latach 80. pojawił się na rozegraniu Peter Blangé mający 205 cm i w świecie zapanowała moda na wysokich graczy na tej pozycji.

Miałem szansę na sukces, gdy trenerem kadry był Leszek Milewski. W 1989 roku dostałem jednak roczną dyskwalifikację. To było po śmierci mojej mamy i podobnie jak inni imprezowałem. Ktoś mnie podkablował, ale jak trener miał zawieszać, to powinien całą trzynastkę graczy zawiesić. Szkoda, bo w 1989 roku była szansa na sukces w mistrzostwach Europy.

W 1990 roku kara się skończyła i po rozmowach z trenerem Milewski znów mnie powoływał. Wygraliśmy kwalifikacje MŚ z RFN, gdzie zagrałem już w decydującym drugim meczu, i pojechaliśmy na mistrzostwa świata grupy B do Japonii, gdzie trochę pechowo nie zakwalifikowaliśmy się do głównych mistrzostw.

Po Milewskim kadrę przejęli mistrzowie z drużyny ojca Edward Skorek i Zbigniew Zarzycki. Grałem u nich dobrze, ale też zadarłem z nimi. Gdy jeden z nich zapytał, czemu nie odpoczywam, tylko czytam książki, stwierdziłem, że po ich treningach nie jestem zmęczony, a w nocy spać bym nie mógł. Postawili więc na innych rozgrywających.

Największą szansę zmarnowałem jednak w 2002 roku, gdy trenerem kadry był Waldemar Wspaniały. Miałem trzydzieści siedem lat, ale czułem się znakomicie. W Lidze Światowej wygraliśmy trzy z czterech spotkań z Brazylią, która parę miesięcy później wygrała mistrzostwa świata. Na mistrzostwach w Argentynie zostałem po kontuzji Zagumnego pierwszym rozgrywającym. Pokonaliśmy Włochów, których prowadził Anastasi, pokonaliśmy Chorwację, Kanadę. Trochę mieliśmy pecha, że w II fazie trafiliśmy na Rosję, z którą po dramatycznym meczu przegraliśmy 2:3. Położyła nas porażka z Portugalią, mecz, który powinniśmy wygrać. Czułem, że uciekła mi ostatnia szansa na wielki międzynarodowy wynik. Mam też do siebie pretensje. Zamiast kłócić się ze Wspaniałym, powinienem się skupić na grze. On zresztą, gdy mnie teraz spotyka, mówi, bym mu o tych mistrzostwach nie przypominał. Też tam przegrał swą wielką szansę.

Mając trzydzieści trzy lata, chciałem skończyć karierę i zostać trenerem. Wtedy jednak w siatkówce pojawiły się pieniądze i trzeba było pomyśleć o rodzinie, dzieciach. Grałem więc do czterdziestki. Miałem propozycję, by zostać we Włoszech i przyjąć obywatelstwo. Ale wychowałem się w Polsce i nie chciałem porzucać ojczyzny. Zakochałem się jednak w Bielsku-Białej. Ja pochodzę z Warszawy, żona z Łodzi, ale kiedy grałem w Belgii, mieszkaliśmy w podobnym małym miasteczku.

O śmierci ojca dowiedziałem się w pociągu. Jechałem do Częstochowy, do swojego ówczesnego klubu. Zadzwoniła jakaś pani ze związku, nawet nie wiem która, i powiedziała: „Pana ojciec nie żyje”. Wyskoczyłem z pociągu w biegu.

Miał sześćdziesiąt jeden lat. Zaledwie. Na jego śmierć złożyło się wiele czynników. Miał wyniszczony organizm. Sekcja zwłok wykazała bardzo zaawansowaną chorobę wieńcową. Lekarz powiedział, że mógłby żyć... na działce. Myślę, że to by go zabiło szybciej.

Grzegorz Wagner

MÓJ IDOL

Nawet nie pamiętam, w jakich okolicznościach poznałem Huberta Jerzego Wagnera. Gdy w „Sporcie” zostałem redaktorem odpowiedzialnym za siatkówkę, Wagner pracował za granicą.

Zadzwoniłem do niego w 1994 roku wkrótce po tym, jak nie dostał nominacji na selekcjonera, a kadrę przejął Wiktor Krebok. Wagner zastrzegł, że nie będzie ze mną o tym rozmawiał. Uspokoiłem go, mówiąc, że chcę napisać wspomnieniowy tekst – akurat mijała dwudziesta rocznica od zdobycia przez drużynę Wagnera złota na mistrzostwach świata w Meksyku. Chciałem sprawdzić, co mistrzowie robią obecnie. Spotkaliśmy się w Hotelu Akademickim na Mikołowskiej. Przegadałem z nim kilka godzin. Tak powstał tekst zatytułowany „Gdzie są chłopcy z tamtych lat”. W tej książce cytowany jest wielokrotnie.

Wagner był dla mnie idolem, jak pewnie dla wielu chłopaków mojego pokolenia. Poznałem w czasie swej przygody z siatkówką całą masę trenerów, ale z pewnością przed żadnym nie czułem takiego respektu.

Siatkówka nie była w dzieciństwie moim ulubionym sportem. Była nim piłka nożna, grałem w nią namiętnie. Jako ośmiolatek oglądałem dramatyczne mecze Górnika z Romą – wtedy chyba połknąłem sportowego bakcyla.

Ale pamiętam też igrzyska w Monachium w 1972 roku i Zdzisława Ambroziaka, który walił w piłkę jak z armaty, co na dziesięcioletnim chłopcu zrobiło ogromne wrażenie. Bardzo podobała mi się gra naszej reprezentacji, ale nie mogłem zrozumieć, czemu przegrywa.

W 1974 roku wśród chłopaków zapanował szał na siatkówkę. Okazało się, że Polska ma szanse zostać mistrzem świata. Oglądałem mecz z Japonią, po którym Wagner stał się człowiekiem sławnym. Został nie tylko moim idolem.

Latem 1976 roku mama chciała mnie wysłać na kolonie. Termin tych kolonii pokrywał się jednak z igrzyskami w Montrealu. Miałem czternaście lat i wolałem ślęczeć przed telewizorem, niż wypoczywać. I nie żałuję. Montreal był fantastycznym spektaklem z siatkarzami w roli głównej. Pamiętam, że gdy kończyły się mecze siatkarzy, na dworze właśnie się rozwidniało. Finał to fantastyczne przeżycie. Prawie w każdym sporcie wygrywali zawodnicy ZSRR i NRD (mniejsza z tym, czy uczciwie), więc wygrana z nimi w siatkówkę była czymś niesamowitym. Tym bardziej że w poprzednich meczach ich reprezentacja była jak czołg, który zmiata wszystko, co mu stanie na drodze.

Później, jako dziennikarz sportowy, miałem okazję poznać wszystkich idoli mojego dzieciństwa i pogadać z nimi. Kiedyś na spotkaniu złotej drużyny Wagnera w Miliczu, trzydzieści lat po ich triumfie na igrzyskach, pomyślałem: „Fajne masz, Mecner, towarzystwo”.

Hubert Jerzy Wagner był skomplikowanym człowiekiem i myślę, że taki jego obraz wyłoni się z tej książki. Kiedyś z nim zresztą na temat spisania wspomnień rozmawiałem. Stwierdził, że jeszcze przyjdzie na to czas i wtedy się odezwie. Nie zdążył.

Grzegorza Wagnera poznałem znacznie wcześniej niż jego sławnego ojca. Wtedy, u schyłku lat 80., Grzegorz był najlepszym rozgrywającym w Polsce. Pojechałem zrobić z nim wywiad w Krakowie w hali Hutnika. Tak zaczęła się nasza wieloletnia znajomość.

O książce na temat jego ojca rozmawialiśmy od kilku lat. Udało się wreszcie ją sfinalizować. Nie chcieliśmy w niej robić laurki jego ojcu i wybitnemu trenerowi, ale pokazać, jakim był człowiekiem. Przeprowadziliśmy rozmowy z osobami, które przez lata były z nim związane, jego podopiecznymi, trenerami, działaczami, sędziami, rodziną. Czasem te opowieści się zazębiają, czasem są niemal sprzeczne. Każdy bowiem inaczej wspomina trenera Wagnera. Każdy dostrzegał jego inną twarz.

Książka jest historią nie tylko Huberta Wagnera, ale i kawałkiem historii polskiej siatkówki. Bo przecież od 1961 roku, gdy zadebiutował w reprezentacji Polski juniorów, do śmierci, gdy był sekretarzem generalnym PZPS – Hubert Jerzy Wagner miał w różnych rolach wielki wpływ na ten sport.

Jesienią 2014 roku zostaną w Polsce po raz pierwszy rozegrane mistrzostwa świata. Równo czterdzieści lat po pamiętnym złotym medalu zdobytym w Meksyku przez Wagnera i jego zespół. To do dziś jedyny złoty medal mistrzostw świata zdobyty przez Polskę w grach zespołowych. Także dlatego warto tę fascynującą historię opowiedzieć na nowo.

Krzysztof MecnerDOM NA WINIARACH

Gdyby odnaleźli drzewo, gdyby udało się wydobyć ukryte pod nim dokumenty, wszystko stałoby się jasne. Ale bez nich historia rodziny Wagnerów pełna jest zagadek, na które nie potrafią odpowiedzieć jej żyjący członkowie. Pozostają legendy. Chociażby ta, że Wagnerów mogło w ogóle nie być.

Jest rok 1917. W Rosji wybucha rewolucja bolszewicka, zaczyna się terror. Nowa władza konfiskuje majątki posiadaczy ziemskich. Również posiadłości Wagnerów pod Odessą. Mieszkali tam od lat 30. XIX wieku. Przenieśli się gdzieś z terenów południowo-zachodnich Niemiec. Może z Badenii, może z Palatynatu, dziś już nikt nie pamięta – w każdym razie gdzieś spod francuskiej granicy. Skorzystali z zaproszenia. Car obiecywał ziemię żyzną jak nigdzie indziej w Europie i zwolnienie z podatków na dziesięć lat. W zamian oczekiwał, że niemieccy osadnicy przyniosą swoją wiedzę i zagospodarują ogromne połacie Ukrainy.

Wagnerowie byli katolikami, więc na ich ziemi wkrótce powstał kościół. Byli też „ludzkimi panami” – ponoć posiłki jadali przy wielkim stole razem ze służbą. Ale to ich nie ocaliło. Bolszewicy nie tylko skonfiskowali ich ziemię, ale również skazali na śmierć. Wyjątkowo okrutną. Zostali zamurowani we własnym domu (a może leśniczówce? – tego też już nikt nie jest w stanie uściślić). Z głodu umarli wszyscy. Ocalał tylko Jerzy – dziadek Huberta Wagnera. Oraz jego siostra Katarzyna, z którą w pierwszych latach XX wieku wyjechał do Berlina po wiedzę. Do Rosji już stamtąd nie wrócili.

W jaki sposób dziadek Jerzy wylądował w Krotoszynie, też już nikt nie pamięta. Miasto leżące mniej więcej w połowie drogi między Poznaniem a Wrocławiem było wtedy księstwem. To nie żart. Księstwem Krotoszyńskim nazwano miasto i okoliczne dobra, odkąd w 1819 roku rząd pruski przekazał je księciu Karolowi von Thurn und Taxis. Była to cena, jaką Prusy zapłaciły za monopol pocztowy w Nadrenii i Westfalii. W 1910 roku, gdy Jerzy Wagner się żenił, księstwo liczyło 13 tysięcy mieszkańców – Polaków, Niemców i Żydów. Jego wybranką była Polka. Miała na imię Stanisława i niewiele więcej o niej wiadomo.

Hubert Wagner na poznańskich Winiarach, 1943 rok.

Czy Jerzy Wagner walczył w powstaniu wielkopolskim? Po której stronie? To też nie jest jasne. Wiadomo jednak, że 1 stycznia 1919 roku powstańcy wspierani przez pociąg pancerny „Poznańczyk” zajęli Krotoszyn. Miasto i jego okolice zostały włączone do II Rzeczypospolitej. Również Kobylin, w którym mieszkał Jerzy Wagner z rodziną. Tam przyszedł na świat ojciec Huberta Wagnera, Romuald. Dopiero około roku 1932 cała rodzina przeniosła się do Poznania. Romuald, absolwent szkoły kupieckiej, aż do wybuchu wojny pracował w hurtowni i sklepach włókienniczych. Tuż przed 1 września został zmobilizowany. Walczył pod Kutnem, jego jednostka została rozbita pod Janowem Lubelskim, a on sam w październiku 1939 roku wrócił do Poznania. Rok później wziął ślub.

Matka Huberta Wagnera, Zofia z domu Kotlińska, pochodziła z zamożnej poznańskiej rodziny. Jej ojca, Teofila Kotlińskiego, stać było, by około 1930 roku kupić dom na Winiarach. W tej dzielnicy, którą zakładali dwieście lat wcześniej bamberscy osadnicy, mieszkała elita miasta.

– Dziadek Teofil kupił ten dom od jakiegoś młodego Żyda – opowiada Leszek Wagner, młodszy o czternaście lat brat Huberta. – Był duży, piętrowy, z ogrodem. Na parterze działała restauracja, w ogrodzie kręgielnia, podwyższenie do tańców na wolnym powietrzu, miejsce dla orkiestry. W majowe wieczory zjeżdżali tam bryczkami bogaci poznaniacy. Było tłoczno i głośno. To się skończyło wraz z wojną. I Polską Ludową.

W jaki sposób Zofia Kotlińska poznała Romualda Wagnera? Być może na poczcie, gdzie pracowała po ukończeniu szkoły średniej. Ślub cywilny wzięli 21 marca 1940 roku, a ślub kościelny trzy dni później. Pierworodny syn, Hubert Jerzy Wagner, urodził się im niedługo przed pierwszą rocznicą ślubu – 4 marca 1941 roku. W zachowanej książeczce familijnej Wagnerów – zakładano ją w czasie okupacji każdej nowo powstałej „komórce społecznej” – jako drugie imię ma wpisane „Aleksander”. Dopisywano je dla orientacji każdemu chłopcu, który urodził się w polskiej rodzinie (do wyboru był jeszcze Kazimierz).

Rodzice Huberta Wagnera Zofia Kotlińska i Romuald Wagner wzięli ślub cywilny 21 marca 1940 roku.

– Oficjalnie był więc Hubertem, ale i tak wszyscy mówili do niego Jurek – tłumaczy Elżbieta Radoła, młodsza o pięć lat siostra Huberta. – Bo jako dziecko Hubert nie znosił swojego imienia, zwłaszcza że wszystkie ciotki mówiły do niego zdrobniale Bertuś. Strasznie się wtedy denerwował. Z czasem więc przyjęło się w rodzinie i wśród przyjaciół to jego trzecie imię.

Młodzi Wagnerowie mieszkali w domu dziadków Kotlińskich na Winiarach. Aż do 1943 roku, gdy Zofia z synem zostali w nim sami, bo Romuald Wagner trafił do obozu w Sztumie. Wagner ojciec odsiadywał tam trzyletni wyrok „za sabotowanie niemieckiej gospodarki”. Nie odsiedział go jednak w całości, bo przyszedł koniec wojny i wyzwolenie obozu. Romuald Wagner trafił wtedy ponownie do wojska. Tym razem do 11. Dywizji Pancernej wchodzącej w skład III Armii Ludowego Wojska Polskiego. Po demobilizacji zaś dostał nakaz pracy na Ziemiach Odzyskanych. I tak Wagnerowie trafili do Lubska niedaleko Krosna Odrzańskiego, gdzie na świat przyszła siostra Huberta Jerzego, Elżbieta. Ich ojciec był w Lubsku kierownikiem fabryki włókienniczej. W 1948 roku na własne życzenie zwolnił się ze stanowiska. Wrócił z rodziną do Poznania.

W domu na Winiarach zrobiło się w tym czasie tłoczniej. Oprócz dziadków Kotlińskich, Wagnerów z dziećmi oraz brata Zofii – Mariana Kotlińskiego – z żoną pojawili się dokwaterowani przez władzę ludową lokatorzy: pewna bezdzietna rodzina oraz samotny fryzjer.

LESZEK WAGNER Ten dom to był świat naszego dzieciństwa. Mieszkaliśmy w nim do 1969 roku. Wtedy go zburzono. Tam, gdzie stał, miała przebiegać poszerzona ulica. Do dziś tej drogi nie ma, jest za to kilkupiętrowy budynek. No i przy okazji rozbiórki wyszła na jaw tajemnica: w kominie został zamurowany skarb. Złote monety. Najprawdopodobniej przez ojca poprzedniego właściciela, który z jakiegoś powodu nie przekazał sekretu synowi. Kotlińscy i Wagnerowie też nie mieli o nim zielonego pojęcia. O złocie dowiedzieli się z gazet. Bo kiedy robotnicy znaleźli skarb, zaczęli się kłócić o podział łupu i sprawa wyciekła.

BLONDYNEK

Jest rok 1944. Okrągły blondynek o niemal przejrzystych oczach wtula się w policzek uśmiechniętej matki. Ubrany jest w dwurzędową marynarkę z kołnierzem w kratkę. Na innym zdjęciu spaceruje z matką w stroju pazia. Na późniejszej o prawie dziesięć lat fotografii z pierwszej komunii z różańcem owiniętym wokół dłoni patrzy przed siebie pewnym wzrokiem. Wygląda na to, że doskonale się czuje, pozując. Na innym zdjęciu, nieco starszy, siedzi w leżaku rozłożonym w ogrodzie. Za nim stoi siostra. Obydwoje uśmiechnięci. Jak na pocztówce z dziecinnego raju.

Trzyletni Hubert z mamą, Poznań 1944 rok.

– Raj? – śmieje się Leszek Wagner. – Tak, ale po poznańsku. „Ordnung muss sein”, tylko do kwadratu. Porządek, obowiązkowość, rygor. Dzieci musiały sprzątać mieszkanie, pomagać we wszystkich pracach domowych. Matka nawet do teoretycznie kobiecych robót – prania i zmywania naczyń – goniła również mnie i Jurka. Niedzielę mieliśmy zaplanowaną w najdrobniejszych szczegółach. Śniadanie, wyjście do kościoła, obiad, często w restauracji. Po południu obowiązkowa półtoragodzinna drzemka, a po niej ciasteczka i herbatka.

Grzegorz Wagner, syn Huberta, opowiada, że jego ojciec kultywował niektóre rodzinne rytuały z Winiar. Co niedziela na przykład, zwykle po meczu, zabierał żonę i syna na obiad do dobrej restauracji.

– Ja pielęgnuję inny rodzinny rytuał – opowiada Grzegorz Wagner. – W klanie Wagnerów ojciec rodziny w niedzielę na śniadanie smaży jajecznicę. Smażył ją dziadek Romuald, smażył mój ojciec i jego brat Leszek, smażę ja. Jesteśmy specjalistami. Na szynce, na kiełbasce – do wyboru. Kostka równiuteńka, do tego szczypiorek lub cebula. Nie wiem dlaczego, ale ten akurat zwyczaj przetrwał do dzisiaj.

Pytani o dziecięce bunty siostra i brat Huberta Wagnera są nieco zaskoczeni.

– Dzieci przyjmowały ordnung w domu jako coś normalnego – mówi Elżbieta Radoła – tylko Hubert zwykł otwarcie mówić, co myśli, i dyskutować z poleceniami rodziców. Odpowiedzią były klapsy. Nie znosił na przykład ryżu na mleku z cynamonem. Nie chciał go jeść na obiad. Za karę dostawał odgrzany, na kolację. Awersja do ryżu została mu na całe życie.

Autorytet rodziców w porządnej poznańskiej rodzinie był niepodważalny. Kiedy ojciec i matka mówili nie, to znaczyło nie i koniec.

– Rodzice kochali się bardzo, choć przede wszystkim kochali swoją miłość do siebie – mówi Elżbieta Radoła. – Nam, dzieciom, nie okazywali zbyt wielu uczuć. Czułość? Niekoniecznie. Najważniejsze było, żeby zapewnić nam wszystko, co niezbędne – w sensie materialnym.

Ojciec Huberta pracował na kierowniczych stanowiskach w fabrykach włókienniczych, więc rodzina Wagnerów żyła jak na warunki PRL dostatnio. Co roku wyjeżdżali na Hel na wakacje, zimą jeździli do Zakopanego.

– Hubert, to znaczy Jerzy, zawsze wyjeżdżał z nami. Aż do trzynastego roku życia. Wtedy to się zaczęło – mówi Elżbieta Radoła. – Nie, żadna tragedia. Po prostu sport. Obozy, zawody... Coraz mniej go było w domu.

Według rodzinnych opowieści Hubert był niezwykle zdolnym dzieckiem. W wieku czterech, może pięciu lat potrafił czytać, sam odczytywał też godzinę na zegarze. Nauczył się tego bez niczyjej pomocy. Do szkoły poszedł jako sześciolatek. Był więc najmłodszy w klasie, ale i tak rządził. Zawsze miał dobre stopnie, choć podobno nigdy nie uczył się w domu. Gdy wracał ze szkoły, rzucał teczkę w kąt i biegł grać w piłkę. Później, jako nastolatek, grywał też w brydża, sam ze sobą, żeby doskonalić technikę. Jeśli po południu szedł na trening, to wieczorem na stole czekały na niego dwa wielkie talerze kanapek, które robiła mama lub siostra Ela. Zjadał wszystkie. Prace domowe? Odrabiał je po prostu na kolanie, w tramwaju, w drodze do szkoły.

– Ojciec zawsze musiał wszystko robić perfekcyjnie, więc rodzina zawsze stawiała mi go za wzór – opowiada Grzegorz Wagner. – Ale ze mną w szkole było różnie, czasem na półrocze wpadały mi pały. Wprawdzie szybko to nadrabiałem, ale ciągle słyszałem, że powinienem się uczyć jak ojciec. A przecież słyszałem opowieści o tym, że gdy wracał ze szkoły, natychmiast rzucał teczkę i szedł na boisko. Poprosiłem wtedy, żeby pokazano mi jego świadectwa. Gdy je zobaczyłem, oniemiałem. Tam były same piątki.

O swoich sportowych początkach Hubert Wagner opowiedział w legendarnym filmie „Kat”^(), który zapewnił mu krwawy przydomek. Film jest jednak przede wszystkim zapisem przygotowań trenowanej przez Huberta Wagnera polskiej reprezentacji siatkarzy do igrzysk olimpijskich w Montrealu. W ich tle trener Polaków opowiada w nim również o swoim życiu.

– W wieku dziesięciu lat ojciec rozbudził we mnie zainteresowanie sportem – mówi. – Sam troszkę grał w tenisa przed wojną i od tych gier z ojcem rozpoczęła się moja przygoda ze sportem.

Rok 1959. Hubert z młodszą siostrą Elą i bratem Leszkiem na wakacjach w Juracie lub Jastarni.

– Ojciec przeciągał sznurek przez środek podwórka i to była siatka – opowiada Leszek Wagner. – Wkrótce zauważył, że Jurkowi dobrze idzie, więc zabrał go do klubu tenisowego. Trenerzy jednak orzekli, że na karierę tenisisty nie ma szans.

– W momencie kiedy przyszedłem do szkoły średniej, moje zainteresowania zostały skierowane na sport zespołowy – ciągnie Hubert Wagner swoją opowieść w „Kacie”.

– Jego talent do siatkówki dostrzegł pan Żołądkowski, nauczyciel wychowania fizycznego w Liceum Ogólnokształcącym nr 3 w Poznaniu – uzupełnia Leszek Wagner. – Już wtedy dla Jurka liczyła się tylko wygrana. Był zawzięty, jeśli zdarzało mu się przegrać, grał coraz więcej, by osiągnąć doskonałość.

Hubert Wagner (w lewym dolnym rogu) już jako zawodnik AZS AWF gra przeciwko Gwardii Wrocław. Hala warszawskiego AWF prawdopodobnie 24 marca 1968 roku.

Szybko okazało się, że do siatkówki młody Wagner rzeczywiście ma talent. Jako szesnastoletni licealista grał już w drugoligowym klubie AZS Poznań z ludźmi dużo od siebie starszymi, doktorami i docentami z Uniwersytetu Poznańskiego i Politechniki. – Chyba musiało we mnie coś być, że w drużynie z przeciętną wieku dwadzieścia osiem lat to mnie się słuchano^() – opowiadał.

Po trzech latach treningów, kiedy uczył się w klasie maturalnej, trafił do narodowej kadry juniorów (zadebiutował w niej, kiedy miał dwadzieścia lat).

– Miałem ambicję awansowania do pierwszej reprezentacji Polski, ale moje warunki naturalne były takie, że tylko ogromna praca mogła mnie doprowadzić do sukcesów, jakie sobie wymarzyłem – opowiadał w „Kacie”. – I w tym momencie powstał podstawowy konflikt syn – ojciec – matka. Rodzice wymarzyli mnie sobie jako pana inżyniera. A ja chciałem pojechać do dobrego klubu, grać i trenować. Moje wyjaśnienia nie przekonały rodziców, rozstaliśmy się wrogo. W tamtych latach sport nie był jeszcze tak popularny jak teraz, a sportowcy traktowani byli jak obiboki, które nie traktują nauki serio.

Zdał maturę już w wieku siedemnastu lat. Stopnie miał dobre lub bardzo dobre, dlatego nie miał problemów z dostaniem się na studia. Chciał iść na AWF, ale rodzice byli temu przeciwni. – Ojciec powtarzał mu często, że gwizdkiem rodziny nie utrzyma – opowiada młodsza siostra Huberta. – Bo według ojca po AWF mógł zostać tylko panem od wuefu w szkole, a to był zawód stanowczo bez przyszłości.

Ojciec naciskał na zakochanego w siatkówce syna, by zdawał na politechnikę. Młody Wagner jeszcze wtedy uległ. Zaczął studiować budownictwo na Politechnice Poznańskiej. Ale coraz więcej czasu poświęcał siatkówce.

– W uczelnianym klubie AZS Poznań trafił pod opiekę trenera Hetmańskiego – opowiada Leszek Wagner. – Potem za każdym razem, kiedy Jurek przyjeżdżał do Poznania, od razu biegł do niego i godzinami dyskutowali o siatkówce. Nawet kiedy już sam był trenerem. Wyglądało na to, że był jego guru.

Awantura wybuchła w 1960 roku.

– Po dwóch latach studiów Jurek oznajmił, że został powołany do gry w siatkarskiej kadrze narodowej – opowiada jego siostra. – Dlatego nie może już grać dłużej w II-ligowym poznańskim AZS. Postanowił karierę sportową kontynuować w Warszawie, w klubie AZS AWF, a naukę na Politechnice Warszawskiej. To nie było tak, że pytał rodziców o zgodę. Po prostu oznajmił, że wyjeżdża do stolicy. Nie przyjmował do wiadomości sprzeciwu rodziców, zabrał ze sobą jedną torbę i wsiadł do pociągu.

Między Poznaniem a Warszawą zapadło milczenie. – Mama wprawdzie próbowała łagodzić sytuację, ale ojciec był twardy – wspomina Elżbieta Radoła. – Przez jakieś dwa lata nie było spotkań, telefonów, kartek z życzeniami. Nie było więc i szans, żeby wszystko sobie powyjaśniać.

Hubert Wagner podjął wtedy, już samodzielnie, kluczową dla swego życia decyzję. Opowiedział o niej w „Kacie”: – Kiedy pojechałem do Warszawy, studiowałem początkowo na Wydziale Budownictwa Lądowego Politechniki Warszawskiej, ale zacząłem trenować na AWF. Po roku awansowałem do pierwszej reprezentacji Polski. Ale przez prawie pół roku nie było mnie przez to na uczelni. Wtedy nie do pomyślenia był indywidualny tok studiów. Jeden z profesorów wręcz powiedział mi: „Jak pan tak kocha sport, to niech pan idzie na AWF”. Odpowiedziałem: „Ma pan rację”. Rzuciłem Politechnikę i poszedłem na Akademię Wychowania Fizycznego.

W tym mniej więcej czasie ojciec Huberta Wagnera został wysłany w delegację do Warszawy.

– Pracował w poznańskich Zakładach Przemysłu Odzieżowego, nie wiem, co miał do załatwienia, ale najważniejsze, że zabrał mnie ze sobą – wspomina Elżbieta Radoła. – Pojechaliśmy na Bielany. Jurek już wtedy przeniósł się z politechniki na AWF i mieszkał w akademiku. Niestety, nie udało nam się spotkać z Jerzym. Wyjechał na obóz sportowy. Tata pojechał do Warszawy jeszcze raz, już beze mnie. Porozmawiali sobie i w końcu Jerzy zjawił się w domu na święta.

To była Wielkanoc 1963 roku. O awanturze sprzed trzech lat w ogóle nie było mowy. Sprawa uznana została za załatwioną. Święta przebiegały normalnie, bez zgrzytów.

Ślub Huberta Wagnera i Danuty Kordaczuk, 15 października 1963 roku.

– Dopiero gdy Jerzy wyjeżdżał, rzucił przez ramię: „Będę się żenił” – opowiada siostra Huberta. – Potem zadzwonił, żeby nas zaprosić na swój ślub, bo żadnych oficjalnych zaproszeń nie było. Ojciec uważał, że jako rodzice zostali zlekceważeni. Nie chciał jechać na ślub Jurka. Przekonała go mama. Wiedziała, że jeśli się na nim nie zjawią, stracą syna na zawsze. Pojechaliśmy więc do Warszawy. Z dworca odebrali nas państwo Żochowscy, znajomi przyszłej żony Jurka, jej koleżanka z drużyny oraz jej mąż. Zabrali nas do swojego mieszkania. Tam po raz pierwszy zobaczyliśmy Dankę.

MĄŻ, ŻONA,

SIATKÓWKA I BRYDŻ

– Moja mama, Danuta Kordaczuk, urodziła się w drugi dzień II wojny światowej w Warszawie – opowiada Grzegorz Wagner. – Była więc starsza od ojca. Miała dwie młodsze siostry i często mi opowiadała, że musiała się nimi opiekować. Jej rodzina była rozrzucona po Polsce, więc czasami z mamą jechaliśmy w odwiedziny do ciotki wrocławskiej, a czasami, zwłaszcza w wakacje, do gdańskiej, która mieszkała w Oliwie. Pamiętam, że byłem zaledwie kilkuletnim dzieciakiem, kiedy rodzice zapakowali mnie samego do samolotu i poleciałem do ciotki nad morze. Przeżycie było niesamowite, stałem się podwórkową sensacją. Dzieci w tamtych czasach raczej nie latały same samolotami.

Danuta Kordaczuk (w środku) z przyjaciółką Marysią Golimowską (matką chrzestną Grzegorza Wagnera) na zgrupowaniu reprezentacji siatkarek.

Danuta Kordaczuk była jedną z najlepszych polskich siatkarek. Karierę zaczynała we wrocławskich klubach Zryw i Gwardia, potem z warszawską Legią w 1961 roku zdobyła mistrzostwo Polski. Już w wieku siedemnastu lat, w 1956 roku, została brązową medalistką mistrzostw świata w Paryżu. Osiem lat później z reprezentacją zdobyła brązowy medal olimpijski w Tokio. Miała też w kolekcji brązowy medal mistrzostw świata (1962) i wicemistrzostwo Europy (1963). W czasie tego turnieju, rozgrywanego w Konstancy w Rumunii, była w rewelacyjnej formie. Wybrano ją na najlepszą siatkarkę turnieju. Karierę reprezentacyjną kończyła na mistrzostwach świata w 1970 roku w bułgarskim Burgas. Był to również rok ostatnich mistrzostw Huberta Wagnera jako zawodnika męskiej reprezentacji (do 1974 mistrzostwa świata mężczyzn i kobiet rozgrywano w tym samym czasie i w tym samym miejscu).

Danuta i Hubert poznali się w Zakopanem na obozie sportowym pod koniec 1962 lub na początku 1963 roku. A już 15 października 1963 wzięli ślub. Był on podobno zaskoczeniem nie tylko dla rodziny Huberta, ale również dla ich wspólnych znajomych. Dwa lata później urodził się im syn, Grzegorz.

– Ona grała w Legii, on w AZS AWF, ale nie było między zawodnikami i zawodniczkami obu słynnych warszawskich zespołów zawiści ani zazdrości – opowiada Andrzej Warych, przyjaciel Huberta i jego kolega z klubu. – Była za to dobra zabawa. Bo wtedy wszyscy interesowaliśmy się siatkówką zarówno męską, jak i żeńską. Na mecze dziewczyn też się chodziło. Jurek nie mógł Danki nie zauważyć. Była zawodniczką kompletną, jej umiejętności techniczne, ocenę sytuacji, „cwaniactwo” na boisku doceniali wszyscy. Kto wie, czy po prostu nie imponowała Jerzemu. Mógł to być decydujący element na początku ich związku. Przecież ona miała ledwie siedemnaście lat, gdy grała już w pierwszej szóstce na mistrzostwach świata w 1956 roku!

Młoda para zamieszkała na Pradze w ciasnym mieszkaniu przy al. Waszyngtona. Tam Grzegorz Wagner spędził pierwsze lata życia. Potem przeprowadzili się do dwupokojowego mieszkania na ul. Gierymskiego.

– Rodzice prowadzili właściwie dom otwarty – wspomina Grzegorz Wagner. – Karty, całonocne dyskusje, oczywiście na temat sportu. To były zupełnie inne czasy. Liczyła się pasja, bo pieniędzy nie było i nie one były najważniejsze. Każdy przynosił, co miał, do jedzenia i do picia i grali w brydża. Czasami tak przez kilka kolejnych dni, wychodząc tylko na treningi.

W domu otwartym Wagnerów częstym gościem był Ryszard Bosek, najpierw partner Huberta z polskiej reprezentacji, potem jego podopieczny. – U nich wtedy rządziła Danka – wspomina. – To była wielka gwiazda siatkówki, nie znosiła sprzeciwu. Zresztą nie miała zbyt wielkiego mniemania o siatkarskich umiejętnościach Jurka. Myślę, że to ona go mobilizowała, by w przyszłości został trenerem.

GRZEGORZ WAGNER Miałem sześć lat, gdy przeprowadziliśmy się do M-4 na warszawskim Bródnie przy ul. Wyszogrodzkiej. Nowe osiedle, kolejne PRL-owskie blokowisko. Miałem wielu kolegów, bo miałem piłkę. W tamtych czasach to był luksus i deficytowy towar. Nowiutką mikasą graliśmy na asfaltowym boisku. Myślę, że niektórym krajało się serce, ale akurat piłek u nas w domu był dostatek. Czasami zdarzało nam się chodzić po dachu, ale największą atrakcją były rusztowania, które dosyć długo przyklejone były do bloku. Do szkoły często chodziliśmy na skróty, skacząc z okien na góry piasku usypane pod blokiem.

Praga to trudna dzielnica, obowiązuje tu swoisty kodeks zachowań. I swoisty język. Często brałem udział w bójkach, bo nie chciałem się podporządkować starszym kolegom. Kiedyś piłkę zabrał nam dużo starszy chłopak. Oczywiście szybko podbiegłem, zdzieliłem go, zabrałem piłkę i nogi za pas. Chłopak nie odpuszczał, cały czas mnie gonił. W akcie desperacji podbiegam pod balkon naszego mieszkania. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze, więc krzyczę ile sił w płucach: „Tato, tato!”. Wyszedł: „Co jest?”. „On mnie bije i zabiera piłkę” – wołam ze łzami w oczach. Popatrzył, wzruszył ramionami i powiedział: „Radź sobie sam”.

Często chodziłem z rodzicami na treningi. Kiedy ojciec szkolił Legię, zaordynował grę w piłkę nożną. Uparłem się, że będę grać z siatkarzami. Ojciec nie chciał się zgodzić, ale nalegałem, więc uległ. To nie skończyło się dla mnie dobrze. W pewnym momencie wpadłem na olbrzymiego Tomasza Wójtowicza. Strasznie mnie poturbował. Zacząłem płakać. Ojciec do mnie: „Czego beczysz, przecież sam chciałeś”. Taki był, nie było przeproś.

W domu było raczej skromnie, pieniądze były dla rodziców sprawą drugorzędną. Ale też niczego nam nie brakowało. Dzięki ich sukcesom sportowym mieliśmy dostęp do dóbr – jak na tamte czasy – luksusowych. Telewizor kolorowy – na przydział, pralka automatyczna – na przydział, komplet przyciemnianych szklanek z Krosna – na przydział, meble – załatwiała siostra ojca, Ela, która pracowała w przemyśle meblarskim. No a ja oprócz piłek miałem jeszcze gumy balonowe z Kaczorem Donaldem, które ojciec przywoził z zagranicznych wyjazdów.

Ojciec miał słabość do prostych ludzi, którzy znajomość z nim traktowali bezinteresownie. Myślę, że takim kumplem, może nawet przyjacielem był nasz sąsiad z bloku na Wyszogrodzkiej – Kazimierz Kaczor (zbieżność nazwisk ze znanym aktorem przypadkowa). Niski, krępy kierowca z warszawskiego MZK. Kazek i Teresa Kaczorowie mieli czwórkę dzieci. Byli przeciwieństwem mieszkającej naprzeciwko „zamożnej” rodziny Wagnerów. U jednych dywany i załatwione po znajomości meble, u drugich zielone płytki PCV i świecące się jak psu jaja meble. Różnice było widać wszędzie, ale to pan Kazek przyjeżdżał na dworzec i lotnisko po ojca, brał walizkę i cierpliwie czekał, aż skończą się oficjalne powitania. Często z tymi walizami sam jechał do domu i czekał. Ale bywało i tak, że to często w nocy pan trener czekał na pana Kazka, aż przyjedzie nad ranem po swojej nocnej zmianie. I wtedy zasiądą do rozmów.

Domem opiekowała się mama. Pamiętam jej wyśmienite gołąbki i polędwicę z pieczonymi ziemniakami – rewelacja. Myślę, że świadomie zrezygnowała z kariery, aby zająć się rodziną i moim wychowaniem. Po zakończeniu gry w 1973 roku rozpoczęła karierę trenerską. Pierwsza była Spójnia Warszawa, a później Sarmata Warszawa. Na Woli prowadziła drużynę juniorek, z którą awansowała do II ligi (odpowiednik dzisiejszej I), co było naprawdę wielkim wyczynem. Ale wtedy ojciec odnosił już swoje wielkie trenerskie sukcesy.

Zanim to nastąpiło, przez wiele lat był siatkarzem. Dobrym siatkarzem. Jednak jako zawodnik nigdy nie osiągnął sukcesów, które zaspokoiłyby jego potrzebę bycia najlepszym.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: