Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kiedy wolność mówi szeptem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Czerwiec 2015
Ebook
21,25 zł
Audiobook
23,86 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kiedy wolność mówi szeptem - ebook

Jane nie jest wyjątkiem. Jak większość ludzi marzy o życiu, w którym drogę wskazuje serce, a nie cudze aspiracje. Studiuje prawo, pracuje w kancelarii adwokackiej – wszystko po to, by sprostać wymaganiom innych. Jednak wizja poślubienia człowieka, którego nie kocha, przelewa czarę goryczy. Kierowana głosem serca rzuca pracę, pakuje walizkę i wyjeżdża. Nawet nie przypuszcza, że jej decyzja stanie się początkiem reakcji łańcuchowej, która wyciągnie na światło dzienne długo skrywane tajemnice.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-416-1
Rozmiar pliku: 758 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Jeśli ktoś mi powie, że życie pisze przewidywalne scenariusze, uśmiechnę się, ale mu nie przytaknę. Jeśli zaś uzbrojony w przysłowie będzie mnie przekonywał, że człowiek jest kowalem własnego losu i poprzez podjęte decyzje rzeźbi drogę, po której się porusza, zgodzę się z nim. Jednak, skinąwszy głową, podkreślę, że nawet najlepszemu rzemieślnikowi młot może wyślizgnąć się z ręki. Poza tym konsystencja życia uparcie stoi w szeregu niewiadomych i lekkomyślnym posunięciem byłoby przyrównanie jej do gęstości rozgrzanego metalu. A jeśli ktoś mi zarzuci, że walczę ze starożytnym porzekadłem, wyprowadzę go z błędu. Jestem architektem swojego losu, ale wykuwam życie ze świadomością, że istnieje siła wyższa, która ozdabia moje dzieło własnymi ornamentami. Czasami jej wpływ jest niewielki, ale bywają chwile, w których warunkuje moje istnienie, chroniąc przed zbyt silnym uderzeniem młota.

Tamtego wieczoru moje życie łudząco przypominało napompowany balonik, który z niebezpieczną prędkością zbliża się do ostrza szpilki. Bezsilność nie pozwoliła mi nadawać kształtu mijającym sekundom. Nie miałam na nic wpływu. Mogłam tylko czekać — na śmierć albo na cud.

Rozdział 1

Wszystko zaczęło się w dniu, kiedy Chris zostawił mi wiadomość na sekretarce z dość oficjalnym zawiadomieniem, że nasz ślub powinien odbyć się jeszcze w tym miesiącu. Odsłuchałam ją kilkadziesiąt razy w obawie, że mój słuch szwankuje, ale spokojny głos Chrisa jednoznacznie wyrażał intencje właściciela:

Witaj, kochanie. Rozmawiałem dzisiaj z Billem Hermanem. Zaproponował, że wyprawi nam przyjęcie weselne w swoim pałacu. Oczywiście od razu się zgodziłem. Sama wiesz, że takim ludziom się nie odmawia. Uzgodniłem z Laurą, że koniec sierpnia byłby idealnym terminem na ślub. Zdaję sobie sprawę, że to za niecały miesiąc, ale mamy wystarczająco dużo czasu na załatwienie niezbędnych formalności. Resztę szczegółów omówimy po moim powrocie do Chicago. Pozdrawiam.

Siedziałam w fotelu i przez dłuższą chwilę tępo wpatrywałam się w telefon. Pierwsza myśl była równie absurdalna, co sama wiadomość: „Powinnam zacząć szukać sukni?”. Druga myśl była odrobinę trzeźwiejsza: „Jestem w ukrytej kamerze?”. Dopiero kiedy przeszukałam całe biuro, a zamiast kamery znalazłam niedojedzonego bajgla, przyszła pora na trzecią myśl: „Kurwa mać!”.

Ostrość tych słów powinien dodatkowo podkreślić fakt, że prawie nigdy nie przeklinałam. Brzydkie słowa wymykały się z moich ust sporadycznie, a w dziewięciu na dziesięć przypadków następowało to akurat wtedy, gdy spóźniona do pracy, przetrząsałam szufladę pełną nieposegregowanych skarpetek, szukając dwóch identycznych sztuk.

Gwałtownie podniosłam się z fotela. Podeszłam do stolika z napojami i nalałam wody do szklanki. Wciąż słyszałam strzępki wiadomości: Uzgodniłem z Laurą, że koniec sierpnia byłby idealnym terminem na ślub.

— Laurą… — mruknęłam pod nosem.

Nienawidziłam, kiedy Chris zwracał się do mojej matki po imieniu, ale jakiekolwiek słowa protestu łudząco przypominały walkę z wiatrakami, bo LAURZE to nie przeszkadzało (żeby nie powiedzieć pochlebiało). Pamiętałam jej reakcję na wieść, że Christopher Davis zaprosił mnie na kolację: „To wspaniały mężczyzna! Słyszałam, że ojciec przekazał mu wszystkie inwestycje. Jesteś prawdziwą szczęściarą!”. Nie byłam pewna, czy bardziej ucieszył mnie pochlebny ton mamy, czy fakt, że jestem „prawdziwą szczęściarą”.

Upiłam łyk wody, starając się zrozumieć, jak do tego wszystkiego doszło. Znałam Chrisa od roku. Byliśmy całkiem zgraną parą, chociaż żadne z nas nie usychało z miłości do drugiego. To nie był sekret, ale z niewiadomych przyczyn nigdy nie mówiliśmy o tym głośno. Lubiłam jego towarzystwo. Potrafił być szarmancki i zabawny. Kobiety często rzucały mu ukradkowe spojrzenia, a ja do tej pory zastanawiam się, czy to bardziej zasługa jego urody, czy dobrze skrojonego garnituru.

Nigdy nie rozmawialiśmy o ślubie. Nie dziwiło mnie to, bo byłam święcie przekonana, że w najbliższym czasie nic podobnego nam nie grozi, a ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam, to oświadczyny nagrane na sekretarce, w których zamiast tradycyjnego pytania, usłyszę, jak przyszły pan młody podaje czas i miejsce ceremonii.

— To jakiś koszmar — westchnęłam.

Wślizgnęłam się do małej łazienki, odkręciłam kurek z zimną wodą i przemyłam twarz. Spojrzałam w duże, owalne lustro. Nic się nie zmieniło: kasztanowe włosy, zielone oczy i cztery ledwo widoczne piegi, niesymetrycznie rozsypane po nosie. Od lat wyglądałam tak samo. Jak to określiła Liz: „figura modelki i fryzura godna potomka Einsteina”. Już się przyzwyczaiłam, że większość grzebieni po zetknięciu z moimi włosami, traci ponad połowę zębów, a ubrania bardzo rzadko są dopasowane.

Weszłam z powrotem do pokoju i z niechęcią spojrzałam na półki, uginające się pod ciężarem prawniczej literatury. Codziennie powtarzałam sobie, że już niedługo moje życie się zmieni. Jeszcze tylko rok, pocieszałam się w myślach, niecały rok. Za jakieś trzysta trzydzieści dni odbiorę dyplom ukończenia prawa na Uniwersytecie w Chicago. Dla moich rówieśników taki kawałek papieru był powodem do dumy, paszportem do świata pieniędzy i prestiżu. Dla mnie był jedynie niezbędnym wymogiem do noszenia nazwiska Darley.

Pamiętam, jak oznajmiłam rodzicom, że nie zamierzam studiować prawa. Jedno spojrzenie w rozwścieczone oczy matki uświadomiło mi, że wszelkie przejawy buntu będą tłumione w zalążku. I tak było. Na czwartym roku studiów rozpoczęłam pracę w kancelarii adwokackiej Laury Darley. Minął rok, a ja byłam pewna, że na świecie nie ma osoby, która sięgałaby po kodeks cywilny z równym obrzydzeniem co ja.

Poczułam, że w małym pokoju zaczyna brakować powietrza. „Muszę się stąd wydostać — pomyślałam. — Natychmiast!”. Chwyciłam torebkę i pośpiesznie opuściłam biuro. Na korytarzu zobaczyłam mnóstwo znajomych twarzy. Wszyscy będą przekonani, że idę do biblioteki uniwersyteckiej. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, że gdy tylko opuszczę mury kancelarii, prawo przestanie dla mnie istnieć (przynajmniej w sensie zawodowym). Zahaczę o swoje mieszkanie, zamienię znienawidzony kostium i białą, sztywną koszulę na wygodne dżinsy i bawełniany podkoszulek, a potem wsiądę na motor i pojadę do Skylight robić to, co naprawdę kocham.

* * *

Dotarłam do Skylight rozczochrana bardziej niż zwykle. Tutaj nikt nie patrzył ze zdumieniem na włosy, których nie sposób ujarzmić, i luźne ubranie wolne od markowych znaczków. Nikogo nie dziwiły zaczerwienione oczy, które wyglądały tak jakbym właśnie wróciła z alkoholowej libacji. Za każdym razem potykałam się o wystający próg, chociaż chwilę wcześniej pamiętałam, żeby podnieść nogę wyżej niż zwykle. Nawet mój szef — Felix Zigger przestał sobie strzępić język i widocznie zaakceptował fakt, że w przypadku niektórych ludzi roztargnienie jest chorobą nieuleczalną.

Pamiętam, że tamtego dnia, wchodząc do biura, zastałam go przy ekspresie do kawy. Nie zdziwiło mnie to, gdyż Felix wlewał w siebie dziennie litry tego czarnego płynu — oczywiście z dużą ilością cukru. Delikatny promyk słońca, buszujący w jego lekko pofalowanych włosach, podkreślał ich srebrzysty odcień. Gdyby nie surowość, jaką nadawały mu elegancki garnitur i starannie zawiązany krawat, swym wyglądem przypominałby starszego pana, który rozdaje dzieciom cukierki.

— Dzień dobry, Feliksie.

Na jego twarzy pojawił się ciepły uśmiech.

— Witaj, Jane.

Nie mogłam się powstrzymać i głośno ziewnęłam. Od kiedy prowadziłam podwójne życie, czyli od dobrych pięciu lat, nie miałam wiele czasu na sen.

Felix podał mi kubek z kawą i spojrzał na mnie uważnie.

— Przyjdź do mojego gabinetu. Chciałbym zamienić z tobą słówko.

Dawniej, gdy Felix mówił tak do mnie na powitanie, psychicznie nastawiałam się na długie, pouczające kazanie, którego treść można było zawrzeć w jednym zdaniu: „Jane, takie życie cię wykończy”. Może miał rację, ale gdybym wyrzekła się tej części siebie, moja dusza natychmiast pogrążyłaby się w letargu. „To się niedługo skończy” — uspokajałam go, a Felix tylko uśmiechał się blado, jakby intensywny kolor nadziei płowiał z każdym dniem.

W jego gabinecie zawsze panował porządek, co w moim przypadku było niewykonalne. Kremowy odcień ścian, na których dumnie wisiały obrazy nikomu nieznanych artystów, doskonale współgrał z meblami w kolorze gorzkiej czekolady. Półki uginały się pod ciężarem grubych książek, które — o zgrozo — ułożone były alfabetycznie, według nazwisk autorów. Katalogi z ofertami tworzyły idealny wachlarz, a fotografie upchnięte w ozdobne ramki stały równiutko niczym szereg żołnierzy. Zdawać by się mogło, że nawet w akwarium panował taki sam ład, a każde ze stworzeń wędrowało po ściśle ustalonych ścieżkach. Najbardziej jednak bawiło mnie to, że ołówki zawsze były naostrzone i ułożone na biurku według twardości. Rozbrajała mnie ta jego dokładność i skrupulatność. To jedne z cech, które potrafiłam tylko podziwiać u innych, gdyż mnie samej ich bez wątpienia brakowało.

— Dzwonił do mnie wczoraj George Spencer — zakomunikował, kładąc szczególny nacisk na dwa ostatnie słowa.

Patrzyłam na niego szeroko otwartymi oczyma, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałam. George Spencer był nie tylko jednym z najbogatszych ludzi w Chicago, ale także właścicielem nowo wzniesionego wieżowca, tuż przy jeziorze Michigan.

— Chyba nie chcesz powiedzieć, że… Felix, czy on…

Tylko tyle zdołałam z siebie wydusić. Za to mój szef nie wydawał się zdumiony całą sytuacją. Spokojnie rozsiadł się w fotelu i popijał zaparzoną kawę.

— Chciał, żebyśmy zajęli się wystrojem Deaklana. To ten nowy wieżowiec.

Jego słowa brzmiały tak naturalnie, jakbyśmy codziennie dostawali takie zamówienia, podczas gdy ja nie mogłam uwierzyć, że Felix z nim rozmawiał!

— Pomyślałem sobie, że razem z Markiem powinniście się tym zająć — stwierdził i upił kolejny łyk kawy.

Stałam jak figura woskowa wykradziona z muzeum Madame Tussaud. Całkowicie mnie zaskoczył tą wiadomością. Poczułam, jak ogarnia mnie radosna euforia, którą już po chwili stłumiły nasuwające się nie wiadomo skąd wątpliwości.

— Felix, doceniam to, że pomyślałeś o mnie, ale nie wydaje mi się, żeby moje pomysły spodobały się Spencerowi. Mamy całkowicie inne spojrzenie na sztukę. Jestem pewna, że on szuka czegoś konserwatywnego i eleganckiego, a wszystkie moje projekty dalece od tego odbiegają.

Felix tylko uniósł brwi i wskazał ręką fotel. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że w dalszym ciągu stoję i trzymam w dłoni kubek z kawą, w której nawet nie zanurzyłam ust.

Siadłam bezradnie w fotelu i unikałam wzroku szefa, oglądając ściany, jakby miało się na nich pojawić coś niezwykle interesującego. Nie wiem, ile myśli przelatywało mi wtedy przez głowę. Wiem tylko, że wszystkie były do siebie podobne i każda utwierdzała mnie w przekonaniu, że nie nadaję się do tego przedsięwzięcia. Felix był jednak człowiekiem, którego natura obdarzyła niewyczerpującymi się pokładami cierpliwości.

— Jane… — Pochylił się nad biurkiem i spojrzał mi w oczy. — Deaklan potrzebuje niebanalnego wystroju. Znam cię od dawna i wiem, że jeśli tylko włożysz w coś całe serce, potrafisz wykreować niesamowite rzeczy. Wiesz, jak nadać wytworom swej wyobraźni niepowtarzalny kształt. Jeśli ktoś podoła temu zadaniu, to właśnie ty.

W chwilach takich jak ta, jego niebywały upór i pewność siebie doprowadzały mnie do białej gorączki.

— Mówisz to takim głosem, jakbyś chciał przekonać małe dziecko, że jazda na rowerze bez bocznych kółek wcale nie jest taka straszna — wyznałam lekko urażona. — Tylko że ja panicznie boję się upadku, a ten byłby wyjątkowo bolesny, gdybym się zgodziła! — Poczułam, że powoli odzyskuję grunt pod nogami. — Zrozum, nie nadaję się do tego! I byłabym ci wdzięczna, gdybyś wbił to sobie…

Nie dokończyłam. Osłupiałam, gdy Felix wybuchnął głośnym śmiechem. Siedziałam na fotelu i patrzyłam, jak mój szef za wszelką cenę stara się stłumić chichot.

— Doprawdy nie pojmuję, co cię tak bawi! — fuknęłam.

Miałam ochotę odesłać go do diabła, ale coś mnie powstrzymało. Być może to zasługa kilku niespodziewanych słów, które padły z jego ust.

— Uwierz wreszcie w siebie — powiedział, uśmiechając się łagodnie. — Poza tym zawsze tak marudzisz, a później odnosisz sukces.

Pomyślałam, że po prostu chce przekupić mnie kilkoma trafnie dobranymi komplementami, jednak po dłuższym zastanowieniu doszłam do wniosku, że rzeczywiście tak było. Zawsze gdy miałam jakieś opory przed podjęciem kolejnego wyzwania, na mej drodze pojawiał się Felix i zachęcał do rzucenia się w twórczy wir. Był dla mnie jak Anioł Stróż, który nieustannie pomaga rozplątywać zawiłą ścieżkę życia. Przygarnął mnie pod swoje skrzydła na długo przed tym, zanim ukończyłam architekturę wnętrz. Początkowo obserwowałam, jak pracuje, później pomagałam w doborze kolorów, mebli i ozdobnych drobiazgów. Kiedy w końcu otrzymałam dyplom, Felix pozwolił mi puścić wodze fantazji i przelewać na papier obrazy wnętrz, jakie widziałam oczyma wyobraźni. Pokazał mi, jak wiele szczęścia może dać sama możliwość rozpostarcia skrzydeł.

— W porządku — powiedziałam. — Zrobię to.

Felix uśmiechnął się lekko.

— Nie miałem co do tego wątpliwości.

* * *

Upływ czasu dostrzegłam dopiero wtedy, gdy słońce powoli chowało się za linią horyzontu. Rzuciło na pożegnanie kilka leniwych promieni, aż w końcu zniknęło, pozostawiając po sobie jedynie jasnoróżową poświatę.

Zaśmiałam się, gdy ogarnęłam wzrokiem rozgardiasz, jaki panował na biurku. Tego dnia pracowałam wyjątkowo intensywnie. Projekty dla państwa Ferguson były gotowe i tylko czekały na realizację, w hotelu Felicity prace powoli dobiegały końca, a Donald Richards był zachwycony pomysłem na wystrój jego letniej rezydencji. Mimo że wszystko szło zgodnie z planem, jedna myśl nie dawała mi spokoju — krótka wiadomość nagrana na automatycznej sekretarce.

Zostałam w biurze dłużej niż zwykle. Wyglądałam przez okno i błądziłam wzrokiem po nocnej panoramie miasta. O tej porze Chicago potrafiło mnie uwieść szybciej niż niejeden mężczyzna. Niebo okryło się czarną peleryną, na której światła miast haftowały swe wieczorne wzory. Brud przykryty ciemnością stawał się niewidoczny dla oczu, a dźwięk klaksonów i piski opon mieszały się ze śmiechem przechodniów. Kochałam to miasto. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Później wszystko potoczyło się bardzo szybko. Gdy opuszczałam biuro, była w nim tylko Susan. Rzuciła mi kilka ciepłych słów na pożegnanie i ponownie zajęła się ścieraniem kurzu, którego nikt inny nie dostrzegał.

Wyszłam na zewnątrz i wzięłam głęboki oddech. Chłodny powiew wiatru delikatnie musnął moją skórę i niemal natychmiast rozpoczął wieczorne igraszki z kosmykami potarganych włosów. Ruszyłam w stronę motoru, jednak myślami odpłynęłam już daleko od miejsca, w którym obecnie znajdowało się moje ciało. Nie miałam zamiaru rozmyślać o zdarzeniach mijającego dnia. Jedyne czego tak naprawdę pragnęłam, to oddać się bez reszty teraźniejszości i poprosić chwilę szaleństwa o jeden niezobowiązujący taniec. Tego wieczoru postanowiłam zrobić dokładnie to, na co miałam ochotę — pozwolić, aby uwodziła mnie niewidzialna magia, jaka spowijała ulice Chicago. Zapięłam czarną skórzaną kurtkę i przekręciłam kluczyk. Warkot odpalanego motoru natychmiast zgrał się z melodią, którą nuciło miasto.

Mknęłam przed siebie, zwinnie przeciskając się pomiędzy samochodami. Zerknęłam na licznik. Wskazówka znajomym ruchem przesuwała się coraz bardziej w prawo. Uwielbiałam późnymi godzinami błądzić po ulicach i czuć pod skórą wiatr. Kochałam te chwile, gdy rozpływało się przede mną powietrze, a droga zdawała się zwężać. Oddech stawał się nierówny, a puls przyśpieszony. No i to mocniejsze bicie serca!

Z utęsknieniem czekałam na tę chwilę, jednak coś nie pozwalało mi się nią w pełni rozkoszować. Byłam niespokojna. Żołądek kurczył się niebezpiecznie, zupełnie jak na pierwszym egzaminie. Tylko że tym razem w głowie, zamiast treści przepisów prawnych, brzęczały słowa Chrisa: Resztę szczegółów omówimy po moim powrocie. „Na przykład oświadczyny” — pomyślałam z ironią.

Przemknęłam przez kolejne skrzyżowanie i odbiłam na lewy pas. Dodałam gazu i mocniej zacisnęłam palce na kierownicy.

Żyłam jak zlepek dwóch osób i w dodatku żadna z nich nie była w pełni szczęśliwa. Na siłę wydłużałam dzień, ciągle dokądś biegłam, ale kiedy wieczorami opadałam na łóżko, złudzenia znikały, a ja po raz kolejny lądowałam w martwym punkcie.

Zagryzłam dolną wargę, próbując opanować łzy. „Dłużej nie mogę tego ciągnąć — pomyślałam z goryczą — muszę znaleźć swoje miejsce na ziemi. Będę szczęśliwa!”.

Pamiętam to dokładnie. Powtórzyłam to zdanie kilka razy, tak jakby od tego zależało, czy w to uwierzę, czy nie. Uwierzyłam.

Ulica była prawie pusta, a przede mną błyszczało zielone światło. W tym samym momencie usłyszałam pisk opon i przeraźliwy krzyk. Przeszył mnie potworny ból — i to była ostatnia rzecz, jaką zapamiętałam.

Rozdział 2

Oślepiło mnie jasne światło wdzierające się wprost do mych oczu. Odruchowo przymknęłam powieki, ale nawet one nie chroniły dostatecznie przed rażącym blaskiem. Usiłowałam zasłonić oczy dłońmi, jednak gdy je uniosłam, poczułam rozrywający ból w obu ramionach. Z mojego gardła wydobyło się coś, co przypominało żałosny skowyt.

— Jane!

Poznałam ją po perfumach. Elizabeth od zawsze ich używała. Poczułam, jak mocno chwyta mnie za rękę, co wywołało kolejny jęk.

— Przepraszam, Jane, ale tak się o ciebie martwiłam. Myślałam, że zwariuję! — wyznała drżącym głosem, nie puszczając mojej dłoni.

— Liz… Gdzie ja jestem?

Powoli rozchyliłam powieki. Miałam wrażenie, że pulsujący ból miażdży mi czaszkę. Z trudem przekręciłam głowę i nieprzytomnie spojrzałam na siostrę: włosy w kolorze dojrzałego zboża i duże niebieskie oczy. Wyglądałaby jak anioł, gdyby na jej twarzy nie malowały się wyraźne oznaki zmęczenia. Podejrzewałam, że od dłuższego czasu zbywała sen nadmierną ilością kofeiny.

— Proszę, powiedz mi, co się stało.

Liz przygryzała dolną wargę i nerwowym ruchem odgarnęła mi włosy z czoła. Sekundy mijały, a brak odpowiedzi tylko zwiększał moje rozdrażnienie.

— Przestań! Jestem pewna, że żaden włos nie spada mi już na twarz! — warknęłam i nie zważając na dokuczliwy ból, odepchnęłam jej rękę. — Możesz mi wytłumaczyć, co tu się dzieje?!

Elizabeth odwróciła wzrok, pośpiesznie zasłaniając dłonią usta. Parę razy pokiwała przecząco głową i ukradkiem otarła łzę, która balansowała na krawędzi powieki.

Zachowanie Liz zaczynało mnie niepokoić. Zdążyłam się zorientować, że leżę w szpitalu, z podłączoną kroplówką i jakąś rurką przy twarzy. Białe ściany ozdobione były jedynie pustką. Na półce obok mojego łóżka stał ogromny bukiet czerwonych róż. Przeszło mi przez myśl, że ktoś musiał je tu niedawno przynieść, bo intensywny zapach roznosił się po całym pokoju.

Liz w dalszym ciągu nie wypowiedziała ani słowa. Westchnęłam i zamknęłam oczy. Nienawidziłam szpitali. Już samo przebywanie w tym miejscu przyprawiało mnie o mdłości. Zapach, jaki unosił się w gęstym powietrzu, natychmiast wywabiał z twarzy naturalny odcień. Tutaj ludzie przepełnieni bólem przechadzali się po korytarzach, trzymając pod rękę własne cierpienie. Prywatna rozpacz, jaką tłumili w sercach, wiedziała, że nie mają w sobie dostatecznie dużo siły, by wypędzić ją ze swego życia. Chociaż tym, którzy nie stracili nadziei, podobno się to udawało.

— Muszę wiedzieć, dlaczego tu jestem — powiedziałam błagalnie.

Liz spojrzała mi prosto w oczy i po chwili wybuchnęła płaczem. Szlochała tak głośno, że do pokoju wpadła pielęgniarka.

— Proszę pani, proszę się uspokoić — poprosiła pulchna Murzynka i otoczyła Liz ramieniem. — Czy wszystko w porządku?

Elizabeth wolno pokiwała głową i z powrotem usiadła na krześle. Pielęgniarka przeniosła wzrok z zapłakanej Liz na mnie.

— Widzę, że wreszcie zdecydowała się pani powrócić do świata żywych — oznajmiła, rozciągając mocno umalowane usta w szerokim uśmiechu.

Zaczęła coś regulować przy stojącej obok maszynie. Sprawiała wrażenie kobiety, która z pewnością przeżyła pół wieku, ale los ociągał się z wydrążeniem na jej twarzy kolejnych zmarszczek. Czarne jak smoła włosy kontrastowały ze śnieżnobiałym uniformem.

— Lekarz lada chwila tu przyjdzie. Jak się pani czuje? — zapytała, po czym pochyliła się nad łóżkiem i odgarnęła mi z czoła nieistniejące włosy.

Powoli traciłam cierpliwość. Wzięłam głęboki oddech i resztkami samokontroli starałam się opanować emocje. Nie do końca mi się to udało.

— A jak mam się czuć? — Czułam drżenie napiętych nerwów. — Może ktoś wreszcie mi powie, co się tu, do cholery, dzieje?!

— Chyba nigdy nie przestanie mnie pani zaskakiwać — odezwał się męski głos.

Moim oczom ukazał się młody mężczyzna, który ni stąd, ni zowąd zjawił się przy łóżku.

— Molly, pan Jones wypytuje się o ciebie od samego rana. Podobno obiecałaś, że za niego wyjdziesz, więc mogłabyś do niego zajrzeć chociaż na chwilę.

Murzynka zaśmiała się gardłowo i złapała się pod boki.

— Och, Colin, ale z ciebie gamoń! Gdybym nie kochała cię jak syna, już dawno bym cię udusiła. — Poklepała go przyjaźnie po ramieniu. — Jesteś pewien, że nie będę tu na razie potrzebna?

— Z tego, co widzę i słyszę, pani Darley odzyskuje siły w zaskakująco szybkim tempie — odparł, uśmiechając się do mnie szeroko.

Przeszło mi przez myśl, że jestem w domu wariatów. Colin był przeraźliwie chudy, jego fartuch od dawna nie miał styczności z żelazkiem, a burza loków utwierdzała tylko w przekonaniu, że chłopak za młodu zbyt natarczywie wkładał palce do kontaktu. Całość akcentowały przekrzywione okulary z grubymi, czarnymi oprawkami. Wyglądał jak szaleniec, który dopiero co uciekł z jakiegoś tajnego laboratorium, a nie jak lekarz, który miał ratować ludzkie życie.

Przechyliłam głowę i spojrzałam na Elizabeth. Wszystko wskazywało na to, że udało jej się uspokoić, bo twarz, po której jeszcze przed chwilą płynęły łzy, teraz rozpromieniał uśmiech.

— Jane, wybacz mi, ale nie mogłam się powstrzymać — powiedziała przepraszającym tonem. — Doktor Fletcher wprawdzie uspokajał nas, że jesteś silna i wrócisz do zdrowia, ale… — urwała i spuściła wzrok.

Spojrzałam na Colina. Siedział obok łóżka i przeglądał jakieś papiery. Po pewnym czasie odłożył je na bok i dotknął dłonią mojego czoła.

— Pani siostra to prawdziwy skarb. Bardzo się o panią bała — powiedział. — Tydzień temu miała pani poważny wypadek. Samochód z dużą prędkością uderzył w pani motor. Świadkowie zastanawiali się, czy dzwonić po karetkę, czy od razu do domu pogrzebowego, bo wyglądało to naprawdę koszmarnie. Muszę przyznać, że pani motor to istny dżentelmen, bo oddał za panią życie.

Czułam, jak oczy rozszerzają mi się ze zdumienia, ale nie zdołałam wydusić z siebie ani jednego słowa.

— Nie owijając zbytnio w bawełnę — kontynuował Colin — przeleciała pani parę metrów w powietrzu, wylądowała na głowie i na tydzień zapadła w śpiączkę. Widocznie postanowiła pani odpocząć po tak wyczerpujących akrobacjach.

Sprawiał wrażenie rozbawionego całą opowieścią. Nie mogłam uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałam. Sytuacja mnie chyba przerosła. Lekarz, który wyglądem przypomina psychopatę, opowiada mi, że najzwyczajniej w świecie próbowałam swych sił w lataniu bez skrzydeł i huknęłam głową o beton, po czym postanowiłam odłączyć się na tydzień od świata. Do niedawna byłam przekonana, że nic już mnie w życiu nie zdziwi, a tu proszę. Z przerażeniem w oczach spojrzałam na siostrę, ale ona tylko się uśmiechnęła, jakby doskonale wiedziała, co mnie gnębi.

— Pójdę zadzwonić do domu — oznajmiła Liz.

Pogłaskała mnie po policzku, a potem udała się w kierunku drzwi. W tej samej chwili do sali wszedł Felix. Ulga, jaką wówczas poczułam, była tak wielka, że straciłam resztki sił. W duchu zaczęłam dziękować Bogu za to, że nie zostałam sama z doktorem-szaleńcem.

* * *

Minuty kolejnych dni upływały powoli, jednak niewiele różniły się od tych sprzed dwudziestu czterech godzin. Codziennie przychodzili do mnie ludzie z bukietami kwiatów, przez co sala, w której przebywałam, zaczęła przypominać małą kwiaciarnię. Każdy życzył powrotu do zdrowia, zadawał te same pytania, na które bardzo grzecznie i wytrwale odpowiadałam, a na pożegnanie rzucał parę ciepłych słów.

Z tego, co mówili wszyscy dookoła, to nie ja, lecz kierowca samochodu spowodował wypadek, bo „kretyn” przejechał na czerwonym świetle.

Liz codziennie przynosiła mi czekoladki w kształcie zwierzątek, co mnie niezwykle cieszyło. Oczywiście nie obyło się bez kazań w stylu: „Powinnaś dziękować Bogu, że ten samochód ci nogi nie zmiażdżył!”, ale smak mlecznej czekolady wynagradzał karcący ton siostry.

Na mamie także się nie zawiodłam. Wpadła do pokoju jak wichura i obrzuciła mnie lawiną pytań, z których wszystkie zmierzały do jednego: „Skąd wzięłaś motor?”. Minęło sporo czasu, zanim dotarło do niej, że był moją własnością. Gdy w końcu przycichł krzyk, gniew i zgorszenie, dostałam oficjalny i dożywotni zakaz dotykania motorów. Nawet nie próbowałam się z nią spierać. Czasami po prostu przychodził taki moment, że należało komuś ustąpić, i ten bez wątpienia do takich należał.

Jak na mój gust, Colin przychodził o wiele częściej niż było to konieczne, bo czułam się już znacznie lepiej, ale ku własnemu zaskoczeniu zauważyłam, że jego wizyty zawsze poprawiały mi samopoczucie. Molly także nie była gorsza. Codziennie rano przynosiła stos kolorowych gazet i czytała o wszystkich pikantnych aferach osnuwających Hollywood.

— Nie uwierzysz! — wykrzyknęła któregoś dnia, pochłaniając kolejne wersy jakiegoś artykułu. — Angelina Jolie ukradła Brada Pitta!

Uniosłam pytająco brwi.

— Kto to jest Brad Pitt?

Molly siedziała przez chwilę z otwartymi ustami i przyglądała mi się z niedowierzaniem. Następnego dnia zamiast gazet przyniosła warcaby.

Pewnego ranka otworzyłam oczy, z których już na dzień dobry wystrzeliły dwie ogniste kule. Tkwił we mnie nieuzasadniony gniew. Spojrzałam na wazon, w którym stały jasnoróżowe tulipany. Najchętniej cisnęłabym nim o ścianę, a później patrzyła, jak rozpada się na tysiąc drobnych kawałków. Niektóre przedmioty tak mają, że pod wpływem uderzenia o coś twardszego pękają albo odkształcają się bezpowrotnie. Z moją głową było podobnie. Chociaż po zetknięciu z asfaltem nie przeobraziła się w dwie półkule połączone mózgiem, miałam wrażenie, że zaszła w niej jakaś nieodwracalna zmiana.

Przypomniałam sobie dzień, w którym zostałam zahipnotyzowana. Miałam wtedy siedem lat i udawałam poszukiwacza skarbów, który odnalazł naszyjnik z magicznym kamieniem. Niestety, na wisiorku ciążyła straszna klątwa, więc postanowiłam go ukryć. Jak się później okazało, wykonałam zadanie ze zdumiewającą rzetelnością, bo pomimo usilnych starań nie byłam w stanie sobie przypomnieć, gdzie go schowałam. Kiedy mama zorientowała się, że jej brylant przepadł, wpadła w szał. Jeszcze tego samego dnia zaprowadziła mnie do starszej pani o spiczastym nosie i trójkątnych okularach. Leżałam na ciemnobrązowej, skórzanej kanapie. Pani machała mi przed oczami miedzianą monetą, zawieszoną na sznurku, a ja czułam, że z każdym kolejnym wahnięciem ogarnia mnie coraz większa senność. Walczyłam z ciężkimi powiekami, ale po pewnym czasie pozorne zmęczenie przejęło nade mną kontrolę. Zamknęłam oczy, tracąc kontakt z rzeczywistością. Nie wiem, co się wtedy ze mną działo. Jedyne, co pamiętam, to głośne klaśnięcie w dłonie. I wtedy się obudziłam.

Teraz czułam się podobnie, z tą różnicą, że całe moje dotychczasowe życie wydawało się sennym majakiem, z którego wyrwał mnie nieoczekiwany splot okoliczności, nazywany wypadkiem. Niespodziewanie zdałam sobie sprawę, jak niewiele brakowało, a straciłabym dosłownie wszystko. Nigdy wcześniej nie dopuszczałam do siebie myśli, że śmierć zechce tak wcześnie zastukać do moich drzwi. Nie byłam gotowa, żeby wpuścić ją do środka, ale czy człowiek kiedykolwiek odważy się nacisnąć klamkę?

Na moich ustach pojawił się uśmiech pełen goryczy. Moje życie przypominało skrupulatny wykres, przedstawiający zależność drogi od czasu, po którym posłusznie kroczyłam. Być może nie byłoby w tym nic przerażającego, gdyby nie fakt, że to ktoś inny wykonał rysunek. Ja dostałam gotowy wzór, który podobno sprawdzał się w najbardziej zawiłych meandrach ludzkiego losu, przeświadczona, że to najlepszy ze wszystkich scenariuszy. Ale teraz, stojąc na tym wykresie, po przebyciu zaplanowanej drogi s w określonym czasie t, zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno tak jest.

Tego samego dnia przyszedł Chris. Usiadł na krześle obok łóżka, ujął moją dłoń i delikatnie ją pocałował.

— Jak się czujesz?

— Lepiej — odparłam, siląc się na uśmiech.

— Dobrze, że wracasz do zdrowia — powiedział, z wyraźną ulgą w głosie. — Ślub za niecałe dwa tygodnie. Do tego czasu nie powinno zostać śladu po wypadku.

Poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku.

— Tak szybko?

— Nie widzę powodu, żebyśmy mieli to odkładać — powiedział lekkim tonem. — Wiem, że jesteś troszkę zdezorientowana, ale to minie, zobaczysz.

— Chris…

— Odpocznij. — Pogłaskał mnie po policzku, po czym wstał i zapiął marynarkę. — Muszę wracać do pracy.

Wszystko już było zaplanowane. Suknia — wybrana przez mamę, uszyta według wymiarów Liz — tylko czekała na przymiarkę. Rozesłano zaproszenia, wybrano kwiaty i prezenty, zamówiono orkiestrę. A ja czułam się jak widz na sztuce, w której gram główną rolę. Stałam z boku i w milczeniu obserwowałam, jak kończą się jedne akty i zaczynają następne. Niebawem przedstawienie się skończy. Kurtyna opadnie, rozlegną się oklaski, a potem usatysfakcjonowani goście pójdą do domu. Zostanę zupełnie sama, trzymając w dłoniach scenariusz swojego życia — mokry od łez, których przecież nie powinno w nim być.

Każdy szczegół ceremonii przygotowano z nadzwyczajną starannością. Chyba nikt nie przypuszczał, że znajdzie się ktoś, kto zechce urwać wszystkie dopięte guziki.

* * *

— Gdzie on się podziewa? — zapytałam bardziej samą siebie niż siedzącego przy moim łóżku Colina.

Chris miał mnie odebrać ze szpitala pół godziny temu, a każda sekunda oczekiwania wydłużała się w nieskończoność. Wskazówki zegara leniwie przesuwały się do przodu i chwilami zastanawiałam się, co jest ciekawsze: błądzenie za nimi wzrokiem czy gapienie się w sufit.

Już drugi tydzień tkwiłam w szpitalnej piżamie, otoczona podejrzanymi urządzeniami. Znałam na pamięć każdy zakamarek mojego niewielkiego pokoju, który pomimo dobrych chęci projektantów nie sprawiał, że czułam się jak w domu.

— Och… Nie wytrzymam tu ani chwili dłużej! — jęknęłam. — Możesz mi podać moją torbę? Powinna być w tamtej szafce.

Colin widocznie porzucił już wszelkie próby przekonania mnie, że wcześniejsze wyjście ze szpitala nie jest dobrym pomysłem, bo w odpowiedzi tylko westchnął i zaczął szukać walizki.

Podnosząc się z łóżka, odniosłam wrażenie, że moje ciało jest z gumy. Każda kończyna rządziła się własnymi prawami i bynajmniej nie zamierzała mnie słuchać. Wymachiwałam nogami na wszystkie strony, usiłując wyzwolić się ze szponów pościeli.

— Do jasnej cholery! — mruknęłam rozdrażniona.

Colin nie ukrywał rozbawienia, gdy zobaczył, jak bezskutecznie miotam się na łóżku.

— Spokojnie. Tylko tak nie wierzgaj. — Ściągnął ze mnie nieszczęsną kołdrę i pomógł mi wstać. — Nadal uważam, że jeszcze przez parę dni powinnaś zostać w szpitalu. Tak na wszelki wypadek, aż nie będziemy mieć stuprocentowej pewności, że…

— Colin, daj spokój! — Wzięłam od niego torbę i zaczęłam opróżniać niewielką szufladę. — Martwisz się o mnie bardziej niż moja siostra, a byłam przekonana, że już osiągnęła apogeum troski. Przecież widzisz, że już nic mi nie dolega. Nawet moja głowa sprawuje się wzorowo.

Nie wiedzieć dlaczego Colin zaśmiał się półgłosem. Odwróciłam się i spojrzałam na niego pytająco.

— Zdradź mi, proszę, co cię tak bawi?

Colin wyglądał tak, jakby przed sekundą usłyszał bardzo dobry dowcip. Podszedł do mnie i ujął moją twarz w dłonie.

— Jane… — zaczął łagodnym tonem. — Twoja głowa nigdy nie będzie sprawować się wzorowo, jeśli będziesz podsuwać jej takie pomysły jak do tej pory.

Gdy to powiedział, kąciki jego ust lekko drgnęły, a po chwili na jego twarzy znów zagościł szeroki uśmiech. Starałam się udawać urażoną jego słowami, ale nie wytrzymałam, widząc, że Colin także z trudem zachowuje powagę.

— Coś w tym jest. — Zaśmiałam się cicho.

Doskonale wiedziałam, że jakaś cząstka mojego umysłu za wszelką cenę starała się funkcjonować wbrew wszelkim prawom logiki.

— Jesteś po prostu wyjątkowa w niezwykle… wyjątkowy sposób — oznajmił, wsuwając dłonie do kieszeni fartucha.

— Chyba jednak z moją głową nie jest w porządku, bo odniosłam wrażenie, że usłyszałam komplement — zauważyłam rozbawiona. — Ale i tak tu dłużej nie zabawię — dodałam natychmiast.

Colin przeczesał dłonią swoje potargane włosy i otworzył walizkę.

— Skoro nie dam rady przekonać cię, żebyś zaczęła kierować się rozumem, przynajmniej pomogę ci się spakować — powiedział odrobinę zrezygnowany. — Chociaż nie ukrywam, że lepiej by było, gdybyś została tu jeszcze przez…

Nie dokończył. Spojrzał w moją stronę i pokiwał głową. Być może dopiero teraz zdał sobie sprawę, że żadne słowa nie miały tak potężnej mocy, żeby nakłonić mnie do spędzenia kolejnej nocy w tym przygnębiającym miejscu.

— No dobrze, już o tym nie wspomnę.

Miałam ochotę mu powiedzieć, że po raz setny mnie o tym zapewnia, ale w porę zdążyłam się pohamować. „Bądź miła — powtarzałam sobie w myślach. — Zwariowałabyś, gdyby nie ten, w pewnym sensie nawet sympatyczny, natręt”.

Uśmiechnęłam się do swoich myśli. Pośpiesznie zapakowałam stertę książek, którą przyniosła mi Liz, i nagle zamarłam.

— O nie… — jęknęłam.

— Co się stało?

— Nie mam tu ubrania na zmianę! — Usiadłam bezradnie na łóżku. — Przecież nie wyjdę stąd w piżamie!

Colin wydawał się szczerze zdumiony.

— Myślałem, że poczekasz na Chrisa.

— Pewnie wypadło mu coś ważnego. — Rozejrzałam się po sali w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć za odzież. — Pożyczysz mi swój płaszcz?

Spojrzeliśmy na siebie. Zastanawiałam się, które z nas jest bardziej zaskoczone moją prośbą. Colin otworzył szeroko usta i najwyraźniej usiłował coś powiedzieć, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Przeszło mi przez myśl, że teraz pewnie dołoży wszelkich starań, żeby nie wypisano mnie ze szpitala, bo zachowuję się jak wariatka. Z drugiej jednak strony — co miałam do stracenia?

— Colin… — zaczęłam trochę nieśmiało.

Natychmiast pożałowałam, że nie wykorzystałam jego chwilowego zamroczenia i nie zaczęłam uciekać. Bądź co bądź, dokładnie takiej reakcji powinnam się spodziewać.

— Zwariowałaś?!

Jego wrzask obiegł chyba każdy zakamarek budynku. Bez wątpienia był wściekły. Podejrzewam, że wówczas po raz pierwszy postanowiłam postąpić rozważnie. Należało jak najszybciej załagodzić sytuację.

— Colin, zrozumiem, jeśli odmówisz… — Starałam się nie okazywać tego, jak bardzo mi zależało, żeby mimo wszystko nie odmówił.

— Jane, odbiło ci?! Oczywiście, że nie dam ci mojego płaszcza! — Niezadowolony zmarszczył czoło. — Okazuje się, że uderzyłaś się w głowę mocniej, niż przypuszczałem.

Wpatrywał się we mnie tak, jakbym za chwilę miała zrobić coś jeszcze głupszego. Cóż… Miał rację…

— Pożyczę coś od Molly — zakomunikowałam dobitnie. — Nie będę tu ślęczeć ani chwili dłużej!

Niewiele brakowało, a pokazałabym mu język. W pośpiechu zasunęłam walizkę i postawiłam ją na podłodze, tuż obok moich drżących nóg. Jeśli chcą mnie tu zatrzymać, to będą musieli przywiązać mnie do łóżka! Rzadko kiedy zdobywałam się na taką stanowczość, ale mogłabym przysiąc, że tamtego dnia w moich żyłach zamiast krwi płynęła czysta determinacja.

— Molly, proszę, przemów jej do rozsądku — powiedział błagalnie Colin.

Odwróciłam się gwałtownie i ujrzałam Molly opartą o drzwi. Nie miałam pojęcia, jak długo tam stała, ale przyglądała nam się z wyraźnym zaciekawieniem. Milczenie przedłużało się, a jedyny odgłos, jaki docierał do mych uszu, to głośne bicie mojego serca. Molly lustrowała nas wzrokiem, aż w końcu całkowicie skupiła uwagę na mojej osobie.

— Nie sądzę, żebyśmy nosiły ten sam rozmiar, ale może da się coś zrobić. — Była poważna, ale odniosłam wrażenie, że w jej głębokim głosie rozbrzmiewała nutka rozbawienia.

Odetchnęłam z ulgą. Zdałam sobie sprawę, że przez cały czas tej wzrokowej konfrontacji wstrzymywałam oddech. Widocznie w pewnych sytuacjach człowiek zwyczajnie może zapomnieć o tym, jak bardzo potrzebuje powietrza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: