Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kiedy nadejdą dobre wieści? - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
29 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kiedy nadejdą dobre wieści? - ebook

Upalny letni dzień. Rodzina Joanny Mason wybiera się na leniwą przechadzkę wiejską ścieżką. Za chwilę życie Joanny zmieni się na zawsze…

Trzydzieści lat później, noc. Były prywatny detektyw Jackson Brodie jedzie zatłoczonym pociągiem. Pogrążony w myślach nie przeczuwa, że jego podróż zostanie brutalnie przerwana…

Po męczącym dniu 16-letnia Reggie chciałaby odpocząć przed telewizorem.  Jednak spokojny wieczór przerywa przerażający dźwięk. Na szczęście Reggie jest z zasady przygotowana na wszelkie niespodzianki...

Pewnego dnia losy tych trzech osób nieoczekiwanie się splatają.

Perfekcyjnie skonstruowana opowieść o roli przypadku i przeznaczenia oraz o miłości i wielkiej tęsknocie. Książka obfituje we wstrząsające wydarzenia i dramatyczne zwroty akcji, ale w przeciwieństwie do klasyki gatunku nie zawsze daje ostateczne odpowiedzi, pozostawiając czytelnikowi miejsce na własne rozwiązania. Przy całej brutalności książka przynosi pociechę i odkupienie.

Kate Atkinson, laureatka Nagrody Whitebread (obecnie Costa Book Award) w kategorii Książka Roku, przyznanej za jej debiutancką powieść „Za obrazami w muzeum”, ceniona przez krytykę i czytelników na całym świecie. Bohaterem jej czterech bestsellerowych powieści jest były prywatny detektyw, Jackson Brodie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7554-967-6
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Żniwa

Żar buchający z asfaltu zdawał się uwięziony między gęstymi żywopłotami, które górowały nad ich głowami na podobieństwo murów jakiejś fortecy.

– Przytłaczające – zauważyła matka, bo ona też czuła się niemal uwięziona. – Przypomina mi to labirynt w Hampton Court – dodała. – Pamiętacie?

– Tak – odparła Jessica.

– Nie – powiedziała Joanna.

– Byłaś wtedy niemowlęciem – wyjaśniła Joannie matka. – Tak jak teraz Joseph.

Jessica miała osiem lat, Joanna sześć.

Wąska dróżka (którą zwykły nazywać ścieżyną) była kręta, co ograniczało ich pole widzenia. Musiały prowadzić psa na smyczy i trzymać się blisko żywopłotu, na wypadek gdyby skądś nagle wyjechał samochód. Jessica była najstarsza, więc to ona zawsze dzierżyła smycz. Poświęcała mnóstwo czasu na tresurę psa, wszystkie te „do nogi!”, „siad!” i „waruj!”. Matka często żałowała, że Jessica nie jest tak posłuszna jak tresowany przez nią pies. To Jessica zawsze o wszystkim decydowała. Matka powtarzała Joannie: „Nie ma nic złego w posiadaniu własnego zdania. Powinnaś się bronić, być bardziej samodzielna”, lecz Joanna nie chciała być samodzielna.

Autobus, z którego wysiedli przy głównej drodze, odjechał w nieznaną dal. Z opuszczeniem pojazdu przez całą gromadkę był niezły ambaras. Matka trzymała Josepha pod pachą jak pakunek, a wolną drugą ręką usiłowała rozłożyć jego nowomodną spacerówkę. Jessica i Joanna miały za zadanie wspólnie wynieść z autobusu zakupy. Pies sam się o siebie zatroszczył.

– Nikt się nie kwapi do pomocy – mruknęła matka. – Zauważyłyście?

Owszem, zauważyły.

– Cholerna prowincjonalna idylla waszego ojca – stwierdziła matka, gdy autobus oddalił się w chmurze gorących spalin. – Tylko ani mi się ważcie przeklinać – dodała automatycznie. – Mnie jednej wolno to robić.

Nie mieli już samochodu. Odjechał nim ich ojciec („Ten łajdak”). Ojciec pisał książki, powieści. Raz zdjął jedną z półki i pokazał Joannie. Wskazując swoje zdjęcie na tylnej okładce, powiedział: „To ja”, ale nie pozwolił Joannie przeczytać książki, chociaż już dobrze czytała. („Jeszcze nie teraz, może kiedyś. Obawiam się, że piszę głównie dla dorosłych – roześmiał się. – Są tam takie rzeczy, że…”).

Ojciec nazywał się Howard Mason, matka miała na imię Gabrielle. Czasami ludzie ożywiali się, uśmiechali do ojca i pytali: „Jest pan tym Howardem Masonem?”. (Albo już bez uśmiechu: „…tamtym Howardem Masonem?”, co oznaczało coś całkiem innego, lecz Joanna nie była pewna co).

Matka twierdziła, że ojciec wyrwał ich z korzeniami i przesadził „na kompletne odludzie”. „Znane skądinąd jako Devon” – uzupełniał ojciec. Mówił, że potrzebuje przestrzeni, żeby pisać, a im wszystkim przyda się bliski kontakt z naturą. „Bez telewizji” – dodawał, jakby było to coś, z czego należy się cieszyć.

Joanna nie przestawała tęsknić za szkołą i koleżankami, serialem Wonder Woman i domem przy ulicy, którą można było dojść do sklepu sprzedającego komiksy, lukrecjowe patyczki i aż trzy rodzaje jabłek do wyboru. Teraz po zakupy wędrowało się ścieżyną oraz jezdnią, następnie jechało z przesiadką dwoma autobusami – po czym powtarzało to samo, tyle że w odwrotnej kolejności, żeby wrócić do domu.

Zaraz po przeprowadzce do Devonu ojciec kupił sześć czerwonych kur oraz ul z pszczołami. Jesień upłynęła mu na przekopywaniu ogrodu przed domem, żeby był gotowy na wiosnę. Kiedy zaczęło padać, ogród zmienił się w bajoro, więc roznosili błoto po wszystkich pomieszczeniach – jego ślady pojawiały się nawet na pościeli. Wraz z nadejściem zimy lis wydusił kury, z których żadna nie zdążyła znieść choćby jednego jajka. Pszczoły z kolei zamarzły, co według ojca było czymś całkiem niespotykanym; stwierdził wręcz, że opisze to w swojej nowej książce („powieści”). „Czyli wszystko gra” – podsumowała matka.

Ojciec pisywał przy stole w kuchni – jedynym pomieszczeniu w całym domu, w którym było względnie ciepło, a to za sprawą zwalistej nieprzewidywalnej kuchenki. Matka zapowiadała, że ta kuchenka „wpędzi ją do grobu”. „Chciałbym to zobaczyć” – mruczał pod nosem ojciec. (Książka kiepsko mu szła). Wszyscy mu zawadzali, nie wyłączając żony.

– Czuć cię sadzą – zauważył kiedyś ojciec, zwracając się do matki. – I kapustą, i mlekiem.

– A ciebie czuć porażką – wypaliła.

Matka pachniała wieloma ciekawymi rzeczami: farbą, terpentyną, tytoniem i perfumami Je Reviens, które ojciec zaczął jej kupować, gdy miała siedemnaście lat i była jeszcze uczennicą szkoły katolickiej. Ich nazwa znaczyła „powrócę” i stanowiła ukryte przesłanie. Według ojca matka była „skończoną pięknością”. Ona sama mówiła o sobie „malarka”, choć od przeprowadzki do Devonu niczego nie namalowała. „W małżeństwie nie ma miejsca dla dwojga artystów” – rzuciła niegdyś w typowy dla siebie sposób, unosząc brwi i zaciągając się dymem z brązowej cygaretki. Mówiła na nie „czygaretki”, wymawiając to słowo jak cudzoziemka. Dzieciństwo spędziła w dalekich krajach, do których pewnego dnia zamierzała zabrać całą ich trójkę. Mówiła o sobie, że ma gorącą krew – w przeciwieństwie do ojca, który jest zimnokrwistym gadem. Była bystra, zabawna, zaskakująca i w niczym nie przypominała matek ich szkolnych koleżanek i kolegów. „Egzotyczna” – mówił o niej ojciec.

Sprzeczka o to, czym kto pachnie, najwyraźniej nie była jeszcze zakończona. Matka chwyciła z komody dzban w niebiesko-białe pasy i cisnęła nim w ojca, który siedział przy stole, gapiąc się na maszynę do pisania, jakby wykazanie się cierpliwością mogło sprawić, że książka sama się napisze. Trafiła go w skroń, więc zaskoczony zaryczał z bólu. Z szybkością, którą Joanna mogła tylko podziwiać, Jessica wyjęła Josepha z jego wysokiego krzesełka i zawołała do Joanny: „Chodź!”. Pobiegły na górę, gdzie zajęły się łaskotaniem Josepha na podwójnym łóżku, które ze sobą dzieliły. Ponieważ ich pokój nie był ogrzewany, na łóżku piętrzyły się grube pierzyny i stare płaszcze matki. W końcu cała trójka usnęła, spowita znajomą mieszanką zapachów: wilgoci, kulek na mole oraz perfum Je Reviens.

Kiedy Joanna się obudziła, Jessica w rękawiczkach i nausznikach, opatulona jednym z płaszczy, który okrywał ją jak namiot, siedziała oparta o poduszki i przy świetle latarki czytała książkę.

– Nie ma prądu – wyjaśniła, nie odrywając wzroku od lektury.

Zza ściany dobiegały okropne zwierzęce odgłosy oznaczające, że ich rodzice znowu się lubią. Jessica w milczeniu podsunęła Joannie drugą parę nauszników, żeby nie musiała tego słuchać.

Kiedy nadeszła wiosna, ich ojciec, zamiast urządzać ogródek warzywny, wrócił do Londynu i zamieszkał z inną kobietą, co było olbrzymim zaskoczeniem dla Joanny oraz Jessiki, choć najwyraźniej nie dla ich matki. „Inna kobieta” ojca miała na imię Martina i była poetką – w ustach matki brzmiało to jak przekleństwo. Nazywała tę panią (poetkę) tak brzydkimi słowami, że gdy ośmielały się je wymawiać szeptem pod kołdrą („dziwka-cipa-kurwa-poetka”), powietrze zdawały się wypełniać trujące opary.

Teraz w małżeństwie pozostał tylko jeden artysta. Mimo to matka nadal nie malowała.

* * *

Szły ścieżyną jedna za drugą – „gęsiego”, jak mówiła matka. Na rączkach wózka wisiały siatki z zakupami i trzeba go było mocno podtrzymywać, żeby pod ich ciężarem nie przechylił się aż do ziemi.

– Musimy wyglądać jak uchodźcy – zauważyła matka. – Ale mimo wszystko nie dajemy się przygnębieniu – dodała wesoło.

Pod koniec lata mieli się przeprowadzić z powrotem do miasta, w sam raz na początek roku szkolnego.

– I dzięki Bogu – stwierdziła Jessica, naśladując ton matki.

Joseph spał z otwartą buzią. Z jego płuc wydobywał się chrapliwy oddech; biedak nie mógł wyjść z ostatniego przeziębienia. Był tak rozpalony, że matka rozebrała go do pieluchy. Jessica dmuchała na kruche ciałko, żeby je schłodzić, lecz matka powiedziała:

– Tylko go nie obudź.

Powietrze przesycone było cierpką wonią nawozu. Zapach zbutwiałego zielska oraz trybuli sprawił, że Joanna kichnęła.

– Masz pecha – westchnęła matka – odziedziczyłaś po mnie wszystkie alergie.

Ciemne włosy i jasną cerę matka przekazała swojemu „ślicznemu chłopczykowi” Josephowi. Jessica otrzymała w spadku zielone oczy i „dłonie malarki”. Joannie trafiło się uczulenie. Miała pecha. W dodatku Joseph obchodził urodziny tego samego dnia co matka, choć właściwie żadnych dotąd nie obchodził. Dopiero za tydzień miał skończyć roczek. „To będą wyjątkowe urodziny” – zapowiedziała im matka. Joanna sądziła dotychczas, że każde urodziny są wyjątkowe.

Tego dnia matka miała na sobie ulubioną sukienkę Joanny, niebieską w czerwone truskawki. Matka mówiła, że sukienka jest stara; w przyszłe wakacje miała ją pociąć i uszyć z niej coś dla Joanny, jeśli ta będzie chciała. Pchała wózek pod górę, a Joanna obserwowała poruszające się mięśnie jej opalonych łydek. Matka była silna. Ojciec mówił o niej „zawzięta”. Joannie podobało się to słowo. Jessica też była zawzięta. Joseph na razie nie był ani taki, ani siaki. Jak to niemowlę – tłuściutki i zadowolony. Lubił owsiankę, papkę z bananów i robione przez matkę papierowe ptaszki, które wisiały nad jego łóżeczkiem. Lubił, gdy siostry go łaskotały. Lubił swoje siostry.

Joanna poczuła na plecach strumyczek potu. Znoszona bawełniana sukienka, którą dostała w spadku po Jessice, lepiła jej się do skóry. „Biedne, ale uczciwe” – śmiała się matka. Zawsze, kiedy się śmiała, kąciki jej dużych ust były opuszczone, więc nigdy nie wyglądała na szczęśliwą – nawet jeśli była. Wszystkie rzeczy Joanny należały wcześniej do Jessiki; można pomyśleć, że bez Jessiki nie byłoby Joanny. Jessica parła naprzód, a Joanna wypełniała sobą kolejne opuszczane przez nią przestrzenie.

Krowa – niewidoczna, bo ukryta za żywopłotem – wydała z siebie naraz głośny ryk. Joanna aż podskoczyła z przestrachu.

– To tylko krowa – uspokoiła ją matka.

– Jedna z tych czerwonych devonów – dodała Jessica.

Przecież jej nie widziała, więc skąd mogła to wiedzieć? Jessica znała nazwy wszystkich rzeczy, widocznych i niewidocznych. Joanna była ciekawa, czy kiedykolwiek będzie wiedzieć tyle co Jessica.

W pewnym momencie ścieżyna dochodziła do drewnianej bramy z przełazem, na której wisiała tabliczka „Proszę za sobą zamykać”. Nie zdołałyby przecisnąć wózka przez przełaz, musiały zatem otworzyć całe skrzydło. Jessica spuściła psa ze smyczy. Ten bez trudu wdrapał się na chropowate deski i zeskoczył z drugiej strony, tak jak go nauczono. Jessica zawsze biegła przodem i odsuwała rygiel, potem z Joanną popychały bramę i wieszały się na niej, gdy ta wolno się uchylała. Matka musiała unosić koła wózka i sprawnie nimi manewrować, bo pozimowe zaschnięte błoto utworzyło nierówne koleiny, przez które trudno było przejechać. Kołysząc się, dziewczynki rozbujały skrzydło, żeby je zamknąć. Potem Jessica starannie zasunęła rygiel. Czasami wisiały na bramie głową w dół, zamiatając włosami ziemię. Matka upominała je wtedy, żeby tego nie robiły.

Trakt prowadził wzdłuż pola.

– To pszenica – oznajmiła Jessica.

Łan urósł bardzo wysoko, lecz nie tak wysoko jak żywopłoty po obu stronach ścieżyny.

– Nadchodzą żniwa – powiedziała matka. – To znaczy, że zboże zostanie ścięte – dodała ze względu na Joannę. – A wówczas my obie będziemy kichać i charczeć.

Joanna już charczała; wyraźnie słyszała wydobywający się ze swojej piersi świst.

Pies wbiegł w zboże i zniknął. Chwilę później znów się pojawił. Tydzień wcześniej Joanna poszła za nim na pole, zgubiła się i przez długi czas nikt nie mógł jej znaleźć. Ona słyszała, jak ją nawołują, lecz głosy coraz bardziej się od niej oddalały, bo jej nie słyszał nikt. W końcu znalazł ją pies.

W połowie drogi zatrzymały się i usiadły na trawiastym poboczu w cieniu drzew. Matka zdjęła z rączek wózka siatki z zakupami i wyciągnęła z jednej kartoniki soku pomarańczowego oraz pudełko biszkoptowych paluszków w czekoladzie. Sok był ciepły, a paluszki posklejane. Dały kilka psu. Matka się roześmiała i powiedziała:

– Dobry Boże, co za bałagan!

Zajrzała do wózka i wyjęła chusteczki do wytarcia upapranych czekoladą rączek i buź. Kiedy mieszkali w Londynie, urządzali prawdziwe pikniki. Pakowali do bagażnika wielki wiklinowy kosz należący kiedyś do matki ich matki, która była bogata, ale już nie żyła (bardzo dobrze, bo nie musiała patrzeć, jak jej jedyna córka męczy się w małżeństwie z samolubnym, cudzołożnym nieudacznikiem).

Skoro ich babka była taka bogata, to czemu oni nie mieli pieniędzy?

– Bo uciekłam z domu – wyjaśniła matka. – Dałam nogę, żeby wyjść za waszego ojca. Wtedy to wydawało mi się takie romantyczne. Nie mieliśmy zupełnie nic.

– Mieliście kosz piknikowy – zauważyła Jessica.

Na co matka roześmiała się i odparła:

– Potrafisz być bardzo zabawna, wiesz?

– Tak, wiem – przytaknęła Jessica.

Joseph się obudził, więc matka rozpięła przód sukienki w truskawki i zaczęła go karmić. Wkrótce znowu zasnął, ssąc jej pierś.

– Biedne jagniątko – powiedziała matka. – Nie może wyjść z tego przeziębienia.

Włożyła małego do wózka i zarządziła:

– No dobra, wracamy do domu. Wyciągniemy wąż ogrodowy, żebyście się mogły ochłodzić.

Mężczyzna pojawił się znikąd. Zauważyły go, bo pies zaczął warczeć i z gardła wydobywał mu się dziwny bulgoczący dźwięk, którego Joanna nigdy dotąd nie słyszała.

Nieznajomy szedł szybko w ich stronę, z każdą chwilą stawał się coraz większy. Wydawał przy tym jakieś sapiące odgłosy. Można się było spodziewać, że przejdzie obok, rzucając w przelocie: „Ładny dzisiaj dzień” albo: „Dzień dobry”, bo zawsze się tak mówiło, mijając kogoś na ścieżynie albo na trakcie, lecz nic takiego nie powiedział. Matka zwykle w podobnych sytuacjach mówiła: „Śliczny dziś dzionek” albo: „Potworny upał, prawda?”, lecz do tego mężczyzny w ogóle się nie odezwała. Zamiast tego przyspieszyła kroku, mocno popychając wózek. Zostawiła siatki z zakupami na trawie i gdy Joanna chciała jedną z nich podnieść, powiedziała tylko krótko:

– Zostaw to.

W jej głosie i wyrazie twarzy było coś, co przestraszyło Joannę. Jessica chwyciła siostrę za rękę, mówiąc ostro:

– Pospiesz się, Joanno – zupełnie jakby była dorosła.

Joannie przypomniał się dzień, w którym matka rzuciła w ojca pasiastym dzbankiem.

Mężczyzna zawrócił i szedł teraz w tę samą stronę co one, z drugiej strony matki. Ta jeszcze bardziej przyspieszyła, rzucając do dziewczynek:

– Prędko, pospieszcie się! Nie zostawajcie w tyle – brakowało jej tchu.

Pies zabiegł mężczyźnie drogę, warcząc i podskakując, jakby próbował go zatrzymać. Tamten bez ostrzeżenia wymierzył mu silnego kopniaka. Pies poszybował w powietrzu i wylądował gdzieś w pszenicy. Nie widziały go, słyszały tylko okropny skowyt. Jessica stanęła przed mężczyzną i coś wrzasnęła, dźgając go palcem i gwałtownie chwytając powietrze ustami, jakby nie mogła oddychać. Potem wbiegła w zboże za psem.

Działo się coś strasznego. Nie było co do tego wątpliwości.

Joanna gapiła się na pszenicę, usiłując dociec, gdzie się podziali pies i Jessica. Minęło trochę czasu, zanim się zorientowała, że matka walczy z mężczyzną, okładając go pięściami. Tamten jednak miał nóż. Raz za razem unosił go w górę tak, że ostrze lśniło jak srebro w gorącym popołudniowym słońcu. Matka zaczęła głośno krzyczeć. Miała krew na twarzy, na rękach, na swoich silnych nogach, na sukience w truskawki. Do Joanny dotarło, że matka krzyczy nie na mężczyznę, tylko do niej.

Gabrielle upadła tam, gdzie stała: wielki srebrny nóż przebił jej serce, jakby przekrawał mięso u rzeźnika. Miała trzydzieści sześć lat.

Napastnik musiał zranić Jessicę, zanim pobiegła za psem, bo zostawiła za sobą krwawy ślad – ślad, który ich do niej doprowadził, choć nie od razu, bo pszenica otuliła ją niczym złocisty koc. Leżała, obejmując ramionami psa; ich krew zmieszała się ze sobą i wsiąkła w wysuszoną ziemię, karmiąc zboże niczym jakaś ofiara żniwna. Joseph umarł, jak siedział, przypięty szelkami do wózka. Joanna wolała wierzyć, że się nie obudził, ale nie mogła być tego pewna.

No i Joanna. Joanna posłuchała matki, kiedy ta krzyknęła do niej:

– Uciekaj, Joanno, uciekaj!

Wbiegła na pole i przepadła w zbożu.

* * *

Później, po zmroku, nadbiegły inne psy i ją znalazły. Jakiś nieznajomy podniósł ją i wziął na ręce. „Nie ma nawet jednego zadrapania” – usłyszała czyjś głos. Gwiazdy i księżyc świeciły jasno na zimnym, czarnym niebie nad jej głową.

Oczywiście powinna była zabrać ze sobą Josepha, powinna była wziąć go na ręce albo uciec z wózkiem (Jessica na pewno by tak zrobiła). Nieważne, że miała wtedy zaledwie sześć lat ani że gdyby pchała wózek, mężczyzna dogoniłby ją w kilka sekund, nie w tym rzecz. Lepiej byłoby spróbować ocalić niemowlę i zginąć, niż nie spróbować i przeżyć. Lepiej byłoby umrzeć wtedy z Jessicą i matką, niż zostać sama jak palec. Wtedy o tym nie myślała; zrobiła po prostu, co jej kazano.

– Uciekaj, Joanno, uciekaj! – poleciła jej matka.

No więc uciekła.

Zabawne, że teraz, po trzydziestu latach, nie dawała jej spokoju jedna rzecz. Nie mogła sobie przypomnieć imienia psa. I nie miała kogo o to imię zapytać.Krew z krwi

Błonia ciągnęły się przez całą długość wioski, przepołowione wąską drogą. Było je widać z okien szkoły podstawowej. Nie miały kształtu kwadratu, jak to sobie wcześniej wyobrażał. Nigdzie nie dostrzegł też sadzawki z kaczkami, której się tutaj spodziewał. Wydawałoby się, że jako człowiek pochodzący z tego samego hrabstwa będzie dobrze znał tę okolicę, lecz najwyraźniej znalazł się „wśród zboża obcego”¹. Jego wiedza o Yorkshire Dales była mocno niekompletna i pochodziła głównie z telewizji oraz filmów – z przypadkowego odcinka Emmerdale czy oglądanej jednym okiem pewnej nocy na kablówce komedii obyczajowej Dziewczyny z kalendarza.

Był spokojny środowy poranek na początku grudnia. Na błoniach ustawiono choinkę, lecz na razie wciąż wyglądała tak, jak chciała natura – nieubrana i nieoświetlona.

Kiedy przyjechał tu ostatnio (po raz pierwszy), żeby trochę powęszyć, było niedzielne popołudnie, sam środek lata, i wioska rozbrzmiewała gwarem. Na błoniach turyści urządzali pikniki, małe dzieci biegały to tu, to tam, staruszkowie rozsiedli się na ławkach, a wszyscy lizali lody. Przy krańcu zielonej połaci znajdowało się coś w rodzaju piaskownicy, w której kilka osób – miejscowych, nie turystów – grało w jakąś grę, usiłując zarzucić na słupek żelazne obręcze, wielkie i ciężkie jak podkowy. Nie zdawał sobie sprawy, że ludzie nadal robią takie rzeczy. To było kuriozalne. I średniowieczne. Na błoniach wciąż stały dyby – obok kamiennego krzyża – według przewodnika, który kupił, była tam także „arena”. Przyszło mu do głowy centrum handlowe w Birmingham o tej samej nazwie, ale doczytał, że na arenie odbywało się szczucie byków. Przypuszczał (miał taką nadzieję), że zarówno dyby, jak i arena to wyłącznie zabytki, nieużywana atrakcja turystyczna. Ludzie zjeżdżali do wioski samochodami, żeby z nich wysiąść i ruszać na spacer. On sam nigdy tak nie robił. Jeśli już planował spacer, to nie brał samochodu.

Ukrył się za płachtą „Darlington and Stockton Times”, pilnie studiując ogłoszenia dotyczące domów pogrzebowych, remontów i sprzedaży używanych aut. Uznał, że łatwiej wtopi się w tłum, czytając miejscową gazetę. Na wszelki wypadek kupił ją w Hawes, nie w sklepiku we wsi, gdzie mógłby zwrócić na siebie uwagę. Na prowincji ludzie byli szczególnie wyczuleni, jeśli chodzi o podejrzanych nieznajomych. Pewnie do dziś każdego lata palili kukłę z wierzbowych gałązek i słomy².

Ostatnim razem przyjechał tu własną wypasioną bryką; teraz postanowił lepiej się ukryć i dotarł do wioski ubłoconym wynajętym land roverem discovery, ubrany w buty trekkingowe i podszytą polarem kurtkę The North Face. Na szyi miał zawieszoną mapę w plastikowej kopercie, również kupioną w Hawes.

Gdyby tylko mógł, wypożyczyłby psa – wyglądem nie różniłby się wówczas ani trochę od przeciętnego turysty. Powinny istnieć wypożyczalnie psów. Oto luka na rynku!

Land roverem przyjechał do wioski z pobliskiej stacji kolejowej. Pokonałby autem (w dodatku własnym) całą drogę, gdyby nie fakt, że nie udało mu się go uruchomić. Przypuszczał, że chodziło o coś zagadkowego, mającego na przykład związek z elektroniką. W tej chwili autem zajmował się w warsztacie w Walthamstow pewien Polak, niejaki Emil, mający dostęp (cóż za piękny eufemizm) do oryginalnych części BMW o połowę tańszych niż u oficjalnego dostawcy.

Spojrzał na zegarek. Złoty breitling, kosztowny podarek, znakomita jakość. Nie był jednak pewien, czy sam wyłożyłby taką kwotę, chociaż lubił różne męskie zabawki – samochody, noże, gadżety, zegarki. „Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby” – powiedziała z uśmiechem, dając mu go w prezencie.

– Szybciej, do cholery – mruknął, waląc głową w kierownicę. Bardzo delikatnie, rzecz jasna, żeby nie zwrócić na siebie uwagi jakiegoś przechodnia. Wiedział, że w tak małej miejscowości nawet w przebraniu ma ograniczony limit czasu. Potem ktoś zacznie zadawać pytania. Westchnął i zerknął na zegarek. Zaczeka jeszcze z dziesięć minut.

Po dziewięciu minutach i trzydziestu sekundach (tak, liczył je – poza patrzeniem na zegarek nie miał nic innego do roboty) ze szkoły wybiegła forpoczta w postaci dwóch chłopców i dwóch dziewczynek. Dźwigali przenośne bramki i świetnie przećwiczonymi ruchami rozstawili je na błoniach. Najwyraźniej trawiasta połać pełniła także rolę boiska szkolnego. Nie wyobrażał sobie, jak to jest: być uczniem takiej szkoły. Jego podstawówka była niedofinansowaną, przeludnioną budą, w której na każdym kroku znajdowały zastosowanie zasady darwinizmu społecznego. Przetrwać mieli najszybciej biegający i to była naprawdę wartościowa edukacja. Tę tradycyjną, polegającą na siedzeniu w klasie i wkuwaniu, zapewniło mu dopiero wojsko.

Ze szkoły płynął teraz strumień dzieci w strojach do WF-u i rozlewał się po błoniach niczym wody rzeki u jej ujścia. Pojawiły się dwie nauczycielki i zaczęły rozdawać piłki do futbolu z wielkiego kosza. Naliczył trzydzieścioro siedmioro dzieci. Najmniejsze wyszły na końcu.

Wreszcie pojawiły się te, na które czekał. Przedszkolaki. W każdą środę i piątek zbierały się w niewielkiej przybudówce na tyłach szkoły. Nathan był jednym z najmłodszych; dreptał chwiejnie, trzymając za rękę znacznie starszą od siebie dziewczynkę. Nat. Co za drobina. Okutano go w jednoczęściowy zimowy kombinezon. Miał ciemne oczy i czarne loki, niewątpliwie odziedziczone po matce. Do tego zadarty nosek. Teren był czysty – matka Nathana pojechała w odwiedziny do siostry, która zachorowała na raka piersi. Jego nikt tutaj nie znał. Obcy człowiek w obcym miejscu. Ani śladu pana Fagasa. Fałszywego ojca.

Wysiadł z samochodu, rozprostował nogi i popatrzył na mapę. Rozejrzał się, jakby dopiero co przyjechał. Z oddali dobiegał szum wodospadu. Z wioski nie było go widać, za to bardzo dobrze słychać. W przewodniku napisano, że naszkicował go kiedyś sam Turner. Przeciął skraj błoni, jakby kierował się ku jednemu z licznych szlaków turystycznych oplatających wioskę ze wszystkich stron. Przystanął i udawał, że sprawdza coś na mapie, przy czym niepostrzeżenie zbliżył się do dzieci.

Te większe rozgrzewały się, rzucając i kopiąc między sobą piłkę. Kilkoro starszych ćwiczyło odbicia głową. Nathan próbował kopać piłkę z koleżanką z grupy maluchów. Na jego buzi malował się wyraz wielkiego skupienia. Był taki bezbronny. Mógłby podnieść go jedną ręką, wrócić biegiem do samochodu, wrzucić na tylne siedzenie i odjechać, zanim ktokolwiek zdążyłby zareagować. Ile czasu potrzebowałaby policja, żeby podjąć za nim pościg? Wieki całe – ot co!

Piłka potoczyła się w jego stronę. Podniósł ją i uśmiechając się szeroko do Nathana, zapytał:

– To twoja piłka, synku?

Chłopczyk nieśmiało skinął głową, więc wyciągnął ku niemu piłkę jak przynętę, wabiąc go do siebie. Gdy tylko Nathan znalazł się dość blisko, jedną ręką zwrócił mu piłkę, a drugą dotknął jego główki, udając, że mierzwi mu włosy. Chłopczyk odskoczył jak oparzony. Dziewczynka z grupy Nathana chwyciła piłkę i odciągnęła malca za rękę, rzucając przez ramię gniewne spojrzenia. Kilka kobiet – matek i nauczycielek – odwróciło się ku niemu. Znowu zaczął udawać, że studiuje mapę i jest kompletnie obojętny na to, co się wokół niego dzieje.

Jedna z matek podeszła do niego. Miała przyklejony do ust promienny uśmiech.

– Mogę panu w czymś pomóc? – zapytała.

Tak naprawdę znaczyło to: „Jeżeli zamierzasz skrzywdzić któreś z tych dzieci, gołymi rękami stłukę cię na kwaśne jabłko”.

– Przepraszam – odparł, uruchamiając cały swój wdzięk. Czasami dziwił go jego własny urok. – Chyba się zgubiłem.

Dla kobiet to było nie do uwierzenia: facet, który przyznaje, że się zgubił. Po takim wyznaniu ich stosunek do niego z miejsca się ocieplał. („Do zapłodnienia jednego jajeczka potrzeba aż dwudziestu pięciu milionów plemników – mawiała jego żona – a to dlatego, że tylko jeden zatrzymuje się, żeby zapytać o drogę”).

Bezradnie wzruszył ramionami:

– Szukam wodospadu.

– To tędy – odrzekła kobieta, wskazując kierunek za jego plecami.

– Ach – westchnął – musiałem trzymać mapę do góry nogami. – Dzięki – dodał i zanim zdążyła coś jeszcze powiedzieć, odszedł ścieżką wiodącą do wodospadu.

Teraz będzie musiał odczekać co najmniej dziesięć minut. Gdyby od razu wrócił do samochodu, wyglądałoby to zbyt podejrzanie.

Nad wodospadem było bardzo ładnie. Wszędzie wapień i mchy. Pnie drzew czarne i nagie. Woda – brązowa i bagnista – wyglądała jak w czasie powodzi, choć może zawsze taka była. W tych okolicach wodospad nader trafnie zwano „żywiołem”. Niepowstrzymany żywioł. Woda zawsze znajdzie ujście, wszystko pokona. Papier, nożyce, kamień, woda. Niech moc będzie z tobą. Znów spojrzał na swój drogi zegarek i pożałował, że rzucił palenie. Chętnie by się też czegoś napił. Kiedy człowiek nie pali i nie pije, sterczenie przez dziesięć minut przy wodospadzie bez żadnego zajęcia może porządnie dać w kość. Zostaje się wtedy sam na sam ze swoimi myślami.

Poszperał w kieszeni kurtki i wyciągnął torebkę foliową, którą ze sobą przywiózł. Ostrożnie umieścił w niej włos, zamknął ją plastikowym zaciskiem i wepchnął do tej samej kieszeni. Cały czas ściskał w ręku czarny włosek – od chwili gdy wyrwał go z główki chłopca. Zadanie wykonane.

Dziesięć minut minęło. Szybkim krokiem wrócił do oblepionego błotem land rovera. Jeżeli nic się nie wydarzy, za godzinę będzie w Northallerton, skąd złapie pociąg powrotny do Londynu. Po drodze porzucił mapę, zostawiając ją na ławce – niespodziewany prezent dla kogoś, kto lubi przemieszczać się na piechotę. Następnie Jackson Brodie wsiadł do auta i uruchomił silnik. Było tylko jedno miejsce, w którym chciał się teraz znaleźć. Dom. „Nic tu po mnie” – pomyślał.

------------------------------------------------------------------------Ad augusta per angusta⁷

Czyli jednak trasa widokowa. „Wyruszam w daleką drogę…” Jackson uchylił rondo wyimaginowanego kapelusza przed dziewczynami z Dixie Chicks.

Z nieznanych mu powodów GPS w jego samochodzie przestał działać pięć mil po wyjeździe z wioski. W którymś momencie najwyraźniej skręcili nie tam gdzie trzeba, bo nagle znaleźli się na jednopasmówce wijącej się leniwie pod górę przez wymarłą dolinę. Komórka Jacksona straciła zasięg, radio od pewnego czasu wydawało z siebie wyłącznie szumy i trzaski. W odtwarzaczu miał tylko jedną płytę, zapomnianą przez poprzedniego wynajmującego. Zastanawiał się, jak bardzo musiałby być spragniony dźwięku ludzkiego głosu, żeby dobrowolnie słuchać zawodzenia Enyi.

Powinien był wziąć ze sobą iPoda. Mógłby teraz słuchać piosenek o złamanym sercu, odkupieniu i prawości wsioków z amerykańskiego Południa. Wszystko też wskazywało na to, że źle zrobił, pozbywając się mapy turystycznej – choć nie miał pewności, że tutejsze drogi w ogóle umieszczono na jakiejkolwiek mapie. Gdyby nie tablica milę wcześniej, która upewniła go, że zmierzają we właściwym kierunku, dawno by zawrócił. (Chociaż czy powinien mieć aż takie zaufanie do tablic drogowych?).

Krajobraz, posępny w swoim surowym pięknie, powoli budził w nim utajoną skłonność do melancholii, którą lepiej było trzymać na wodzy. Witaj ciemności, mój stary druhu. Życie wydawało się prostsze, kiedy było się pozbawionym wyobraźni pragmatykiem, szczęśliwym idiotą. „Świetnie się składa, bo idiotą już jesteś” – usłyszał w głowie głos Josie, swojej byłej żony.

Droga ciągnęła się wzdłuż ostrych krawędzi krajobrazu. Pomijając nieliczne obniżenia terenu, cały czas pięli się w górę. Podróżując pieszo (Boże uchowaj!), Jackson myślałby o sobie w liczbie pojedynczej, lecz za kierownicą samochodu automatycznie wybierał czasowniki i zaimki w liczbie mnogiej. Jedziemy, skręcamy, my, nam, nasz. Mój samochód i ja, biomechaniczna fuzja człowieka i pojazdu. Pielgrzymi na Bożym trakcie.

Byli sami. Jak okiem sięgnąć, żadnego innego auta. Żadnych traktorów ani land roverów, żadnych niesamowitych jeźdźców, w ogóle żadnych podróżnych. Ani śladu gospodarstw ani owczarni, tylko trawa, nagie wapienne skały i martwe grudniowe niebo. Był na drodze donikąd.

Mimo to po okolicy wciąż pętało się sporo odważnych owiec, obojętnych na zagrożenie w postaci nacierającego na nie cholernie wielkiego land rovera discovery. Pewnie tutaj, na tych wichrowych wzgórzach, owce później się kocą. Ciekawe, czy już noszą w sobie przyszłoroczne jagnięta. Nigdy się dotąd nie zastanawiał, jak długo trwa ciąża u owcy; to niesłychane, co robi z człowiekiem samotna podróż. Ostatnio córka oznajmiła mu, że przechodzi na wegetarianizm. W teście na skojarzenia na widok słowa „jagnię” Jackson pomyślałby automatycznie: „sos miętowy”. Marlee pomyślałaby: „niewinność”. Rzeź niewiniątek. Wychowywana na ateistkę, przemawiała językiem męczenników. Może jednak katolicyzm był czymś wrodzonym, czymś, co miało się we krwi?

– Dzisiejszym nastolatkom wybór diety wegetariańskiej wydaje się czymś w rodzaju rytuału przejścia – stwierdziła Josie podczas jego ostatniej wizyty w Cambridge pod koniec lata. – Wszystkie jej przyjaciółki zrezygnowały z jedzenia mięsa.

Czyli koniec bratania się ojca z córką nad hamburgerem.

– Wiem, wiem. Mięso to zbrodnia – westchnął, gdy zajmowali stolik w ulubionej knajpce Marlee.

Nazywała się Ziarna albo Korzenie, jednak on ku oburzeniu córki z uporem mówił: Zielsko. Miał chęć na kanapkę z wołowiną i musztardą, lecz przystał na trudną do pogryzienia ciemną bułkę z anemicznym nadzieniem, które wyglądało jak pasta jajeczna, ale okazało się – co za koszmar! – smażonym tofu.

– Pycha – mruknął.

– Nie bądź takim cynikiem, tato – ripostowała Marlee. – Za bardzo ci z tym do twarzy.

Odkąd to jego córka zaczęła mówić jak kobieta? Jeszcze rok wcześniej podskakiwała niczym trzylatka na nadrzecznej ścieżce w drodze do Grantchester (gdzie, o ile dobrze pamiętał, spałaszowała sałatkę z szynką w Tea Orchard Room i nie miała wtedy żadnych skrupułów, że zjada świnkę Babe). Teraz najwyraźniej tamta dziewczynka odbiegła daleko w nieznane. Wystarczy się na chwilę odwrócić, a znikają bez śladu.

Kiedy człowiek ma dzieci, mierzy własny wiek ich latami. Nie mówi: „Mam czterdzieści dziewięć lat”, tylko: „Mam dwunastoletnie dziecko”. Josie miała teraz drugie dziecko, dwuletnią córeczkę, niemal rówieśnicę Nathana. Dwoje dzieci złączonych wspólną nicią DNA, którą dzieliły z przyrodnią siostrą Marlee. To, że Nathan nie był do niego podobny, nie znaczyło, że nie jest jego synem. W końcu Marlee też nie wyglądała tak jak on. Julia twierdziła, że Nathan nie jest jego dzieckiem, ale kto by wierzył temu, co wygaduje jego eks? Julia była urodzoną kłamczuchą. Poza tym była też, rzecz jasna, aktorką. Kiedy więc, patrząc mu głęboko w oczy, powiedziała: „Uwierz mi, Jackson, to nie jest twoje dziecko. Mówię prawdę, czemu miałabym kłamać?”, odruchowo zapytał: „A czemu akurat teraz miałabyś zmieniać przyzwyczajenia?”. Zamiast się z nim pokłócić („Z zasady kłócę się tylko z tymi, których lubię” – powiedziała mu kiedyś), spojrzała tylko na niego z politowaniem.

Jackson pragnął mieć syna. Pragnął mieć syna, którego mógłby nauczyć wszystkiego, co sam umiał, i który poznałby rzeczy, o jakich on nie miał pojęcia. Swojej córki nie mógł niczego nauczyć; już teraz wiedziała więcej od niego. Poza tym pragnął mieć syna, bo był mężczyzną. Proste. Przypomniał sobie gwałtowną falę emocji, jaka go zalała, kiedy dotknął główki Nathana. Przez takie rzeczy silny mężczyzna na zawsze stawał się słaby.

– A w ogóle to od kiedy dwunastolatka jest nastolatką? – zaatakował Josie. – Nastolatki mają od trzynastu lat wzwyż. Dwanaście to jeszcze dziecko.

– Liczy się końcówka „naście” – odparła lekko. – Zresztą w dzisiejszych czasach młodzież wcześniej zaczyna.

– Co zaczyna?

On sam przeżył okres dorastania, nie będąc nawet tego świadom. Mając dwanaście lat, był jeszcze chłopcem, a gdy jako szesnastolatek wstąpił do wojska, stał się mężczyzną. Pomiędzy jednym a drugim momentem kroczył cienistą doliną śmierci, znikąd nie mogąc liczyć na pocieszenie.

Miał nadzieję, że jego córka lepiej będzie wspominać swoje młodzieńcze lata. W kieszeni kurtki nosił wymiętą pocztówkę, którą wysłała mu ze szkolnego wyjazdu do Brugii w czasie przerwy semestralnej. Na kartce widniał malowniczy widoczek z kanałem i rzędem kamienic z czerwonej cegły. Jackson nigdy nie czuł potrzeby odwiedzenia Belgii. Przed wyjazdem przełożył pocztówkę ze starej skórzanej kurtki do tej sportowej z logo The North Face, która stanowiła jego przebranie. Zrobił to właściwie bez powodu – uznał po prostu, że wiadomość od córki, chociaż banalna i zdawkowa („Kochany Tato, Brugia jest bardzo ciekawa, mają tu wiele ładnych budynków. Ciągle pada. Objadam się frytkami i czekoladą. Tęsknię! Całuję! Marlee”), nie jest czymś, co mógłby wyrzucić ot, tak. Czy rzeczywiście za nim tęskniła? Pewnie w jej życiu tyle się działo, że nawet nie zauważyła jego braku.

Brudna owca, właściwie wiekowy baran, rozkraczyła się przed nim na drodze niczym rewolwerowiec w samo południe. Jackson zwolnił, zatrzymał się i spróbował przeczekać uparciucha. Zwierzę ani drgnęło. Zatrąbił, lecz nawet nie zastrzygło uchem, tylko dalej od niechcenia żuło trawę jak stary Indianin tytoń. Jacksonowi przyszło do głowy, że baran może być głuchy. Wysiadł z samochodu i spojrzał na niego groźnie.

– Wyciągniesz broń czy zagwiżdżesz Dixie? – zapytał.

Baran obdarzył go umiarkowanym zainteresowaniem i wrócił do przeżuwania.

Jackson próbował przesunąć go siłą, ale ten się zaparł – skutecznie mimo dość mizernej wagi. Czy nie powinien się bać człowieka? Jackson, gdyby był baranem, odczuwałby strach na widok faceta takiego jak on.

Spróbował przepchnąć zad zwierzęcia, chwycić je za tylne nogi i obrócić, ale na nic się to zdało – równie dobrze racice mogły być zabetonowane w podłożu. Założył baranowi nelsona, lecz też niczego nie wskórał. Cieszył się, że wokół nie ma nikogo, kto obserwowałby te absurdalne zapasy. Miał wątpliwości, czy etycznie będzie uderzyć zwierzaka. Cofnął się o parę kroków, żeby przemyśleć taktykę.

W końcu spróbował podciąć baranowi przednie nogi, lecz tylko sam stracił równowagę i padł jak długi na wznak. Nad nim po bladym zimowym niebie płynął jeszcze bledszy obłoczek, biały i puszysty jak jagnię. Rozciągnięty na jezdni Jackson obserwował jego wędrówkę z jednego krańca doliny na drugi. Kiedy chłód nie tylko zaczął sączyć mu się do kości, lecz także niemal zmroził mu szpik, westchnął, wstał i zasalutował przeciwnikowi.

– Wygrałeś – powiedział. Wsiadł do auta, włączył odtwarzacz i nastawił Enyę. Kiedy się obudził, wokół nie było żadnych owiec.

Teraz naprawdę znajdował się z dala od cywilizacji. Ołowiane niebo straszyło śnieżycą, on zaś piął się coraz wyżej i wyżej ku jakiemuś tajemniczemu szczytowi. Ku niebiańskiemu miastu. Drogę zagradzały mu kolejne bramy i Jackson stracił mnóstwo czasu, zmuszony za każdym razem wysiadać z samochodu, otwierać je, a następnie starannie zamykać. Przypuszczał, że chodzi o to, żeby owce się nie rozłaziły. Ciekawe, czy nadal pilnują ich pasterze? Wyobrażał ich sobie jako brodatych mężczyzn w baranicach, siedzących w świetle gwiazd na trawiastym zboczu z baranim rogiem w dłoni i wypatrujących wilków podkradających się do stada. Zaskoczyło go, jak poetycko szczegółowe i kompletnie nieprawdziwe są jego wyobrażenia. W rzeczywistości wszystko kręciło się teraz wokół traktorów, hormonów i kąpieli odkażających, wilki zaś dawno wymarły, przynajmniej te prawdziwe. Jackson z natury był pasterzem. Nie spocząłby, dopóki jego trzódka nie byłaby policzona i bezpieczna w swojej zagrodzie. Oto jego powołanie i przekleństwo: chronić i służyć.

Wbite w pobocze tyczki do pomiaru wysokości śniegu miały do trzech metrów wysokości. Jackson obrzucił niebo nieufnym spojrzeniem. Nie chciałby tu utknąć podczas zamieci, nikt by go nigdy nie znalazł. Musiałby zbudować igloo i przeczekać w nim do wiosny, może ostrzyc parę owiec i zrobić sobie wełniany koc. Nikt nie wiedział, gdzie się znajduje, nikomu nie powiedział o swoim wyjeździe z Londynu. Gdyby zaginął, gdyby coś mu się stało, nikt nie miałby pojęcia, gdzie go szukać. Gdyby zaginęła osoba, którą Jackson kochał, przetrząsałby świat dopóty, dopóki by jej nie odnalazł, lecz wcale nie miał pewności, że inni zrobiliby to samo dla niego. („Kocham cię” – powiedziała, ale nie wiedział, na ile to uczucie jest dla niej trwałe).

Minął słupek ogrodzenia, na którym przysiadł jakiś drapieżny ptak, jastrząb albo sokół. Przypominał zwieńczenie kolumny. Jackson nie był ekspertem, jeśli chodzi o ptaki. Potrafił jednak rozpoznać myszołowa – dwa z nich miał właśnie nad sobą. Krążyły leniwie nad wrzosowiskiem niczym samoloty w strefie oczekiwania. Wyglądały jak wycięte z czarnego papieru. „Kiedy już precz odejdziesz stąd, w dal i odwieczną noc, wśród cierni kości złożysz swe, Pan weźmie duszę twą”. Jezu, skąd mu się to wzięło? Ze szkoły, ot co. Za jego szkolnych lat kucie na pamięć było w modzie. Żałobny lament, pierwsza klasa szkoły średniej; zanim jego życie stanęło na głowie.

Nagle ujrzał samego siebie stojącego przy kominku w swoim rodzinnym niedużym domu, recytującego wiersz przed czekającym go nazajutrz egzaminem. Jego siostra Niamh słucha go i poprawia, jakby prowadziła katechezę. Jackson czuje zapach dymu i żar rozżarzonych węgli na swoich gołych nogach: częścią szkolnego mundurka są krótkie spodenki z szarej wełny. Z kuchni dochodzą smakowite zapachy przygotowanego przez matkę podwieczorku. Za każdym razem, gdy Jackson zapomina tekstu, Niamh wali go po łydce linijką. Po latach zdumiewało go, jak wiele było w jego rodzinie brutalnych zachowań (siostra niemal dorównywała pod tym względem ojcu i bratu): codzienne kuksańce i klapsy, ciągnięcie za włosy, wykręcanie uszu, szczypanie. Cały słownik przemocy. Tylko w ten sposób potrafili okazywać sobie nawzajem miłość. Może winę za to ponosiła zła mieszanka szkockich i irlandzkich genów, które rodzice wnieśli im w posagu? Mogło też chodzić o brak pieniędzy albo surowe zasady życia w górniczej społeczności. A może po prostu to lubili? Jackson nigdy nie uderzył kobiety ani dziecka; ograniczał się do dawania wycisku przedstawicielom swojej płci.

„Lecz jeśliś butów skąpił tym, co szli w dal i odwieczną noc, ciernie nagiego przebodą cię, Pan weźmie duszę twą”.

Cierń to kolec, tyle pamiętał. To było bardzo w stylu jego szkoły, dawać pierwszakom do nauki Żałobny lament. Na litość boską, jak to świadczyło o charakterze mieszkańców Yorkshire? W dodatku nie chodziło o sam lament; była to opowieść o wędrówce martwego ciała. O Sądzie Ostatecznym. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe. Oddaj ostatnią parę butów w tym życiu, w następnym będziesz obuty na wędrówkę przez ciernie. „Oto żywota nastał kres, dal i odwieczna noc, próżno się trwożysz, włosy rwiesz, Pan weźmie duszę twą”. Jackson zadrżał i podkręcił ogrzewanie.

Nie był jednak sam na tej drodze donikąd. Z przodu zamajaczyła mu czyjaś sylwetka. Ten ktoś zmierzał pieszo w jego stronę. Widok był najzupełniej niespodziewany – przez chwilę Jackson miał wrażenie, że to tylko miraż spowodowany zbyt długim wpatrywaniem się w pustą jezdnię. Ale nie – to nie była zjawa, tylko prawdziwa istota ludzka, chyba nawet kobieta. Zbliżywszy się do niej, zwolnił. Nie spacerowiczka i nie turystka, ubrana w przydługi kardigan, bluzkę, spódnicę i mokasyny. Jedynym ustępstwem na rzecz pogody był ręcznie dziergany szal, nonszalancko zawinięty wokół szyi. Około czterdziestki, domyślił się, widząc siwiejące brązowe włosy przycięte na boba. Miała w sobie coś z bibliotekarki. Czy bibliotekarki odpowiadały stereotypowym wyobrażeniom o przedstawicielkach swojego zawodu? Czy też uprawiały dziki seks za każdą stertą książek? Jackson od lat nie był w żadnej bibliotece.

Napotkana kobieta niczym się nie wyróżniała. Nie miała nawet psa. Dłonie wcisnęła głęboko w kieszenie swetra. Nie szła, raczej się przechadzała. Znikąd donikąd. Wszystko to było bardzo dziwne. Jackson zahamował i opuścił szybę.

Mijając go, kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową.

– Może panią podwieźć? – zapytał.

(„Nigdy nie wsiadaj do samochodu z nieznajomym, choćbyś zabłądziła na pustkowiu, choćby ten ktoś twierdził, że zna twoją matkę, na tylnym siedzeniu wiezie szczeniaczka albo jest policjantem”).

Kobieta przyjemnie się roześmiała, w jej zachowaniu nie było ani śladu lęku ani podejrzliwości. Pokręciła głową.

– Jedzie pan w złym kierunku – odparła z miejscowym akcentem.

Wyciągnęła rękę w stronę, z której przyjechał, i dodała:

– Zresztą to niedaleko.

– Lada moment zacznie sypać śnieg – zauważył Jackson.

Dlaczego nie miała na sobie płaszcza? Czyżby tutaj, w górach, obowiązywał zimny wychów?

Kobieta przez chwilę przypatrywała się niebu, po czym stwierdziła:

– Nie, nie sądzę. Niech się pan nie przejmuje.

Pomachała mu od niechcenia i ruszyła dalej zaskakująco niespiesznym krokiem. Nie mógł za nią podążyć ani samochodem, ani na piechotę; z pewnością wzięłaby go wtedy za psychola. Prawdopodobnie zmierzała do gospodarstwa, które przeoczył. Mogło się znajdować w zagłębieniu terenu albo za grzbietem wzniesienia. Albo było niewidzialne.

– Jak to mówią w tych stronach – powiedział do kierownicy samochodu – „ludzie są dziwne”.

Dzień chylił się ku wieczorowi. Ciekawe, ile czasu musi jeszcze minąć, żeby zimowe słońce wreszcie się poddało. Pewnie zrobi się wtedy ciemno choć oko wykol. Jackson włączył reflektory.

W lusterku wstecznym obserwował idącą kobietę, która malała, malała, aż w końcu znikła w zapadającym zmierzchu. Nie obejrzała się ani razu. Na jej miejscu, gdyby tak jak ona miał na nogach biblioteczne mokasyny, na pewno by się odwrócił.

Był człowiekiem w drodze, człowiekiem, który pragnął wrócić do domu. Liczył się cel, nie podróż. Wszyscy pragnęli wrócić do domu. Wszyscy, wszędzie, zawsze.

Zrobiło się całkiem ciemno. Jackson jechał przed siebie, kolejny biedny wędrowiec. Czy pielgrzymował z tego świata do innego, który dopiero miał nadejść? „Jedzie pan w złym kierunku” – powiedziała. Miała na myśli, że dla niej to zły kierunek. Czy aby na pewno? Może w jej słowach było ukryte przesłanie? Jakiś znak? Może jechał w złym kierunku? Ale dlaczego złym? Ta droga musiała się gdzieś kończyć, choćby tam, gdzie się zaczęła. – Tylko nie to – powiedział na głos. – Byle nie to egzystencjalne gówno. „Chociażbym chodził ciemną doliną…”⁸

W chwili gdy doszedł do wniosku, że na dobre zagubili się w strefie mroku, pokonał grzbiet wzniesienia i dostrzegł światła samochodów połyskujące na biegnącej w dole trasie A1, zagubionej autostradzie, szerokiej, szarej arterii logiki umożliwiającej kierowcom przemieszczanie się z jednego znanego sobie punktu do drugiego. Alleluja!

------------------------------------------------------------------------Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Fragment Ody do słowika Johna Keatsa w przekładzie Zygmunta Kubiaka (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

2. Chodzi o Wickermana (wiklinowego pana), ponadnaturalnych rozmiarów kukłę paloną podczas celtyckiego rytuału związanego z urodzajem. W jej wnętrzu umieszczano żywą ofiarę – człowieka albo zwierzę.

3. (łac.) Witaj i żegnaj zarazem.

4. Ernest Hemingway, Jasne, dobrze oświetlone miejsce w przekładzie Miry Michałowskiej; nada (hiszp.) – nic.

5. (hiszp.) Wszystko i nic; tamże.

6. (łac.) „Ja lękam się Danajów, chociaż niosą dary”; Wergiliusz, Eneida w przekładzie ks. Tadeusza Karyłowskiego.

7. (łac.) Do wielkich osiągnięć przez trudności.

8. Psalm 23, za Biblią Tysiąclecia.

9. Virginia Woolf, Pani Dalloway w przekładzie Krystyny Tarnowskiej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: