Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kiedy Pan Piecho gryzie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kiedy Pan Piecho gryzie - ebook

Dylan Mint ma zespół Tourette’a – jego życie to ciągła walka z niekontrolowanymi tikami, wybuchami i przekleństwami. Kiedy podczas rutynowej kontroli w szpitalu przypadkiem podsłuchuje, że zostało mu zaledwie kilkanaście miesięcy życia, sporządza swoją bucket list – listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią. I choć składa się ona zaledwie z trzech punktów, ich wykonanie wywróci świat nastolatka do góry nogami.

Dylan ochoczo zabiera się do realizacji planu. Po drodze dowie się wiele na swój temat, a inni ludzie zaczną rozumieć jego chorobę i dostrzegą coś więcej za maską niesympatycznego, nieobliczalnego chłopaka…

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-6587-1
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy. Listy

Gdy się dowiedziałem, to pierwszą rzeczą, którą zrobiłem, było wpisanie w Google: „100 rzeczy, które powinieneś zrobić przed śmiercią”.

Internet jest… o kurka! Jak ci ludzie z Google’a zrobili, że to ich cacko śmiga po świecie, że ja pierdziu, przysyłając MNIE, Dylanowi Mintowi, gazyliony informacji? Nikt nie umie odpowiedzieć na to pytanie – na bank, bo sam próbowałem to wyguglać, jakieś sześć razy z rzędu. No więc w internecie nie znajdziecie na ten temat ani słowa. A przynajmniej nic zrozumiałego. Można się wpienić, co nie?

Ale jest coś jeszcze bardziej WPIENIAJĄCEGO, przez duże W i wszystkie pozostałe litery. Kiedy już Google śmignął mi przed nos te wszystkie linki, poczułem się nieźle rozczarowany. Czemu? Ano temu, że było tam w trzy dupy rzeczy, których wcale nie miałem ochoty robić.

I to tak jakby… nigdy.

No bo kto ma ochotę „napisać historię swojego życia”?

Albo „przejechać się po pustyni na wielbłądzie”?

Albo „pójść do sklepu w samej piżamie”?

Serio są na świecie ludzie, których kręcą takie rzeczy?! Bo mnie na pewno nie, tego możecie być pewni.

Trzy najbardziej zakręcone punkty brzmiały:

1. Spróbować skydivingu nago, z kamerą przymocowaną do głowy.

2. Wskoczyć do basenu pełnego fasoli.

3. Uprawiać seks z chłopakiem albo dziewczyną w pociągu.

Każda z tych rzeczy wymaga zrzucenia ciuchów, a ja za Chiny nie pozwolę, żeby ludzie patrzyli sobie do woli na mojego ptaszka. Najbardziej zdziwił mnie numer trzy – przecież łóżko to o wiele wygodniejsze miejsce, żeby sobie pobzykać. W dodatku tym samym pociągiem musiałoby jechać z milion innych ludzi, do pracy czy na zakupy, więc z chwili prywatności raczej nici.

Ktokolwiek stworzył tę listę, chyba sam nigdy nie zamoczył. Krótko mówiąc, informacje wysłane mi przez Google’a były tak od czapy, że nie pozostało mi nic innego, jak tylko wykazać się inicjatywą i stworzyć własną listę. Taką, no wiecie, spersonalizowaną. I przy okazji ograniczyć liczbę punktów – sto to zdecydowanie za dużo. Kiedy miałbym to wszystko zrobić? Na pewno nie w moim stanie. Pogrzało was? Koniec końców poprzestałem na trzech. Trzy to magiczna liczba, a przy okazji mój numer w drużynie piłkarskiej szkoły specjalnej Drumhill. Oczywiście męskiej (drużynie, nie szkole).

Wkuperfranc!

Skłamałem. Niby drobiazg, ale kłamstwo to kłamstwo.

* * *

Pierwsze, co tak naprawdę zrobiłem, kiedy się dowiedziałem, to z całych sił uścisnąłem mamę, a zaraz potem otarłem z jej twarzy łzy. Przez nią miałem słone i klejące się policzki. Nigdy nie mogłem zrozumieć, czemu matki to robią, choć Amir mówił, że jego starsza ma dokładnie tak samo, kiedy ludzie krzyczą za nimi na ulicy „brudasy” albo „czarnuchy”. Tylko że „brudas” i „czarnuch” to jakby przeciwieństwa, więc nie ma bata, żeby Amir i jego mama byli jednym i drugim. Powiedziałem mu o tym, a co! Przy okazji powiedziałem mu też, że ludzie, którzy wykrzykują podłe rzeczy, cierpią na niedożywienie komórek mózgowych i w większości przypadków kończą na socjalu – a w najlepszym razie w sekcji ogrodowej marketu budowlanego lub pchając wózki w Lidlu.

Amir to mój najlepszy kumpel. Wie o mnie wszystko, a ja wiem wszystko o nim. Uczęszcza do Drumhill z powodu problemów umysłowych, których jest tyle, że szkoda czasu wymieniać – powiedzmy tylko, że lubi gapić się tępo w przestrzeń i wydawać z siebie kompletnie odczapiaste dźwięki. Trochę się też ją-ją-jąka. Ogólnie rzecz biorąc, jest nieźle za-za-zakręcony, ale w pozytywnym sensie. Zawarliśmy sekretny pakt, że nigdy nie będziemy używać w stosunku do siebie tych paskudnych wyzwisk, którymi obrzucają nas inni, a już szczególnie tych, których nie lubimy – tych, przez które w gardłach rosną nam gule wielkości chupa chupsów. W pewnym sensie dbamy o siebie nawzajem, bo to właśnie powinni robić najlepsi kumple. I jesteśmy ziomalami, mimo że prawdziwy dom Amira leży pi razy drzwi po drugiej stronie świata. Ale nawet gdyby któregoś dnia musiał tam wrócić, i tak pozostalibyśmy przyjaciółmi, bo mamy coś jakby telepatyczną łączność.

Jeszcze nie gadaliśmy po męsku, kto zajmie moje miejsce, kiedy mnie zabraknie. Są pewne sprawy, o których nie gadamy. Czyja matka najwięcej płacze? Nie no, o tym oczywiście rozmawialiśmy. Zwykle jego.

Och, wkuperfranc po raz drugi!

* * *

No więc jedną z pierwszych rzeczy, jaką tak na serio zrobiłem, kiedy się dowiedziałem, było namacanie mojego kamyka. Długo pocierałem go między kciukiem i pozostałymi palcami. W zasadzie to bardziej kawałek szkła – wyczepiście gładki i tak zielony, że z daleka ktoś mógłby go wziąć za drogocenny szmaragd. Tyle że ludzie nigdy nie wślepiają gał w mój kamyk, bo nie wyciągam go z lewej kieszeni. Dla mnie to naprawdę jest drogocenny szmaragd. Zielony to jakby mój najlepszy kumpel numer dwa. Jasne, raczej z nim nie pogadam, ale za to daje mi poczucie bezpieczeństwa i uspokaja mnie, gdy w mojej dyńce zaczyna się ostra jazda. Ale Amir to wciąż mój najlepszy ludzki kumpel.

I tak sobie pomyślałem, że może nawet pozwolę mu zrobić część rzeczy z mojej listy.Rozdział drugi. Szkoła

Gdy dwunastego sierpnia nadszedł czas powrotu do szkoły, wiedziałem, że będzie to dla mnie potężny problem. A nawet paradoks, czyli coś prawie jak sprzeczność. Kiedy w wakacje miewałem normalne dni, mama mówiła mi rzeczy w rodzaju: „Dylan, idź się pobawić na dworze. Plączesz mi się tylko pod nogami”. Myślałem, że całkiem mi odkorbi, bo miałem szesnaście lat, a wszyscy doskonale wiedzą, że szesnastolatki nie chodzą się „pobawić” – szesnastolatki wyskakują razem na baunsy, bujają się albo czilują. Ponadto – i to też jest PONADTO pisane drukowanymi literami – żebym naprawdę „plątał się pod nogami”, musiałbym być, sam nie wiem, luźnymi sznurowadłami czy kablem od odkurzacza. I za to mama zarobiła srogiego minusa. Niemniej na dużo większego zasłużyła tego ranka, gdy miałem wrócić do szkoły, a ona totalnie namieszała mi w dyńce.

– I co najlepszego zrobiłeś z całym wolnym czasem, jaki miałeś przez te wakacje, Dylan? – zapytała ni z gruchy, ni z pietruchy.

Prężyłem pierś niczym zbuntowany nastoletni kogucik, nie mając bladego pojęcia, o co kaman.

– No? – ponagliła mnie. – No? Ach, już rozumiem. Nie, to nie było pytanie retoryczne.

– No więc… eee…

– Właśnie. Nic.

Nieprawda! Ostro wytężałem czajnik, żeby w Championship Managerze doprowadzić Albion Rovers do finału Ligi Mistrzów – zajęło mi to chrzanione wieki! Ostatecznie przerżnęliśmy trzy do jednego z Herthą Berlin. Co mogę powiedzieć, daliśmy ciała po całości.

– Nie zrobiłeś absolutnie nic, Dylan.

– Ale…

– Przez większość czasu tkwiłeś zamknięty w swoim pokoju. Praktycznie nie wyściubiałeś stamtąd nosa!

– Trochę rozmijasz się z prawdą, mamo.

– Zobaczysz, roztyjesz się przez to wiecznie siedzenie przed komputerem.

– Nie roztyję.

– Roztyjesz.

– Nie wydaje mi się.

– Właśnie tak będzie, Dylan.

– WCALE NIE! – Nie miałem zamiaru krzyczeć, ale nie przepadam za tym uczuciem w bebechu, kiedy ktoś próbuje robić ze mnie durnia. Tak się składa, że przestrzegałem surowej zasady Zero Szamy, kiedy siedziałem przed ekranem, o czym mama nie mogła nic wiedzieć, więc jej gadka o otyłości była zwykłym pitoleniem. – Możesz być pewna, że się nie roztyję.

– A wiesz, na kogo oni zrzucą całą winę?

– Na kogo?

– Oczywiście na mnie. I na ojca, gdyby tu z nami był.

– Ale jacy oni?

– Na przykład nauczyciele. Ludzie ze szpitala, sąsiedzi…

– Mamo, ważę pięćdziesiąt kilo. Muszę przyjmować pozycję krzyża, żeby nie wpadać między szczeble kratek ściekowych.

Mama wzniosła oczy ku niebu.

– Jezu Chryste, a teraz jeszcze bluźni! Wiesz, co grozi za taką blasfemię?

Bla, bla, blasfemia. Mama lubiła posługiwać się wielkimi, odczapiastymi słowami, kiedy przegrywała kłótnię, a koniecznie chciała mi pokazać, że „stare pryki wszystko wiedzą o życiu”. Tak się jednak składa, że znałem to słowo.

– Mamo, nie roztyję się, okej?

– Tak samo myślała mama Tima Thompsona.

– Tim Thompson nie jest otyły.

– Nie? W takim razie powiedz to jego spodniom.

He, he, to się staruszce udał suchar. Lubiłem, kiedy wyłaził z niej totalny komik.

– Trochę tylko wystaje mu brzuch, to wszystko – broniłem go.

Tim Thompson, znany też jako Pączuś. Nie dlatego, że pchał do gęby tony wypieków, ale raczej z powodu olbrzymiego bojlera, okrągłego jak pączek ze śliwką. Pączuś to najniefajniejszy gość w całym Drumhill, jeden z tych dupków, którzy kochają wyzwiska w rodzaju: czarnuch, brudas, przymuł czy świr. Kolejny paradoks (jak sądzę): właśnie wylewam z siebie siedemnaste poty, broniąc gościa, którego nie znoszę. Gdyby Pączuś wyjechał do szkoły w Stanach, nazywaliby go tam szkolnym kretynem lub dupkiem. U nas w Drumhill był po prostu Pączusiem parówą.

– Próbuję ci tylko wbić do głowy, że nie powinieneś całymi dniami przesiadywać w pokoju, Dylan – ciągnęła mama. – To ci nie służy. Nie jest zdrowe.

– Ale też nie robi nikomu krzywdy.

– Spójrz na siebie, jak tam zmarniałeś.

– Zdecydujesz się wreszcie? W jednej chwili jestem spasiony jak wieprz, w następnej chudy jak patyczak. – Czasem matkom potrafi solidnie odkorbić. Nic dziwnego, że ktoś wymyślił cele z miękkimi ścianami.

– Chodziło mi o to, że marniejesz tam umysłowo. Och, wiesz, co mam na myśli.

– Słuchaj, mamo, najchętniej zostałbym tutaj cały dzień i sobie z tobą pogawędził, ale muszę spadać, bo się spóźnię do szkoły.

– No to na co jeszcze czekasz? Przecież to pierwszy dzień! Dobry Boże w niebiosach, co ten chłopak ma w głowie…

Chwyciłem swój nowy plecak.

Prosty i szary.

Bez nazwy.

Bez logo.

Z poszarpanymi, wbijającymi się ramiączkami.

I sztywnym zamkiem.

Szorstki jak stara torba na ziemniaki.

Istny morderca kręgosłupów.

Wszyscy pomyślą, że mam go z Matalana, Primarka albo jakiejś innej paskudnie taniej sieciówki. Mama nie powiedziała mi, skąd go wytrzasnęła. Ja wolałem nie pytać.

Widzicie, byłem jednym z tych kotów, które rozpoczynały każdy rok szkolny od stóp do głów wyposażone w nowy sprzęt. Nigdy nie rozumiałem dlaczego, bo zwykle przyzwyczajałem się do poprzedniego zestawu szmat. Chyba mama chciała w ten sposób pokazać, że wcale nie jesteśmy biedni, nie mamy w domu linoleum, a w kuchennych szafkach nie hula nam wiatr. Problem w tym, że kupowała mi najtańsze badziewie z dolnej półki i w żaden sposób nie dało się tego ukryć. Moje nowe szmaty mówiły więc, że jednak jesteśmy jakby ciut biedni. Nie tak biedni jak dzieciaki z nizin społecznych – no wiecie, te śmierdzące plebsy. One oprócz dziur w portfelach naprawdę nie mają nic. Nigdy nie dostają nowych plecaków, koszulek czy butów. Taka bieda to grzech, a mnie szczerze ich żal.

Mama pomogła mi założyć plecak.

– Pisałaś ostatnio do taty? – zapytałem.

Nie odezwała się słowem.

– Mamo?

– Doskonale cię słyszałam, Dylan.

– Pamiętaj, że tata potrzebuje tych listów.

– Napiszę dziś wieczorem.

– Może zrobimy to razem?

– Zobaczymy – odparła, co oczywiście oznaczało: „Możesz sobie pomarzyć”. – No, młody człowieku. Bo naprawdę się spóźnisz.

– Nie spóźnię.

– I postaraj się zachowywać, okej, Dylan?

– Sì, signora. – To po włosku. Mama lubi, jak mówię w obcych językach.

– No dobrze. To chodź tutaj. – Wyciągnęła do mnie ręce doskonale mi znanym ruchem. Już wiedziałem, co się święci. Zdążyłem się przyzwyczaić. – Spójrz na siebie, jaki ty jesteś przystojny! – „Jaki” w ustach mamy brzmiało bardziej tak: „jaaaaaaaaaki”. I wtedy…

ATAK ŚLUZU!

Rumieńce na twarzy; jednoczesne uderzenie w usta, nos i podbródek. Obrzydliwość to najdelikatniejsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy.

I sól.

Sól.

Sól.

Nie mogłem się już doczekać, kiedy wreszcie wyrosnę ze ślimoków mamy. Z drugiej strony, myślenie o takich sprawach trochę mnie dołowało, a ponoć nie wolno mi być zdołowanym. Więc przestałem o tym myśleć. Tato powiedział mi, że teraz to ja jestem w tym domu facetem, a w moim mniemaniu facet to ktoś, kto się nie smuci – musi być raczej jak Herkules czy Samson (zanim go opitolili na krótko).

– Postaraj się zachowywać, co? – powtórzyła mama.

– Zawsze się staram.

– Kocham cię! – krzyknęła za mną.

Wcisnąłem sobie małżowinę do ucha i robiłem w głowie głośne „Mmmmmmm”, udając, że nie słyszę. Zatrzasnęły się za mną drzwi, a ja wiedziałem, że za dwie minuty mama rozklei się jak chińskie trampki. O tym też wolałem nie myśleć, co jest wyczynem level master, dlatego by zająć czymś makówkę, próbowałem zacisnąć palce na Zielonym w taki sposób, żeby nie dotykały siebie. Pozwoliło mi to zapomnieć o mamie i skupić się „na cukrze, przyprawach i innych lajtowych sprawach”, jak mówi dziecięca rymowanka.

Tylko że za Chiny nie byłem w stanie chwycić Zielonego wszystkimi palcami naraz.

Przeklęte małe palce!

Ktoś wie, jaki z nich pożytek?Rozdział trzeci. List

Grudzień

Siemasz miszczu!

Jak już wstaniesz, bedziesz pewnie zachodzić w baniak, dzie mnie znowu wcięło. Widzisz, miszczu, w woju tak to już jes, że czasem czeba stawić się na zawołanie. A ponieważ muj oddział bierze udział w tajnej misji, tym razem nie mogę nikomu zdradzić, dzie nas zabierają. Mam nadzieje że zrozumiesz, dzieciaku. Nie moge powiedzieć za dużo o tej misji ani o naszych celach, bo to zbyt nie bespieczne. I to nie dla mnie, tylko dla CIEBIE!!!! A najgorsze, że nie chcom nam też powiedzieć, kiedy wracamy do domu. Mam nadzieje, że najdalej w przyszłym roku. Chyba zależy od tego, ilu arabusów będzie sie tam wysadzać i takie tam. Krótko mówionc znaczy to, że teraz ty jesteś facet w tym domu - musisz więc zadbać o jego bespieczeństwo i o mamę. Tylko nie pozwul, żeby ci za bardzo zalazła za tyłek. Cienżko pracuj w tej swojej szkole, i nie daj sobom pomiatać. Pamientasz, co ci staruszek zawsze gadał? Pacz na siebie, nie na innych! Twoja mama muwiła mi, że wyśle do mnie twoje listy, jak coś napiszesz. Wienc jakby co dawaj te listy jej, okej? Tylko ona zna adres bazy, z powoduf bespieczeństwa.

Do zoba niedługo

Kocham, tataRozdział czwarty. Laseczka

Dacie zbożną Barbarę?

Oto przykład cockneyowskiego slangu rymowanego – o tyle dziwny, że sam nie jestem cockneyem. Tak naprawdę te słowa nie opuściły moich ust, tylko je sobie pomyślałem. A pomyślałem sobie w slangu cockneyowskim, ponieważ w rymowanym slangu z Glasgow nic nam się nie rymuje z „wiarą”. Nie wydaje mi się, żeby wielu uczniów mojej szkoły wiedziało cokolwiek o cockneyu. Gdyby tak było, ciągle by się nim posługiwali, a wcale tego nie robią – no i oczywiście wszystkie tępe dzieciaki używałyby na okrągło samego słowa „cockney” i rżały z radości, bo ma w sobie cząstkę „cock”, co po angielsku oznacza ni mniej, ni więcej tylko kutasa. A tak ten slang jest mój i tylko mój, jasne?

No więc, dacie zbożną Barbarę? W drodze do szkoły rzucił mi się na gały Pączuś ze swoimi przydupasami. Widziałem go po raz pierwszy od zakończenia poprzedniego roku szkolnego, choć jakoś wcale nie zdążyłem się stęsknić. Jego bebech kołysał się i podskakiwał, obrośnięty dodatkową warstwą sadła. Może jednak mama miała rację? Założę się, że przez wakacje wciągał lody i smalec nosem. Ta moja matka to cwana sztuka… Ja go widziałem, ale on nie zdążył mnie namierzyć, dlatego wszedłem w tryb ninja i trzymałem bezpieczny dystans. Siedziałem mu na ogonie, śledziłem każdy jego ruch; podsłuchiwałem każdy wybuch śmiechu i każdy wredny komentarz na temat wszystkiego i wszystkich, w tym mojego najlepszego kumpla, Amira. Amir utrzymuje, że Pączuś to taka czarna dziura, co wciągnie każdy pączek w promieniu kilometra. Ach, ten Amir – ten koleś powinien błyszczeć na scenie.

W każdym razie komentarz Pączusia na temat Amira wywołał wstrząsy sejsmiczne.

ALARM WULKANICZNY PIERWSZEGO STOPNIA!

Zaczyna się od Pana Prawego Oka i przenosi na Pana Szczękę, po czym strumień lawy tryska, a Pan Głowa trzęsie się superszybko.

Sru!

Sru!

Sruuu!

Pani Główka kręci się jak wirówka. To jest najgorsze.

Pan Potliwy zjawia się z Panią Paniką i Panem Smrodliwym.

Pan i Pani Oczy chcą z oczodołów wyskoczyć.

Pan Gardło załapał się na tylne siedzenie, a teraz jeszcze on: Pan Przeklęte Drżenie.

(Już wiecie, czemu życie jest pizdą dla Dylana Minta?)

Zaraz za nim nadchodzi Pan Tik. Och, żeby tak skurczysyn znikł…

Te konowały nazywają je tikami. Ja wolę nazwę „wulkany”, bo w mojej głowie są jak megaerupcje.

Główny powód, dla którego nie mam szacunku ulicy.

Nie próbuję ich powstrzymywać – wszyscy łebscy lekarze twierdzą, że nie powinienem. „Pozwól, żeby to z ciebie uszło, Dylan. Niech znajdzie drogę ucieczki”, poradził mi jeden mózgowiec w fartuchu.

Chcę krzyczeć.

Chcę wrzeszczeć.

Chcę się drzeć, zawodzić i wyć.

Tak bardzo, że w środku rozrywa mnie na kawałki.

Dylan, tylko nie wrzeszcz, nie drzyj się i nie wyj.

Nie wołaj za nim: „PĄCZUŚ, TY PASKUDNIE TŁUSTY JEBNIĘTY W CZAPĘ RYJOŻŁOBIE!”.

Cokolwiek zrobisz, nie wykrzykuj tych słów.

Ostatnie, na czym mi teraz zależało, to żeby Pączuś ruszył prosto na mnie i spuścił mi bęcki, a może nawet wypłacił baśkę w środek nosa. Ponieważ mój nos podobał mi się w jednym kawałku, zrobiłem coś przeciwnego, niż radzili mi lekarze: zdusiłem erupcję wulkanu; zatrzymałem całą lawę w środku i zamiast tego uruchomiłem Pana Warkota. Pan Warkot nie jest jednak młodszym bratem Pana Piecha – to raczej taki łagodny miś. Jak silnik samochodowy, który właśnie dogorywa. Przez ułamek sekundy obawiałem się, że Pan Piecho zerwie się ze smyczy. Na szczęście do tego nie doszło, choć było gorąco.

Niech to jebaśka, wyglądało na to, że czekał mnie dziś dłuższy spacerek do szkoły, trasą z daleka od Pączusia i jego kochasiów. Musiałem znaleźć sobie jakieś ustronne miejsce i pocierać Zielonego jak elektryczna froterka, aż z mojego komina uleci ciśnienie. Z mojej prywatnej Etny albo zamku w Edynburgu – niewielu słyszało, że zbudowano go na wygasłym wulkanie. Chyba trzeba mieć specjalną makówkę, by wiedzieć takie rzeczy. W każdym razie jeszcze tego ranka czułem się całkiem okej, a nerwy związane z powrotem do szkoły ustępowały – byłem co najwyżej zdeczka zestresowany – a teraz miałem całkiem mokre ręce i co rusz przełykałem ślinę. Ale nic się jeszcze nie stało, Dylan. Spoko, dasz radę.

Mama też stwierdziła, że kiedy tato wyjeżdżał być bohaterem, to ja przejmowałem w domu rolę mężczyzny i dlatego musiałem zachowywać się jak dorosły. Przez wakacje starałem się to robić, na miarę moich możliwości. Głównie we własnym pokoju. Mimo to czułem się inaczej niż o tej samej porze w zeszłym roku – bardziej pewny siebie, gotowy brać udział w rozmowach, które rok temu mnie przerażały. Gotowy nie dać sobą pomiatać. Świadomość, że jestem teraz facetem – może i szesnastoletnim, ale wciąż z bicepsem i tricepsem – cholernie mi pomagała. Czułem się dużo, dużo lepiej. Wyrywiście z butów lepiej.

A niech mnie, dacie zbożną Barbarę po raz drugi? Nagle namierzyłem w oddali Michelle Malloy. Niosła na ramieniu nowiutką torbę Converse. Totalnie rakietowa sunia, a do tego dwie nogi od tyłka do podłogi – choć jedną miała dłuższą od drugiej. Musiała przez to nosić dwa różne buty, wyższy i niższy. Pewnie robił je dla niej jakiś specjalny macher od małych i dużych laci, bo nigdy nie widziałem takich w sklepach. Nie żeby mnie to cokolwiek obchodziło – ta laseczka była chodzącym seksem na dwóch seksownie nierównych nogach.

Chciałem do niej uderzyć i powiedzieć: „Siemka, malutka! Jak ci minęły wakacje?”. Bałem się jednak, że wyjdzie z tego coś bardziej w stylu: „ALE Z CIEBIE SZMATA, MICHELLE MALLOY, TY KULAWA RURO”. Mając to na względzie, dla naszego obopólnego dobra postanowiłem utrzymywać bezpieczny dystans. Oprócz spartaczonych nóg Michelle Malloy cierpiała też na ZOB (względnie „zjeb”), czyli zaburzenia opozycyjno-buntownicze, co w praktyce oznaczało, że była kompletnie ześwirowaną i bezczelną dziunią, która wściekała się zarówno na nauczycieli, jak i na uczniów, obrzucając ich totalnie wykręconymi przezwiskami. Kolejny dobry powód, by chwilowo trzymać się od niej z daleka. No więc Michelle Malloy była stuprocentowym zjebem – tyle że rakietowo seksownym zjebem na krzywych szczudłach.

Rany broszka, szła w nowych high topach Adidasa, czerwonych jak buty Dorotki z Czarnoksiężnika z Krainy Oz! Ale czad… Na pewno kupiła je specjalnie na pierwszy dzień w szkole. Połączenie czarnych rajstop z miniówką w tym samym kolorze też dawało radę. Trzeba przyznać, że Michelle Malloy umiała się wypindrzyć – nawet Gok Wan miałby do niej ciężki start, bo wyglądała jak jedna z dziewczyn z E4.

Spojrzałem na swoje nowe tenisówki.

Właściwie na coś pomiędzy tenisówkami a klasycznymi męskimi butami.

Plastikowe numery.

Żadnego logo.

Żadnej nazwy.

Żadnego paska.

Wszystkiemu winna matka.

Bez wypasu, bez klasy.

Zło wcielone.

Gówniany styl, gówniany szpan.

Za gównianą mamonę.

W tych betonowych trepach wyglądałem trochę tak, jakbym cierpiał na końską szpotawość stóp. Trzeba uważać, żeby ktoś nie wziął mnie przypadkiem za golfistę. A skoro o golfie mowa, wiecie, co gadają o Michelle Malloy? Że lepiej nie proponować jej wspólnego „zaliczenia dołka”, bo czubkiem wyższego lacia wzbogaci was o całkiem nowy otwór.

Michelle Malloy szła cholernie, cholernie powoli, ale ja śledziłem ją aż do chwili, gdy zniknęła w gmachu szkoły, tuż pod szyldem z napisem: „Szkoła Drumhill”. Wziąwszy głęboki oddech, wszedłem do środka tą samą drogą. Patrzcie tylko na mnie, cwaniaczka, który używa zwrotów takich jak „zaliczanie dołka”, „rakietowa sunia” i „E4”. Normalnie, Pan Pewny Siebie. Amir ze śmiechu padłby trupem, gdyby mnie teraz słyszał. A nie słyszał, ponieważ podwożą go staruszkowie – obawiają się, że w szkolnym autobusie mogłoby go spotkać coś paskudnego ze strony tych wszystkich ludzi, którzy uważają, że miejsce Azjatów jest w Azji. W rezultacie ja też uderzam do szkoły z buta. Przejażdżki autobusem mi nie grożą – tata uważa go za obciachowy. Wiem o tym, bo mówił, że musiałbym być „wieśniakiem o spalonym karku”, żeby nim jeździć. Szczerze mówiąc, kark spaliłem sobie na skwarkę tylko raz, gdy wyjechaliśmy do Torremolinos w Hiszpanii na rodzinne wczasy.

Och, najsłodsza Maryśko! Gdybym teraz wyciągnął rękę, mógłbym musnąć włosy Michelle Malloy, tak blisko siebie szliśmy. Pewnie sprzedałaby mi fangę prosto w gardło czy inne czułe miejsce, ale to w końcu był pierwszy dzień po przerwie wakacyjnej – całkiem nowy rok szkolny. Co się wydarzyło w zeszłym roku, zostawało w zeszłym roku. Wszyscy byliśmy trochę bardziej dorośli, a czy komukolwiek stałaby się krzywda od starego dobrego: „Cześć, słodziutka, fajne masz high topy”?

Aż nagle Michelle Malloy przystanęła.

Szlag! Byłem tuż obok.

Spojrzała na mnie.

Ja spojrzałem na nią i wytrzeszczyłem gały, jakbym ujrzał jakiegoś ducha.

Ona zmrużyła swoje, jakby zamierzała wyrwać temu duchowi śledzionę.

No to niezły przypał.

– Cześć, Michelle. Jak…

– Nawet sobie nie rób nadziei, Mint.

– OKEJ, KULAWA RURO W KAJAKACH.

Dałem nogę, biegnąc szukać Amira.

Przeczuwałem już, że ten rok szkolny będzie zupełnie inny od poprzedniego.Rozdział piąty. Kumple

Zdałem sobie sprawę, że mam w gardle gulę, jakby utknął mi tam megadrops (nie narkotyk), a moja tchawica eksploduje, jeśli spróbuję się odezwać.

Tak chorobliwie miętosiłem w rękach Zielonego, że wkrótce cały był mokry od potu. Nie upaskudziłem go celowo. Po długiej chwili zapluwania się i wrzasku – naprawdę INTENSYWNEGO wrzasku – przygryzłem górną wargę i pomyślałem o moim najlepszym kumplu, Amirze. Zadałem sobie pytanie: „Co ten świr zrobi teraz dla swojego ziomala?”. Ale wkrótce musiałem odepchnąć od siebie te myśli, bo przez nie też wracały problemy z tchawicą.

Nawet nie wiecie, jak bardzo ucieszyła mi się micha, kiedy namierzyłem go w oddali. Oszczędziliśmy sobie pierdół pod tytułem: „Jak ci minęły wakacje?” i zamiast tego przeszliśmy prosto do sedna bycia najlepszymi kumplami.

– Zgadnij, kogo dziś oblukałem.

– A co mnie to obchodzi? – Amir wzruszył ramionami, co robił za każdym razem, gdy coś go bardzo obchodziło.

– Nie zgrywaj się.

– Wcale się nie zgrywam.

– Zgrywasz.

– Nie.

– To może chcesz podpowiedź?

– Chrzanię twoje podpowiedzi – stwierdził Amir, jak zwykle, gdy bardzo zależało mu na wskazówce.

– To najbardziej…

– Nie słucham, nie słucham! – powtarzał, przyciskając dłonie do uszu, jakby w naszym buddystanie – albo innym -stanie gdzieś na wojnie – właśnie eksplodowała bomba. – Nie słucham! – rzucił znowu, po czym ni stąd, ni zowąd zaczął piszczeć jak kot gwałcony grupowo przez stado dingo, czyli takie pokręcone australijskie psy, które najpierw ci wmówią, że są milutkimi zwierzakami domowymi, żeby później pożreć wszystkie dzieci w okolicy. Amir często tak robił, więc go zignorowałem. Zwykle pomagało.

– Nie chrzań, słuchasz.

– Okej, słucham, ale i tak mam to gdzieś.

– Ej, na pewno cię to ciekawi.

– Wcale. – Wydał z siebie kolejny z tych pokręconych dźwięków. Pod jego zrytym beretem kryło się ich całkiem sporo, a ten przypominał ryk krowy, której weterynarz wetknął aż po łokieć łapsko w tyłek. Więc osobiście podziękuję za bycie krową.

– Amir, nie zachowuj się jak przymuł – powiedziałem.

W jednej chwili umilkł.

– Sam jesteś pieprzony przymuł! – burknął.

– Amir, najlepsi kumple nie powinni się wyzywać.

– To nie nazywaj mnie przymułem.

– Chciałem ci tylko powiedzieć, kogo widziałem, kiedy szedłem dzisiaj do szkoły.

– Pewnie i tak nienawidzę tej osoby.

Zapomniałem wam powiedzieć, że Amir nie znosił szkoły – nie budynku, tylko ludzi, którzy się w nim uczyli. W normalnych szkołach wszyscy są podjarani perspektywą powakacyjnych spotkań, bo chcą się pochwalić nowymi ciuchami, opalenizną, poopowiadać o egzotycznych podróżach… Ale nie w naszym buddystanie, o nie – tutaj powroty to istny koszmar. Na widok reszty szkoły siedem tygodni bycia normalnym i robienia odjechanych rzeczy w jednej chwili trafia szlag, bo Drumhill przypomina plan rodem z Gwiezdnych wojen, gdzie banda popaprańców łazi w tę i we w tę, farmazoniąc od rzeczy do innych albo do samych siebie. Amir wyjechał na sześć i pół tygodnia do Pakistanu, więc zacieszałem michę, że znów go widzę. Nawet pomimo tego, że zachowywał się tak, jakby mu odkorbiło.

– Tej osoby na pewno nie nienawidzisz – zapewniłem go.

– Nienawidzę wszystkich.

– Nawet mnie?

Spojrzał w moją stronę i wzruszył lekko ramionami.

– No dobra, może nie wszystkich.

– Może?

– Okej, ciebie nie nienawidzę, Dylan. Zadowolony?

Nic nie mówiąc, wcisnąłem sobie małżowiny do uszu i policzyłem prędziorem do siedemnastu, miętoląc w palcach Zielonego. Nie wiem, czy czułem się w tamtej chwili szczęśliwy. W każdym razie gdy już dotarłem do piętnastu, coś w twarzy Amira się zmieniło, jakby nagle doznał olśnienia.

– Najlepsi kumple, Dylan. – Szturchnął mnie.

Chciałem go obrzucić tymi wszystkimi wyzwiskami, które słyszy z ust innych ludzi, ale ja NIE JESTEM rasistowskim kutafonem. Choć, przyznaję, pokusa była wielka. Musiałem zagryźć zęby i zacisnąć powieki. Amir widział już kilka razy tę minę, dlatego trącił mnie lekko w ramię i powtórzył:

– Najlepsi kumple. – Najwyraźniej nie tak łatwo przystosować się po lecie spędzonym w Pakistanie.

– Uwierz mi, nie nienawidzisz tej osoby.

– Obyś nie miał na myśli Pączusia.

– To nie Pączuś.

– Nienawidzę tego grubego przychlasta.

– Amir, powtarzam: to nie Pączuś.

– Jeśli się do mnie odezwie, przysięgam, że…

– Michelle. Michelle Malloy. – Wystarczył sam dźwięk tego imienia, by Amir stracił wątek. Zamrugał nieprzytomnie.

– Michelle Malloy? – wolał się upewnić.

– We własnej osobie.

– Co robiła?

– Szła.

– Szła? – Mój przyjaciel brzmiał na zdezorientowanego.

– No. Szła. – Pokiwałem głową.

– Ale… normalnie?

– Normalnie jak na Michelle Malloy. Za to w całkiem nowych kiksach.

– Łał!

– Wiesz, co mam na myśli.

– Podwójne łał?

– Zmieniła też stylówę – ciągnąłem.

– Serio?

– No, totalnie. Wygląda teraz jak niezła lala.

– Potrójne łał! Łał, łał, łał! – Amir zaczynał brzmieć jak przestraszony szczeniak. Nic dziwnego, że trafił do tej szkoły. – I co ten kociak miał na sobie?

– High topy Adidasa i małą czarną. Mówię ci, gorąca z niej laseczka.

Amir zrobił w myślach głośne „uuuuuu”, nie dało się tego nie zauważyć.

– Odezwała się do ciebie? – zapytał.

– Hej, nadal mowa o Michelle Malloy. – Postanowiłem nie wspominać o naszej miniwymianie zdań.

– Ach, zapomniałem już, że uważa cię za pałociąga.

– Nieprawda!

– Sama tak po-po-powiedziała.

– W zeszłym roku, a to się nie liczy.

– Więc już nie jesteś pa-pa-pałociągiem?

– Co? Nie, Amir, nie jestem żadnym pałociągiem. Ani nigdy nie byłem.

– W takim razie koniecznie jej to powiedz.

– To jest całkiem nowy rok dla mnie i dla Michelle Malloy, kumasz?

– Eee, daję ci jakieś zero szans – skomentował Amir.

– Jak to, zero?

– Dokładnie tyle. Ze-ze-zero. Nul.

– Mam więcej szans, niż ci się wydaje. Stoi przed tobą całkiem nowy Dylan Mint.

– No wiesz, ona ze swoim kobiecym zapachem i nową stylówą da radę, a ty… – Amir zmierzył mnie wzrokiem. – Tylko na siebie spójrz.

– Co ci nie pasuje?

– Zacznijmy od tych butów.

– Coś z nimi nie tak?

– Wyglądają jak lacie, które chętnie nosiłby mój stary.

To, co właśnie robiliśmy, nazywa się zazwyczaj „darciem z kogoś łacha”, a my lubiliśmy to do tego stopnia, że dopiekaliśmy sobie właściwie bez przerwy. A w każdym razie dość regularnie. Inni wolą określenie „robić sobie z kogoś bekę”.

– Twój stary nosi sandały, biedak nie dałby rady zawiązać sznurówek – odparowałem.

– Przynajmniej mój stary…

– Jesteś fiutkiem.

– Ty jesteś fiutkiem.

– Nie, ty jesteś fiutkiem.

– Nie, ty.

– Ty jesteś fiutkiem.

– Ty jesteś zwiędłym fiutkiem.

– A ty zagrzybionym.

Ucieszyłem się, że w tej samej chwili rozbrzmiał dzwonek, bo nie przychodziły mi już do głowy żadne inne fiutki. Nasze przyjacielskie podśmiechujki sprawiły, że obaj odrobinę bardziej cieszyliśmy się z powrotu do szkoły.Rozdział szósty. Kłamstwa

77 Blair Road

ML5 1QE

12 sierpnia

Kochany tato,

przepraszam, że od maja nic nie pisałem - miałem wakacje i byłem zajęty bujaniem się z kumplami i takimi tam. Później musiałem kupić nowe łachy i to też trwało całą wieczność. Chyba rzeczywiście staję się dorosły, bo jestem coraz bardziej wybredny w kwestii tego, co zakładam do szkoły. Ale o tych szmatach to nie warto gadać, więc zapomnijmy o temacie. Powiedzmy tylko, że przechodzę - „kryzys modowy”. Ten typ z telewizorni, Gok Wan - kojarzysz gościa? - generalnie on mówi, co warto teraz nosić, i zanim zdążysz powiedzieć - „chudy hipster”, wszyscy w mieście ubierają się identyko. Ja wolę mieć własny styl, odróżniać się jakoś od reszty świata. Co nie jest takie łatwe, kiedy nie srasz forsą. No nic, w sumie i tak jestem inny, zawsze to jakaś pociecha. Myślałem ostatnio sporo o dodatkach. Tego słowa też nauczyłem się od Goka.

Można więc powiedzieć, że w moim życiu sporo się dzieje i właśnie dlatego nie dawałem znaku życia. Pewnie mi odpiszesz, że powinienem zwolnić, bardziej uważać i zadbać o siebie, ale właśnie to robię. Serio. Zresztą, mama też ciągle mi o tym przypomina. Czasem płacze. Mnie też się zdarza – nie żebym się strasznie rozklejał, ale tęsknię za tobą. Jak myślisz, kiedy pozwolą ci wrócić? Może na krótką wizytę. Byłoby fajnie, co nie? Muszę kończyć, bo mam na jutro w trzy dupy pracy domowej.

Narazicho!

Dylan Mint xxx

Polizałem kopertę, po czym wręczyłem list mamie.

Okłamałem tatę.

Pracy domowej miałem w sumie niewiele.Rozdział siódmy. Długopis

Mimo że szkoła Drumhill nie była moim ulubionym miejscem na planecie Ziemia, całkiem lubiłem zajęcia z angielskiego. Uczenie się nowych słów to megafrajda. Pięć najlepszych, jakie poznałem w zeszłym roku (uszeregowane – nowe słowo sprzed dwóch lat – malejąco pod względem zarąbistości), to:

5. paradoks

4. struchlały

3. zwyrodnieniowy

2. powściągliwość

1. skaptować

Zajarzyście było móc posłużyć się jednym z takich słów w normalnym zdaniu, ale paradoks (siemasz, ślicznotko) polegał na tym, że większość ludzi ze szkolnego otoczenia nie miała bladego pojęcia, co one oznaczały, więc równie dobrze mógłbym gadać ze ścianą. Chlubnym wyjątkiem wydawała się Michelle Malloy, ponieważ za jej syndromem wrednej małpy krył się mózg nie od parady.

W tym semestrze pierwszym „zadaniem sprawdzającym” na zajęciach pani Seed było napisanie wypracowania o minionych wakacjach. Gdzie byliśmy, co porabialiśmy itepe. Nauczycielka nazywała je „zadaniami sprawdzającymi”, choć wszyscy wiedzieliśmy – a jeśli nie wszyscy, to na pewno ja z Amirem – że nie mają one kompletnie żadnego znaczenia. Pani Seed wyciągała je zwykle z kapelusza, kiedy nie chciało jej się uczyć, czyli wtedy, gdy w poprzedni wieczór strzeliła sobie o jeden baniak wina za dużo. Wypowiadając słowa „zadanie sprawdzające”, robiła to, co uwielbiają robić wszyscy belfrzy, czyli rysowała palcami w powietrzu cudzysłowy – no wiecie, takie totalnie irytujące dwa zajączki. Jakbyśmy potrzebowali przypomnienia, że uczymy się w szkole dla świrów… To zresztą kolejny powód, dla którego pani Seed tak pieczołowicie odgrywała rolę nauczyciela – bała się, że nam pod sufitami puszczą ostatnie tryby. Cóż, w pierwszy dzień nowego semestru Jake McAuley potraktował „zadanie sprawdzające” o wiele zbyt serio, bo obsesyjnie majstrował przy swoim nosie – drapał się po nim i szarpał nim na lewo i prawo. Znak, że dopadła go delira. A jego oddech śmierdział zdechłym kotem.

Zrobiłem dwie rzeczy.

Po pierwsze, wykonałem zadanie pani Seed – napisałem jakieś kompletne bzdety o podróży po Europie z mamą i tatą, o tych wszystkich wyczepistych miejscach i wślepianiu gał w gorące laseczki w kusych łachach. Wspomniałem też, że tato postawił mi w barze w Rzymie moje pierwsze w życiu piwo, bo we Włoszech szesnastolatki mogą je legalnie pić. Następnie opowiedziałem, jak to się udyndaliśmy, co znaczy, że nie byliśmy nastukani w trzy dupy, tylko gdzieś tak w trzydziestu sześciu procentach skuci. Generalnie cała strona ostrej ściemy.

Użyłem następujących wypasionych zwrotów i słów:

– upojenie alkoholowe,

– renesans,

– kulturotwórczy,

– risotto.

Krótko mówiąc, tak skopałem temu zadaniu tyłek, że nie poznawało własnej matki.

Po drugie, z tyłu notesu napisałem coś jeszcze: Wszystkie wdechowe rzeczy, które zamierzam zrobić, zanim się stąd zawinę. Użyłem do tego celu nowego długopisu, czy raczej czterech długopisów – czerwonego, zielonego, czarnego i niebieskiego – przemyślnie ukrytych w pojedynczej plastikowej osłonce. Mówię wam, ten długopis był obłędny, goście z programu Jak zostać milionerem pozabijaliby się, próbując położyć na nim swoje chciwe łapska. Ta perełka jeszcze niedawno zarobiłaby im pierdyliardy papiera, tyle dawała możliwości. Pomagając sobie nową linijką, podkreśliłem tytuł – dwukrotnie, dwoma różnymi kolorami, czarnym i czerwonym. Następne zdanie napisałem na zielono.

Punkt pierwszy: odbyć stosunek seksualny z dziewczyną (najlepiej Michelle Malloy, pod żadnym pozorem nie w pociągu czy dowolnym innym środku transportu. Jeśli to możliwe, do stosunku powinno dojść w jej domu).

Kapitalne małe życzonko. Na dodatek użyłem na określenie bzykania stuprocentowo dorosłego słowa. Założyłem ręce za głowę i odchyliłem się na krześle, jak Tony Soprano, kiedy przechodzi w tryb luzaka. Oczami wyobraźni widziałem, jak posuwam Michelle Malloy. Aż nagle w mojej głowie rozległ się krzyk – jej krzyk, wygadującej różne kosmate rzeczy, jak laseczki w internetach. Rany broszka, niektóre z nich to mają gadane…

Rany dwie broszki! Rozejrzałem się panicznie po klasie, czy przypadkiem nikt nie zauważył, że kołatają mi się po głowie różne śliskie wizje. No bo kto ich tam wie, może mają dar czytania w myślach? Może nawet jedna z tych osób to nowe wcielenie Derrena Browna¹. Tyle że wszystkie osoby, które ewentualnie mógłbym podejrzewać o bycie Derrenem Brownem, chwilowo z uniesionymi kciukami tuliły facjaty do swoich ławek. To właśnie kazała nam robić pani Seed, kiedy nadchodził czas na „refleksję nad szkolną pracą” i „naszym mentalnym środowiskiem”. Jak zgraja przedszkolaków, kładliśmy głowy na ławkach i wystawialiśmy w górę kciuki – miniaturowe antenki. Ponoć pomaga się to zrelaksować i skupić. Pani Seed miewa totalnie odczapiaste pomysły. Czasami traktuje nas jak zbieraninę walniętych w system glonojadów. Nienawidzę tego określenia – tak się składa, że wszyscy go nienawidzimy, bo właśnie pod tą nazwą jesteśmy znani wśród tych, którzy uczęszczają do „normalnych” szkół. Chociaż oni wolą określenie „gównojady”, co w ich ustach brzmi jeszcze gorzej i w dodatku jak groźba. W tym przypadku mogłem się nim jednak posłużyć, bo nie mówiłem niczego na głos.

Michelle Malloy nie trzymała głowy na ławce i nie unosiła kciuków, zapomnijcie. Właśnie tak objawiał się często jej ZOB – na robieniu wszystkiego na opak. Większość belfrów zbywała jej wyskoki milczeniem, ponieważ szczytem ich marzeń był święty spokój. Michelle gapiła się więc w okno, latając gdzieś po wyśnionym na jawie niebie.

Majtała pod ławką nogami, a ja wyobrażałem sobie, że zaciska na mnie te nogi niczym węzeł – no wiecie, jak w zapasach w błocie albo w kisielu.

Ciekawe, czy byłaby wystarczająco giętka…

Wróciłem w moich rozważaniach do wszystkich tych ludzi, którzy uczęszczali do „normalnych” szkół w okolicy. Czy oni często myśleli o dzieciakach z Drumhill? I czy głowy zajmowały im te same sprawy co nam: seks, prochy, muzyka, internetowe porno i fejs?

Prawdopodobnie tak.

Zacząłem się też zastanawiać, czy zapatrzona w okno Michelle Malloy właśnie marzy o zwierzęcej miłości z Dylanem Mintem.

Prawdopodobnie nie.

I czy mój mały był wystarczająco duży, żeby sprostać temu zadaniu.

Prawdopodobnie też nie.

I czy Michelle Malloy przynajmniej raz w życiu myślała o mnie w taki sposób, w jaki ja myślałem teraz o niej.

Prawdopodobnie nie.

Właściwie mógłbym dla niej nie istnieć.

Punkt drugi (zapisany niebieskim atramentem): poruszyć niebo i ziemię, walczyć do ostatniej kropli potu i krwi, żeby mojego najlepszego kumpla Amira nie przezywano z powodu koloru jego skóry. Powstrzymać ludzi przed wyśmiewaniem go tylko dlatego, że pachnie jak wielki gar curry. No i pomóc mu znaleźć nowego najlepszego kumpla.

W punkcie drugim trochę oszukiwałem, bo tak naprawdę zamiast jednej rzeczy do zrobienia, zapisałem trzy. Więc na jakąś minutę położyłem głowę na ławce i uniosłem kciuki, po czym zmodyfikowałem wpis na następujący:

Punkt drugi: sprawić, żeby Amir był szczęśliwym sukinkotem, a nie smutną pi***!

Za nic w świecie nie powiedziałbym mu tego w twarz, ale to szczera prawda: właśnie tym był. Jeszcze raz rozejrzałem się po klasie. Dzielny Amir patrzył wprost na mnie.

Wzrokiem seryjnego mordercy.

Znów to robił, jakby usta wypychał mu ogromny wacek postukujący go rytmicznie w wewnętrzną stronę policzka. Uniosłem brew, jakbym chciał mu przekazać: „Chłopie, potrzebujesz natychmiastowej pomocy, bo już całkiem walnęło ci na dekiel!”. Niektóre żarty Amira były zdrowo porąbane – sprawiał przez nie wrażenie stuprocentowego pogibańca. Wynikało to z jego kondycji psychicznej. Amir kręcił się na szalonej karuzeli zwanej spektrum autystycznym, co oznaczało, że czasem nie do końca ogarniał uczucia innych ludzi i ich granice osobiste. Nigdy nie dotknął moich dzwonków, co to, to nie, ale zdarzało mu się robić naprawdę pokręcone rzeczy – właśnie takie jak udawanie, że ma w ustach olbrzymiego ptaka albo że wylizuje przez palce brzoskwinkę.

Po zapisaniu – na czerwono – punktu trzeciego jeszcze raz wykonałem numer z głową i kciukami, tym razem nakrywając się rękoma, które tworzyły nade mną coś w rodzaju sklepienia jaskini. Moja jaskinia była tak bezpieczna, że słyszałem w niej wyraźnie szum własnego oddechu. Wdech, wydech. Głęboki wdech, jeszcze głębszy wydech. Lekarze mówili mi, że powinienem tak robić, gdy się zestresuję albo zezłoszczę tak bardzo, że mam ochotę przerobić komuś nos na koktajl truskawkowy. Albo kiedy nachodzi mnie ochota na wykrzyczenie czegoś totalnie pogrzanego. W klinice nazywają takie odpały „niestosownymi”. Trzymałem się za głowę tak mocno, że ledwie byłem w stanie nią poruszyć, co miało swoje zalety, bo przynajmniej nie rzucało mną na wszystkie strony jak biodrami Elvisa.

Gdy w końcu uniosłem głowę, wślepiałem się w punkt trzeci tak długo i intensywnie, że litery rozmazały mi się przed oczami. Pewnie rozsądniej byłoby napisać: „biegać po mieście w damskiej bieliźnie” albo „powybijać w szkole wszystkie szyby”. Ze wszystkich celów, jakie sobie postawiłem, najbardziej realny wydawał się pierwszy. Drugi, ten z Amirem, zapowiadał się na nietęgą zagwozdkę, ale to trzeci powodował u mnie największy ból dyńki, bo nie miałem żadnego wpływu na decyzje podejmowane przez wielkie rządy. Co nie znaczyło, że poddam się bez walki. Będę cisnąć niczym chihuahua po espresso. Pokój, ziomy!

Punkt trzeci: ewakuować tatę z wojny, zanim… sami wiecie, co się stanie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: