Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kino krótkich filmów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 lutego 2022
Ebook
19,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Kino krótkich filmów - ebook

Człowiek i pies – bohaterowie poprzedniej powieści Stokowskiego „Stroiciel lasu" – wyruszają w drogę na Północ. Ich zimowa wędrówka przez puszczę na krawędzi doliny Wisły, Wielkie Żuławy i lasy nad Bałtykiem obfituje w niezwykłe spotkania, stając się dla człowieka głębokim doświadczeniem duchowym.

Pełna humoru i swady narracja prowadzona przez psa sprawia, że opisywane sceny ożywają w iluzjonie ulokowanym w sekretnej przestrzeni głowy czytelnika. W tym samym kinie wyświetlają się również mini-humoreski, jakie bohater opowieści odnajduje na szlaku do Skandynawii.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-281-2488-8
Rozmiar pliku: 359 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

M siedział na sośnie i dyndał nogami.

*

Siedział na zwalonej sośnie numer 2.596.271, ale czułem, że go nie ma, że siedzi gdzieś indziej – na łóżku lub wózku z małą blaszką DPS-u. W dodatku zwietrzyłem, że wpatruje się w wierzch dłoni, połyka powietrze i słucha chrapania boksera Solaka.

Najpierw przestraszyłem się, jak nie wiem. Potem pochwyciłem M zębami za nogawkę kanadyjskich spodni i mocno szarpnąłem. Zeskoczył. Z tej sosny i z łóżka albo wózka z DPS-u. I wrócił.

*

To pierwsze zniknięcie miało miejsce dwunastego września, wkrótce po wyjeździe Marty i Moniki. Potem M potrafił gubić się w rzeczywistościach raz na tydzień, raz na dziesięć dni, to różnie.

Zawsze, kiedy mu się to zdarzało, musiałem go szarpać, bo mógłby tam zostać, gdzie przepadł. To nie byłoby dla niego dobre. Poza lasem by zwariował. Powinien być tutaj, żeby włóczyć się całymi dniami pośród sosen i modrzewi. Potrzebował drzew jak tlenu, one zaś potrzebowały jego. Chodził i uważnie słuchał, a potem podstrajał kawałki zieleni i reszty. Stroił las zwyczajnym scyzorykiem, który dostał kiedyś od Solaka.

Przy okazji zbierał opowieści.

*

Opowieści były raczej krótkie. Zrozumiałe i niezrozumiałe, bez sensu i z sensem, ciekawe i nudne, do śmiechu i płaczu. Te do śmiechu, albo chociaż do uśmiechu, M uznawał za szczególnie ważne, może nawet najważniejsze. Był stuprocentowo przekonany, że czasami mogą leczyć.

*

Wygrzebywał, chwytał czy też łowił te historie, odkąd zaczął włóczyć się po lesie, to znaczy od marca 1993 roku. Co dzień kulał pośród buków, sosen, świerków, dębów, grabów i modrzewi albo właził na strzelistą wieżę w środku puszczy i z niej gapił się w bezkresnym zachwyceniu na dolinę ciemnej rzeki, drzewa, zamek z narożnymi wieżyczkami i tak dalej, kawał świata, a strażnica kołysała się na wietrze.

*

M kulał po lasach i właził na wieżę, żeby jakoś dojść do siebie.

Kiedyś państwu już opowiadałem, że po uderzeniu głową w beton pasa startowego na lotnisku na Okęciu i po wieloletnim śnie w szpitalu ponad rok przesiedział w DPS-ie im. Stefczyka na Solcu, dzieląc pokój z R. Solakiem. A potem wyjechał z Warszawy na północ i zatrzymał się na skraju puszczy, na krawędzi wysoczyzny nad doliną dolnej Wisły, i tu znalazł mnie – żółtego kundla – albo ja znalazłem jego.

Nazwał mnie Wabi.

Tłumaczyłem też, że wbrew rozpowszechnionym przekonaniom psy potrafią się wysławiać, i to nieźle, zwłaszcza kiedy muszą mówić za człowieka, który nie chce lub nie może nic powiedzieć, a byłoby dobrze, żeby ktoś usłyszał, że on żyje, jest, istnieje.

*

Sporo o tym wszystkim już opowiadałem, lecz nie sądzę, aby ktoś coś z tego zapamiętał. Ludzie mają swoje własne ważne sprawy i trudno zakładać, że przejmą się cudzą historią, że ona zapadnie im w pamięć. Dlatego powtarzam, co trzeba, oczywiście w wielkim skrócie. Jeśli ktoś uważa, że przesadzam, to radzę mu zająć się teraz czymś innym, ciekawszym. Jak skończę, dam sygnał.

*

Już po wylądowaniu na północy M zamieszkał na zydlungach w Nowym Jarze, na poddaszu domu pod dwunastką.

Przed domem był kwietnik, a z tyłu – warzywnik. Główna furtka w ogrodzeniu tej posesji wychodziła na ubitą osiedlową drogę. Za tą drogą zieleniła się niewielka łąka otoczona zabudowaniami. Były to mizerne domy z białej cegły, straszna lipa z lat dwudziestych XX wieku, z czasu państwowego osadnictwa w Prusach Wschodnich. W tle tych osiedlowych zabudowań rozciągały się polodowcowe pola, sięgające aż do linii Wisły.

Z tyłu, za ogrodem z warzywami, stała ciemna ściana boru, widoczna przez okno przy schodach, no i z dołu, z okna kuchni. W płocie na granicy lasu tkwiła furtka, najwspanialsza furtka świata.

*

Gospodynią domu pod dwunastką była Stanisława Kosakowa – pani siwa, smukła i pobożna. I szorstko troskliwa. Gotowała prosto i oszczędnie, ale co podała, było pyszne, zwłaszcza żytni barszcz ze skwarką. M lubił jej słuchać, gdy snuła wspomnienia – niezwykłe historie, które przydarzały się zwyczajnym ludziom.

M najchętniej słuchał gospodyni, kiedy wcinał barszcz lub jajecznicę. Nie mogę narzekać – też jadałem regularnie; nie jakoś wykwintnie, ale zdrowo i do syta.

Najedzeni, szwendaliśmy się po lasach.

*

M potrafił chodzić bardzo cicho. Miał w tym we mnie towarzysza, nadzwyczajnie dyskretnego. Na ogół nie mogłem wędrować tuż przy nim, bo to prawnie zabronione. Psom nie wolno włóczyć się po lesie. Ganiają i płoszą zwierzynę. Nie będę zaprzeczał – tak bywa. Nam naprawdę nie jest łatwo okazywać obojętność, gdy trafiamy na aromat lisów, saren, dzików i danieli czy innego cudownego mięsa, jakie snuje się bezproduktywnie w puszczach. Wszakże w pewnych wyjątkowych sytuacjach poskramiamy w sobie wilczy instynkt. Robimy to wtedy, kiedy na czymś nam zależy jeszcze bardziej niż na łowach. Na czymś albo na kimś.

Prawo jest zupełnie ślepe, nie dostrzega gotowości do wyrzeczeń. Programowo nie dowierza drapieżnikom-dżentelmenom. Za to M nie cierpiał na ślepotę, dostrzegał i ufał, i dlatego nie zostawiał mnie za furtką wiodącą do lasu, kiedy ruszał w swą codzienną drogę. Tak więc, trochę nielegalnie, byłem jego wiernym cieniem, towarzyszem z oddalenia, nienatrętnym opiekunem. W puszczy podbiegałem doń dość rzadko, jedynie na moment, żeby otrzeć się o nogę, wymienić spojrzenia, zamerdać ogonem albo żeby szarpnąć za nogawkę, gdy poczułem pismo nosem.

*

Po co M tak szwendał się po lesie? Już mówiłem, wspominałem o strojeniu. M harmonizował, jak potrafił, niektóre obszary zieleni i reszty. Robił to, gdy słyszał dysonanse. Dysonanse wskazywały mu to wszystko, co jest słabe, obolałe, poranione czy usychające. To był taki jego zawód, powołanie, ochotniczy obowiązek.

Tym, co żywią się tłustymi kiełbasami i cierpią na ciężką sklerozę wieprzową, z ochotą przypomnę, że on wykonywał te zadania w ramach działań jednoosobowej firmy Strojenie Zieleni i Reszty. To nie była firma zarobkowa, wszakże uwalniała M od przykrej myśli, że jest zwykłym darmozjadem.

Poza tym pracował nad duszą i ciałem. Miał tu mnóstwo do zrobienia.

*

Co jeszcze? Co warto by wiedzieć, żeby go zrozumieć trochę lepiej?

M dostawał czasem listy, przeważnie z Kanady. Oprócz tego sporo czytał, różne książki, słuchał radia – najchętniej utworów lipskiego kantora, który miał sekretne połączenie z górą – upodobał sobie świerk za oknem, leczył mnie, gdy byłem poszarpany przez kolegów i przez kule ze zbójeckiej flinty, opowiadał małolatom na zydlungach o rycerzach i lotnictwie, uporczywie ćwiczył pamięć, otrzymywał chudą rentę, często zmagał się z gonitwą przykrych myśli, dziękował za wszystko i zdarzało mu się, że spotykał znajomych pilotów, z którymi – jak twierdził – pracował przed laty.

Z czasem poznał Martę i Monikę, córki leśniczego K. Bernatowicza. Monikę ogromnie polubił, a Martę pokochał.

*

Młodsza z sióstr – Monika Bernatowicz – bardzo ciężko chorowała, dużo ciężej niż leczone przez mojego przyjaciela drzewa. Miała w głowie czarny kamień, który dręczy i zabija.

M próbował jej pomagać. Czynił to inaczej niż w wypadku harmonizowania drzew i reszty, lecz metoda, jaką tu stosował, również była raczej osobliwa. Przynosił Monice historie znalezione w różnych miejscach lasu, te, o których wspomniałem. I teraz uwaga! Ta kuracja nieźle się sprawdzała mimo całej niedoskonałości środków.

*

Odkąd podczas leśnych konwentykli mój przyjaciel zaczął opowiadać Bernatowiczównom różne rzeczy do uśmiechu i do śmiechu, mógłby przysiąc, że Monika lepiej stroi. To nie znaczy, że zaczęła śpiewać główne arie z „Rigoletta” albo „Zaczarowanego fletu”, tylko że jej ciało i to coś, co mieszka w jego środku, dzień po dniu i tydzień po tygodniu coraz bardziej oczyszczały się z upiornych, nieprzyjaznych sobie tonów i zbliżały do jasnego brzmienia, typowego dla dziewiętnastolatki – pełnej życia i nadziei. M potrafił to usłyszeć. Wyćwiczył tę sprawność podczas harmonizowania drzew i reszty.

*

Oprócz dziwnych opowieści M ofiarowywał małej Bernatowicz ciszę lasu, to znaczy prowadził ją w miejsca, gdzie las brzmiał najdoskonalej. Mówię – brzmiał, bo wielka cisza Ziemi wcale nie jest brakiem dźwięku. Owa cisza jest początkiem, zasadniczym białym tonem, do którego można stroić wszystko to, co rozlatuje się w człowieczym ciele, umyśle i głębiej. Czyli – _Salus per silentium_, jak powtarzał mi czasami mój przyjaciel, gdy zatrzymywaliśmy się w pustelniach, w takich jego ulubionych miejscach, które miał poukrywane w puszczy.

Kurowanie wielką ciszą, głupim śmiechem i opowieściami wymyśliła Marta Bernatowicz, bardzo piękna. M został w tę sprawę wrobiony. Tak za mocno się nie bronił, z trzech głównych powodów. Pierwszym była piękna Marta. Drugim to, że dobrze wiedział, co to jest samotność chorych ludzi. Trzecim – rezultaty leśnych sesji.

*

Kuracja działała, naprawdę. Dlatego M bardzo się zdziwił, kiedy Marta i Monika pożegnały się z nim nagle i niejaki Wyżykowski zabrał je do Skandynawii.

Podobno musiały tam jechać, bowiem pojawiła się ogromna szansa na leczenie w Onkologiska Kliniken vid Akademiska Sjukhuset w Uppsali. Obie opuściły leśniczówkę dziewiątego września o dziesiątej jedenaście. Starsza pojechała głównie po to, żeby opiekować się tą młodszą.

– Chłopaki! Pomóżcie! – szepnął M, gdy stał na drodze i spoglądał za oddalającym się passatem leśniczego, którym ojciec wiózł dziewczyny na lotnisko w Gdańsku-Rębiechowie.

M prosił w ten sposób pilotów, z którymi – mówiłem – pracował w tym czasie, kiedy pozostawał zawieszony między ziemią a wysokim niebem. Od powrotu tu, na padół, kilka razy już ich prosił o ratunek albo radę. I dostawał je, czasami dziwne, ale zawsze niezawodne. Dlatego, że wierzył. W gruncie rzeczy miał zupełną pewność, że nie szepcze w pustą studnię. Wołał w niebo pełne samolotów.

Tym razem nie prosił za siebie.

*

Wymieniony wyżej Paweł Wyżykowski, który wszystko to naraił, ten wyjazd i szpital, i we wszystkim fantastycznie pomógł, przyjeżdżał do Polski ze Szwecji, gdzie osiadł przed laty.

Przyjeżdżał tu do nas, bo myślał, że znowu do czegoś się przyda, jak przydawał się w osiemdziesiątym pierwszym roku, kiedy razem z paru szaleńcami próbował pogonić czerwoną brygadę. W sumie ona pogoniła jego. Problem w tym, że teraz ta brygada nadal zarządzała swym folwarkiem i nadal nie chciała, żeby Wyżykowski jej w czymś mieszał.

To był dobry i cholernie zacny człowiek, ale M – choć starał się, jak umiał – nie polubił go i koniec. Wielka szkoda, tak uważam, tym bardziej że obaj paskudnie podpadli tej samej brygadzie i obaj marzyli, żeby ona wreszcie poszła, żeby poszła do cholery albo dalej i już nigdy więcej nie niszczyła życia w naszym kraju i w ogóle na planecie Ziemia.

*

Mój przyjaciel czuł się skołowany. Prawdę mówiąc, nieźle go ta wyjazdowa sprawa zaskoczyła, a nawet – co tu dużo gadać – zabolała. Pocieszał się jednak myślami, że i w Skandynawii są wspaniałe i rozległe lasy, dużo większe niż te u nas. Poza tym M bardzo szanował lekarzy – przecież przez dwadzieścia jeden lat przespanych przezeń w zawieszeniu między ziemią a wysokim niebem oni bardzo się starali, żeby całkiem nie odleciał, głównie doktor Pawlikowski.

M pocieszał się czymś jeszcze: Monika i Marta miały w miarę prędko wrócić.

*

Wszyscy, którzy uważają, że to głupie, aby w kółko gadać o tym samym, mogą całkowicie się rozluźnić. Już koniec powtórki. Odtąd będę skupiał się na rzeczach nowych. Jeśli wspomnę jeszcze o czymś, o czym kiedyś już opowiadałem, to uczynię to wyłącznie w sytuacji nadzwyczajnej, w stanie wyższej konieczności. Proszę wtedy nie marudzić.

*

Po wyjeździe panien Bernatowicz przesiadywaliśmy w lesie jeszcze dłużej. Jeszcze dłużej niż poprzednio. W sumie, co mogliśmy robić, jak nie łazić tam i wiernie czekać? Psy potrafią takie rzeczy – czekać. Ludzie mają z tym kłopoty, więc muszą mieć pomoc. Najbardziej pomaga im praca.

M zanurzył się po same uszy w strojeniu zieleni i reszty. No i szukał z pasją opowieści. Cholernie się cieszył z każdej nowo znalezionej. Przynosił je wszystkie do domu i umieszczał w szafie na poddaszu. Z biegiem czasu uzbierało mu się ich nad podziw wiele. Układał je wszystkie porządnie, jak uprasowane i złożone poszwy.

A poza tym mój przyjaciel nadal czytał wiele dziwnych książek, na przykład o pszczołach, ćwiczył pamięć i wymowę, stosował ćwiczenia fizyczne przepisane przez rehabilitanta J. Maciąga z warszawskiego DPS-u, starał się pomagać w domu, modlił się o zdrowie dla Moniki, no i czekał, ciągle czekał. Ale Bernatowiczówny nie wracały.

*

Wieczorami zaczął pisać. M zamieniał to, co znalazł, na poręczne, zwięzłe teksty.

Pisał oczywiście na poddaszu, tam, gdzie mieszkał, a właściwie mieszkaliśmy. Ten pokój na strychu miał dwie proste i dwie lekko skośne ściany, które ujawniały kształt dwuspadowego dachu. Prócz tapczanu były tam: wspomniana szafa z dawnych czasów, stół, krzesła, dywanik, paprotki w doniczkach, a tuż obok drzwi – maszyna „Singer”, ozdobiona butelkami soku z wiśni. Nad maszyną wisiał obraz – „Ostatnia Wieczerza” – pędzla anonimowego mistrza reprodukcji wszystkich świętych. A na stołku przy tapczanie stało radio, raczej liche, takie trochę jak zabawka.

*

Skrobał na osobnych, małych kartkach. Zapisując owe kartki, co rusz sprawdzał, porównywał to, co zapisane, z tym, co trzymał w starej szafie.

Pisał i od razu czytał na głos. Chciał pewnie usłyszeć, czy dobrze wystroił wyrazy i zdania. Poza tym w ten sposób konsultował sprawy ze mną, leżącym pod stołem. W tym nie było nic dziwnego. On mi niemal co dzień opowiadał, o czym myśli, co go boli albo cieszy i czego doświadczył – dawno temu lub przed chwilą. Z kimś trzeba się dzielić swym życiem; wtedy to, co jest ciężarem, staje się bez porównania lżejsze, a radości robią się po dwakroć, nawet stokroć radośniejsze – tak twierdziła nasza gospodyni.

*

Mijały tygodnie, licząc od wyjazdu córek leśniczego. Była już połowa października. W niedzielę, jak zwykle, mój przyjaciel nie pracował. Rano poszedł do kościoła i dziękował tam za wiele łask i cudów, jakie umiał dostrzec i zrozumieć, i za całą masę innych, których nie był w stanie ujrzeć ani pojąć. A potem napisał dwa listy. Wysmażył je oba wieczorem. Pierwszy był do pięknej Marty, a ten drugi do Moniki. Wcześniej już pisywał do Uppsali parę razy, niestety, bez echa. Niepokoił się tą ciszą. Próbował ją przemóc.

Co znalazło się na dużej kartce pisanej do Marty, nie zdradzę. Nie mogę. Zresztą wszyscy, którzy kiedykolwiek doświadczyli rozdzielenia z kimś naprawdę bardzo bliskim, pewnie wiedzą, co tam było. Za to list pisany do Moniki nie był opatrzony pieczęciami tajemnicy, dlatego wyjawię, że prócz wielu znaków serdeczności i pytań o zdrowie zawierał coś jeszcze.

*

M uprzejmie informował młodszą córkę leśniczego, że wysyła mały pakiet. Są w nim krótkie opowiastki – te z wiosny i lata (ona pewnie kilka z nich pamięta) i część już z jesieni. Zostały spisane na kartkach, bo to jest jedyny sposób, aby mogły teraz do niej dotrzeć. Niestety, chwilowo on nie może jej ich opowiedzieć własnym głosem, bezpośrednio, tak jak to się działo wcześniej. Ma nadzieję, że już wkrótce znowu będą mogli się spotykać. Tymczasem przesyła, co może.

Jeżeli Monika miałaby ochotę, żeby spojrzeć na drobiazgi przesyłane w tym pakunku, to on prosi, by czytała je po cichu, tylko w głowie, a wtedy, być może, zobaczy obrazy i usłyszy wszystkie głosy, jakie zdołał znaleźć w lesie. One wyświetlają się najlepiej w iluzjonie krótkich filmów pod sklepieniem własnej czaszki. Ćwiczyli to w lecie.

A na koniec życzył młodszej Bernatowiczównie, życzył jej z całego serca, aby była całkowicie wolna od lęku i bólu.

*

W chwili, kiedy skończył pisać, coś rąbnęło go porządnie w głowę. Udawał przed sobą, że w ogóle nic nie poczuł, ale musiał oprzeć się łokciami o blat stołu, żeby nie spaść z krzesła na podłogę. Walnęło go w czaszkę pewne zdanie-meteoryt. Konkretnie syderyt. Ten syderyt brzmiał – cytuję: _Krawiec_, _anie żaden chirurg wykroił tę chmurę._

M był już przyzwyczajony do tych nieprzewidywalnych stuknięć. One zwykle mu się przydarzały w sytuacjach jak najbardziej przypadkowych, w chwilach jak najmniej ku temu odpowiednich. Zdawał się przyzwyczajony, wszakże nie rozumiał, na co, po co ktoś mu ciągle obtłukuje ciemię ani co to wszystko może znaczyć.

*

Dwa listy i pakiet zostały wysłane nazajutrz, o godzinie trzeciej po południu, no bo rano ruszyliśmy znów do lasu. Było nadzwyczajnie ciepło i bardzo słonecznie – tak się zdarza w październiku, zwłaszcza koło piętnastego.

Pakiet się okazał dosyć lekki. Nie było w nim przecież cebuli czy jabłek, tylko kartki i litery. One miały być lekarstwem, ale na specyfikacji M napisał coś innego. On tam wstawił: „Opowieści znalezione w lesie”. Urzędniczka powiedziała, żeby zmienił, co napisał, bo to dziwne, a właściwie strasznie głupie, a poza tym wbrew rozporządzeniom w sprawie odpowiednich załączników do przesyłek zagranicznych i krajowych. Jednak on się strasznie przy tym uparł i tak poszło, aż do Szwecji.

*

Chociaż jestem zwykłym, wiejskim kundlem, a nie mądrym profesorem, często się zastanawiałem, rozważałem, czy poza Moniką i Martą jest gdzieś parę innych osób – nawet gdzieś daleko poza lasem, gdzieś w odległych miejscach świata – takich kilku pomyleńców, którym te historie gromadzone w szafie mogłyby się jakoś przydać. Czy – powiedzmy – mogłyby im ofiarować choćby jedną dobrą chwilę, taką bez hałasu dokuczliwych myśli, bez rwania w kolanach, bez trwogi przed nocą?

Bardzo chciałbym to nareszcie sprawdzić. Możemy spróbować? Mam od M upoważnienie. Mogę dzielić się słowami, które wiernie, jak to pies, pamiętam.

Uwaga, ogłaszam: Wszystkim, którzy jeszcze nie zastygli we wzniosłości gatunkowej _hominum sapientum_, którzy tak jak my – to znaczy _canis lupus familiaris –_ potrafią się cieszyć patykiem lub piłką, wszystkim, którzy mogą obejść się przez moment bez poważnych min i gestów, proponuję krótki seans w iluzjonie krótkich filmów, czyli kilka minut głupich zabaw.

Będę rzucał opowieści. Łapcie!SEANS PIERWSZY

Skąd zegarek wie, że już dziesiąta, czyli która jest godzina, pyta dziecko.

– A ode mnie – odpowiada mu zegarmistrz.

– A skąd pan to wie, że już dziesiąta, i w ogóle która jest godzina tak naprawdę, ta prawdziwa?

– A z innych zegarków, zegarów to biorę. To proste.

– No, a skąd te inne, proszę pana, wiedzą?

– Te od jeszcze innych, tych starszych, sprzed wojny.

– A tamte? Skąd one? Skąd wiedziały tamte pierwsze? Albo ten w ogóle najsampierwszy w starodawnych czasach z rycerzami?

– Ty to głupi jakiś jesteś!

Zegarmistrz zamyka okienko i znika. A dziecko zostaje ze swoim pytaniem otwartym jak zegar.

Nikt mu na nie odpowiedzieć nie potrafi albo nie chce, chociaż każdy niby mądry, jakby, nie wiem, książkę połknął.

Dziecko czeka na odpowiedź. A czas nieprzerwanie płynie. I zupełnie nie wiadomo, czy on płynie, jak należy, w dobrą stronę, nie za szybko, nie za wolno i w ogóle która jest godzina, tak naprawdę, ta prawdziwa.

On dojeżdża do roboty na rowerze. Rusza z Jarzębiny koło szóstej, pedałuje przez Rudniki, Szkaradowo i w Ryjewie jest przed siódmą. Tam od razu bierze się do pracy. Bije świnie. Dzieli tusze. Parzy szynki i kiełbasy. Po południu jedzie w drugą stronę. Jego damka – stary klekot – nie jest rącza, ale wiernie toczy się po drodze.

Zdarza się, niestety coraz częściej, że za cienką linią rzeki Liwy stają przed nim Kordyliery. Każdy wie, że są ogromne. Szczyty gór znikają w niebie. Skały piętrzą się jak w trzecim dniu stworzenia; przeraźliwie ciężkim cieniem osuwają się w dolinę czarnoziemów i bezbronnych świń niepewnych jutra.

Nie jest łatwo znaleźć przesmyk. On potrafi, bo już nieraz musiał szukać. Wspina się na śnieżną przełęcz. Czuje coraz większy ucisk w uszach, pot zamarza mu na twarzy, ale on się przyzwyczaił, nie narzeka, nie marudzi, tylko wjeżdża na trzy dwieście. Za przełęczą pędzi w dół, bez hamowania. Zwalnia na podmokłych nadwiślanych łęgach.

Tak dokładnie nie wie, nie rozumie, czemu wyrastają mu na drodze Kordyliery. Tylko jedno jest zupełnie pewne – to opóźnia jego powrót. W domu musi zjadać odgrzewane i być cicho. Wszyscy śpią, najwyżej psisko się połasi, wywąchując mu z nogawek zapach grizzly, wonie pum i baribali.

Przez zupełną nieuwagę znalazła się w jabłku Newtona. Cóż, trudno. Owszem, uderzenie było silne, aż zabrakło jej oddechu; owszem, to nie było zbyt przyjemne, ale jakoś dało się wytrzymać.

Co mają powiedzieć ci wszyscy, którzy się znaleźli przez przypadek, a może przez pośpiech w pociskach kalibru 11 milimetrów z karabinu wielostrzałowego i koniecznie muszą zdecydować, kiedy wysiąść, nim dolecą? Albo ci, co uważają, że to jest nadzwyczaj mądre, żeby się przelecieć na piorunie? Pewnie czują niezłą prędkość, ale potem – nie wiem, nie wiem.

Jan III Sobieski każe podać wykałaczkę. Podają, a jakże. Za krótka. Podają mu inną. Ta dobra. Król wbija ją w mapę, w precyzyjnie wymierzony punkt na Wschodzie.

Pan chorąży sandomierski spuszcza się po wbitym drzewcu na dół, na sam padół, na Podole. Wraca tak mniej więcej po kwadransie i melduje, że jest spokój.

Jako drugi, w innym punkcie, schodzi pan pułkownik rot koronnych. Wraca nadzwyczajnie żwawo i melduje o wiktorii. Przyszpilony został cały czambuł Nuradyna. Ani zipnął jeden z drugim, zaskoczony w koszu pod Hołyniem.

Tak jest szybciej, taniej i wygodniej. I nie trzeba się rozstawać z Marysieńką ani z Wilanowem. Konieczne są za to dokładność chirurga, fantazja husarii i porządne wykałaczki, zaostrzone bardzo cienko, żeby nie ukrzywdzić wbrew intencji jakichś własnych pułków czy chorągwi, które stoją w okolicy, mając oko na pohańca.

Berlin zalany. Frankfurt zalany. Telefonował wczoraj siostrzeniec: zimno jak w psiarni i straszne wiatry.

A u nas lato jak na Sardynii. Chodzimy w gaciach w domu, ogródku i na podwórku; sąsiadka biega w halce po bułki. Lipy tak pachną, że można zemdleć. Wkładamy garnek w magmę asfaltu i po godzinie jest ugotowany krupnik. Koty zdejmują futrzane czapy, psy porzucają okrycia z sierści. Ptaki zmęczone jaskrawym światłem odpoczywają pod obłokami. Grubas Zawilski wytapia sadło, leżąc na słońcu w ogromnej balii. Zbieramy w szopach rozgrzane cegły – będą trzymały ciepło do grudnia.

Wieczorem zrywa się wiatr z zachodu. Prosimy chłopców z naszej ulicy i ci strzelają z proc w izobary, żeby powstrzymać niż z Brandenburgii. Nie chcemy żadnych burzowych frontów niszczących nasze królestwo lata.

Zbyszek leży na leżąco. Jest zmęczony ze zmęczenia. Oprócz tego jest w dodatku głodny z głodu. Zbyszek ma tak zawsze i za każdym razem, kiedy on z powrotem wróci z pracy, gdzie pracuje i zarabia zarobkowo.

Mieszka sam samotnie bez nikogo zamieszkuje swoją własną kawalerkę własnościową, czyli nie ma ani nie posiada żadnej żony czy małżonki, no nikogo, kto by ugotował mu jedzenie do jedzenia, coś smacznego, żeby było smaczne i gotowe. Nikt mu także nie da również pić do picia. Nikt nie spyta, nie zapyta, jakie dzisiaj tego dnia w zakładzie wydarzyły się zdarzenia.

Zbyszek leży na leżąco i zaczyna płakać z płaczu.ROZDZIAŁ DRUGI

M wyekspediował listy i pakunek dnia osiemnastego października. Mówię to dla przypomnienia.

Odpowiedzią była cisza. Owszem, zdarzył się po drodze meteoryt: _Zamknij furtkę do ogrodu, bo jest przeciąg,_ z tym że on – jak sądził mój przyjaciel – nie miał związku z całą sprawą.

*

Od początku listopada było zimno, nie tylko na dworze, ale także na poddaszu i w łazience, zatem sublokator pani Kosakowej znowu musiał się hartować, tak jak w marcu, po przyjeździe z DPS-u. Podczas mycia pokrzykiwał, naprężał muskuły i prychał. A na górze kładł na prześcieradle owczy kożuch, naciągał na głowę odpinany od zimowej kurtki kaptur, brał głęboki wdech, odliczał pięć sekund do tyłu, a potem z okrzykiem straceńca wskakiwał w przerębel wilgotnej pościeli. Z czasem jakoś się do zimna przyzwyczaił, jak polarnik lub pies w budzie.

*

W listopadzie M – jak zwykle – stroił drzewa, zbierał w lesie opowieści i pracował nad pamięcią. Nadal kulał, czasem brały go nad ranem nieprzyjemne kołatania przykrych myśli, ale jakoś żył i miał nadzieję. Tylko szkoda, że nadzieja nie za bardzo chciała mu się ziścić. M marzył, że wrócą – Monika i Marta – no a one nie wracały.

*

Las szykował się do zimy. Schły i gniły spadające wielobarwne liście. Niektóre zwierzęta mówiły dobranoc, inne ogłaszały ruchem skrzydeł – do widzenia, jeszcze inne marudziły – będzie ciężko, przyjdą wilki. Rzeczywiście, zimą przychodziły małe stada, zdaje się, że z północnego wschodu, może nawet z Białorusi.

M właził w tę zimę, jakby wcale się na niego nie czaiła wraz z wilkami i mrozami. Martwił się wyłącznie brakiem odpowiedzi od Moniki i od Marty.

Tak, to była dziwna sprawa. Pożegnali się z czułością, serdecznością i tak dalej, a potem ta cisza, jakby uciął tępym sierpem (tak mawiała pani Kosakowa). Co się działo? Co się stało? M nie wiedział, nie rozumiał.

*

Jedyne sygnały od dziewczyn docierały doń za pośrednictwem leśniczego K. Bernatowicza.

Na początku, znaczy wiosną, po przyjeździe M na północ, ojciec Marty i Moniki nie przepadał za nim. Nie krył tego. W rozmowach z córkami dowodził, że M to przybłęda i złe towarzystwo dla normalnych, młodych dziewczyn. W lipcu mocno zmienił zdanie – wtedy, kiedy mój przyjaciel zaczął walczyć z bandziorami, którzy chcieli wyciąć serce lasu. A teraz, jesienią, zaczął go traktować jak swojego.

M odwiedzał leśniczówkę raz na tydzień, raz na dziesięć dni, tak różnie, by pomagać przy ptaszorach. One były przetrącone, pokonane, zestrzelone, znalezione, przyniesione albo podrzucone. Mieszkały w ogrodzie za domem, w dużych klatkach i zagrodach, krytych zabezpieczającą siatką. Niektóre z tych ptaków-zdechlaków odfruwały po kuracji, wracały na wolność i wtedy leśniczy się cieszył. Ale większość zostawała, bo nie mogła wystartować.

*

Leśniczemu Bernatowiczowi towarzyszył zwykle jamnik. Po ogrodzie kręcił się też wieprz wietnamski – Egon. Stanowili miłe towarzystwo, lecz nie było z nich pożytku w ptasiej infirmerii i hospicjum. Gdy zabrakło obu dziewczyn, wszelka pomoc była ważna.

Pomoc była ważna i dlatego, że pan Bernatowicz czuł się sam, jak stary niedźwiedź. Jego żona zmarła gdzieś z półtora roku wcześniej. Zmarła na podobny kamień, jak ten w głowie młodszej córki. Bernatowicz tego jeszcze nie przebolał. Potem, aż do dnia wyjazdu do Uppsali, domem zajmowały się dziewczyny, zwłaszcza Marta, bardzo piękna. Marta zajmowała się też siostrą. Za to on był pochłonięty przede wszystkim swoim lasem, skromnym sadem i pszczołami, i przetrąconymi ptaszorami.

*

Mój przyjaciel asystował przy zabiegach, zwykle – walce z pasożytem i robalem, jak to mówił Bernatowicz. Przytrzymywał, podtrzymywał, posypywał zagrzybiałą skórę ptaków jakimś proszkiem, przynosił, podawał, wynosił. No i chłonął każde słowo o Monice i o Marcie.

Bernatowicz wiedział, co u córek. Otrzymywał od nich telefony.

Mój przyjaciel nie dostawał telefonów, już choćby dlatego, że u pani Kosakowej i w ogóle na zydlungach nie było podłączeń. No, nie było aparatu. A z kolei do Uppsali sublokator spod dwunastki też nie mógł zadzwonić. On nie miał pieniędzy. Połączenia zagraniczne z dusznej poczty w Starym Jarze bardzo dużo kosztowały. Za te sumy można było kupić trzy myśliwce nowej generacji Grippen. W dodatku M nie miał numeru do Marty.

*

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: