Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kichuś majstra Lepigliny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kichuś majstra Lepigliny - ebook

Majster Szymon pracuje nad wyjątkowym projektem. Lepi z gliny figurkę chłopczyka. Gdy model jest niemal gotowy i brakuje mu tylko nosa, staje się coś niezwykłego… Niespodziewanie gliniany chłopiec ożywa i przemawia! Tak zaczynają się wesołe przygody Kichusia. Lektura o rodzimym Pinokio spod ręki Lepigliny chwyta za serce i rozbawi czytelników w każdym wieku.

Autorką opowieści jest Janina Porazińska – jedna z najbardziej cenionych polskich autorek literatury dla dzieci.

Janina Porazińska (1882/1888 – 1971) – polska pisarka, redaktorka, tłumaczka literatury skandynawskiej oraz szwedzkojęzycznej. W 1903 roku na łamach „Wędrowca” ukazał się jej debiut poetycki. W 1917 roku założyła pismo „Płomyk”. Podczas okupacji była działaczką podziemia oświatowego i kulturalnego. Jest znana szczególnie jako autorka literatury dla dzieci. W swoich utworach często odwoływała się do polskiego folkloru. Jej twórczość tłumaczono na wiele języków. W 1955 roku została odznaczona Krzyżem Oficerskim, a w 1966 Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Była również Kawalerem Orderu Uśmiechu.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-62353-6
Rozmiar pliku: 240 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KTO TO BYŁ KICHUŚ I CZEMU TAK SIĘ NAZYWAŁ

Gdy majster Szymon Lepiglina wracał ze chrzcin do domu, była już noc.

Po wąskich uliczkach, po zaułkach, gdzieniegdzie tylko przemykał jakiś przechodzień — a ledwo się ukazał zza węgła domu, zaraz niknął na zakręcie następnej uliczki.

W oknach światła już były pogaszone. Gęsty mrok rozpraszał się miejscami tylko, dokoła latarni olejnych, zapatrzonych żółtym okiem w gęstą od śmieci wodę rynsztoka. Ciszę przerywało tylko skrzypienie blaszanych talerzy przed łaziebnikiem 1 : talerze chwiały się tu i tam, tu i tam — ćwiril-ćwirut... ćwiril-ćwirut...

Chrzciny były sute — a jakże, toteż majster Szymon Lepiglina był w doskonałym humorze: przytupywał, przyśpiewywał, a gdy przechodząc na drugą stronę ulicy, natknął się na latarnię, objął ją prawą ręką, lewą pochwycił czapkę z głowy i wywijając magierką w powietrzu, poooszedł w obertasa!

Hocaj, hocaj po podłodze,

a umykaj noga nodze!

A umykaj na okrętkę,

majster ma do tańca chętkę!

Hu-ha!

Za czym zmienił rękę, wykręcił się na lewo i znów poooszedł z innej nogi.

Tańcowały dwie staruszki,

trzęsły na nich się kożuszki.

Trzęsły im się stare nogi,

oj, bo był to taniec srogi!

Hu-ha!

Majsterek śpiewał, aż huczało po pustych uliczkach.

Nagle z trzaskiem otworzyło się okienko na facjatce, wysunęła się przez nie ręka z pękatym dzbanem, a zaś za nim wielka głowa nastroszona jak jeż kolcami tysiącem papierków poskręcanych w papiloty.

— A ty winożłopie, ty stary łobuzie! — zatrzęsły się papiloty. — Będziesz tu breweryje po nocy wyprawiał, uczciwym ludziom nie dawał spać! A do domu, zatracony powichronku!

I zanim majster Szymon Lepiglina pomiarkował się, że ta przemowa odnosi się do niego, z pękatego dzbanka chlusnęła woda i ciur... ciur... ciur... po twarzy, po karku majstra pociekła mu aż za koszulę. Za czym papiloty szybko cofnęły się w czarną czeluść izdebki i okno zamknęło się.

Zza facjatki w tejże chwili wysunęła się pyzata, wesoła gęba miesiąca na widku.

Lepiglina chwycił się latarni, podniósł głowę i wrzasnął na całe gardło:

— Te, będziesz mi tu dyngusy sprawiał! Będziesz mi tu od łobuzów wymyślał! A sam czym jesteś, włóczykiju nocny!

I maj ster z podniesioną w górę laską ostro ruszył naprzód, nie wiedzieć, czy gotując się na rozprawę z księżycem, czy też szukając jakiejś ofiary, na której mógłby wyładować gniew za nieoczekiwaną kąpiel.

Tym sposobem, sam nie wiedząc kiedy, znalazł się przede drzwiami swego warsztatu.

Tu już poniechał zemsty; pogroził tylko laską księżycowi, a po długim majstrowaniu około zamka wielkim, krzywym kluczem — wreszcie otworzył drzwi i wszedł do izdebki.

Majster Szymon Lepiglina, jak się tego zapewne domyślacie, oddawał się kunsztowi garncarskiemu.

Piękne to rzemiosło uprawiał już od dwudziestu lat z górą, a garnki jego, misy, miski, dzbanki i figurynki słynęły nie tylko na cały Rynek Kleparski, nie tylko na cały Kraków, ale ho-ho... nieomal na całe województwo.

Mieszkanko przy ulicy Krzywej, w którym majster Szymon urodził się, wychował, a potem pracował aż do dnia dzisiejszego, całe zastawione było cebrami, cebrzykami, nieckami, szaflikami, w których leżała różnej barwy i różnej gęstości glina i glinka, z jakiego to materiału majster Szymon bądź to na kółku, bądź zgoła rękoma lepił przeróżne piękne statki.

To dzbaneczki z uszkiem od prawej strony, a dziobkiem od lewej, to znów z dziobkiem od prawej, a uszkiem od lewej; to misy płaskie, półgłębokie i głębokie, to talerze małe, średnie i duże, to dwojaki w rozmaity sposób połączone, to trojaki na jednym, wspólnym uszku zawieszone, to ucieszne, pękate skarbonki, to zgoła nigdzie nie widywane cacka i figurynki.

I nie tylko potrafił te różności ulepić, ale jeszcze je przyozdobił w takie zakrętasy, wywijasy, w kwiaty, w liście, w kogutki żółte z zielonymi łapkami, z czerwonymi ogonami, w lajkoniki, w grube przekupki, w chudych żaczków... że mogłeś od dzbanka do dzbanka chodzić i przyglądać się, i dziwować, i śmiać, jakbyś książkę z uciesznymi malowankami czytał.

Taki to był tęgi majster z imć Szymona Lepigliny.

* * *

Owego wieczoru po chrzcinach majster Szymon wszedłszy do izdebki zaświecił łojową świeczkę i nie bacząc na późną porę nałożył wielki, płócienny fartuch, przysunął do zydla szaflik z czerwoną glinką, kropnął w nią wrzątkiem z kociołka, piszczącego na żarzących się jeszcze węgielkach, i wesoło pogwizdując zabrał się do roboty.

Okrutna zdjęła go chęć ulepić chłopaczka akuratnie takiego jak ów pędrak, co go dziś z kumą Kordulą ze Świderków Igiełkową do chrztu świętego podawał.

Ale że to dziś majster Szymon był w doskonałym hùmorze, więc i robota mu jakoś inaczej wychodziła.

Ulepił naprzód z grubsza cały korpus, ręce i nogi — a te ręce zdają się tylko, tylko czekać, kiedy będą mogły z uciechy jedna o drugą klaskać, a nóżki aż drżą z chęci machania koziołków.

Wziął się do lepienia głowy — zrobił oczki, a one śmieją się z uciechy, aż w nich złote światełka migoczą! Na głowie ulepił włoski, a te kosmyczki po głowinie się wichrzą, jakby w dziesięć par obertasa wywijały! Zrobił gębusię, a gębusia śmieje się od ucha do ucha!

Okrutnie się ta robota majstrowi Lepiglinie spodobała. Przytupnął, zagwizdał, a sięgnąwszy do skórzanego kapciucha z tabaką, potężny niuch jej do nosa wciągnął i kichnął... aż echo poszło po zaułku — apsik!

A wtem... wesołe oczki glinianego chłopczyka zaświeciły jeszcze mocniej, a gębusia jak nie krzyknie:

— Majstrze Szymonie, a dajcież i mnie onego specjału do nosa.

Rety boskie! Na majstra Szymona aż poty uderzyły, tak się przeraził okrutnie, że toto gada, ale nic nie dał strachu po sobie poznać — tylko mówi:

— Jakżeż ci dam tabaki, kiedy jeszcze nie masz nosa!

— No, to nie marudźcie, przylepcie kawałek nochala, gdzie potrzeba, i dawajcie tabaki — tylko chyżo!

Widzi majster Szymon, że tu nie przelewki; z tej wielkiej alteracji zakręcił się na zydlu; porwał glinę z innego szafliczka i do czerwonej gębusi żółtą kupkę przylepił — a chłopak nic, tylko woła:

— Nie marudźcie, nie marudźcie, zróbcie na chybcika patyczkiem dziurki i dawajcie tej machorki!

Szymonowi aż ręce się trzęsą z pośpiechu. Jak przylepił żółtą kupkę gliny, tak ją i zostawił, bo gdzie tam o jakim wychędożeniu mówić.

Coś niecoś tylko przyklepał z wierzchu, aby nie odpadła, zaś chwycił drzazgę spod komina, dziurki w glinie przewiercił i po kapciuch z tabaką sięgnął.

— Dobre!... Ki... chuśś! — kichnął gliniany chłopczyk i drugą stronę nosa nadstawił.

Dogodził mu więc majster Szymon Lepiglina i w prawą dziurkę, i w lewą, a chłopak jak nie zacznie kichać... aż mu się głowa trzęsie, a ze ślepków łzy kapią.

— Ki-chu...ś! A-psik, a-psik!Ki-chuś!...

Wreszcie się troszkę uspokoił. Majster Szymon sięgnął mu do nosa.

— Dawaj, to ci klipkę wyrychtuję, bo masz ją srodze nieforemną.

Ale chłopak ani się tknąć nosa nie da.

— Nie ruszajcie, majstrze Szymonie, nie ruszajcie, bo okrutnie piecze!

— A i jakżeż ci taką żółtą kupkę na gębusi zostawię?

— Niechaj se będzie, jaka chce, a ja ruszyć nosa nie dam, bo okrutnie boli — zaś to zrobicie.

— Opamiętaj się, chłopaku! Zaś kupka ci stwardnieje i już z niej nijakiej foremności nie wydobędę.

— Niechaj se tam będzie, jaka chce!

— To wcale do nosa niepodobne.

— To przylepcie karteczkę z napisem, że to miał być nos, a ruszyć nie dam, i basta!

Majster Szymon chwycił koniec fartucha i zaczął się nim z potu ocierać, nie przestając patrzeć z przerażeniem na żółtą kupkę, która coraz bardziej zsychała się, zsychała i coraz bardziej stawała się podobna do starej, przerosłej rzepy.

Chłopak się tym jednak widocznie wcale a wcale nie martwił, bo najspokojniej w świecie powiada:

— Wielce mi się to podoba, co mi z nosa wyleciało...

Majster Szymon znów chwycił za fartuch, ale patrzy — nochalek czysty, suchy.

A chłopak kończy swoje:

— ...owe: „kichuś”. A co, majstrze Szymonie, gdybyście tak nazwali mnie Kichusiem? Jak wam się to widzi?

Lepiglina podrapał się w łysinę.

Po prawdzie to takiego imienia nie ma, ale też po prawdzie, to i chłopak nie taki jak insze chłopaki, tylko z pecyny ziemi ulepiony.

Rozważywszy to i tamto majster powiada:

— Niechaj będzie i Kichuś.

Chłopak z radości, że to jakby w regestra ludzkie został już zapisany, podskoczył na kolanie majstra Szymona tak gwałtownie, że aż musiał się chwycić za napierśnik fartucha, bo byłby wpadł do szaflika z gliną. A gdy tak ku piersiom majstra się skłonił, poczuł, że pod fartuchem coś się majstrowi tłucze.

— Majstrze Szymonie, co wam tak we wnętrzu skrobie: stuk-puk, stuk-puk?

— No, to przecie każdy głupi wie co.

— I wy wiecie?

— A jakże — to serce.

— Serce? To wy, majsterku, je macie?

— Przecie, że mam! Każdy je ma.

— Każdy? I głupi też?

— Ma i głupi.

— No to zróbcież i mnie takie!

— A na cóż ci ono?

— No tak! Każdy głupi ma, a ja mam nie mieć! Żałujecie mi tego kęsa gliny — czy co?

Majster Szymon widzi, że z Kichusiem nie tak łatwo jak z byle miską czy dwojakiem, co mu tu ujmiesz, tam dodasz — wedle swego widzimisię.

Zażył tabaki, kichnął i wziął się do roboty. Wydłubał Kichusiowi w piersiach dziurkę małą jak polny groszek i bierze się do lepienia serduszka, a Kichuś w krzyk:

— Nie chcę takiego małego, dłubcie dalej!

— Będziesz miał dość.

— Żałujecie mi tego glińska, co go tu ze trzy fury leży? Podłubcież jeszcze!

Dłubie majster dalej, a Kichuś precz krzyczy:

— Jeszcze! Jeszcze!

Wydłubał mu dziurę jak jabłko i powiada:

— No, teraz to już będzie dość, bo ci dziura na wylot przejdzie.

— Hu!... Jak ma być na wylot — to dość.

Majster wziął co najmiększej gliny, serduszko ładnie, pięknie ulepił, do wydłubanej komory włożył i szparę mocno zaklepał.

Posłuchało przez chwilę gliniane serduszko, jak to u majstra Szymona serce stuka, i wnet samo zaczęło: stuk-puk, stuk-puk... tak równo, tak gładko, jakby już swoje lata przeterminowało i było po wyzwolinach.

I teraz znów się stała rzecz nieoczekiwana.

Kichuś nagle uniósł się, obłapił majstra Szymona za szyję i wtulił mu w fartuch rzepowaty nochalek.

— O, mój ty majstrze Lepiglino, jakżeż mi cię żal, jakież smutne twoje życie! Ani żony, ani dziecka w izbie nie masz — aby to glińsko wszędzie leży. Ani ty pierzyny, ani ty poduszek pod pułap, jeno wyrko biedne z garścią słomy, gałganowym kilimkiem nakryte. W porciętach masz dziury, koszula przy szyi postrzępiona!... Nikt o tobie, sierocie, nie pamięta. Święcone wianuszki ha ścianie pajęczyna zasnuła, a piec muchy zapstrzyły, że się widzi jak indycze jaje.

Majster Szymon od pierwszych słów Kichusia poczuł już wilgotność w oczach i z każdą chwilą coraz bardziej rozżalał się nad swoją dolą, aż gdy spojrzał na zapstrzony piec, nie mógł już dłużej wytrzymać. Z oczu puściły mu się ślozy gorące i głośno już załkał:

— Spra-sprawiedli-wie, Ki...Kichusiu...siu... powiadasz... jak, jak in... indycze jaje... je-je...

— Albo i ten wikt — ciągnął dalej nie mniej rozczulony Kichuś. — Widzę garsteczkę mąki w kozubku, fałatek czarnego chleba, krzynkę przypalonej kaszy w rynce. Czy to tak powinno być u takiego majstra jak Szymon Lepiglina?

Toż powinny w komorze stać worki: ten z mąką, tamten z pęczakiem, ten z jagłami; a na ścianie — wisieć połcie słoniny, a w kątku powinna być beczułka z miodem, a na półkach — misy z twarogiem, dojenki z mlekiem, opałki z jajami. A na kominie powinna w saganie bulgotać grochówka na świńskim ogonku.

Majster Szymon już tak był rozrzewniony, że duczał w głos:

— Spra...a...wiedli...wie... Ki-chu-u... u... siu... Na... na... śśświńskim o...o... gon-ku...ku...ku...ku!

Tak tam sobie jeszcze jakiś czas przygadywali, coraz wolniej, coraz ciszej, aż, płaczem zmęczeni do znaku, zsunęli się z zydla na ziemię i oparłszy głowy o wyrko, a trzymając się w objęciach, zasnęli mocno, mocno.MAJSTER LEPIGLINA SPRAWIA KICHUSIOWI PRZYODZIEWEK

Majster Szymon nałożył na Kichusia swój giermak i ruszył z nim na Rynek, gwoli sprawienia tam chłopakowi jakowegoś przyodziewku.

Dokoła Sukiennic huczało już niby w ulu, jako że był to dzień jarmarczny.

Ściągnął tu lud ze wszystkich dookolnych wsiów: z Bronowic, Łobzowa, Czarnej Wsi, Mydlnik, Grzegórzek, Dąbia, Rakowca, z Prądnika Białego i Czerwonego.

Nieskończoną fala ludu wsiowego, w białych sukmanach, granatowych i czerwonych kaftanach, bab w kwiecistych spódnicach, w bogatych gorsetach i wielgachnych czepcach, strojnych mieszczek, kontuszowej szlachty, ruchliwych Żydów i szarego pospólstwa krążyła dokoła placu, przeciskała się między jarmarcznymi budami.

Pod podcieniami Sukiennic, przy kramach, przy jatkach, przy wozach, przy straganach kupiły się gromady ludzkie kłócąc się, krzycząc i dobijając targu.

Co kto miał na sprzedaż, to wystawiał, zachwalał wrzeszcząc aż do ochrypnięcia.

Przy budkach, przy kramach lub zgoła przy rozłożonym na ziemi towarze siedziały przekupki — baby obsadziste, suto ubrane, wymowne, a od targowania się z kupującymi, od zachwalania towaru, od odpędzania psotnych żaków — na gębach czerwone jak buraki i zgrzane do siódmego potu.

U wylotu ulicy Sławkowskiej i Szczepańskiej jedna baba żur warzy, szperką czujną go maści, do kubków rozlewa; druga wątrobę z czarną juszką przyrządza; trzecia cynadry piecze, grzelce na smalcu smaży. Inna jeszcze piwo z żółtkami grzeje, przechodniów do onego specjału zachęca:

— Łyku, łyku i po krzyku!

Kupi się tam moc narodu, smakowite jadło zajada, tylko w szczękach chrupie, a po brodzie spływa.

Bliżej zasię Szewskiej ulicy szewczykowie w zielonych fartuchach porozwieszali na drążkach obuwie: strojne półbutki z barwistego kurdybanu, buty z cholewami, kierpce, chodaki, trepy, i towar zachwalają, przyciasne buty rozbijają na kopycie, podkuwają obcasy, przyszywają łaty.

Zaś pobok krawcy, z całym stosem męskiego i niewieściego przyodziewku, na poczekaniu mierzą, pasują, pokrócają, przydłużają, że i niejeden, co przystanął dla popatrzenia, ani się zmiarkował, kiedy z niego starą przyodziewę zwlekli, w nową go ubrali — tu przycięli, tu zaszyli i trzeba było niejeden czerwony złoty z pacherzyny wyjąć.

Ale co była parada, to była! Niejeden nie mógł się pomiarkować, czy to on, czy to kto jenszy.

Grajże mi, muzyka,

to będę tańcował.

Nóżki mi się pokrzywiły,

będę je prostował!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: