Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kłopoty z nieznajomym - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 października 2009
Ebook
16,22 zł
Audiobook
19,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kłopoty z nieznajomym - ebook

Marta, ma nadzieję na miły wieczór w towarzystwie przystojnego bruneta. Nie podejrzewa nawet, że obiekt jej zainteresowań ma wobec niej zgoła inne zamiary. Niewinna z pozoru randka zamienia się w horror, a niebawem zostaje popełnione morderstwo.

Wokół Marty zaczynają się dziać różne podejrzane rzeczy, a nieproszeni goście kolejno pojawiają się w jej mieszkaniu, jakby w drzwiach nie było żadnych zamków. Jeden sugeruje nawet by nazywać go tatusiem! Tajemnice mnożą się w zastraszającym tempie, a zdezorientowana Marta nie potrafi odróżnić wrogów od przyjaciół . Instynkt podpowiada jej, że musi zacząć działać. Ale jak tu się obronić przed niebezpieczeństwem, jeśli nawet nie można nazwać go po imieniu? A co robią w powieści dobermany Parys, Neptun i Demon? No cóż, niewiele. Sprawiają tylko, że Marta na króciutką chwilę zamiera w bezruchu. Nie, to złe określenie. Marta po prostu kamienieje

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62405-57-2
Rozmiar pliku: 579 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kło­po­ty z nie­zna­jo­mym

W mo­im ma­łym miesz­kan­ku pa­no­szył się gość. Jesz­cze do nie­daw­na chcia­ny i po­żą­da­ny, te­raz po­dej­rza­ny. Tem­po, w ja­kim z cza­ru­ją­ce­go fa­ce­ta prze­mie­nił się we wstręt­ne in­dy­wi­du­um, by­ło za szyb­kie na­wet dla mnie. Sy­tu­acja za­czę­ła wy­glą­dać nie­cie­ka­wie. Miesz­ka­łam sa­ma. Pierw­sze ostrze­że­nie ode­bra­łam już w win­dzie, ale pu­ści­łam je mi­mo uszu. Roz­ma­wia­li­śmy o na­szych szcze­nię­cych la­tach, za­dał ja­kieś py­ta­nie, a ja nie od­po­wie­dzia­łam za­ję­ta szu­ka­niem klu­czy w prze­past­nej to­reb­ce. Po­wtó­rzył je gło­sem twar­dym i nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu:

– Py­ta­łem, czy masz w do­mu fo­to­gra­fie z daw­nych lat! Pa­sja­mi lu­bię oglą­dać zdję­cia, szcze­gól­nie czar­no-bia­łe.

Po na­głym wy­bu­chu sta­rał się zba­ga­te­li­zo­wać zaj­ście. Tłu­ma­czył się sen­ty­men­tem do mi­nio­nej epo­ki, pa­sją fo­to­gra­ficz­ną i żył­ką re­por­ter­ską. Przez mo­ment znów grał ro­lę aman­ta i ro­bił to cho­ler­nie do­brze. Za­uro­czo­na je­go wdzię­kiem oso­bi­stym, zlek­ce­wa­ży­łam sy­gna­ły alar­mo­we i wpa­dłam w ba­gno po uszy.

Te­mat mo­je­go dzie­ciń­stwa sta­no­wił mo­tyw prze­wod­ni dal­szej czę­ści wie­czo­ru. Ro­bert, bo tak się przed­sta­wił, z za­chłan­no­ścią wy­głod­nia­łej pan­te­ry rzu­cił się na al­bu­my ze zdję­cia­mi. In­te­re­so­wa­ły go wy­łącz­nie fot­ki drob­niut­kiej blon­dy­necz­ki na tle ma­ło­mia­stecz­ko­wej ar­chi­tek­tu­ry. By­ły to mo­je zdję­cia z cza­sów, kie­dy no­si­łam war­ko­czy­ki, su­kie­necz­ki z fal­ban­ka­mi i apa­rat or­to­don­tycz­ny. Od te­go cza­su zdą­ży­łam wy­ro­snąć na pięk­ną ko­bie­tę, jak mó­wi­li nie­któ­rzy, i do­tych­czas nie mu­sia­łam ry­wa­li­zo­wać ze swo­im ma­ło­let­nim wcie­le­niem.

Nie­co zde­gu­sto­wa­na wy­mknę­łam się do kuch­ni przy­go­to­wać ka­wę. Sko­ro za­pro­si­łam fa­ce­ta do cha­ty pod pre­tek­stem wy­pi­cia ka­wy, to ka­wę mu­siał do­stać. A po­tem za­mie­rza­łam wy­ko­pać go za drzwi. Ro­man­tycz­ny na­strój daw­no prysł jak my­dla­na bań­ka i ma­rzy­łam tyl­ko o tym, aby zo­stać wresz­cie sa­ma.

Żył­ka nad mo­ją le­wą brwią za­czę­ła pul­so­wać ostrze­gaw­czo, a to za­wsze ozna­cza­ło nad­cią­ga­ją­ce kło­po­ty.

Szko­da, że tak póź­no ode­bra­łam sy­gna­ły wy­sy­ła­ne mi przez wła­sne cia­ło.

Wy­so­ki bru­net o śnia­dej ce­rze, brą­zo­wych oczach i gę­stych, zro­śnię­tych brwiach wzbu­dził mo­je za­in­te­re­so­wa­nie od pierw­sze­go wej­rze­nia. Póź­niej na­ty­ka­łam się na nie­go na każ­dym kro­ku. I cho­ciaż nie na­le­ża­łam do na­iw­nych pen­sjo­na­rek, któ­re wie­rzą w szczę­śli­wy uśmiech lo­su, kie­dy w koń­cu zdo­był się na od­wa­gę i za­pro­po­no­wał mi drin­ka, zgo­dzi­łam się. Był mi­ły, we­so­ły i roz­mow­ny, wprost pa­łał chę­cią po­wie­dze­nia mi o so­bie jak naj­wię­cej. Try­skał szcze­ro­ścią ni­czym gej­zer go­rą­cą wo­dą. Jak zwy­kle sa­me ba­na­ły: wol­ny, sa­mot­ny, na kontr­ak­cie.

Kła­mał jak z nut, ale czy u fa­ce­ta na je­den wie­czór naj­waż­niej­sza jest praw­do­mów­ność? Pach­niał do­brą wo­dą ko­loń­ską, no­sił gu­stow­ne ciu­chy i nie pa­trzył na ze­ga­rek. Cze­go moż­na chcieć wię­cej? Po­tem umó­wi­li­śmy się na praw­dzi­wą rand­kę, by­ła ka­wiar­nia i ki­no. Jak na dżen­tel­me­na przy­sta­ło, od­wiózł mnie tak­sów­ką do do­mu i wpro­sił się na ka­wę.

Od chwi­li po­zna­nia nie mo­głam się po­zbyć na­tręt­ne­go wra­że­nia, że spo­tka­li­śmy się już wcze­śniej. Ni­g­dy nie za­po­mi­nam twa­rzy, cza­sem tyl­ko nie pa­su­ją do na­zwisk, osób i sy­tu­acji. Trud­no zresz­tą za­po­mnieć ta­kie­go fa­ce­ta...

Na­wet na mo­ment nie mo­głam zo­stać sa­ma. Le­d­wo umknę­łam do kuch­ni, na­tręt­ny gość przy­lazł tam za mną. Trzy­mał w ła­pie garść fo­tek i do­ma­gał się szcze­gó­łów, py­tał, gdzie i kie­dy zo­sta­ły zro­bio­ne. Na od­czep­ne­go rzu­ci­łam mu na stół na­stęp­ny al­bum i obie­ca­łam wró­cić za kil­ka mi­nut.

Naj­bar­dziej nie­po­ko­iło mnie to, że zu­peł­nie nie wie­dzia­łam, o co te­mu przy­jem­niacz­ko­wi cho­dzi. Jed­no by­ło ja­sne, na pew­no nie za­mie­rzał mnie uwieść. Przez ca­ły ten czas na­wet nie pró­bo­wał się do mnie zbli­żyć. In­te­re­so­wa­ła go wy­łącz­nie prze­szłość ma­łej Mar­tu­si.

Czyż­bym tra­fi­ła na pe­do­fi­la ar­chi­wi­stę? – prze­mknę­ła mi przez gło­wę nie­do­rzecz­na myśl. Co mia­łam te­raz zro­bić? By­łam wście­kła na sa­mą sie­bie. Czy ja za­wsze mu­szę tra­fiać na ja­kichś oszo­ło­mów czy zbo­czeń­ców?! Ten sport za­czy­na być nie­bez­piecz­ny, chy­ba za­cznę się roz­glą­dać za ja­kimś le­gal­nym związ­kiem. Ro­dzi­na: mąż pan­to­flarz i gro­ma­da roz­wrzesz­cza­nych ba­cho­rów. Wzdry­gnę­łam się na sa­mą myśl o przy­szłym szczę­ściu mał­żeń­skim. To już wo­lę od cza­su do cza­su spo­tkać ja­kie­goś dzi­wa­ka, w koń­cu nie każ­dy po­dej­rza­nie za­cho­wu­ją­cy się męż­czy­zna mu­si być za­raz zbo­czeń­cem. A je­śli ten mój wła­śnie jest? Cze­ka tyl­ko, aż od­po­wiem na wszyst­kie py­ta­nia z dzie­ciń­stwa, i uka­rze mnie za nie­le­gal­ne do­ro­śnię­cie!

Po­bu­dzo­na stra­chem pa­mięć zdo­by­ła się na ko­lo­sal­ny wy­si­łek i przy­wo­ła­ła ob­raz sprzed dwóch lat. Wie­dzia­łam już, gdzie spo­tka­łam Ro­ber­ta i to, co so­bie przy­po­mnia­łam, nie po­do­ba­ło mi się w naj­mniej­szym stop­niu. Zro­bi­ło mi się go­rą­co.

A niech to wszy­scy dia­bli! Za­ci­śnię­ty­mi w pię­ści dłoń­mi wal­nę­łam się kil­ka ra­zy po gło­wie, aż za­bo­la­ło. Mu­sia­łam na­tych­miast coś wy­my­ślić, bo ina­czej...

Wró­ci­łam do po­ko­ju. Po­sta­wi­łam ta­cę na sto­le i przy­wo­ła­łam uprzej­my uśmiech.

– Za­raz bę­dę z po­wro­tem – za­pew­ni­łam. Na­tu­ral­nym ru­chem zła­pa­łam to­reb­kę i za­mknę­łam się w ubi­ka­cji. Klu­cze od miesz­ka­nia wi­sia­ły na koł­ku w ko­ry­ta­rzu, ale nie mia­łam szan­sy po nie się­gnąć, bo fa­cet wstał, że­by spraw­dzić, do­kąd idę. Idio­ta al­bo cwa­niak.

Wy­ję­łam ko­mór­kę. Zła­pa­łam dwa głę­bo­kie od­de­chy i za­dzwo­ni­łam po ra­tu­nek do Mi­cha­ła, są­sia­da z trze­cie­go pię­tra. Bez opa­mię­ta­nia tłu­kłam w gu­zicz­ki kla­wia­tu­ry. Że­by tyl­ko był w do­mu, że­by był – po­wta­rza­łam szep­tem. Ko­mór­ka, do­mo­wy, ko­mór­ka... to prze­cież bez sen­su. Co zro­bię, je­śli Mi­chał jest na przy­kład w Ło­dzi? Po­li­cja, za­dzwo­nię na po­li­cję, opo­wiem im, co wiem, a oni mnie... wy­śmie­ją.

Ro­ber­ta po­zna­łam w Kra­ko­wie. A tak na­praw­dę, otar­li­śmy się o sie­bie, bez za­wie­ra­nia bliż­szej zna­jo­mo­ści.

Po­je­cha­ły­śmy z Jol­ką w de­le­ga­cję, do­grać kon­trakt z Nor­we­ga­mi. Wszyst­ko po­szło jak z płat­ka, kil­ka pod­pi­sów i już pierw­sze­go dnia mia­ły­śmy z gło­wy pra­cę. Nor­we­go­wie wy­je­cha­li, a my po­sta­no­wi­ły­śmy za­ba­lo­wać jesz­cze je­den dzień na koszt fir­my. Wie­czo­rem w peł­nym rynsz­tun­ku po­ja­wi­ły­śmy się w ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji. Sa­mot­ność nam nie gro­zi­ła, przy­tul­ny ba­rek oku­po­wa­ło czte­rech we­so­łych przy­stoj­nia­ków. Pią­ty, kor­pu­lent­ny blon­dy­nek, nie miał u nas żad­nych szans, mi­mo że naj­wy­raź­niej to on nada­wał ton ca­łe­mu to­wa­rzy­stwu. Mo­że zy­ski­wał przy bliż­szym po­zna­niu, ale żad­na z nas nie mia­ła zbyt wie­le cza­su. Ju­tro wra­ca­my do Wro­cła­wia.

Jo­la, de­li­kat­na blon­dyn­ka o roz­ma­rzo­nym spoj­rze­niu, wy­raź­nie wpa­dła w oko bar­czy­ste­mu bru­ne­to­wi, naj­młod­sze­mu z ca­łej piąt­ki. Jak to mó­wią, prze­ci­wień­stwa się przy­cią­ga­ją. Ja na­dal wa­ha­łam się po­mię­dzy blond mo­de­lem w nie­bie­skiej ma­ry­nar­ce a ciem­no­wło­sym in­te­lek­tu­ali­stą w oku­la­rach. Po sub­tel­nej wy­mia­nie spoj­rzeń pa­no­wie na­ra­dzi­li się szep­tem i dwaj z nich ru­szy­li w na­szym kie­run­ku. In­te­lek­tu­ali­sta prze­grał w przed­bie­gach, a szko­da, bo za­czął mi się co­raz bar­dziej po­do­bać. Obaj wy­glą­da­li na sym­pa­tycz­nych, ale nie zdą­ży­ły­śmy ich po­znać, po­nie­waż znie­nac­ka po­ja­wił się ten trze­ci. Bru­net z mo­ich snów.

– Je­stem Ma­rek – przed­sta­wił się z szar­manc­kim ukło­nem i nim się spo­strze­gły­śmy, już sie­dział przy na­szym sto­li­ku.

Jol­ka zmie­rzy­ła go ba­daw­czym spoj­rze­niem, wi­dzia­łam, jak jej źre­ni­ce na­bra­ły ostro­ści, a uśmiech za­stygł w jed­nej se­kun­dzie jak gip­so­wa ma­ska.

Coś by­ło nie tak!

– Te miej­sca są za­ję­te! – wy­ce­dzi­ła przez za­ci­śnię­te zę­by.

Pró­bo­wa­łam za­pro­te­sto­wać, ale bru­tal­ne kop­nię­cie w kost­kę ode­bra­ło mi głos.

– Wła­śnie koń­czy­my ko­la­cję i nie ży­czy­my so­bie to­wa­rzy­stwa! Zro­zu­miał pan czy mam za­wo­łać ob­słu­gę?! – Mo­ja przy­ja­ciół­ka kon­ty­nu­owa­ła spła­wia­nie in­tru­za. Sku­tecz­nie. Fa­cet bez­sze­lest­nie roz­pły­nął się w po­wie­trzu, jesz­cze szyb­ciej niż się po­ja­wił. Roz­wia­ła się też mo­ja na­dzie­ja na we­so­ły wie­czór. Jol­ka, od­ma­wia­jąc od­po­wie­dzi na wszel­kie py­ta­nia, pra­wie si­łą za­gna­ła mnie do win­dy. W ho­lu mi­nę­ły­śmy na­szych dwóch wy­brań­ców z ba­ru. Prze­sła­łam im prze­pra­sza­ją­cy uśmiech. Że­gnaj­cie, tań­ce, hu­lan­ki, swa­wo­la, mo­ja ko­le­żan­ka zwa­rio­wa­ła, a ja mu­szę do­trzy­mać jej to­wa­rzy­stwa.

– Ty wiesz, kto to był?! – wrza­snę­ła, kie­dy tyl­ko za­mknę­łam drzwi po­ko­ju.

Skąd, do dia­bła, mia­łam wie­dzieć. Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi, i tak za­raz mi po­wie.

– Ban­dy­ta, al­fons i han­dlarz ży­wym to­wa­rem – wy­li­czy­ła z ogrom­ną sa­tys­fak­cją. – A te­raz dzię­kuj, bo ura­to­wa­łam ci coś wię­cej niż ży­cie. Mam tyl­ko na­dzie­ję, że nie za­wziął się na nas. Oni ma­ją ta­kie swo­je róż­ne me­to­dy. Usy­pia­ją ko­bie­ty ga­zem i wy­wo­żą z ho­te­lu w ko­szach z brud­ną po­ście­lą...

Mó­wiąc to, Jo­la ani na mo­ment nie prze­sta­wa­ła się krzą­tać. Z krze­seł i in­nych przed­mio­tów mon­to­wa­ła coś na kształt ba­ry­ka­dy. Po­mo­głam jej cią­gnąć sto­lik, bo utknę­ła w pół dro­gi. Kie­dy do­tar­ło do mnie, co ro­bię, zna­czą­co puk­nę­łam się w czo­ło. Chy­ba za­czę­ła mi się udzie­lać Jol­ko­wa pa­ra­no­ja.

– W tych drzwiach nie ma na­wet dziu­rek od klu­cza, jak ni­by ma­ją wpu­ścić ten gaz? – za­py­ta­łam.

– Przez kli­ma­ty­za­cję – od­po­wie­dzia­ła bez za­sta­no­wie­nia. – Do­brze, że po­wie­dzia­łaś. – Wy­rwa­ła z ba­ry­ka­dy ko­mo­dę i wy­win­do­waw­szy się pod su­fit, za­czę­ła za­py­chać wszyst­kie krat­ki w ścia­nie wor­ka­mi fo­lio­wy­mi.

Na­ry­so­wa­łam pal­cem na czo­le kil­ka wy­raź­nych kó­łek, ale uda­wa­ła, że nie wi­dzi. Zdję­łam szpil­ki i wal­nę­łam się na łóż­ko.

– Mo­że pro­ściej by­ło­by się wy­pro­wa­dzić? – za­pro­po­no­wa­łam sła­bym gło­sem. – Nie chcę kra­kać, ale je­śli okna się nie otwie­ra­ją, pad­nie­my z po­wo­du bra­ku tle­nu. Zo­staw na mo­ment to fo­lio­wa­nie. Złaź, mu­si­my po­waż­nie po­roz­ma­wiać!

Jo­la ze­szła, ro­zej­rza­ła się za krze­słem i nie zna­la­zł­szy ni­cze­go w za­się­gu wzro­ku, po­szła w mo­je śla­dy.

– Dwor­ce w no­cy są wy­jąt­ko­wo nie­bez­piecz­ne – za­pro­te­sto­wa­ła. – Za­sko­czy­my go i uciek­nie­my o świ­cie. Nie do­sta­nie nas w swo­je brud­ne ła­py!

– Kto?! – Za­czę­łam po­wo­li tra­cić do niej cier­pli­wość.

– Jak to kto – Pa­tryk!

– Jo­la, al­bo na­tych­miast po­wiesz, o co ci cho­dzi, al­bo wy­cho­dzę. Nie bę­dę spać z wa­riat­ką w jed­nym po­ko­ju – za­gro­zi­łam. – Co za ko­me­dię ode­gra­łaś w re­stau­ra­cji i kim, do cho­le­ry, jest Pa­tryk?!

– Pa­tryk to jest Ma­rek, znasz Baś­kę?

Dla świę­te­go spo­ko­ju kiw­nę­łam gło­wą. Z sza­leń­ca­mi po­dob­no tak trze­ba, nie krzy­czeć, nie po­ga­niać i bez prze­rwy się uśmie­chać. Wy­szcze­rzy­łam zę­by. Zresz­tą, zna­łam tyl­ko jed­ną Baś­kę i wie­dzia­łam, że Jol­ka też ją zna, wy­cho­wa­ły się na jed­nym po­dwór­ku.

Z cha­otycz­ne­go opo­wia­da­nia do­wie­dzia­łam się, że na­sza wspól­na ko­le­żan­ka mia­ła o kil­ka lat star­sze­go ku­zy­na, Pa­try­ka. Nie chwa­li­ła się nim spe­cjal­nie, bo fa­cet od za­wsze spra­wiał ro­dzi­nie kło­po­ty. Czar­na owca to za ma­ło po­wie­dzia­ne. Za­czy­nał od wła­mań, po­tem szyb­ko wdep­nął w coś grub­sze­go i mu­siał znik­nąć z mia­sta.

– Te­raz zaj­mu­je się nar­ko­ty­ka­mi i han­dlem ży­wym to­wa­rem – szep­nę­ła, roz­glą­da­jąc się na bo­ki.

– Na­dal nic nie ro­zu­miem. Co mnie ob­cho­dzi ja­kiś ban­dzior?

Jol­ka roz­ło­ży­ła rę­ce w ge­ście bez­rad­no­ści, da­jąc wy­raz swo­je­mu zda­niu na te­mat mo­jej in­te­li­gen­cji.

– A to, że ten przy­stoj­ny Ma­rek z re­stau­ra­cji to wła­śnie Pa­tryk! Ło­pa­tą ci trze­ba wkła­dać! Ura­to­wa­łam cię przed bur­de­lem, a ty jesz­cze masz pre­ten­sje.

Tro­chę mi zrze­dła mi­na, ale coś w tej spra­wie nie gra­ło.

– Cze­kaj, sko­ro wie­dział, że go znasz, to po co się pchał, mo­że to nie on? – zwąt­pi­łam.

Jo­la fuk­nę­ła ze zło­ści i po­sła­ła mi jed­no ze swo­ich iro­nicz­nych spoj­rzeń.

– Jak nie wie­rzysz, to idź, wy­pij drin­ka z pi­guł­ką gwał­tu, jak się nie ode­zwiesz przez dwa dni, to bę­dę wie­dzia­ła, że mia­łam ra­cję.

– No prze­cież tyl­ko py­tam, już na­wet py­tać nie moż­na?

– Moż­na. Fa­cet mnie nie roz­po­znał, bo na­sza zna­jo­mość by­ła nie­ja­ko jed­no­stron­na. Kie­dy Pa­tryk wy­jeż­dżał z Wro­cła­wia, ja no­si­łam jesz­cze ku­cy­ki i nie mie­ści­łam się w sfe­rze je­go za­in­te­re­so­wań. To pro­ste, ja go pa­mię­tam, on mnie nie.

– Ale to by­ło strasz­nie daw­no, skąd wiesz...

– Wi­dzia­łam go mie­siąc te­mu z Baś­ką w ka­wiar­ni i obej­rza­łam go so­bie na ty­le do­kład­nie, aby dzi­siaj nie mieć żad­nych wąt­pli­wo­ści. A mo­ja ciot­ka Ire­na do­po­wie­dzia­ła resz­tę. Ona ma za­wsze wia­do­mo­ści z pierw­szej rę­ki.

Roz­ma­wia­ły­śmy wte­dy do póź­nej no­cy, w na­stęp­stwie cze­go stra­ci­łam ocho­tę na bliż­sze po­zna­nie Pa­try­ka. Ale jak to się mó­wi, co się od­wle­cze, to nie ucie­cze.

A te­raz ten Pa­tryk, Ma­rek czy, jak wo­lał, Ro­bert sie­dział w mo­im sa­lo­nie i za­da­wał głu­pie py­ta­nia. Aż się ba­łam my­śleć, co zro­bi, kie­dy prze­sta­nie py­tać. No i jesz­cze ta Baś­ka! Po­dej­rza­ny zbieg oko­licz­no­ści. Ja­kieś dwa mie­sią­ce te­mu mia­łam nie­zo­bo­wią­zu­ją­cy ro­mans z jej mę­żem. Nie by­ła za­do­wo­lo­na, ale że­by tak dłu­go cho­wać ura­zę?

Ra­tun­ku! Coś mi się zda­je, że tym ra­zem prze­ho­lo­wa­łam.

Bez­sku­tecz­nie du­si­łam kla­wia­tu­rę, wresz­cie za sto któ­rymś ra­zem usły­sza­łam w słu­chaw­ce znie­cier­pli­wio­ny głos Mi­cha­ła:

– Pa­li się?

– Je­steś u sie­bie? – za­py­ta­łam.

– Tak, ale...

Nie da­łam mu dojść do sło­wa, opi­sa­łam swo­je dra­ma­tycz­ne po­ło­że­nie i po­pro­si­łam o po­moc.

– Zno­wu rand­ka w ciem­no – za­uwa­żył do­myśl­nie – a mó­wi­łem ci ty­le ra­zy, że kie­dyś...

– Mi­chał! Bła­gam, przyjdź i pod ja­kimś pre­tek­stem wy­cią­gnij go z do­mu, zresz­tą rób, co chcesz, tyl­ko ra­tuj, nie mo­gę do ra­na sie­dzieć w ki­blu.

Mój czas się koń­czył, gość znie­cier­pli­wio­ny przy­dłu­gą nie­obec­no­ścią go­spo­dy­ni za­czął do­bi­jać się do drzwi. To już szczyt wszyst­kie­go, że­by czło­wiek nie miał spo­ko­ju na­wet w WC.

– Z kim ty się za­da­jesz? – usły­sza­łam w słu­chaw­ce, za­nim prze­rwa­łam po­łą­cze­nie.

– Już, już. Idę – za­kwi­li­łam słod­ko i spu­ści­łam wo­dę. Od­cze­ka­łam, aż szum usta­nie, i osten­ta­cyj­nie za­bra­łam się do my­cia rąk. Nie za­mie­rza­łam zgi­nąć na mo­ment przed przy­by­ciem od­sie­czy.

Czas wlókł się jak żółw pod gó­rę, a ten cho­ler­ny Mi­chał wca­le się nie śpie­szył. Na dar­mo strzy­głam usza­mi, wy­cze­ku­jąc zbaw­cze­go dzwon­ka. Ile mo­że za­jąć po­ko­na­nie jed­ne­go pię­tra mło­de­mu, spraw­ne­mu fa­ce­to­wi? Mi­nu­tę, dwie... no chy­ba że utknął w win­dzie...

Dzwo­nek i ostre ko­pa­nie w drzwi uwol­ni­ły mnie od dal­szych wy­li­czeń na­tu­ry tech­nicz­nej. Z szyb­ko­ścią ści­ga­nej ła­ni do­pa­dłam klu­czy i na oścież otwo­rzy­łam wro­ta klat­ki.

W pro­gu stał tru­pio bla­dy Mi­chał, a z je­go wy­cią­gnię­tej w mo­im kie­run­ku dło­ni ob­fi­cie ka­pa­ła krew al­bo coś, co ją zna­ko­mi­cie uda­wa­ło.

– Ra­tun­ku! – wy­szep­tał po­bla­dły­mi usta­mi. Pod­par­łam ra­mie­niem pa­ty­ko­wa­te cia­ło są­sia­da, z wiel­kim tru­dem do­wlo­kłam go do po­ko­ju i po­sa­dzi­łam w prze­past­nym fo­te­lu bab­ci. Z krze­sła naj­praw­do­po­dob­niej by spadł.

Ro­bert, czy jak mu tam, wy­da­wał się nie­co ob­ra­żo­ny, stra­cił kon­tro­lę nad wi­do­wi­skiem i nie bar­dzo po­tra­fił się od­na­leźć w no­wej rze­czy­wi­sto­ści. Nie by­ło cza­su na do­ko­na­nie pre­zen­ta­cji. Naj­pierw obo­wią­zek, po­tem do­bre ma­nie­ry.

Przy­ło­ży­łam do ra­ny płat wy­ja­ło­wio­nej ga­zy i z nie­po­ko­jem pa­trzy­łam, jak czer­wie­nie­je. Prze­ję­ta ro­lą sa­ni­ta­riusz­ki na­wet nie za­uwa­ży­łam, kie­dy uciąż­li­wy gość zmył się po an­giel­sku. Naj­waż­niej­sze, że so­bie po­szedł. Przy­naj­mniej je­den kło­pot z gło­wy, po­my­śla­łam, cią­gnąc Mi­cha­ła do ła­zien­ki.

Męż­czyź­ni są strasz­nie nie­od­por­ni na ból, a wi­dok krwi, szcze­gól­nie wła­snej, w dzie­więć­dzie­się­ciu przy­pad­kach na sto przy­pra­wia ich o omdle­nie. W ta­kim ra­zie, dla­cze­go z upo­rem ma­nia­ków, od za­ra­nia dzie­jów, pcha­ją się do wo­jen? Czyż­by dą­że­nie do sa­mo­za­gła­dy? My, ko­bie­ty, mu­si­my jak naj­szyb­ciej się od nich unie­za­leż­nić, ina­czej ga­tu­nek ludz­ki zgi­nie.

Wszyst­ko roz­gry­wa się w gło­wie, tak przy­naj­mniej twier­dził mistrz ja­kiejś al­ter­na­tyw­nej sztu­ki le­cze­nia. Mó­wił wpraw­dzie coś jesz­cze, ale ta zło­ta myśl mi wy­star­czy­ła. We­pcha­łam gło­wę Mi­cha­ła pod lo­do­wa­ty stru­mień wo­dy i cze­ka­łam na efek­ty. Re­ak­cja na­stą­pi­ła po nie­ca­łych sze­ściu se­kun­dach. Wierz­gnął cia­łem, za­trze­po­tał rzę­sa­mi i w pa­nicz­nym zry­wie pró­bo­wał uciec do po­ko­ju.

– Spo­koj­nie, spo­koj­nie. – Po­kle­pa­łam go przy­ja­ciel­sko po ra­mie­niu i tro­skli­wie za­ję­łam się ra­ną. Przy­trzy­ma­łam pło­chli­wą dłoń pod lecz­ni­czym stru­mie­niem wo­dy z kra­nu i dla rów­no­wa­gi po­pra­wi­łam utle­nio­ną. Ran­ka, bo dwa nie­wiel­kie po­dłuż­ne cię­cia trud­no na­zwać ra­ną, za­pie­ni­ła się ob­fi­cie i mie­li­śmy kło­pot z gło­wy. Jesz­cze tyl­ko nie­wiel­ki opa­tru­nek i po wszyst­kim.

– Pa­ni­karz! Ty­le ha­ła­su o nic!

Mi­chał wresz­cie od­zy­skał głos i za­czął uża­lać się nad so­bą.

– Wszyst­ko przez cie­bie. Ry­zy­ku­jąc ży­cie, przy­sze­dłem ci z po­mo­cą i co do­sta­łem w za­mian – ka­wa­łek ban­da­ża! Ty nie masz ser­ca?

Za­ma­chał mi przed no­sem bia­łym ki­ku­tem. Naj­pierw chcia­łam przy­kle­ić pla­ster, ale się ob­ra­ził, za­ban­da­żo­wa­łam – też źle. I kto zro­zu­mie fa­ce­ta?

Je­że­li spe­cjal­nie po­ha­ra­tał so­bie ła­pę, to jest bar­dziej po­krę­co­ny, niż my­śla­łam.

– Nie mam nic wię­cej – oświad­czy­łam. – Prze­stań się nad so­bą roz­czu­lać, to tyl­ko dra­śnię­cie, a nie ra­na po­strza­ło­wa.

Się­gnę­łam do bar­ku, obo­je po­trze­bo­wa­li­śmy cze­goś moc­niej­sze­go.

– Dzię­ku­ję, że przy­sze­dłeś mi z po­mo­cą. – Po­ca­ło­wa­łam go le­ciut­ko w czo­ło. – Mo­że na­wet ura­to­wa­łeś mi ży­cie, ale z cha­rak­te­ry­za­cją chy­ba tro­chę prze­sa­dzi­łeś. Wy­star­czy­ło wpaść z wi­zy­tą.

Po­sta­wi­łam na sto­li­ku kie­lisz­ki i na­la­łam do peł­na. Mi­chał wy­pił jed­nym hau­stem i po­pro­sił o re­pe­tę. Al­ko­hol roz­wią­zał mu ję­zyk.

– Nie je­stem nie­nor­mal­ny, je­śli masz ja­kieś wąt­pli­wo­ści. To był wy­pa­dek! Je­że­li mam szu­kać win­nych, to pro­szę bar­dzo – ty i Ma­jor ma­cie mnie na su­mie­niu!

Za­bra­łam bu­tel­kę ze sto­łu, bo za­czy­nał mó­wić od rze­czy.

– Twój kot ba­wił się brzy­twą, a ty mu ją chcia­łeś ode­brać, że­by się bie­dak nie po­ka­le­czył, co? – Za­chi­cho­ta­łam.

– Go­rzej, mój kot po­peł­nił mor­der­stwo, a ty mu w tym do­po­mo­głaś.

Za­czę­ło się ro­bić cie­ka­wie. Mo­że je­stem w ukry­tej ka­me­rze? – po­my­śla­łam. Wkrę­ca­ją mnie po ko­lei w dzi­wacz­ne hi­sto­rie, ja mio­tam się jak głu­pia, a wszy­scy wta­jem­ni­cze­ni skrę­ca­ją się ze śmie­chu.

– Al­bo za­czniesz ga­dać jak czło­wiek, al­bo wra­caj do ko­ta, bo ja mam już dość nie­do­mó­wień na dzi­siaj. Zro­zu­mia­łeś?

Zro­zu­miał.

Z uwa­gą wy­słu­cha­łam wszyst­kich szcze­gó­łów dra­ma­tu, ja­ki ro­ze­grał się kil­ka­dzie­siąt mi­nut te­mu.

Mi­chał miał dwie ży­cio­we pa­sje: akwa­ry­sty­kę i fi­la­te­li­sty­kę. Je­go kot, Ma­jor, po­dzie­lał jed­ną z nich, i nie by­ła to mi­łość do znacz­ków.

Mój hi­ste­rycz­ny te­le­fon ode­rwał Mi­cha­ła od prac przy akwa­rium. W sło­ju cze­ka­ła na swo­ją ko­lej no­wa wy­jąt­ko­wa ry­ba. Świe­żut­ki za­kup, ra­ry­tas, rzad­kość, nie­by­wa­ła pięk­ność... i tak da­lej. Dwie stó­wy, w prze­li­cze­niu na go­tów­kę, po­dob­no i tak nie od­da­wa­ły jej war­to­ści ko­lek­cjo­ner­skiej.

Ma­jor sie­dział na sza­fie i ob­ser­wo­wał ry­bią pięk­ność z bez­piecz­nej od­le­gło­ści. Oczy błysz­cza­ły mu za­chłan­nie, a na ko­niusz­ku ję­zy­ka for­mo­wa­ła się kro­pla śli­ny. Też chciał ją mieć. Trud­no się dzi­wić, że wy­ko­rzy­stał pierw­szą nada­rza­ją­cą się oka­zję. Sko­czył na stół i zwa­lił na­czy­nie na pod­ło­gę. Ogłu­sza­ją­cy huk za­sto­po­wał go na se­kun­dę, co spra­wi­ło, że Mi­chał zdą­żył do­biec na miej­sce ka­ta­stro­fy.

– Na­wet nie do­sta­ła jesz­cze imie­nia – stwier­dził Mi­chał z go­ry­czą.

– Dwie­ście zło­tych pie­cho­tą nie cho­dzi – za­uwa­ży­łam bez­dusz­nie.

Mi­chał wstał i szyb­ko skie­ro­wał się do wyj­ścia.

– Chodź szyb­ko, na do­le cze­ka na opa­tru­nek jesz­cze jed­na ofia­ra.

– Ryb­ka? – za­py­ta­łam nie­pew­nie, szu­ka­jąc w ap­tecz­ce wo­do­od­por­ne­go pla­stra.

– Ryb­ce już nic nie po­mo­że. Ma­jor się po­ciął, kie­dy na wy­ści­gi grze­ba­li­śmy w reszt­kach roz­bi­te­go sło­ja, on był szyb­szy, ale nie uszło mu na su­cho. Do­sta­nie ta­ką na­ucz­kę, że za­pa­mię­ta na ca­łe ży­cie. Tyl­ko nie ża­łuj mu wo­dy utle­nio­nej.

Kie­dy w przed­po­ko­ju na­tknę­łam się na skó­rza­ną tecz­kę, ogar­nę­ła mnie fa­la nie­po­ha­mo­wa­nej wście­kło­ści. Ro­bert po­gry­wał już so­bie zbyt bez­czel­nie. Nu­mer sta­ry jak świat, zo­sta­wił u mnie fant, że­by mieć pre­tekst do po­wro­tu. Nic z te­go. Co­kol­wiek pla­no­wa­ła Baś­ka z tym swo­im szem­ra­nym ku­zy­nem, nie za­mie­rza­łam brać w tym udzia­łu. Z tru­dem opa­no­wa­łam chęć wy­rzu­ce­nia tecz­ki do śmiet­ni­ka. W ak­cie de­spe­ra­cji za­bra­łam ją ze so­bą na dół.

Ofia­ra wła­snych na­mięt­no­ści sie­dzia­ła sku­lo­na w ro­gu ka­na­py i nie­pew­nie ły­pa­ła na wła­ści­cie­la. Po­ję­cie zbrod­ni i ka­ry by­ły mu wi­docz­nie nie­ob­ce. Po­peł­niw­szy mor­der­stwo, sta­rał się za wszel­ką ce­nę unik­nąć za­słu­żo­nej ka­ry. Ja­kie to ludz­kie – skon­sta­to­wa­łam.

Wro­dzo­ne cwa­niac­two pod­po­wie­dzia­ło Ma­jo­ro­wi, że w mo­jej obec­no­ści nic mu nie gro­zi. Ze­sko­czył na pod­ło­gę i ru­szył na po­wi­ta­nie, trzy­ma­jąc w gó­rze le­wą przed­nią ła­pę. Z peł­nym za­an­ga­żo­wa­niem od­gry­wał ro­lę bied­ne­go ko­ciąt­ka skrzyw­dzo­ne­go przez los.

Wzię­łam go na ko­la­na i do­kład­nie obej­rza­łam ła­pę. Opusz­ka by­ła roz­cię­ta dość głę­bo­ko. Spraw­dzi­łam, czy nie ma w środ­ku dro­bin szkła, i przy­stą­pi­łam do de­zyn­fek­cji. Ma­jor na­tych­miast po­ża­ło­wał, że tak na­iw­nie ob­da­rzył mnie za­ufa­niem. W jed­nej se­kun­dzie prze­isto­czył się w osza­la­łą be­stię: wierz­gał, gryzł, dra­pał, wy­da­jąc przy tym od­gło­sy god­ne roz­wście­czo­ne­go ty­gry­sa.

Mi­chał roz­parł się w fo­te­lu i ob­ser­wo­wał na­sze zma­ga­nia z iro­nicz­ną uwa­gą. Do­pie­ro na mój wy­raź­ny roz­kaz pod­szedł i unie­ru­cho­mił wierz­ga­ją­ce­go pa­cjen­ta w że­la­znym uści­sku. Tyl­ko dzię­ki te­mu zdo­ła­łam umo­co­wać na ła­pie so­lid­ny opa­tru­nek.

Uwol­nio­ny kot z szyb­ko­ścią ge­par­da po­gnał w bez­piecz­ny kąt, gdzie z de­ter­mi­na­cją, w cią­gu dwóch se­kund, ze­rwał z ta­kim tru­dem na­ło­żo­ne ban­da­że. Na­stęp­nie pod­dał ra­nę wła­snym za­bie­gom lecz­ni­czym, po­le­ga­ją­cym głów­nie na li­za­niu koń­czy­ny.

– Złe­go dia­bli nie we­zmą – sko­men­to­wał to ko­cha­ją­cy wła­ści­ciel. – Przy­naj­mniej do­stał za­słu­żo­ną na­ucz­kę. Utnij mu po­ło­wę żar­cia, a szyb­ko stra­ci nad­miar ener­gii – po­ra­dził.

Mi­chał z sa­me­go ra­na wy­jeż­dżał do Lu­bli­na i przez naj­bliż­sze dwa dni to ja mia­łam kar­mić ko­ta. Na szczę­ście nie by­łam pa­mię­tli­wa.

Obej­rza­łam swo­je po­dra­pa­ne dło­nie, po­pla­mio­ną krwią bluz­kę i zre­zy­gno­wa­łam z ci­sną­ce­go się na usta ko­men­ta­rza. Jak zwy­kle wy­szłam na tym wszyst­kim naj­go­rzej. W ra­mach ze­msty po­sta­no­wi­łam za­mę­czyć Mi­cha­ła pro­ble­ma­mi mo­jej zra­nio­nej du­szy.

Dla zmył­ki przy­go­to­wa­łam dla nas szyb­ką ko­la­cję, po­tem bez­względ­nie przy­stą­pi­łam do ana­li­zy wła­snych skom­pli­ko­wa­nych uczuć. Głów­nym te­ma­tem na­szej roz­mo­wy by­ła oczy­wi­ście Baś­ka. To ona pod­stęp­nie pró­bo­wa­ła wbić mi nóż w ple­cy. Ta­jem­ni­czy Ro­bert był wy­łącz­nie na­rzę­dziem w jej rę­kach.

– Nie ro­zu­miem ko­biet! – za­wo­ła­łam wzbu­rzo­na.

– Naj­pierw cze­goś nie chcą, a kie­dy to coś spodo­ba się in­nej ko­bie­cie, na­gle nie mo­gą bez te­go żyć. Pa­ra­no­ja.

– Ty nie je­steś ko­bie­tą, ty je­steś po­two­rem bez uczuć wyż­szych! – prze­rwał mi Mi­chał.

Przez chwi­lę po­dej­rze­wa­łam, że mó­wi po­waż­nie. Ale chy­ba nie, bo uśmiech­nął się tak ja­koś dziw­nie, po­błaż­li­wie, jak... przy­ja­ciel.

– Twój pro­blem po­le­ga na tym, że nie ak­cep­tu­jesz ogól­nie przy­ję­tych norm spo­łecz­nych – za­czął mo­ra­li­zo­wać. – Bie­rzesz od ży­cia, co chcesz, nie oglą­da­jąc się na in­nych. A kie­dy ktoś upo­mi­na się o swo­je pra­wa, od­są­dzasz go od czci i wia­ry. Men­tal­ność Ka­le­go wy­cho­dzi z cie­bie wszyst­ki­mi po­ra­mi...

Te­raz to już prze­sa­dził. Ze­rwa­łam się na rów­ne no­gi go­to­wa bro­nić ho­no­ru do upa­dłe­go, na­wet kosz­tem przy­jaź­ni. Mia­łam no­wo­cze­sne po­glą­dy i dzia­ła­łam z otwar­tą przy­łbi­cą. Nie by­łam jed­nym z tych dwu­li­co­wych stwo­rzeń, któ­re mó­wią jed­no, a pod osło­ną no­cy ro­bią coś zgo­ła prze­ciw­ne­go. Uwa­ża­łam, że ża­den czło­wiek nie mo­że być wła­sno­ścią dru­gie­go, na­wet je­śli po­sia­da za­twier­dzo­ny pra­wem akt mał­żeń­stwa.

Po­wie­dzia­łam to wszyst­ko Mi­cha­ło­wi pro­sto w oczy i w na­pię­ciu cze­ka­łam na ri­po­stę. Nie pod­niósł rzu­co­nej rę­ka­wi­cy. Wstał, ob­szedł fo­tel, oparł dło­nie na mo­ich ra­mio­nach i sta­now­czym ru­chem po­sa­dził mnie z po­wro­tem.

– I za to wła­śnie cię lu­bię, je­steś szcze­ra i bez­kom­pro­mi­so­wa aż do bó­lu. Nie mia­łem za­mia­ru cię kry­ty­ko­wać, pró­bo­wa­łem ci tyl­ko uzmy­sło­wić, że mu­sisz brać pod uwa­gę re­ak­cje in­nych lu­dzi, choć­by dla wła­sne­go bez­pie­czeń­stwa. Każ­da ak­cja bu­dzi re­ak­cję, prze­myśl to so­bie w wol­nym cza­sie.

Po­sa­dzi­łam so­bie na ko­la­nach Ma­jo­ra, któ­ry na­wi­nął mi się pod rę­kę, i gła­dząc dło­nią mięk­kie fu­ter­ko, pod­ję­łam dys­ku­sję już bez zbęd­nych emo­cji.

– Mo­że i masz ra­cję. Baś­ka mia­ła pra­wo mieć in­ne zda­nie, ob­ra­zić się i cho­wać ura­zę do sa­mej śmier­ci, ale jej po­stę­po­wa­nie jest ir­ra­cjo­nal­ne. Wy­ba­cza wia­ro­łom­ne­mu mę­żo­wi, a na mnie na­sy­ła mści­cie­la? Prze­cież to nie ja ślu­bo­wa­łam jej mi­łość, wier­ność i coś tam jesz­cze. Aż się bo­ję po­my­śleć, ja­ki los mi zgo­to­wa­ła. Miał mnie tyl­ko uwieść i po­rzu­cić czy wy­wieźć za gra­ni­cę i sprze­dać do bur­de­lu?

Wo­la­łam na­wet nie my­śleć, co by by­ło, gdy­bym nie ock­nę­ła się w po­rę. Zro­bi­ło się póź­no, naj­wyż­szy czas wra­cać do sie­bie.

Mi­chał od­pro­wa­dził mnie na gó­rę, spraw­dził ko­ry­tarz i pół­pię­tra, ale po kło­po­tli­wym go­ściu nie by­ło śla­du. Skó­rza­na tecz­ka po­zo­sta­ła u Mi­cha­ła. Usta­li­li­śmy, że to on od­da ją wła­ści­cie­lo­wi. Przy­kle­iłam na drzwiach kart­kę z in­for­ma­cją i sta­ran­nie za­mknę­łam drzwi na wszyst­kie zam­ki.

Przed snem za­mie­rza­łam jesz­cze za­prać bluz­kę, ale po bliż­szych oglę­dzi­nach ci­snę­łam ją do ko­sza. Roz­dar­cie na ra­mie­niu dys­kwa­li­fi­ko­wa­ło ją na za­wsze. Trzy ze­ro dla Ma­jo­ra. Na­la­łam wo­dy do wan­ny i zmy­łam z sie­bie ca­ły brud dzi­siej­sze­go dnia. Po­czu­łam się jak no­wo na­ro­dzo­na.

Noc mi­nę­ła spo­koj­nie, żad­nych te­le­fo­nów, brzę­czy­ków do­mo­fo­nu, wa­le­nia do drzwi.

Zgod­nie z obiet­ni­cą, po po­wro­cie z pra­cy na­tych­miast skie­ro­wa­łam się do miesz­ka­nia Mi­cha­ła. Kot po­wi­tał mnie ra­do­śnie, jak­bym by­ła je­go naj­lep­szą, daw­no nie­wi­dzia­ną przy­ja­ciół­ką. Spię­cia z po­przed­nie­go dnia po­szły w nie­pa­mięć.

Obej­rza­łam cho­rą ła­pę i ze zdzi­wie­niem stwier­dzi­łam, że na zwie­rzę­tach ra­ny go­ją się bły­ska­wicz­nie. O so­bie nie mo­głam te­go po­wie­dzieć. Czte­ry po­dłuż­ne szny­ty na nad­garst­kach po­kry­ły się żół­ta­wym na­lo­tem, a czer­wo­na prę­ga na szyi nie da­ła się ukryć pod gru­bą war­stwą pu­dru.

Mia­łam jesz­cze je­den po­wód do nie­za­do­wo­le­nia – czar­na tecz­ka na­dal le­ża­ła na sto­li­ku. W każ­dej chwi­li gro­zi­ła mi nie­za­po­wie­dzia­na wi­zy­ta. Mu­sia­łam ja­koś roz­wią­zać ten pro­blem, za­nim za­cznę bać się wła­sne­go cie­nia.

Wzię­łam Ma­jo­ra na rę­ce i po­szli­śmy kar­mić ryb­ki. Ko­tek spo­glą­dał tę­sk­nie na ba­jecz­nie ko­lo­ro­we ry­by, ale nie pró­bo­wał żad­nych nu­me­rów. Wie­dział z do­świad­cze­nia, że nie sfor­su­je pro­fe­sjo­nal­nych za­bez­pie­czeń. Wczo­raj­sza oka­zja tra­fi­ła mu się jak śle­pej ku­rze ziar­no. Wy­ko­na­łam za­da­nie do­kład­nie we­dług in­struk­cji, na­stęp­nie na­sy­pa­łam do mi­ski so­lid­ną por­cję su­chej kar­my.

– Wi­dzisz, głu­pi ko­cie – po­wie­dzia­łam piesz­czo­tli­wie – te­raz do koń­ca ży­cia bę­dziesz żarł te pa­skud­ne bry­kie­ty. Ze­żar­łeś ry­bę za dwie stó­wy, ro­zu­miesz, po­twor­ku? Za dwie stó­wy moż­na ku­pić dzie­sięć ki­lo­gra­mów fi­le­tów al­bo na­wet dwa­dzie­ścia. Ze­żar­łeś naj­droż­szy po­si­łek w ży­ciu i co – war­to by­ło?

Ma­jor prze­rwał na chwi­lę ob­ser­wa­cję i spoj­rzał na mnie wy­mow­nie. Je­go spoj­rze­nie mó­wi­ło bez­czel­nie, że mi­mo wszyst­ko by­ło war­to.

Po­rzu­ci­łam ko­cie pro­ble­my i za­ję­łam się wła­sny­mi. Przy­nio­słam tecz­kę z przed­po­ko­ju i me­dy­to­wa­łam nad nią dwa kwa­dran­se. W koń­cu wy­my­śli­łam. Po­sta­no­wi­łam po­zbyć się ba­la­stu w naj­prost­szy spo­sób – wy­słać pacz­kę do Baś­ki. Ona już bę­dzie wie­dzia­ła, co z tym zro­bić. I niech wie, że ja wiem.

Po za­sta­no­wie­niu zre­zy­gno­wa­łam z ob­raź­li­we­go li­ści­ku i nie­zwłocz­nie przy­stą­pi­łam do rze­czy. Zna­la­złam od­po­wied­ni kar­ton i zaj­rza­łam do tecz­ki, czy nie ma w środ­ku ja­kichś war­to­ścio­wych przed­mio­tów. Coś zgi­nie i roz­pę­ta się no­wa afe­ra.

Na pierw­szy rzut oka nie za­wie­ra­ła ni­cze­go szcze­gól­ne­go. Kil­ka ko­pert ze zdję­cia­mi, płyt­ki CD, go­lar­ka elek­trycz­na i przy­bo­ry hi­gie­nicz­ne. Na wszel­ki wy­pa­dek zro­bi­łam do­kład­ny spis. Obej­rza­łam zdję­cia i w trze­cim ze­sta­wie na­tknę­łam się na zna­jo­mą twarz. Ire­ne­usz Ko­złow­ski we wła­snej, ża­ło­snej oso­bie. Co mo­że mieć wspól­ne­go dy­rek­tor do spraw in­we­sty­cji mo­jej fir­my z ban­dzio­rem z Kra­ko­wa? Obaj nie na­le­że­li do mo­ich ulu­bień­ców!

Cie­ka­wość i chęć re­wan­żu wzię­ły gó­rę nad zdro­wym roz­sąd­kiem. Jesz­cze raz do­kład­nie przej­rza­łam od­bit­ki i wy­cią­gnę­łam pierw­sze wnio­ski. Czyż­by cho­dzi­ło o szan­taż?

Opróż­ni­łam wszyst­kie ko­per­ty i roz­ło­ży­łam za­war­tość na dy­wa­nie.

Każ­dy ze­staw two­rzył od­dziel­ną hi­sto­ryj­kę ob­raz­ko­wą. Nie­któ­re wy­glą­da­ły cał­kiem zwy­czaj­nie. Fa­cet roz­ma­wia z mło­dym chłop­cem, w tle wid­nie­je na­pis

„Wro­cław Głów­ny”; po­tem obaj wsia­da­ją do sa­mo­cho­du – zbli­że­nie na ta­bli­cę re­je­stra­cyj­ną, wy­sia­da­ją, wcho­dzą po scho­dach ele­ganc­kiej wil­li...

In­ne zdję­cia su­ge­ro­wa­ły już znacz­nie wię­cej. Każ­dy z ze­sta­wów oglą­da­ny od­dziel­nie wy­glą­dał dość nie­win­nie – ta­tu­sio­wie obej­mu­ją­cy swo­je do­ra­sta­ją­ce cór­ki i ma­ło­let­nich sy­nów. Dla­cze­go mia­łam wra­że­nie, że to nie by­ły por­tre­ty ro­dzin­ne?!

Ko­złow­ski nie miał dzie­ci, a ści­ska­na przez nie­go dziew­czy­na nie mia­ła wię­cej niż pięt­na­ście lat. Zdję­cie wy­ko­na­no przez nie­do­kład­nie za­sło­nię­te okno. Fo­to­gra­fu­ją­cy nie zna­lazł się tam przy­pad­ko­wo. Szan­ta­ży­sta i pe­do­fil – pięk­ny du­et, po­my­śla­łam z go­ry­czą. Tkwi­łam w sa­mym środ­ku pa­skud­nej afe­ry, pró­bu­jąc od­gad­nąć, ja­ką ro­lę prze­zna­czo­no dla mnie. Wi­dza, ofia­ry, a mo­że wdep­nę­łam w to przy­pad­kiem? Mo­że wy­star­czy ode­słać rze­czy wła­ści­cie­lo­wi i uda­wać, że nic się nie sta­ło?

Za du­żo zna­ków za­py­ta­nia.



Jak na za­wo­ła­nie przy­po­mnia­łam so­bie skur­czo­ną prze­ra­że­niem twarz za­stęp­czy­ni Ko­złow­skie­go i au­to­ma­tycz­nie za­ci­snę­łam dło­nie w pię­ści. Ro­bi­łam tak za każ­dym ra­zem, prze­kra­cza­jąc próg se­kre­ta­ria­tu.

Pa­ni Ha­li­nie bra­ko­wa­ło tyl­ko dwóch lat do eme­ry­tu­ry i pa­nicz­nie ba­ła się zwol­nie­nia. Na wol­nym ryn­ku nie mia­ła naj­mniej­szych szans na zna­le­zie­nie pra­cy. W ko­lej­ce sta­ły set­ki dłu­go­no­gich stu­den­tek w kró­ciut­kich spód­nicz­kach. Ra­to­wał ją tyl­ko fakt, że o fir­mie wie­dzia­ła wszyst­ko. Sta­no­wi­ła nie­do­ści­gnio­ny wzór pra­co­wi­to­ści, uwi­ja­ła się ni­czym mró­wecz­ka, dźwi­ga­jąc na bar­kach od­po­wie­dzial­ność za ca­ły pion in­we­sty­cji.

No­wy dy­rek­tor był kom­plet­nym ze­rem. Po­sa­dę do­stał po zna­jo­mo­ści i za­mie­rzał utrzy­mać ją jak naj­dłu­żej. Swo­ją dzia­łal­ność ogra­ni­czał do pod­pi­sy­wa­nia do­ku­men­tów i po­dró­ży za­gra­nicz­nych na koszt fir­my. Za­bie­rał z so­bą ślicz­niut­kie tłu­macz­ki i mło­dziut­kie asy­stent­ki.

Po­wro­ty do kra­ju trak­to­wał ja­ko zło ko­niecz­ne, a wi­dok po­marsz­czo­nej twa­rzy swo­jej za­stęp­czy­ni wzma­gał uczu­cie fru­stra­cji. O ileż przy­jem­niej by­ło­by pra­co­wać w to­wa­rzy­stwie wszech­stron­nie uzdol­nio­nej dwu­dzie­sto­lat­ki.

Ale ktoś tu prze­cież mu­siał pra­co­wać! To­le­ro­wał to sta­re próch­no, bo by­ła mu po­trzeb­na, ba – nie­zbęd­na. Szyb­ko zna­lazł bez­piecz­ne uj­ście dla wła­snej nie­na­wi­ści. Drę­czył pod­wład­ną psy­chicz­nie, czer­piąc cho­rą przy­jem­ność z jej cier­pie­nia.

Dwu­krot­nie by­łam świad­kiem po­dob­nych zajść, ale bez po­mo­cy za­in­te­re­so­wa­nej nie mo­głam nic zro­bić. Pa­ni Ha­li­na nie chcia­ła ry­zy­ko­wać, tak nie­wie­le bra­ko­wa­ło jej do eme­ry­tu­ry...

Ja­koś nie mia­łam szczę­ścia do prze­ło­żo­nych! Al­bo na świe­cie ro­iło się od po­dob­nych dup­ków, al­bo to wła­śnie mnie przy­padł wąt­pli­wy za­szczyt ob­co­wa­nia z ni­mi. Cof­nę­łam się wspo­mnie­nia­mi w prze­szłość.

Za­raz po stu­diach zna­la­złam do­brą pra­cę, w świet­nej fir­mie i tyl­ko szef mi się nie udał. Już pierw­sze­go dnia usły­sza­łam, że do­sta­łam po­sa­dę dzię­ki ,,nie­ba­nal­nej uro­dzie i uro­ko­wi mło­do­ści”, dru­gie­go do­wie­dzia­łam się, jak mo­gę po­dzię­ko­wać dy­rek­to­ro­wi za je­go do­bry gust. Pro­po­zy­cja by­ła za­wo­alo­wa­na, ale na ty­le ja­sna, że tyl­ko kre­tyn­ka mo­gła nie zro­zu­mieć, że dro­ga do awan­su pro­wa­dzi przez łóż­ko dy­rek­to­ra. Uda­wa­łam kre­tyn­kę przez ca­łe dwa ty­go­dnie, w na­dziei, że fa­cet się znie­chę­ci i po­szu­ka in­ne­go obiek­tu po­żą­da­nia. Nic z te­go.

Te­go dnia czte­ry ra­zy po­pra­wia­łam ten sam do­ku­ment. Kie­dy we­szłam do ga­bi­ne­tu dy­rek­to­ra, naj­pierw uj­rza­łam je­go za­do­wo­lo­ną gę­bę, po­tem po­kre­ślo­ny na czer­wo­no ra­port. Cza­ra się prze­la­ła. Bez sło­wa się­gnę­łam po kart­kę i de­mon­stra­cyj­nie po­dar­łam na strzę­py, nie trosz­cząc się o to, kto po­sprzą­ta dy­wan. Na pew­no nie ja. Pod­ję­łam już de­cy­zję o odej­ściu i cze­ka­łam tyl­ko, aż wrza­śnie: „Zwal­niam pa­nią!”. Je­go re­ak­cja mnie za­sko­czy­ła. Uśmiech­nął się sze­ro­ko, jak­by te­go wła­śnie ode mnie ocze­ki­wał – ak­tu de­spe­ra­cji. Zgłu­pia­łam do te­go stop­nia, że da­łam się po­kle­pać po ra­mie­niu i po­sa­dzić na krze­śle.

– Ma pa­ni ra­cję, ten ra­port nada­wał się tyl­ko do śmiet­ni­ka. Ale gło­wa do gó­ry – po­cie­szył mnie. – Nic stra­co­ne­go, za­wsze mo­że­my za­cząć od no­wa. Po­cząt­ki zwy­kle by­wa­ją trud­ne, ale to prze­cież nic wsty­dli­we­go po­pro­sić sze­fa o po­moc. Za­wsze mo­że­my zo­stać po go­dzi­nach i po­pra­co­wać nad pa­ni przy­szło­ścią w fir­mie.

Wy­krzy­wi­łam twarz w iro­nicz­nym uśmie­chu, ale pa­lant na­wet to wziął za do­brą mo­ne­tę.

– Na­praw­dę, tro­chę wię­cej wia­ry w sie­bie.

Zno­wu wy­cią­gnął rę­ce w mo­im kie­run­ku, ale tym ra­zem zdą­ży­łam się od­su­nąć.

– Ma pa­ni ogrom­ne atu­ty, tyl­ko głę­bo­ko ukry­te, ale ja wy­do­bę­dę je na świa­tło dzien­ne. Obie­cu­ję. I oczy­wi­ście bę­dę pa­mię­tał o nad­go­dzi­nach.

– Nad­go­dzi­ny ra­czej nie wcho­dzą w grę...

– A co z pa­ni dys­po­zy­cyj­no­ścią? – prze­rwał mi w pół sło­wa. – Czy nie tak na­pi­sa­ła pa­ni w po­da­niu o pra­cę?

– By­ło, mi­nę­ło, pa­nie dy­rek­to­rze.

– Jak mam to ro­zu­mieć?!

– Do­słow­nie. Skoń­czy­łam z pa­nem raz na za­wsze. Od­cho­dzę w try­bie na­tych­mia­sto­wym. Wy­po­wie­dze­nie zo­sta­wię ju­tro w ka­drach i nie mó­wię do wi­dze­nia, bo mam na­dzie­ję, że wię­cej się nie spo­tka­my.

No­wej pra­cy szu­ka­łam przez sie­dem mie­się­cy. Za­pła­ci­łam wy­so­ką ce­nę za kil­ka chwil sa­tys­fak­cji. Te­raz by­łam star­sza, mą­drzej­sza i znacz­nie ostroż­niej­sza. W mo­je rę­ce tra­fi­ły zna­czo­ne kar­ty, ku­si­ło mnie, aby usiąść do gry z pa­nem dy­rek­to­rem, ale de­cy­zji jesz­cze nie pod­ję­łam.

W każ­dej z ośmiu ko­pert znaj­do­wa­ła się jed­na płyt­ka CD. Włą­czy­łam kom­pu­ter Mi­cha­ła i obej­rza­łam ma­te­riał. Nic no­we­go nie zna­la­złam – za­wie­ra­ły wy­łącz­nie cy­fro­wy za­pis zdjęć, bez żad­nych opi­sów czy in­nych wska­zó­wek. Na wszel­ki wy­pa­dek zro­bi­łam so­bie ko­pie i na tym za­koń­czy­łam do­cho­dze­nie w dniu dzi­siej­szym. Zro­bi­ło się póź­no, a chcia­łam jesz­cze wy­słać prze­sył­kę do Baś­ki.



Za­pa­dła noc. Z za­ka­mar­ków wy­le­cia­ły krwio­żer­cze ko­ma­ry w na­dziei na upoj­ną ucztę. Gro­ma­dzi­ły się nad łóż­kiem, z każ­dym prze­lo­tem za­ta­cza­jąc co­raz cia­śniej­sze krę­gi nad mo­ją gło­wą. Cze­ka­ły, aż za­snę.

Jak, do cho­le­ry, mia­łam za­snąć w ta­kim ha­ła­sie! Upior­ne brzę­cze­nie ko­ma­rzej eska­dry wci­ska­ło się do za­ka­mar­ków mó­zgu, sku­tecz­nie od­ga­nia­jąc sen.

Do­pro­wa­dzo­na do osta­tecz­no­ści za­pa­li­łam lamp­kę noc­ną i cier­pli­wie cze­ka­łam na opraw­ców. Al­bo ja, al­bo one!

Wy­gra­łam. O go­dzi­nie 3.03 roz­płasz­czy­łam na ścia­nie ostat­nie­go agre­so­ra. Nie mia­łam si­ły te­go ście­rać, do ju­tra na pew­no za­mie­ni się w bru­nat­ną pla­mę nie do usu­nię­cia, ale tym bę­dę się mar­twić ra­no. Te­raz spać, spać...

Mę­czą­ce sny do­pa­dły mnie na­tych­miast po za­mknię­ciu oczu. Bro­dzi­łam po pas w lep­kim ba­gnie, nie mo­gąc zna­leźć wyj­ścia z pu­łap­ki. Na ple­cach czu­łam cie­pły od­dech po­two­ra z tor­fo­wisk, strach pchał mnie do przo­du, w dro­gę bez ce­lu i koń­ca...

Na­gle, gdzieś z bar­dzo da­le­ka, do­bie­gło mnie bi­cie dzwo­nu. Po omac­ku po­dą­ży­łam w tam­tym kie­run­ku. Po kil­ku kro­kach sta­nę­łam na su­chym grun­cie, ale nie mo­głam iść da­lej, ha­łas dzwo­nów roz­sa­dzał mi bę­ben­ki.

Za­tka­łam uszy dłoń­mi i z krzy­kiem usia­dłam na łóż­ku. Otu­ma­nio­na noc­nym kosz­ma­rem po­wo­li wra­ca­łam do rze­czy­wi­sto­ści.

Otwo­rzy­łam oczy. Pierw­sze pro­mie­nie świ­tu nie­śmia­ło roz­gar­nia­ły mrok. By­łam bez­piecz­na we wła­snym po­ko­ju, żad­ne­go ba­gna, żad­nych po­two­rów, tyl­ko ten na­tar­czy­wy dźwięk dzwo­nów.

Sku­pi­łam ca­łą uwa­gę na od­dzie­le­niu ja­wy od snu. Ktoś sztur­mo­wał drzwi wej­ścio­we. Dzwo­nił i pu­kał na prze­mian, roz­róż­ni­łam też ja­kieś stłu­mio­ne gło­sy. Cie­ka­we ko­go dia­bli przy­nie­śli?!

Wło­ży­łam krót­ki szla­fro­czek na jesz­cze krót­szą ko­szul­kę i na pal­cach po­de­szłam do drzwi.

Spoj­rza­łam przez wi­zjer i na­tych­miast za­tę­sk­ni­łam za po­two­rem z tor­fo­wisk. Nie mia­łam ocho­ty na przyj­mo­wa­nie go­ści, szcze­gól­nie go­ści w po­li­cyj­nych mun­du­rach. Ale nikt mnie nie py­tał o zda­nie. Po­li­cja rzad­ko skła­da oby­wa­te­lom wi­zy­ty to­wa­rzy­skie, szcze­gól­nie o tak wcze­snej po­rze. Wes­tchnę­łam ża­ło­śnie. Zno­wu za­po­wia­dał się cięż­ki dzień!

– Pro­szę na­tych­miast otwo­rzyć i nie po­gar­szać wła­sne­go po­ło­że­nia! – usły­sza­łam nie­cier­pli­we po­na­gle­nie i nie­chęt­nie pod­da­łam się prze­zna­cze­niu.

– Pa­ni Mar­ta Szu­miej?

Przy­tak­nę­łam. We­szli do środ­ka i sta­ran­nie za­mknę­li drzwi. Na za­mek. Je­śli chcia­łam uciec, to wła­śnie stra­ci­łam oka­zję.

Mi­gnę­li mi przed no­sem ja­kimś pa­pie­rem, rów­nie do­brze mógł to być kwit z pral­ni, bo nie zdą­ży­łam nic prze­czy­tać. Żad­nych wy­ja­śnień. Na­wet „dzień do­bry” brzmia­ło w ich ustach nie­szcze­rze.

By­ło ich trzech, w tym je­den mun­du­ro­wy, ale on zo­stał w ko­ry­ta­rzu. Taj­nia­cy we­szli ze mną do po­ko­ju i po­dzie­li­li się obo­wiąz­ka­mi. Młod­szy, zwa­ny Bart­kiem, nie­wy­so­ki blon­dy­nek w spor­to­wych ciu­chach, za­brał się do szpe­ra­nia po ką­tach, star­szy za­jął się mną.

Na twa­rzach gli­nia­rzy ry­so­wa­ło się wy­raź­ne znu­że­nie. Mo­głam śmia­ło do­łą­czyć do te­go gro­na, ale trak­to­wa­li mnie po ma­co­sze­mu. Nie to nie.

Zre­zy­gno­wa­łam z po­my­słu po­czę­sto­wa­nia go­ści ka­wą, ura­żo­na szorst­kim trak­to­wa­niem, i usia­dłam na ka­na­pie, pod­ku­la­jąc pod sie­bie zmar­z­nię­te no­gi.

Star­szy męż­czy­zna usiadł na­prze­ciw­ko. Przez chwi­lę mil­cze­li­śmy. Szyb­ko zro­bi­łam ra­chu­nek su­mie­nia i ode­tchnę­łam z ulgą. Nie mia­łam so­bie ni­cze­go do za­rzu­ce­nia. Dla or­ga­nów spra­wie­dli­wo­ści po­win­nam sta­no­wić wzór oby­wa­te­la – żad­nych wy­kro­czeń ani w prze­szło­ści, ani tym bar­dziej te­raz. Skąd w ta­kim ra­zie ta na­gła wi­zy­ta?

Wpi­łam wzrok w go­ścia i zlu­stro­wa­łam go od stóp do głów.

Mógł mieć ja­kieś pięć­dzie­siąt lat, mo­że na­wet mniej. Ta pra­ca po­dob­no szyb­ko wy­nisz­cza or­ga­nizm. Szpa­ko­wa­te, krót­ko przy­cię­te wło­sy, sza­re zmę­czo­ne oczy i wczo­raj­szy za­rost na twa­rzy. Ubra­ny nie­dba­le, w dżin­sy i brą­zo­wą sztruk­so­wą ma­ry­nar­kę.

Po­zor­nie nie zwra­cał na mnie uwa­gi, grze­bał w no­te­sie i za­pi­sy­wał na mar­gi­ne­sie ja­kieś uwa­gi. Tyl­ko raz bły­sła mu w oku żyw­sza iskier­ka. Zro­zu­mia­łam to spoj­rze­nie i szczel­niej za­su­nę­łam po­ły szla­fro­ka. Mil­cze­nie trwa­ło dość dłu­go, upar­cie cze­ka­łam, aż ode­zwie się pierw­szy.

– Kim jest dla pa­ni Pa­tryk Sie­kier­ski? – za­sko­czył mnie py­ta­niem, na któ­re nie mo­głam udzie­lić jed­no­znacz­nej od­po­wie­dzi. Ni­kim! Ta­ka od­po­wiedź by­ła­by chy­ba naj­bliż­sza praw­dy. Nie­do­szłym ko­chan­kiem, ku­zy­nem ko­le­żan­ki, ban­dy­tą, sza­lo­nym mści­cie­lem – za­wa­ha­łam się przy wy­bo­rze wła­ści­wej od­po­wie­dzi.

– Pra­wie się nie zna­my, ta­ka luź­na nie­zo­bo­wią­zu­ją­ca zna­jo­mość – wy­brnę­łam.

Zła od­po­wiedź – wy­czy­ta­łam z ob­li­cza roz­mów­cy. Zmarsz­czył brwi i spoj­rzał na mnie su­ro­wo, bez odro­bi­ny sym­pa­tii. W swo­jej ka­rie­rze wi­dział za­pew­ne set­ki ta­kich przy­pad­ków i nie miał ocho­ty na za­ba­wę w kot­ka i mysz­kę.

– Dość tych gie­rek – po­wie­dział cierp­ko. – Wczo­raj w no­cy Pa­tryk Sie­kier­ski zo­stał za­mor­do­wa­ny. Za­le­d­wie…

.

.

.

(frag­ment)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: