Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kiedy wszystkie dziewczyny odejdą - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kiedy wszystkie dziewczyny odejdą - ebook

Charlotte i Jocelyn to siostry i zupełne przeciwieństwa. Charlotte – ostrożna i odpowiedzialna, nie ma ochoty na przygody, zwłaszcza po bolesnym rozstaniu z narzeczonym. Jocelyn – szalona i pełna pomysłów, zawsze gotowa na ryzykowne eskapady. Ale nigdy nie przepadłaby bez słowa, tak jak teraz...
Czy to nagłe zniknięcie ma coś wspólnego ze śmiercią jednej z czterech jej przyjaciółek? Policja twierdzi, że kobieta popełniła samobójstwo, lecz Charlotte w to nie wierzy. Poznaje Maxa Cutlera, rozwiedzionego, wypalonego byłego policyjnego profilera, który stawia pierwsze kroki jako prywatny detektyw. Razem postanawiają szukać prawdy, która okaże się jeszcze bardziej szokująca i niebezpieczna…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6295-6
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Zabójca czeka cierpliwie, aż ofiara wyjdzie z leśnej chaty.

Bo przecież nie ma pośpiechu. Czekanie pozwala rozkoszować się smakiem zemsty.

W sumie to całkiem przyjemne, tak sobie czekać, z omszałym pniem za plecami, ze strzelbą pod ręką. Koniec lata w górach Cascades to cudowna pora roku. Fakt, turyści tłoczą się na wąskich górskich drogach i zatrzymują na każdym zakręcie, żeby pstrykać zdjęcia. Zostawiają po sobie sterty śmieci na polanach piknikowych. Ale wraz z nadejściem jesieni uciekną, wypłoszą ich pierwsze burze, wichury i ulewy. A w zimie, kiedy spadnie śnieg, drogi stają się nieprzejezdne.

Teraz jednak ciepły wiaterek kołysze gałęziami, niesie zapach drzew i roślinności rozkoszującej się krótkim górskim latem.

Przyszedł czas, żeby pomyśleć o przeszłości, o wszystkich niesprawiedliwościach, za którymi stoi mężczyzna w leśnej chacie. Podczas wstępnych przygotowań pojawiały się wątpliwości, czy kiedy przyjdzie co do czego, nie zadrży ręka. Ale nie, nie było obaw, była tylko pewność.

Drzwi chaty otwierają się i Gordon Greenslade wychodzi na werandę. Zawsze był przystojny i nawet starzał się pięknie. Jego włosy mieniły się srebrzyście, nie straszyły ponurą siwizną. Nadal był szczupły i zwinny, wiek tylko nieznacznie złagodził ostre rysy.

Trzyma w ręku kubek z kawą. Zabójca rozpoznaje ten kubek. Stary, ręcznie zrobiony i malowany. Jak wszystko w leśnej chacie, jest zużyty i wypłowiały.

W dzisiejszych czasach Greenslade korzystał z chaty, żeby polować i łowić, i żeby odpocząć od stresów związanych z pozycją najważniejszego mieszkańca miasteczka. Stał na czele firmy, która była drugim co do wielkości pracodawcą w Loring; przez ostatnich kilka lat palmę pierwszeństwa dzierżył miejscowy college. Co ważniejsze, miał w kieszeni lokalnych polityków, władze uczelni i kilku przedstawicieli w kongresie stanowym. Jeśli wierzyć plotkom, miał też haki na co najmniej jednego senatora.

Wszyscy w Loring szanowali Gordona Greenslade’a, a niejeden był jego dłużnikiem. Był wyniosły, zadufany w sobie – filar lokalnej społeczności, ale tak naprawdę nikt go nie lubił. Zabawne będzie obserwować, ile autentycznego wysiłku policja włoży w poszukiwanie mordercy.

Zabójca wychodzi na polanę przed chatą. Musi upłynąć dłuższa chwila, zanim Gordon zda sobie sprawę, że ma towarzystwo. Jest zaskoczony, ale szybko bierze się w garść i zdziwienie przeradza się w irytację.

– Co ty tu robisz? – pyta.

Zabójca nie zawraca sobie głowy odpowiedzią. Jakby nie było, sprawa jest raczej jasna.

Greenslade za późno orientuje się, że lufa jest skierowana w niego. Na jego twarzy malują się gniew i strach.

Chce uciec do chaty, w której pewnie ma broń, ale nie jest dość szybki. Kula trafia go w pierś.

Strzał w głowę byłby za prosty, bo wówczas śmierć nastąpiłaby natychmiast, a wtedy zabójca nie mógłby patrzeć, jak jego ofiara się wykrwawia. Nie byłoby czasu, by Greenslade zrozumiał, że tu chodzi o zemstę.

Śmierć Gordona Greenslade’a trafiła na pierwsze strony lokalnej gazety „Loring Herald”. Tej rewelacji towarzyszył autentyczny szok – jakby nie było, Greenslade był najgrubszą rybą w miasteczku – ale nie autentyczny żal. Mimo to wszyscy zadbali, by okazać zmarłemu należny szacunek, bo śmierć Gordona Greenslade’a nie zmieniła niczego w miejscowych układach ekonomiczno-politycznych. Rodzina Greenslade’ów nadal była drugim co do wielkości pracodawcą w Loring i pociągała za sznurki we władzach college’u, czyli głównego miejsca zatrudnienia mieszkańców. Miasto istniało tylko dzięki Greenslade’om.

Policjanci zrobili, co do nich należało, przeprowadzili dochodzenie, ale ostatecznie doszli do wniosku, o który chodziło zabójcy: Gordon Greenslade zginął przypadkowo, od zabłąkanej kuli myśliwego, który być może nawet nie zdawał sobie sprawy, że kogoś zabił. W każdym razie było mało prawdopodobne, że uda się poznać tożsamość sprawcy.

Wszyscy mieszkańcy tych okolic wiedzieli, ze góry są bardzo niebezpieczne. Jesienią potoki wzbierają do niebezpiecznych poziomów, porywają nieszczęśników, którzy nierozważnie zbliżyli się do brzegu. Lawiny błotne blokowały drogi. Wichury obalały drzewa, które spadały na samochody. A zimą co roku lawiny śnieżne pozbawiały życia kilku narciarzy i snowboardzistów. Latem zaś niejeden wędrowiec znikał bez śladu w rozpadlinach i wąwozach.

A do wypadków podczas polowań dochodziło przez cały rok.Rozdział 2

…i wtedy go zabiłam.

Ethel Deeping podniosła wzrok znad kartek pamiętnika. Uśmiechała się dumnie; najwyraźniej czekała na aplauz publiczności.

W pierwszej chwili pozostałych członków kółka literackiego Opisz Swoje Życie z wrażenia zamurowało.

A potem przez salę przemknęły pomruki dezaprobaty, które wkrótce wezbrały do rozmiarów świętego oburzenia.

– Nie możesz tego umieścić we wspomnieniach – orzekła Hazel Williams z ostatniego rzędu i uderzyła laską o podłogę, żeby podkreślić wagę swoich słów. – Mamy spisywać historię naszego życia, a nie bajki. Ci od fikcji spotykają się w środy wieczorem.

– Tak jest – poparł ją Bob Perkins. – To mają być wspomnienia. Musisz przestrzegać zasad. Jak chcesz pisać kryminały, dołącz do innej grupy.

Ethel zmrużyła oczy.

– To są moje wspomnienia i będę je opowiadała tak, jak mi się żywnie podoba.

Charlotte Sawyer, która siedziała na przodzie małej salki, uniosła rękę, prosząc o ciszę. Gniewne pomruki ustały. Wszyscy patrzyli na nią.

Była zdecydowanie najmłodszą osobą w grupie. Czwartkowe popołudniowe zajęcia Opisz Swoje Życie cieszyły się sporą popularnością wśród pensjonariuszy osiedla Deszczowe Ogrody. Był to jeden z pierwszych kursów, które zorganizowała jako dyrektorka do spraw edukacyjno-społecznych. Pracowała tu od roku, gdy, po kolejnych nudnych posadach w Portland w stanie Oregon, posłuchała rady przyrodniej siostry i przeniosła się do Seattle. Natychmiast znalazła tę posadę i pięć minut po tym, jak objęła nowe stanowisko, wiedziała już, że znalazła swoje miejsce na ziemi.

Organizowanie warsztatów, kursów, szkoleń i wieczorków towarzyskich w osiedlu Deszczowe Ogrody dla osób starszych to nie to samo co pełna blichtru praca jej przyrodniej siostry, Jocelyn, która pracowała w fundacji znanego biznesmena. Jej zadaniem było pozyskiwanie środków i dlatego często podróżowała w egzotyczne zakątki świata i obracała się wśród znanych i bogatych – wszystko po to, żeby ich namówić do wpłaty na rzecz fundacji. Mimo to Charlotte nie zamieniłaby się z nią miejscami. Żadna praca do tej pory nie sprawiała jej tyle satysfakcji.

Jedyny – niestety, niemały – minus jej posady to fakt, że w drodze do biura przechodziła koło tablicy pamiątkowej w holu. Niemal każdego tygodnia pojawiało się na niej nowe nazwisko. Ze względu na swoje stanowisko znała właściwie wszystkich pensjonariuszy; często także utrzymywała kontakty z ich rodzinami.

Podczas roku w osiedlu Deszczowe Ogrody uczestniczyła w większej ilości pogrzebów niż większość ludzi przez całe życie. I niepostrzeżenie zaczęło się zmieniać jej podejście do śmierci.

Powoli do niej docierało, że zanim zjawiła się w Deszczowych Ogrodach, żyła głównie przyszłością. Jako mała dziewczynka czekała wiecznie na święta, wakacje i urodziny i przede wszystkim na to, że w końcu dorośnie. Kiedy już do tego doszło, okazało się, że dorosłość wcale nie jest taka fajna, jak sądziła. Co gorsza, przyszłość zdawała się boleśnie nieprzewidywalna.

W osiedlu Deszczowe Ogrody zrozumiała w końcu, że bez względu na wiek, ilekroć spoglądasz wstecz, wydaje ci się, że twoje życie trwało zaledwie chwilę. Przeszłości nie sposób zmienić, przyszłość jest nieznana. Od pensjonariuszy Deszczowych Ogrodów uczyła się, że tajemnica szczęśliwego życia to umieć żyć tu i teraz.

Uśmiechnęła się ciepło do Ethel Deeping i pozostałych.

– Ethel zauważyła coś bardzo ważnego – zaczęła. – Może opowiadać swoją historię, jak jej się żywnie podoba. I jest niezaprzeczalnym faktem, że było wielu bardzo znanych autorów pamiętników, którzy, żeby ująć to delikatnie, nieco koloryzowali swoje wspomnienia.

– Żeby były ciekawsze – dopowiedziała Ethel.

– Ale tak nie można! – zagrzmiał Ted Hagstrom.

Ted, emerytowany inżynier, zawsze skrupulatnie przestrzegał zasad.

Kolejna fala gniewnych pomruków. Charlotte znowu poprosiła o ciszę.

– Zanim skrytykujemy pracę Ethel, zapytajmy ją, dlaczego w tak niekonwencjonalny sposób zakończyła rozdział poświęcony jej małżeństwu – zaczęła. – Ethel?

Ethel się rozpromieniła.

– Bo tak jest ciekawiej.

– To fakt – przyznała Charlotte. – Ale czy to pasuje do tego wszystkiego, co od ciebie wiemy o twoim mężu? Dałaś nam jasno do zrozumienia, że pan Deeping był wspaniałym mężem i filarem lokalnej społeczności. Wspominałaś, że regularnie uczęszczał do kościoła, że służył w wojsku i że wszyscy go lubili.

– I dobrze grał w golfa – dodała Ethel.

– No właśnie. – Charlotte odchrząknęła.

– Bardzo był przystojny w mundurze. – Ethel mruknęła znacząco. – Nigdy nie odrzucaj faceta w mundurze. Bo wiesz, tak właśnie go poznałam. Byliśmy oboje w wojsku. Ja byłam pielęgniarką. Odeszłam, żeby po ślubie zająć się dziećmi.

– Tak, mówiłaś. Podkreślałaś też, że po jego śmierci było ci ciężko wychować dwoje dzieci i wiązać koniec z końcem.

– Tak było.

– Może więc, mimo uczucia do męża, w głębi duszy masz do niego żal, że osierocił ciebie i dzieci? – podsunęła delikatnie Charlotte.

– Cóż, po jego śmierci rzeczywiście niełatwo było związać koniec z końcem – przyznała Ethel. – Ale daliśmy radę. – Rozpromieniła się. – Nie wiem, czy wiecie, ale mój syn jest lekarzem. A córka prawniczką.

– Tak, jakieś dwadzieścia czy trzydzieści razy wspominałaś, że twoim dzieciom się udało – prychnęła Hazel Williams. Nie starała się nawet ukryć wrogości.

Hazel Williams wychowała troje dzieci, ale w jej wspomnieniach pojawiała się tylko dwójka – córka nauczycielka i syn robotnik budowlany. Choć skrupulatnie odnotowała narodziny drugiego syna na rodzinnym drzewie genealogicznym, nie wspominała o nim ani słowem. Każda rodzina ma swoje tajemnice, pomyślała Charlotte. Niepisaną zasadą tego kursu było założenie, że każdy uczestnik ma prawo do tajemnic. Nikomu nie wolno węszyć w cudzym życiu.

– Chciałam tylko powiedzieć, że po śmierci Harolda dobrze sobie radziliśmy – zauważyła Ethel.

– To chyba jasne – wtrąciła Charlotte. Chciała zmienić temat. – To nie lada osiągnięcie wychować samodzielnie dwoje dzieci i jednocześnie pracować na pełen etat. Możesz być z siebie dumna.

Stan Barlow żachnął się.

– Dlaczego wszyscy uważają to za nie lada osiągnięcie, gdy kobieta sama wychowuje dzieci? Kiedy to samo robi mężczyzna, nikt tego nie zauważa.

Mildred Hamilton, która siedziała przed Stanem, odwróciła się do niego.

– Nie znam żadnego mężczyzny, który sam wychowywał dzieci. Wszyscy znani mi faceci, których żony umarły albo od nich odeszły, znaleźli sobie nowe partnerki w ciągu pół roku. Jak ty.

Stan poczerwieniał. Miał na koncie trzy małżeństwa.

– Ja tylko zadałem logiczne pytanie – mruknął.

– Chyba zbaczamy z tematu – zauważyła Charlotte. Wstała i znacząco spojrzała na wielki ścienny zegar. W osiedlu Deszczowe Ogrody wszystkie zegary miały duże, czytelne cyferblaty. – Zajęcia dobiegają już końca, zaraz zaczyna się happy hour w sali kominkowej. Zadanie na przyszły tydzień – wspomnienie na temat: moja pierwsza praca.

Większość pamiętnikarzy wstała z trudem, zabrała laski i chodziki i żwawo opuszczała salę. Happy hour to kolejna atrakcja, którą wprowadziła Charlotte. Zarząd ośrodka początkowo odnosił się do pomysłu sceptycznie, ale Charlotte trafnie zauważyła, że część rezydentów i tak wypija co wieczór lampkę wina w zaciszu swego apartamentu. Przekonała szefa, ze wspólna happy hour to lepsze rozwiązanie. Po pierwsze, stwarzało kolejną okazję do spotkań towarzyskich w grupie społecznej mocno zagrożonej samotnością, po drugie – było bezpieczniejsze niż picie do lustra.

Pomysł spotkał się z tak entuzjastycznym przyjęciem, że Charlotte była święcie przekonana, że rezydenci zbuntują się, gdyby nagle z niego zrezygnowano. Mało jednak prawdopodobne, żeby wykreślono akurat tę pozycję z grafika zajęć, bo okazało się, że wieczorek z winem ma dodatkową zaletę. Codzienna lampka alkoholu okazała się nie lata atutem na mocno konkurencyjnym rynku ośrodków dla seniorów.

Ethel poczekała, aż wszyscy wyjdą, a potem wstała, chwyciła poręcz chodzika i przeszyła Charlotte przenikliwym spojrzeniem.

– Nadal uważam, że zabójstwo Harolda to najlepsze zakończenie – obstawała przy swoim. – Bardziej dramatyczne. Tak jak ta sytuacja, kiedy narzeczony zostawił cię przed ołtarzem.

Charlotte starała się za bardzo nie krzywić.

– Drastyczne, a jakże – mruknęła. – Ale pamiętaj, piszesz dla dzieci, wnuków, prawnuków. Te wspomnienia staną się częścią rodzinnej historii, będą przechodzić z rąk do rąk, z pokolenia na pokolenie. Zjawią się w Internecie. Jeśli twoje dzieci zakwestionują prawdziwość twoich słów w jednym punkcie, być może przekreślą całość rodzinnej historii.

– Hm. – Ethel zmrużyła oczy. – O tym nie pomyślałam.

– Radzę to przemyśleć – podsunęła Charlotte. – Spisywanie wspomnień łączy się ze specyficzną odpowiedzialnością.

– Dobrze – mruknęła Ethel. – Przemyślę to. A teraz muszę się przebrać na happy hour.

Charlotte uśmiechnęła się.

– Dobrej zabawy.

– Zawsze świetnie się bawimy. – Ethel zatrzymała się przy drzwiach i tak manewrowała chodzikiem, że znowu patrzyła na Charlotte. – Miałaś szczęście, wiesz?

– Jak to?

– Pomyśl tylko, co byłoby, gdybyś jednak wyszła za tego dupka.

– Tak się akurat składa, że naprawdę sporo o tym myślałam i muszę przyznać ci rację, Ethel. Miałam szczęście.

– No właśnie. Pamiętaj o tym, spisując własne wspomnienia.

– Dobrze. – Charlotte uśmiechnęła się.

Ethel zniknęła za drzwiami.

Charlotte wsłuchiwała się w odgłos jej kroków na korytarzu. Ethel nie była pierwszą, która zwracała jej uwagę na fakt, iż w sumie uniknęła gorszego losu. Wszyscy w Deszczowych Ogrodach – pensjonariusze i pracownicy – wiedzieli o klęsce z Brianem Conroyem, bo wszystkich zaprosiła na wesele.

Wymyśliła sobie uroczystość w sali kominkowej. Jocelyn była oburzona, proponowała, że w prezencie ślubnym znajdzie i opłaci młodej parze bardziej eleganckie miejsce; pracowała w znanej fundacji i miała dojścia w różnych ciekawych lokalizacjach. Charlotte jednak uparcie obstawała przy swoim. Tłumaczyła, że dopiero od niedawna mieszka w Seattle i większość jej przyjaciół i znajomych to pracownicy i mieszkańcy Deszczowych Ogrodów, więc wesele właśnie w ośrodku wydawało się logicznym rozwiązaniem. Zwłaszcza że większości rezydentów trudno byłoby dostać się do lokalu poza ośrodkiem. Tylko nieliczni nadal siadali za kierownicą.

Nadchodzące wesele było tematem numer jeden przez wiele tygodni, więc nic dziwnego, że kiedy pięć dni przed uroczystością rozeszła się wieść, że ślubu nie będzie, zaskoczyła wszystkich. Jakby nie było, to było najbardziej dramatyczne wydarzenie w życiu pensjonariuszy, nie licząc alarmu pożarowego, który kilkoro wzięło za autentyczne zagrożenie.

Naprawdę miała szczęście, powtarzała sobie Charlotte. Ale na myśl, że mało brakowało, a wyszłaby za Briana Conroya, pseudonim Książę z Bajki, i skompromitowała się nie tylko we własnych oczach, ale też Jocelyn, przeszył ją dreszcz.

Wiele razy zastanawiała się, jakich cech szuka u męża idealnego, wydawało się, że w przypadku Briana każdą z nich może spokojnie odhaczyć. Brian był sympatyczny, otwarty i dobrze wychowany. Wydawał się troskliwy i dobry. Był inteligentny, ciekawy, miał dobrą pracę – wykładał socjologię w college’u. Łatwo się z nim rozmawiało. Łączyły ich te same upodobania: kochali spacery, muzykę symfoniczną i tak dalej.

Książę z Bajki. Jasne. Czy coś mogłoby pójść nie tak? Ach, taki drobiazg. Bajki to fikcja.

I choć bardzo przeżyła ślub, którego nie było – najgorsze były wyrazy współczucia – w głębi duszy wiedziała, że nie może o to obwiniać Briana, w każdym razie nie tylko jego. Wiedziała doskonale, czemu stchórzył w ostatniej chwili. Terapeutka uświadomiła jej, że musi wziąć na siebie sporą część odpowiedzialności za to, co się wydarzyło. Chciała, jak zawsze, trzymać się rozsądku. I koniec końców Brian zdał sobie sprawę, że jego narzeczona jest po prostu nudna.

Musisz opuścić strefę komfortu, tłumaczyła terapeutka. Musisz spróbować czegoś nowego, otworzyć się na nowe doświadczenia.

Próbowała. Zapisała się na kurs kajakowy i szybko doszła do wniosku, że nie lubi się moczyć w lodowatej wodzie. Potem były narty – nie znosiła upadać w śnieg. W akcie rozpaczy kupiła rower, chcąc, ze względu na środowisko, jeździć nim do pracy, ale i ten plan spalił na panewce, kiedy mało brakowało, a wpadłaby pod ciężarówkę.

Skończyło się na kursie medytacji. Terapeutka nie była zachwycona.

A tak naprawdę teraz, gdy rozpacz już tak bardzo nie bolała, Charlotte ze zdumieniem stwierdziła, że czuje przede wszystkim ulgę. Ethel miała rację. Naprawdę miała szczęście. Co oczywiście nie znaczyło, że wybaczyła Brianowi. W końcu miała swoją dumę.

Zebrała dokumenty i notes i ruszyła do drzwi. Mijając salę kominkową, zajrzała do środka. W tle grała muzyka sprzed lat, nie zagłuszając jednak ożywionych rozmów.

Nagle pożałowała, że nie umówiła się z nikim na drinka po pracy. Zazwyczaj w takiej sytuacji dzwoniła do Jocelyn i umawiała się z nią w knajpce w centrum, ale Jocelyn wyjechała na cały miesiąc.

Zatrzymała się przy tablicy pamiątkowej, by spojrzeć na zdjęcia niedawno zmarłych pensjonariuszy. Na fotografiach prawie zawsze byli w kwiecie wieku, mężczyźni – w mundurach wojskowych albo dobrze skrojonych garniturach, kobiety w kreacjach z minionych dekad. Niektórzy mieli stroje ślubne i blask w oczach, pełnych nadziei na wspólną przyszłość.

Według Charlotte żadne z nich nie spodziewało się, że na starość wyląduje w domu seniora Deszczowe Ogrody. Ale przecież nawet ci z tablicy pamiątkowej przeżyli wszystko, co szykował im los – tragedie, traumy, rozczarowania i ból – i po latach opowiadali swoją historię w Deszczowych Ogrodach.

I tak samo ona, po latach, opowie o sobie swoim przyjaciołom, sąsiadom, i może też wnukom, dumała Charlotte.

Weszła do kantorka, zapisała kilka uwag do następnych zajęć i przejrzała plan.

W progu stanęła Sarah Jameson. Była to szczupła atrakcyjna sześćdziesięciolatka, która gustowała w eleganckich kostiumach i czarnych szpilkach. Oparła się o framugę i uśmiechnęła.

– Podobno dzisiaj było burzliwie – zaczęła. – Ethel Deeping uśmierciła męża we wspomnieniach?

– Plotki szybko się rozchodzą – zauważyła Charlotte.

– Alkohol rozwiązuje języki.

– Kursantom czasami umyka granica między spisywaniem wspomnień a fikcją literacką – wyjaśniła Charlotte. – Ethel zaklina się, że jej mąż był filarem lokalnej społeczności, ale wydaje mi się, że nadal ma do niego żal. Umarł, kiedy ich dzieci były jeszcze małe, zostawił ją samą i wydaje mi się, że Ethel w ten sposób chce się na nim zemścić. No i, jak sama twierdzi, tak jest bardziej dramatycznie.

– I tu ma rację. – Sarah zachichotała. – Kto jej zabroni pisać, co tylko zechce? Zresztą sama mówiłaś, że spisywanie wspomnień to forma terapii.

– Fakt. – Charlotte spojrzała w okno. Nadal padało. Sięgnęła pod biurko po kalosze, zdjęła pantofle. – Problem w tym, że pozostali mają do Ethel żal, że koloryzuje.

– Nie wierzę, że tylko ona to robi.

– Widzę co innego. – Charlotte założyła kalosze. – Większość moich kronikarzy koncentruje się na tym, co w ich życiu było dobre, a pomija gorsze okresy.

– I co w tym złego?

– Nic. – Charlotte wstała, zdjęła kurtkę z wieszaka. – Wyparcie ma zalety, to pewne. Nauczyłam się tego, pracując tutaj. Najszczęśliwsi rezydenci to ci, którzy na nowo napisali swoje życie.

Wyjęła torebkę z szuflady i przewiesiła sobie przez ramię.

– Jocelyn się odezwała?

– Nie. O dziwo, chyba odpowiada jej życie w klasztorze. Szczerze mówiąc, nie wierzyłam, że wytrzyma tam choćby tydzień. Przecież Jocelyn jest uzależniona od Internetu. Założyłam się z nią o dziesięć dolarów, że nie wytrzyma miesiąca bez poczty elektronicznej.

– Cóż, na razie nie ma jej tylko tydzień. Jeszcze możesz wygrać ten zakład. Jakieś plany na wieczór?

– Nie. Zajrzę do Jocelyn, podleję kwiaty, wyjmę pocztę ze skrzynki i tyle. A ty?

– Nie, ale już nie mogę się doczekać weekendu. Wybieramy się z mężem na wybrzeże. Nadciąga sztorm, a ja uwielbiam plaże podczas burzy.

– Hm – mruknęła Charlotte. – Do jutra.

Przeszła przez hol, pożegnała się z pracownikami recepcji i wyszła na deszczowe popołudnie. Zatrzymała się przy wejściu i przeanalizowała w myślach rozmowę z Sarah. Nie podobało jej się zakończenie.

Jestem singielką w określonym wieku i nie mam żadnych planów, ani na dzisiaj, ani na weekend, stwierdziła. Żałosne. Spędziła zdecydowanie za dużo czasu, opłakując związek z Brianem Conroyem. Czas zacząć na nowo żyć.

Naciągnęła kaptur na głowę – w Seattle tylko turyści noszą parasole – i wyszła na deszcz.

Jedną z wielu zalet pracy w Deszczowych Ogrodach był fakt, że do domu miała tylko dwadzieścia minut piechotą. Właściwie, jak się nad tym zastanowić, wszystko, co ją interesowało, znajdowało się w odległości dwudziestominutowego spaceru. Seattle miało wszystkie wygody wielkiego miasta, ale jednocześnie pod wieloma względami nadal zachowało czar małej mieściny. Abstrahując od Briana Conroya i deszczu, dobrze, że posłuchała rady Jocelyn i przeprowadziła się tu z Oregonu.

Na mały parking przed wejściem wjechał drogi samochód. Drzwiczki od strony kierowcy otworzyły się i ze środka wysiadł mężczyzna. Podbiegł do odsłoniętego wejścia. Na widok Charlotte uśmiechnął się z nutą męskiej satysfakcji.

– Ależ leje – zauważył. – Dobrze chociaż, że nie jest zimno.

– Fakt – mruknęła.

– Za młoda pani na rezydentkę – powiedział. – Odwiedzała pani kogoś?

– Nie, pracuję tutaj.

– Tak? – Zerknął na drzwi. – Liczyłem, że ma tu pani kogoś.

– Dlaczego?

– Bo chciałem zapytać, co pani sądzi o tym ośrodku. Dostałem zadanie od rodziny – mam znaleźć odpowiedni ośrodek dla babci. Ale skoro pani tu pracuje, nie będzie pani obiektywna, prawda?

– Pracuję tu, bo bardzo mi się tu podoba – odparła. – W środku znajdzie pan pracowników, którzy odpowiedzą panu na wszystkie pytania, ale tak naprawdę powinien pan przywieźć tu babcię, żeby sama się rozejrzała. Przeprowadzka do takiego miejsca to spora zmiana w życiu – niech sama podejmie decyzję.

Jezu, jaka mądralińska, nawet we własnych uszach. Niemal słyszała komentarz Jocelyn:

Tak jest, Charlotte, przystojny facet posyła ci seksowny uśmiech i zadaje proste pytanie, a ty od razu wygłaszasz wykład. Wyluzuj, dziewczyno.

Nieznajomy uśmiechnął się szerzej.

– To prawda – przyznał. – Po prostu oglądam różne ośrodki. Babcia spędziła pięćdziesiąt lat w jednym miejscu. Przeraża ją przeprowadzka do ośrodka pełnego obcych.

Charlotte poczuła grunt pod nogami. Co tam flirty, pomyślała. Trzymaj się tego, co dobrze znasz.

– Czy babcia przypadkiem grywa w brydża? – zapytała.

Chyba zaskoczyła go tym pytaniem, ale szybko wziął się w garść.

– No ba! Jest królową brydża.

– W takim razie trafił pan idealnie – zapewniła. – Kiedy tylko rozejdzie się wieść, że gra, znajdzie nowych przyjaciół.

– Dzięki. Przekażę jej. – Zawahał się, jakby nie wiedział, czy powiedzieć coś jeszcze. – A w co my będziemy grać w jej wieku?

– Gry komputerowe.

Zachichotał i w jego glosie znowu pojawiły się ciepłe nuty.

– Pewnie tak. Cóż, dzięki za informacje.

Otworzył szklane drzwi i zniknął w holu.

Charlotte wyszła na deszcz. Szła energicznym krokiem. Rozbawiła go na chwilę. To dobrze, stwierdziła. Gorzej, że wcale nie miała takiego zamiaru. Rzuciła: gry komputerowe, bo naprawdę było to pierwsze, co przyszło jej do głowy w odpowiedzi na jego pytanie.

Nie flirtowała z nim, a jednak w tej rozmowie była pewna iskra i ta myśl poprawiła jej humor. Może jednak Brian Conroy nie do końca wszystko zepsuł. Może po prostu musiała odczekać pewien czas.

Coś kazało jej obejrzeć się za siebie. Nie spodziewała się znowu go zobaczyć, teraz pewnie stoi przy recepcji, wypytuje pracowników, może zwiedza ośrodek.

Zdziwiła się, gdy zobaczyła go za przeszklonymi drzwiami. Była niemal pewna, że ją obserwuje.

Świadomość, że spodobała mu się na tyle, że odprowadzał ją wzrokiem, powinna wzbudzić kolejną falę kobieciej satysfakcji, ale nie wiadomo dlaczego wywołała nagły niepokój.

Super, teraz jeszcze popadam w paranoję.

Przyspieszyła kroku, jakby nagle w pełni poczuła przenikliwy chłód dnia chylącego się ku końcowi. Nagle zapragnęła znaleźć się w klasztorze, razem z Jocelyn. Podobała jej się myśl o kilku tygodniach z dala od rzeczywistości, ale pracowała w Deszczowych Ogrodach od zaledwie roku i nie miała szans na miesiąc wolnego.

Obiecywała sobie, że po powrocie do domu włączy aplikację medytacyjną, którą kupiła po kursie uważności.Rozdział 3

Max Cutler stał pośrodku saloniku Louise Flint i wczuwał się w pustkę. Zawsze daje się ją wyczuć w mieszkaniu zmarłych – przynajmniej on ją wyczuwał.

Kiedy stawiał pierwsze kroki jako profiler, kolega z pracy powiedział mu, że to jego wyobraźnia ściąga cały ten mrok. Gdyby nie wiedział, że ktoś tu umarł, nie odbierałby tego w ten sposób.

Ale wiedział, że Louise Flint umarła właśnie tutaj, w tym mieszkaniu, w którym teraz był, i wyczuwał pustkę. Oczywiście monotonny deszcz i szara pokrywa chmur nie poprawiały sytuacji. Przeprowadził się do Seattle pół roku wcześniej i liczył się z okrytą niesławą pogodą tego miasta. Dzisiaj jednak szczególnie mocno wyczuwał atmosferę.

– Gliniarze są pewni, że to samobójstwo – powiedział Daniel Flint. – Ale ja nie wierzę, żeby Louise przedawkowała, celowo czy przypadkowo.

– Uważa pan, że została zamordowana – stwierdził Max spokojnie.

– Proszę się rozejrzeć – odparł Daniel. Zatoczył łuk ręką. – Przecież od razu widać, że ktoś zdemolował mieszkanie. I zabrał jej komputer i telefon. Mówię panu, ktoś ją zabił i zabrał sprzęt.

Daniel studiował na ostatnim roku. Max sprawdził go pobieżnie, zanim przyjął zlecenie. Daniel pracował w restauracji i prowadził typowe studenckie życie. Miał do spłacenia spory kredyt, który wziął, żeby opłacić czesne, a ponieważ studiował historię, po ukończeniu nauki nie mógł liczyć na lukratywną posadę, a to z kolei oznaczało, że nie bardzo mógł sobie pozwolić na wynajęcie prywatnego detektywa.

A jednak dwie godziny temu wszedł do jego biura z determinacją na twarzy; młody człowiek z misją.

Tylko że misja to nie pieniądze.

Powinienem powiesić sobie szyld na drzwiach: Ludziom z misją dziękujemy.

Tylko że w tej chwili klienci bynajmniej nie cisnęli się do niego drzwiami i oknami. Zlecenie z zeszłego tygodnia, od firmy ubezpieczeniowej, skończyło się szybko i tak jak zawsze – ugodą. Firma zapłaciła tylko kilka tysięcy, nie kilkaset, jak tego żądał prawnik poszkodowanego, za to za sprawą informacji od Maxa.

W ciągu niecałych piętnastu minut odkrył, że kretyn, który chciał pozwać ubezpieczyciela, wrzucił na portalu społecznościowym swoje zdjęcia, jak tańczy półnago. Zważywszy, że twierdził, że grozi mu wózek inwalidzki wskutek obrażeń kręgosłupa, firma miała silną kartę przetargową w negocjacjach.

Widząc dowody, prawnik dupka szybko szedł z sumy i firma poszła na ugodę, chcąc szybko załatwić sprawę, jak w większości przypadków tego typu. Ugoda jest tańsza niż sąd i Max nie kwestionował tego podejścia.

Ale co jakiś czas przyda się misja.

Rozglądał się po mieszkaniu. Może nie penthouse, ale jednak apartament z górnej półki. Louise zarabiała sporo w fundacji charytatywnej, skoro stać ją było na mieszkanie w jednym z nowoczesnych wieżowców z żelaza i stali. Na pewno było to o wiele droższe lokum niż jego domek na spokojnej ulicy.

We wnętrzu panował bałagan, jakby ktoś szukał czegoś nerwowo. Max przemyślał to.

Ciuchy od znanych projektantów. Droga biżuteria. A w garażu, jeśli wierzyć Danielowi, drogi samochód.

– Czyli morderca zabrał tylko elektronikę? Nic więcej? – zapytał.

Co prawda niełatwo byłoby wynieść z apartamentu naręcze ubrań, a co dopiero wyprowadzić samochód z garażu, jednak przede wszystkim spokoju nie dawał mu fakt, że włoska skórzana torebka nadal leżała na stoliku, a w niej portfel denatki i wszystkie karty kredytowe.

– Policjanci mówili, że w dzisiejszych czasach złodzieje biorą głownie elektronikę – odparł Daniel. – Bo to się sprzedaje najszybciej. I że takich włamań dokonują narkomani, szukający szybkiego zarobku na kolejną działkę.

– I przy okazji szukają też narkotyków – zauważył Max.

Starał się, by zabrzmiało to neutralnie. Ot, taka uwaga, nie zarzut. Ale Daniel i tak się zdenerwował.

– Mówię panu, że ona nie brała.

– W porządku.

– Ale co innego nie daje mi spokoju. – Daniel się zawahał.

– Tak?

– W dniu… śmierci… podjęła dziesięć tysięcy dolarów.

– Czek?

– Gotówka. Zdaję sobie sprawę, jak to może wyglądać. Po co komu dziesięć kawałków w gotówce, prawda? Na dragi, ot co.

– Są też inne powody, żeby podjąć taką sumę – zauważył Max. – Zakładam, że nie znalazł pan tych pieniędzy?

– Nie, pewnie morderca je zabrał.

– Bierze dziesięć kawałków, ale nie portfel czy karty.

Daniel spojrzał na torebkę.

– Może kiedy znalazł taką kasę, nie zawracał sobie głowy drobnicą. Albo bardzo się spieszył.

– Może. Jakiś pomysł, czemu podjęła taką sumę?

– Nie. – Daniel zaprzeczył ruchem głowy. – Nie wspomniałem o tym policji, bo obawiałem się, że to tylko utwierdzi ich w przekonaniu, że przedawkowała. Uznaliby, że prała pieniądze.

– Przy jej łóżku leżała pusta strzykawka i torebeczka z resztkami narkotyku najnowszej generacji, jak to określili policjanci.

– Tak, ale…

– Nie było śladów przemocy, nikt jej nie pobił, nie dźgnął nożem. Nic nie wskazuje na to, by uprawiała seks przed śmiercią. Ale zniknęło dziesięć tysięcy, jej laptop i telefon.

– Może ktoś to zaaranżował – przekonywał Daniel. – Może ktoś ją oszołomił, a potem upozorował samobójstwo.

Przy łóżku nie było żadnych szklanek, ale Max wolał tego nie mówić. Niewykluczone przecież, że morderca zadał sobie trud, by zatrzeć ślady, i umył kieliszki.

– Co jeszcze powiedzieli policjanci?

Daniel zmrużył oczy.

– Nie powiedzieli tego otwarcie, ale wynikało jasno, że uważali, że Louise związała się z niewłaściwym facetem. W tej chwili chyba zakładają, że ona i jej kochanek zażyli narkotyki i Louise przedawkowała, a facet spanikował, zamiast wezwać pogotowie, ukradł sprzęt, splądrował mieszkanie w poszukiwaniu narkotyków i uciekł. A to i tak łagodna wersja, bo nie wiedzą o pieniądzach.

– Inne hipotezy?

Daniel głęboko zaczerpnął tchu.

– Owszem, że Lousie dorabiała jako ekskluzywna dziewczyna na telefon, a narkotyki to część jej pracy. I ten sam wniosek – przedawkowała, a klient zabrał sprzęt i prochy. A ja wiem, że nie brała, nie prostytuowała się i nie prała nikomu brudnych pieniędzy.

– Proszę mi opowiedzieć o Louise. I skąd ta pewność, że nie brała i nie była prostytutką?

Daniel przeczesał włosy palcami.

– Choć była moją kuzynką, rzadko się widywaliśmy w dzieciństwie, to się zmieniło dopiero, kiedy była nastolatką. Dorastała na wschodnim wybrzeżu. Jej ojciec umarł, kiedy była mała, a matka wyszła później za drania, który przez kilka lat molestował Louise. Kiedy matka się o tym dowiedziała, zarzuciła Louise kłamstwo, ale z czasem sama zobaczyła, że córka mówiła prawdę. Rozwiodła się z nim i przeprowadziła z Louise tutaj, na zachód. I poprosiła córkę, żeby nikomu nie mówiła o molestowaniu.

– Takie rady nigdy się dobrze nie kończą.

– No właśnie. Louise miała spore kłopoty, ale nikt z nas nie zdawał sobie z tego sprawy.

– Miała do czynienia z narkotykami? – domyślił się Max.

Daniel poczerwieniał. Wyglądał, jakby chciał zaprzeczyć.

– Przez pewien czas – przyznał w końcu. – Jako nastolatka. Uciekała z domu, raz mieszkała na ulicy przez kilka miesięcy. W tamtym okresie pewnie brała i handlowała, żeby przeżyć. Przechodziła trudny okres i wszyscy, cała rodzina, skreślili ją jako beznadziejny przypadek. Mam do siebie żal, że nie starałem się jej bardziej pomóc.

– Była od pana starsza, czyli w tamtym okresie był pan dzieckiem – zauważył Max. – Niewiele mógł pan zrobić.

– Może niewiele, ale zawsze coś.

– Proszę mi wierzyć, nie można uratować kogoś, kto sam tego nie chce.

– Mama też tak mówi.

– Jeśli mówi pan prawdę, Louise w końcu wzięła się w garść.

– Tak. Od wielu lat świetnie sobie radziła. Właśnie o to mi chodzi. Uwielbiała pracę w fundacji. Sporo podróżowała i obracała się wśród sław.

Max wolał nie mówić, że celebryci słyną z beztroskiego podejścia do narkotyków.

– Coś jeszcze? – powiedział tylko.

– Pracowała jako wolontariuszka w schronisku dla maltretowanych kobiet, ze względu na swoją przeszłość. Mówiła, że właśnie takie schronisko przed laty uratowało jej życie. Udawała, że musi spłacić dług. I miała przyjaciół. Z kilkoma przyjaciółkami założyły klub inwestorek. Planowała sobie przyszłość. Nie zaryzykowałaby, wracając do narkotyków.

– Miała kogoś?

Po raz pierwszy Daniel się zawahał.

– Nie sądzę. To znaczy co jakiś czas z kimś się umawiała, ale zazwyczaj po to, żeby mieć towarzysza na imprezę dobroczynną. Szczerze mówiąc, chyba nie przepadała za mężczyznami, nie ufała im – tylko mnie. Proszę, niech pan przyjmie tę sprawę.

Max ponownie rozejrzał się po mieszkaniu.

A potem spojrzał na młodego człowieka, niecierpliwie czekającego na jego decyzję.

– Nie wszystko jest jasne – przyznał. – Rozejrzę się i poszukam odpowiedzi.

Danielowi kamień spadł z serca.

– Bardzo panu dziękuję.

– Muszę pana o czymś uprzedzić, zanim zabiorę się do pracy.

– Tak?

– Czasami klientom nie podoba się to, co odkryję. Czy na pewno pan tego chce?

Daniel spochmurniał.

– Chce pan powiedzieć, że może się okazać, że Louise naprawdę wróciła do dragów i prostytucji?

– Mówię tylko, że czasami klientom nie podobają się odpowiedzi, do których docieram. Czasami martwi celowo zabierają swoje tajemnice do grobu. Muszę mieć pewność, że upora się pan ze wszystkim, co odkryję.

– Tak. – Daniel wbił dłonie w kieszenie kurtki. – Nie zniosę niepewności.

– Dobrze, przyjrzę się śmierci pana kuzynki.

Daniel skinął głową.

– Dobrze. Teraz, co do pańskiego wynagrodzenia. Louise zapisała mi apartament i samochód. Sprzedam je, wtedy panu zapłacę.

Max wolał mu nie mówić, że mieszkanie, w którym umarł poprzedni właściciel, może okazać się trudne do sprzedania.

– Dobrze – mruknął. – Chciałbym tu zostać sam. Rozejrzeć się. Sporządzić notatki. Zrobić zdjęcia.

– Nie ma sprawy. Dam panu klucze do mieszkania i piwnicy, i skrzynki pocztowej. Proszę zostać, ile pan chce. Powiem odźwiernemu, że może pan wchodzić o każdej porze dnia i nocy.

– Lepiej nikomu nie mówić, że prowadzę dochodzenie w sprawie jej śmierci, bo wszyscy się zdenerwują i zamkną w sobie. Niech pan im powie, że załatwiam sprawy testamentu.

– Dobrze, tak zrobię. W sumie w pewnym sensie tak jest.

– Kłamstwo jest bardziej wiarygodne, gdy towarzyszy mu prawda. Tyle prawdy, ile to możliwe. Mniejsze szanse na pomyłkę.

– Brzmi rozsądnie.

– Jeszcze jedno – dodał Max. – Chciałbym rzucić okiem na jej samochód.

– Jasne, jest w garażu. Kluczyki były w torebce.

– Chodźmy tam razem.

– Dobrze. – Daniel spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Ale właściwie dlaczego?

– Właściciele takich budynków trochę się denerwują, widząc obcych w garażu. Wolałbym, żeby mnie nie zamknęli za próbę włamania do samochodu.

– No tak.

Daniel ruszył do drzwi w o wiele lepszym humorze, gdyż miał pewność, że ktoś zajmie się sprawą śmierci jego kuzynki. Max szedł za nim. Zamknął za sobą drzwi.

Po chwili znaleźli się w podziemnym garażu. Daniel podszedł do ciemnoniebieskiego sedana. Max otworzył drzwi pilotem.

W bagażniku nie było nic ciekawego., W schowku przy kierownicy było to co zawsze, paczka nawilżanych chusteczek i okulary słoneczne. W Seattle nigdy za wiele okularów słonecznych, Max już to zauważył. Ilekroć słońce wychodziło zza chmur, człowiek był nieprzygotowany.

Usiadł na fotelu kierowcy, spojrzał na licznik.

– Od dawna miała ten wóz?

– Nie, kupiła go na początku roku – odparł Daniel.

– Mały przebieg.

– Lubiła mieszkać w centrum także dlatego, że do pracy chodziła na piechotę. Siedziba fundacji jest niedaleko stąd.

Max włączył GPS i sprawdził ostatni wpis.

– Kogo znała w Loring w stanie Waszyngton? – zapytał.

Daniel zmarszczył brwi.

– Nie mam pojęcia. Ale zajmowała się zbieraniem funduszy. Może pojechała tam na spotkanie z potencjalnym sponsorem.

– Wygląda na to, że to była ostatnia dłuższa wyprawa tym samochodem.

– Myśli pan, że to ważne?

– To tylko pytanie. W tej chwili tylko to mamy. Mnóstwo pytań.Rozdział 4

Charlotte otworzyła drzwi do mieszkania Jocelyn i odbyła cały rytuał dezaktywacji alarmu. Jocelyn miała, delikatnie mówiąc, lekką obsesję na punkcie bezpieczeństwa. Nie dość, że u siebie zainstalowała najnowszy system alarmowy, miała też zakusy, by podobnym sprzętem uszczęśliwić przyrodnią siostrę.

Charlotte zgodziła się na skomplikowany zamek w drzwiach i system alarmowy, ale zaprotestowała, kiedy w rozmowie pojawiły się kamery. Przerażała ją wizja, że oko kamery będzie ją obserwowało, gdy wędruje po sypialni w samej bieliźnie. No tak, ale w końcu to ona zakleiła obiektyw kamerki internetowej w laptopie kawałkiem plastra.

Wszyscy mamy swoje dziwactwa, pomyślała.

Położyła korespondencję na stoliku ze szklanym blatem i przejrzała ją pobieżnie. Jak zwykle, niewiele było ważnych listów – Jocelyn załatwiała większość spraw, zarówno służbowych, jak i prywatnych, w Internecie. Tylko jedna koperta nie wyglądała jak przesyłka reklamowa – ze stemplem pocztowym z Seattle, za to bez nadawcy. Jocelyn upoważniła ją, by otwierała wszystko, co wyda jej się ważne, położyła ją więc na stoliku przy drzwiach, żeby nie zapomnieć, zanim wyjdzie.

Pozostałe koperty wylądowały w plastikowej torbie, którą zabierze wychodząc i wrzuci do kontenera na makulaturę.

Następnie zabrała się za podlewanie kwiatów. Z ulgą stwierdziła, że wielki bambus ma się dobrze, podobnie jak majestatyczna dracena.

Rośliny były jej pomysłem. Tuż po przeprowadzce do Seattle podarowała siostrze bambus w doniczce. Jocelyn nie była zachwycona, ale Charlotte uparcie powtarzała, że zieleń ociepli chłodne, nowoczesne wnętrze.

Bo apartament Jocelyn doskonale odzwierciedlał jej charakter – był elegancki i zimny, idealny, jak stary czarnobiały film. Jedyne barwne plamy to kobaltowe poduszki i tego samego koloru ściana za białą skórzaną kanapą.

Decyzja Jocelyn, by na miesiąc zaszyć się w klasztorze na Karaibach, była, delikatnie mówiąc, zaskakująca. Po pierwsze, coś, co najbardziej przypominało pustelnię w jej dotychczasowym życiu, to pobyt w ekskluzywnym spa. Uparła się jednak i nie zabrała ze sobą ani letnich kreacji, ani elektronicznych gadżetów. Wyruszyła z Seattle tylko z plecakiem, co prawda od znanego projektanta, ale jednak tylko plecakiem. A Jocelyn nigdy nie ograniczała się w kwestii bagażu.

Charlotte podlała wszystkie rośliny, spuściła wodę w toalecie, rozkręciła na chwilę kran w łazience i kuchni, żeby woda się nie zastała, podeszła do drzwi i sięgnęła po miękką wyściełaną kopertę.

Rozerwała ją. W środku była kolejna koperta. Wyczuła zarys kluczy – trzech.

Na odwrocie koperty z kluczami była też odręcznie napisana notatka:

Pewnie dopada mnie paranoja, ale wiesz, co mówią – nawet paranoicy miewają wrogów, więc wolę się zabezpieczyć. Na wypadek, gdyby się okazało, że moje obawy jednak mają pewne podstawy, mój egzemplarz jest w piwnicy. Zgodnie z umową niczego nie umieściłam w sieci. Już nie mogę się doczekać, kiedy po twoim powrocie z głuszy wyskoczymy na drinka.

Louise

W małym kręgu przyjaciółek Jocelyn była tylko jedna kobieta o tym imieniu. Louise Flint pracowała w biurze tej samej fundacji co Jocelyn i doskonale wiedziała, że ta wyjeżdża z miasta na dłużej. Niby dlaczego wysłała jej komplet kluczy i dziwny liścik? Bez sensu.

Charlotte zerknęła na zegarek. Wpół do szóstej; niewykluczone, że Louise jest jeszcze w pracy.

Wybrała znajomy numer i ze zdumieniem usłyszała w słuchawce głos recepcjonistki.

– Elizabeth? – zdziwiła się. – Tu Charlotte Sawyer. Pracujesz dzisiaj do późna?

– Witaj, Charlotte.

Elizabeth wydawała się rozkojarzona.

– Chciałam porozmawiać z Louise, jest jeszcze?

Długa, nieprzyjemna cisza.

– Więc jeszcze nie wiesz – stwierdziła Elizabeth.

– Czego nie wiem? O czym ty mówisz?

– Przykro mi, że dowiesz się akurat ode mnie. Louise już… z nami nie ma.

– W sensie: odeszła z pracy?

– Nie, Charlotte. Umarła.

Charlotte zacisnęła dłoń na słuchawce.

– Co? Jak to? Jak? Kiedy?

– Nie wiem dokładnie, kiedy to się stało. Z tego, co mi wiadomo, znalazła ją sprzątaczka, gdy jak co tydzień stawiła się rano do pracy i otworzyła drzwi własnym kluczem.

– To straszne. Nie mogę w to uwierzyć. Co się stało?

– Nie wiem dokładnie, ale słyszałam plotki, iż niewykluczone, że Louise… popełniła samobójstwo.

– Nie mogę w to uwierzyć.

– Jak my wszyscy. Jestem jeszcze w pracy, bo przejęłam jej obowiązki, przynajmniej do powrotu Jocelyn. Kiedy zabrakło ich dwóch, nie bardzo dajemy sobie radę, delikatnie mówiąc.

– Sama nie wiem, co powiedzieć.

– W takich chwilach brakuje słów – zauważyła delikatnie Elizabeth. – Jocelyn pewnie będzie w szoku, kiedy się dowie.

– Tak – mruknęła Charlotte.

Elizabeth zniżyła głos.

– Słyszałam też inne plotki, ale w ogóle w to nie wierzę.

– Jakie? – zainteresowała się Charlotte.

– Ktoś wspominał, że w przeszłości Louise nie stroniła od narkotyków. Policjanci nie wykluczają, że wróciła do nałogu.

– To na pewno nieprawda. Do zobaczenia, Elizabeth.

– Jocelyn dzwoniła?

– Nie. Chciała odciąć się od rzeczywistości, pamiętasz?

– Tak, ale nie mogę sobie wyobrazić jej z dala od sieci.

– Wiem, ale bardzo jej na tym zależało.

– Czyli dowie się o tym, co spotkało Louise, dopiero kiedy wyjedzie z tej pustelni – podsumowała Elizabeth.

– Tak.

– Będzie zrozpaczona. Były sobie bardzo bliskie.

– Tak.

Charlotte zakończyła rozmowę. Przez chwilę stała pośrodku eleganckiego saloniku i zastanawiała się co dalej.

Jocelyn miała małą grupkę przyjaciółek. Wszystkie w czasie wolnym bawiły się w inwestowanie. Charlotte poznała je przy różnych okazjach, ale żadnej nie znała dobrze. Jocelyn nie zapraszała jej na ich spotkania, nie proponowała też, by zainwestowała swoje oszczędności w ich projekty. Za mało zarabiasz, żeby tak ryzykować, powtarzała wielokrotnie.

Jak na siostrę przyrodnią Jocelyn była fantastyczna. Ale jak cała rodzina uważała Charlotte za osobę naiwną, przesadnie ufną i z założenia zakładającą, że ludzie jej nie okłamią, a w każdym razie nie prosto w oczy. Pomyłka pod tytułem Brian Conroy tylko ją utwierdziła w tym przekonaniu.

I w sumie ci wszyscy ludzie mieli rację, stwierdziła. Już dawno powinna była dostrzec sygnały alarmowe, nie czekać, aż Brian ją zaskoczy. Ona jednak wolała sobie tłumaczyć drobne zmiany w jego zachowaniu. Powtarzała sobie, że to normalne, że pan młody denerwuje się przed ślubem.

Spojrzała na kopertę z kluczami, nie wiedząc co dalej. Po chwili namysłu podeszła do biurka Jocelyn i przejrzała kolejne teczki z papierami. Szybko znalazła notes z numerami czterech przyjaciółek. Emily Kelly pracowała w HR lokalnej firmy komputerowej.

Wybrała numer. Dopiero kiedy Emily odebrała, zdała sobie sprawę, że cały czas wstrzymywała oddech.

– Słucham? – odezwała się Emily.

Miała dziwny, spięty głos.

– Tu Charlotte, Charlotte Sawyer, siostra przyrodnia Jocelyn. Spotkałyśmy się kilka razy.

– Oczywiście. – W głosie Emily wyczuwało się ulgę. – Przepraszam, Charlotte, miałam ciężki dzień.

– Dzwonię, bo właśnie się dowiedziałam, że coś się stało Louise.

– Nie żyje. – Emily była głęboko poruszona.

– Jocelyn będzie załamana.

– Jak my wszystkie – zapewniła Emily.

– To był wypadek?

Długa cisza, a potem w końcu ściszony głos:

– Podobno przedawkowała.

– Recepcjonistka w fundacji mówiła to samo, ale nie bardzo mogę w to uwierzyć.

– Rozumiem cię – mruknęła Emily. – Louise zawsze obchodziła narkotyki szerokim lukiem, ze względu na swoją przeszłość, a także na to, co widziała w schronisku dla maltretowanych kobiet, w którym pracowała jako wolontariuszka.

– W jaki sposób dowiedziałaś się o jej śmierci? – zainteresowała się Charlotte.

– Zadzwonił do mnie Daniel Flint, jej kuzyn. Mówił, że miał listę jej najbliższych przyjaciół. On nam powiedział.

– Pamiętam, Jocelyn wspominała kiedyś, że Louise ma tu w Seattle kuzyna i że bardzo go lubi. Chyba gdzieś tu studiuje?

– Tak. To straszne. Louise tyle w życiu przeszła – przemoc, narkotyki, ulica – a teraz to.

– Straszne – przyznała cicho Charlotte.

Kolejna chwila ciszy w słuchawce.

– Czy był jakiś szczególny powód, dla którego chciałaś się skontaktować z Louise? – zapytała Emily.

Charlotte spojrzała na kopertę z kluczami i pomyślała o słowach na mniejszej kopercie. Mam nadzieję, że nie będziesz musiała szukać mojej kopii.

– Teraz to już i tak bez znaczenia – mruknęła.

– Pewnie tak.

– Jocelyn będzie wstrząśnięta.

– Tak. – Emily zawahała się. – Odzywała się do ciebie?

– Nie. Nadal jest w tym klasztorze.

– Po prostu trudno sobie wyobrazić Jocelyn bez kontaktu ze światem wirtualnym.

– Wiesz, jaka jest. Kiedy coś wbije sobie do głowy, nie sposób jej to wyperswadować.

Święta prawda.

Charlotte zakończyła rozmowę i schowała telefon do torebki. Uważnie przeczytała jeszcze raz notatkę na odwrocie koperty.

– Cholera – mruknęła.

Zastanawiała się, co zrobiłaby Jocelyn, gdyby to ona stała tu teraz z kluczami w dłoni. Wiedziała to, oczywiście. Różniły się z Jocelyn pod niemal każdym względem, więc bardzo łatwo było przewidzieć, co zrobiłaby przyrodnia siostra.

Poszłaby od razu do mieszkania Louise i postarałaby się odnaleźć te dokumenty, najwyraźniej bardzo dla niej ważne.

Ale Charlotte to nie Jocelyn. Charlotte była ostrożna, uważna, nie lubiła ryzyka. Zawsze przestrzegała dozwolonej prędkości i przestrzegała zasad – a przynajmniej się starała. Nie miała prawa ani do tych dokumentów, ani niczego, co należało do Louise.

Rzecz w tym, że Louise zdała się na Jocelyn, a tej tu nie ma.

Idiotyczne, ale dałaby sobie rękę uciąć, że słyszała, jak gdzieś, w innym wymiarze, nieubłaganie tyka zegar.

Chyba za dużo kryminałów w telewizji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: