Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Klub mało używanych dziewic - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 stycznia 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klub mało używanych dziewic - ebook

„Klub Mało Używanych Dziewic” to – wbrew prowokującej nazwie – coś niemal tak niewinnego jak drużyna harcerska. Matkami założycielkami są cztery interesujące kobiety, których celem nie jest złapanie wreszcie chłopa (nie da się ukryć, lata lecą), lecz – w pewnym sensie – poprawianie rzeczywistości. Mają w sobie coś z dzielnych pozytywistek, choć broń Boże, nie są w typie Siłaczek padających na posterunku. Skuteczność – oto ich dewiza. Inteligencja i wdzięk pomagają im osiągać cele...

Monika Szwaja twierdzi, że zbyt późno zadebiutowała, żeby dopiero szukać własnych dróg literackich i że po pięćdziesiątce trzeba wiedzieć, czego się chce. Ona sama chce pisać dla wszystkich, którzy tak jak jej bohaterki pamiętają, że świat nie składa się wyłącznie z ciemnych stron; znają smak walki z przeciwnościami losu (raz się wygrywa, raz przegrywa, ale walczyć trzeba); wiedzą, że "sol omnibus lucet" - słońce świeci wszystkim. Liczba sprzedanych książek i pozycje na listach bestsellerów świadczą o tym, że nie jest w poglądach odosobniona. Wrażliwość społeczna, znajomość ludzkiej psychiki, umiejętność obserwacji (wiele lat pracy w charakterze reporterki telewizyjnej!), swoboda w poruszaniu się po świecie literatury, sztuki i kultury, poczucie humoru i barwny, potoczysty język - to zasadnicze cechy jej pisarstwa. Niektórzy poza tym twierdzą, że należałoby ją przepisywać na receptę, jako lek antydepresyjny...

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62405-62-6
Rozmiar pliku: 809 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

A te­raz jesz­cze nie­zbęd­ne po­dzię­ko­wa­nia za kon­sul­ta­cje oraz in­spi­ra­cje:

- An­drze­jo­wi Grze­li vel Qni, Mać­ko­wi Ję­drzej­ce oraz ho­wi­czo­wi, czy­li bar­dzo po­waż­nym Pa­nom Dok­to­rom – za cier­pli­wość w udzie­la­niu mi wy­ja­śnień w te­ma­cie, jak wia­ry­god­nie uszko­dzić na zdro­wiu bo­ha­ter­kę po­wie­ści…

- mo­jej przyja­ciół­ce, Ani – psy­cho­loż­ce, za pro­wa­dze­nie mnie po psy­cho­lo­gicz­nych oraz od­wy­ko­wych (he, he…) me­an­drach…

- pa­nu Wojt­ko­wi Łęc­kie­mu za hi­sto­ryj­ki ogrod­ni­cze...

- jazz­ma­nom za jazz…

- Ir­land­czy­kom za bal­la­dy…

- pew­ne­mu znaw­cy li­te­ra­tu­ry ame­ry­kań­skiej za nie­za­wod­ne wspar­cie mo­ral­ne…

- i szcze­gól­nie czu­le – Jar­ko­wi Ma­ren­dzia­ko­wi, mo­je­mu sym­pa­tycz­ne­mu ko­le­dze re­dak­to­ro­wi z TV Szcze­cin – za mes­ser­sch­mit­ta bom­bar­du­ją­ce­go…– Ta­ta­ta­ta­ta! Ta­ta­ta­ta­ata! – Ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we na skrzy­dłach my­śliw­skie­go sa­mo­lo­tu za­ter­ko­ta­ły wście­kle i do ta­le­rza Mi­cha­li­ny Hart po­sy­pał się deszcz po­ci­sków. Ści­ślej mó­wiąc, ob­fi­ty deszcz pie­przu i so­li.

Pie­prz­nicz­ka i sol­nicz­ka (w tym przy­pad­ku groź­na broń) spo­czy­wa­ły w pew­nych dło­niach Ja­sia Na­ręb­skie­go, w cy­wi­lu dy­rek­to­ra po­waż­nej pań­stwo­wej fir­my o du­żym zna­cze­niu dla go­spo­dar­ki kra­ju, chwi­lo­wo peł­nią­ce­go obo­wiąz­ki pi­lo­ta sa­mo­lo­tu i jed­no­cze­śnie strzel­ca po­kła­do­we­go. Wła­ści­wie nie spo­czy­wa­ły, bo od­kąd Ja­sio zo­stał my­śliw­cem, to jest od ja­kichś dzie­się­ciu mi­nut, nie da­wał so­bie ani chwi­li lu­zu. Kur­so­wał mię­dzy sto­li­ka­mi i ob­fi­cie ostrze­li­wał ko­lej­ne ce­le, nie­za­leż­nie czy by­ły to por­cje pi­kant­nych sa­ła­tek, czy so­lid­ne ka­wa­ły tor­tu orze­cho­we­go. Po­nie­waż o tej po­rze w sa­li gim­na­stycz­nej, za­mie­nio­nej na ban­kie­to­wą, nie by­ło już ani jed­ne­go trzeź­we­go, nikt Ja­sio­wi spe­cjal­nie nie prze­szka­dzał, tyl­ko wła­ści­cie­le tor­tu sta­ra­li się usu­nąć ta­le­rzy­ki spod ostrza­łu sol­nicz­ko­we­go. Pieprz w na­zbyt słod­kim kre­mie był na­wet in­te­re­su­ją­cym do­dat­kiem.

– Ja­siek, zwa­rio­wa­łeś kom­plet­nie! – Agniesz­ka Bo­row­ska, śmie­jąc się, za­ma­cha­ła gwał­tow­nie rę­ka­mi. – Nie syp mi te­go świń­stwa do oczu!

– Opp, prze­pra­szam! Ce­le cy­wil­ne są dla nas świę­te! – Ja­sio mok­nął ją w czu­bek gło­wy i hoj­nie syp­nął so­li do jej sa­łat­ki śle­dzio­wej. – Ta­ta­ta­ta! Tyl­ko woj­sko­we! Ta­ta­ta! Je­stem mes­ser­sch­mit­tem. Bom­bar­du­ją­cym! – ko­le­żan­ki, po­su­nął se­rią gdzie po­pad­nie i wziął kurs na pół­noc­ny za­chód, na sto­lik pod prze­ciw­le­głym oknem, za­ję­ty przez daw­ne cia­ło pro­fe­sor­skie i za­rzą­dy kla­so­we.

Ca­ły ten na­lot miał miej­sce na po­wtór­ce ze stud­niów­ki, zor­ga­ni­zo­wa­nej przez czte­ry daw­ne kla­sy ma­tu­ral­ne jed­ne­go ze szcze­ciń­skich li­ce­ów w dwu­dzie­sto­le­cie tej pierw­szej i za­sad­ni­czej. Stud­niów­ka głów­na od­by­ła się w ro­ku 1986 czy­li „w sta­nie po­wo­jen­nym”, jak go na­zy­wał szkol­ny hi­sto­ryk i by­ła ra­czej po­nu­ra. Dzie­więt­na­ście lat póź­niej daw­na go­spo­dy­ni kla­sy „c”, Agniesz­ka Bo­row­ska, de­mon or­ga­ni­za­cji, a obec­nie dy­rek­tor­ka no­wiut­kie­go pry­wat­ne­go li­ceum spo­tka­ła przy­pad­ko­wo w cen­trum za­ku­po­wym Krzysz­to­fa Ło­sia, go­spo­da­rza kla­sy „a” – obo­je bar­dzo ucie­sze­ni, po­szli na ka­wę i na tej ka­wie syn­chro­nicz­nie wpa­dli na po­mysł zor­ga­ni­zo­wa­nia ri­ple­ja po­nu­rej stud­niów­ki. Za­sta­na­wia­li się przez chwi­lę nad ba­lem ma­tu­ral­nym, ale do­szli do wnio­sku, że stud­niów­ka lep­sza, bo w kar­na­wa­le.

No i tym ra­zem ab­so­lut­nie nie ma pra­wa być smęt­na.

Co naj­mniej rów­nie do­brą za­ba­wą jak prze­wi­dy­wa­ne ba­le­ty, sta­ły się co­mie­sięcz­ne po­sie­dze­nia ko­mi­te­tu or­ga­ni­za­cyj­ne­go, w któ­re­go skład Agniesz­ka i Krzysz­tof po­wo­ła­li czo­łów­kę in­te­lek­tu­al­no-roz­ryw­ko­wą swo­je­go rocz­ni­ka. W re­zul­ta­cie po­wstał plan ba­lu, na któ­ry wstęp przy­słu­gi­wał wy­łącz­nie daw­nym abi­tu­rien­tom, bez żad­nych współ­mał­żon­ków i in­nych osób po­stron­nych, plus, oczy­wi­ście, wy­bra­nym oso­bom spo­śród cia­ła pro­fe­sor­skie­go. Na­mięt­ne dys­ku­sje wzbu­dził wy­bór miej­sca ba­lu: ko­mi­tet po­dzie­lił się na zwo­len­ni­ków wy­pa­sio­nej knaj­py (osta­tecz­nie ma­tu­rzy­ści do­ro­śli i też się tro­chę wy­pa­śli) oraz en­tu­zja­stów kli­ma­tycz­nej po­tań­ców­ki w sa­li gim­na­stycz­nej z pro­wian­tem przy­go­to­wa­nym przez tro­skli­we ma­my.

Zwy­cię­żył kom­pro­mis – praw­do­po­dob­nie z po­wo­du bra­ku en­tu­zja­zmu tro­skli­wych mam co do przy­go­to­wa­nia fu­ra­żu. Po­sta­no­wio­no wy­ko­rzy­stać sa­lę gim­na­stycz­ną – dla kli­ma­tu ude­ko­ro­wa­ną w sty­lu lat mi­nio­nych, z por­tre­tem to­wa­rzy­sza Pierw­sze­go Se­kre­ta­rza włącz­nie – oraz za­mó­wić pro­fe­sjo­nal­ny ca­te­ring. Kli­mat mia­ła stwo­rzyć Ma­ryl­ka Wą­sik, ab­sol­went­ka Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Kra­ko­wie i ce­nio­na sce­no­graf­ka te­atral­na. Sze­ro­ko po­ję­tą wy­żer­kę wraz z wy­twor­ną za­sta­wą i kel­ne­ra­mi obie­cał za­ła­twić Mi­rek Lip­ko, dy­rek­tor or­bi­sow­skie­go ho­te­lu.

Obo­je spra­wi­li się zna­ko­mi­cie, po­dob­nie jak ca­ła resz­ta ko­mi­te­tu, od­po­wie­dzial­na za od­na­le­zie­nie wszyst­kich ab­sol­wen­tów i ulu­bio­nych na­uczy­cie­li, po­zbie­ra­nie pie­nię­dzy i tak da­lej. Kur­tu­azyj­nie za­pro­szo­no obec­ną dy­rek­cję, któ­ra wpraw­dzie mia­ła w no­sie hu­lan­ki i swa­wo­le daw­nych uczniów i naj­chęt­niej nie da­ła­by ze­zwo­le­nia na ca­ły ten ba­ła­gan w mu­rach szko­ły – tyl­ko ba­ła się pod­sko­czyć ak­tu­al­ne­mu wi­ce­ku­ra­to­ro­wi… nie­ste­ty, jed­ne­mu z fi­la­rów ko­mi­te­tu or­ga­ni­za­cyj­ne­go. Nie tyl­ko więc ze­zwo­li­ła, ale po­szła na ca­łość i ja­ko jed­na z pierw­szych strą­bi­ła się po­ka­zo­wo… a na­wet za­tań­czy­ła kan­ka­na na chwie­ją­cym się sto­le – ku ra­do­ści wi­ce­ku­ra­to­ra, któ­ry jej szcze­rze nie lu­bił.

Ge­ne­ral­nie jed­nak na ba­lu pa­no­wa­ła at­mos­fe­ra szczę­ścia i sło­dy­czy, ogól­nej ra­do­ści ze spo­tka­nia, życz­li­wo­ści, po­go­dy i we­se­la. Od­na­la­zły się daw­ne sym­pa­tie, od­ży­ły za­po­mnia­ne przy­jaź­nie, od­ku­rzo­no licz­ne nie­śmier­tel­ne aneg­do­ty z ży­cia uczniow­skie­go, a śro­dek sa­li za­ro­ił się od par, gru­pek i so­li­stów tań­czą­cych dy­na­micz­ne tań­ce mło­dzie­żo­we sprzed lat dwu­dzie­stu.

Pod jed­nym z wy­so­kich, za­kra­to­wa­nych okien mie­ści­ła się kwa­te­ra głów­na, czy­li ob­szer­ny i do­sko­na­le wy­po­sa­żo­ny we wszyst­kie do­bra sto­lik ko­mi­te­tu. Skład oso­bo­wy zmie­niał się tu jak w ka­lej­do­sko­pie, a od mniej wię­cej kwa­dran­sa sie­dzia­ły przy nim czte­ry in­te­re­su­ją­ce da­my, do­sta­tecz­nie już wy­tań­czo­ne i ucha­cha­ne, że­by wresz­cie móc nie­co od­po­cząć i po­ga­dać o ży­ciu.

Agniesz­ka Bo­row­ska, za­do­wo­lo­na z wy­ni­ku swo­ich wie­lo­mie­sięcz­nych tru­dów – o ile tru­da­mi moż­na na­zwać ra­do­sne po­sie­dze­nia ko­mi­te­tu – sta­now­czym ru­chem (na ogół ru­chy mie­wa­ła sta­now­cze) się­gnę­ła po bu­tel­kę szam­pa­na.

– Daj­cie jesz­cze tro­chę tych bą­bel­ków, dziew­czy­ny. Głu­pi Ja­siek do­so­lił mi śle­dzia, mu­szę go czymś za­pić. To co, Mar­cy­sia, kie­dy wy­cho­dzisz za ten mąż?

– Tyl­ko nie Mar­cy­sia! – Mar­ce­li­na He­ska, ład­nie za­ru­mie­nio­na, pod­sta­wi­ła jej wła­sny kie­li­szek. – Po­dob­no na wio­snę. Tak twier­dzi mój na­rze­czo­ny. Słu­chaj­cie, czy by­ły w ogó­le mes­ser­sch­mit­ty bom­bar­du­ją­ce?

– Mat­ko świę­ta, a kto wie ta­kie rze­czy! Le­piej po­wiedz, jak on się na­zy­wa, ten twój na­rze­czo­ny, bo za­po­mnia­łam – Ali­na Gro­sik, dla od­mia­ny bez śla­du wy­pie­ków, któ­re za­wsze uwa­ża­ła za okrop­nie nie­wy­twor­ne, się­gnę­ła po tort. – Ja­koś tak bar­dziej ślicz­nie, Kor­ko­ciąg… czy Graj­ca­rek?

Mi­sia Hart, sko­ra dziś do nie­opa­no­wa­nych chi­cho­tów, roz­chi­cho­ta­ła się po raz ko­lej­ny.

– Kor­ko­ciąg… nie mo­gę! Al­ka, ko­bie­to, on się na­zy­wa Fir­lej! Mar­ce­la mó­wi­ła dzie­sięć ra­zy! Al­bo sto. To jest pięk­ne, szla­chec­kie, sta­ro­pol­skie na­zwi­sko! Trze­ba by­ło czy­tać „Pa­ziów Kró­la Zyg­mun­ta”!…

– Nie by­ło w lek­tu­rze – wzru­szy­ła ra­mio­na­mi Ali­na. – Słu­chaj­cie, dziew­czyn­ki, to na­wet faj­nie bę­dzie: Mar­ce­li­na He­ska-Fir­lej! Ce­sia, nie zmar­nu­jesz swo­je­go na­zwi­ska, co? Bę­dziesz mia­ła po­dwój­ne?

– Mo­ja ma­ma na ta­ką drew­nia­ną beł­tacz­kę do ja­jek mó­wi­ła „fir­lej­ka” – po­wie­dzia­ła z za­sta­no­wie­niem Agniesz­ka. – To mo­że nie tak głu­pio ci się sko­ja­rzy­ło z kor­ko­cią­giem, Al­cia?

– No wi­dzisz. – Ala by­ła za­do­wo­lo­na. – Ty słu­chaj, Ce­lia­kio. Z ta­kim na­zwi­skiem, a wła­ści­wie z ta­ki­mi dwo­ma na­zwi­ska­mi po­win­naś mieć pięk­ny ślub. Z eks­tra wy­pa­sem. Z wiel­kim tor­tem, ko­niecz­nie ró­żo­wym. Z li­mu­zy­ną. I z druh­na­mi. Chcesz, bę­dzie­my two­imi druh­na­mi, co, dziew­czyn­ki?

– Kie­dy to ma być skrom­ny ślub – pró­bo­wa­ła pro­te­sto­wać Mar­ce­li­na, ale oczka jej świe­żo od­zy­ska­nych ko­le­ża­nek już zdą­ży­ły za­bły­snąć bla­skiem zdro­we­go, dam­skie­go pod­nie­ce­nia.

– Ge­nial­ne! – Mi­cha­li­na zno­wu by­ła ca­ła roz­ra­do­wa­na. – Bę­dzie­my sy­pać kwiat­ki!

– Urżnę­łaś się – wy­pro­wa­dzi­ła ją z błę­du Agniesz­ka. – Kwiat­ki to na pro­ce­sji. Bę­dzie­my mia­ły ró­żo­we su­kien­ki i bu­kie­ty. Jak na tych de­bil­nych fil­mach ame­ry­kań­skich.

Mi­cha­li­na za­ma­cha­ła rę­ka­mi.

– Tyl­ko nie ró­żo­we! Ja nie mo­gę ró­żo­we­go! Zie­lo­ne…

– Fak­tycz­nie – zmar­twi­ła się Ali­na. – Po­żresz się. A mo­że się prze­far­buj… tyl­ko na ten ślub? Druh­ny po­win­ny być ró­żo­we…

Mi­cha­li­na z obu­rze­niem po­trzą­snę­ła ru­dą czu­pry­ną.

– Na pew­no nie! Wiesz, co to jest kicz? Wiesz! To, co w owa­lu. A co jest tan­de­ta? Ró­żo­we. No.

Agniesz­ka do­la­ła wszyst­kim ro­syj­skie­go szam­pa­na.

– Miś­ka, ty nic nie ro­zu­miesz! Ma być tan­de­ta i kicz! Ró­że, zło­to i ko­lie w trwa­łej on­du­la­cji! Bry­lan­ty jak ku­rze ja­ja al­bo i więk­sze! Fal­ban­ki i tiu­le! Du­żo fal­ba­nek…

– I od za­rą­ba­nia tiu­li – wtrą­ci­ła krnąbr­nie Mar­ce­li­na. – Żad­nych tiu­li! Osza­la­ły­ście! Ja je­stem es­tet­ka! A wręcz ar­tyst­ka! Nie za­mie­rzam wy­glą­dać jak kró­lo­wa tor­ci­ków bez­owych! Je­śli się uprze­cie, pro­szę bar­dzo, mo­że­cie wy­stą­pić ja­ko druh­ny. Ale jak zo­ba­czę cho­ciaż jed­ną fal­ban­kę, to was nie wpusz­czę za próg…

– O co się tak ład­nie kłó­ci­cie, dziew­czyn­ki? Nie cho­waj­cie ta­le­rzy­ków, tu już i tak wszyst­ko zbom­bar­do­wa­łem i wi­dzę sa­me ru­iny…

Istot­nie, w pią­tej go­dzi­nie im­pre­zy ta­le­rze z wy­twor­nej ho­te­lo­wej za­sta­wy nie wy­glą­da­ły re­pre­zen­ta­cyj­nie. Zmor­do­wa­ny na­lo­ta­mi Ja­sio przy­siadł na wol­nym krze­śle i na­lał so­bie szam­pa­na do ja­kiejś pu­stej szklan­ki, po czym wy­chy­lił go dusz­kiem.

– Strasz­nie się pić chce przy tej ro­bo­cie – wy­znał. – A mo­że ja so­bie zro­bię prze­rwę i po­tań­czę? Czy któ­raś z was mnie za­szczy­ci? Agniesz­ko, kwiat­ku? Nie? Alin­ko, skar­bie? Wy też nie? Mi­sia? Mar­cy­sia? Ro­zu­miem. Wo­li­cie da­lej się kłó­cić. To ja le­cę. Wwww­wum, www­wum!

Za­pu­ścił sil­ni­ki i już pra­wie wy­star­to­wał, ale jesz­cze się za­wa­hał.

– A nie po­wie­dzia­ły­ście mi, o co się bi­je­cie, gwiaz­decz­ki! Czy do­brze sły­sza­łem, że wy­cho­dzi­cie za mąż?

– Mar­ce­li­na wy­cho­dzi – od­po­wie­dzia­ła Ali­na. – Na nas nie by­ło chęt­nych. Mo­że chcesz się z na­mi oże­nić?

– Zbio­ro­wo? – ucie­szył się Ja­sio. – Bar­dzo chęt­nie. Ma­ły, ko­cha­ny ha­re­mik! Za­wsze chcia­łem być Tur­kiem!

Do­lał so­bie szam­pa­na i na­gle po­smut­niał.

– A nie, jed­nak się z wa­mi nie oże­nię. Coś so­bie przy­po­mnia­łem: mam żo­nę. Hen­drycz­kę – Han­drycz­kę. Nie mo­gę wam te­go zro­bić, bo ona by was wy­koń­czy­ła. Mnie wła­śnie wy­kań­cza. Mo­je bie­dac­twa – roz­czu­lił się na­gle. – Nikt was nie chciał? Na­praw­dę? To mo­że cho­ciaż za­łóż­cie ja­kąś wspól­no­tę, ko­mun­kę ma­lut­ką, bę­dzie wam raź­niej… Sto­wa­rzy­sze­nie wyż­szej ko­niecz­no­ści. Wyż­szej uży­tecz­no­ści, chcia­łem po­wie­dzieć. Bę­dzie­cie się mo­gły sta­rać o do­ta­cje. Na­wet unij­ne. Ma­sa szma­lu.

– Ja­kie sto­wa­rzy­sze­nie? – Czte­ry ko­bie­ty pę­ka­ły ze śmie­chu, wi­dząc au­ten­tycz­ne za­an­ga­żo­wa­nie życz­li­we­go ko­le­gi.

Ja­sio – no­men omen Na­ręb­ski – za­sta­no­wił się dwie se­kun­dy.

– Klub dzie­wic – rzekł. Po czym, spoj­rzaw­szy na nie kry­tycz­nym wzro­kiem, po­pra­wił: – Klub uży­wa­nych dzie­wic. No, po­wiedz­my, ma­ło uży­wa­nych dzie­wic.

Mi­cha­li­na, czo­ło­wa kla­so­wa chi­chot­ka, po­pła­ka­ła się z ra­do­ści.

– Ja­sień­ku ko­cha­ny, z cze­go wno­sisz, że ma­ło uży­wa­ne?…

– Nie mo­gę ci te­go po­wie­dzieć – oświad­czył god­nie i po­now­nie za­pu­ścił sil­ni­ki. – Www­wum. Mu­szę wra­cać do obo­wiąz­ków, służ­ba nie druż­ba, mo­je ko­cha­ne. Spo­tka­my się po woj­nie. Wwwummmmm! Czy wa­szym zda­niem po­wi­nie­nem udać się te­raz zbom­bar­do­wać Lon­dyn, czy ra­czej po­le­cieć na Do­oooouuuver?

– Leć na Do­oouuuver – po­wie­dzia­ła Mi­cha­li­na sta­now­czo i z tym sa­mym bar­dzo an­giel­skim ak­cen­tem. – Daj im po­pa­lić.

– Je­ste­ście słod­kie – oświad­czył Ja­sio i od­le­ciał.

Słod­kie i też już nie­co za­la­ne ko­le­żan­ki spoj­rza­ły po so­bie.

– Ja nie wiem – po­wie­dzia­ła z wa­ha­niem Ali­na – czy to do­brze, że ma­ło uży­wa­ne, czy źle…

– Prze­stań – za­żą­da­ła Agniesz­ka. – W na­szym wie­ku!

– No tak – wes­tchnę­ła Mar­ce­li­na. – Te­raz to po­dob­no już w trze­ciej kla­sie szko­ły pod­sta­wo­wej wstyd się przy­znać, że się jesz­cze nie mia­ło fa­ce­ta. Mo­że na­praw­dę pój­dzie­my po­tań­czyć, za­nim ko­lej­ni mą­dra­le przyj­dą nam tu ro­bić afron­ty?

Na par­kie­cie sza­lał dzi­ki tłum, ba­wią­cy się do­sko­na­le przy dźwię­kach prze­bo­jo­wej gru­py U2. Czte­ry ma­ło uży­wa­ne dzie­wi­ce do­łą­czy­ły do nich i już po chwi­li ha­sa­ły ra­do­śnie w po­tęż­nej ko­edu­ka­cyj­nej gru­pie rów­no­la­tek i rów­no­la­tów. Nie wia­do­mo dla­cze­go, bab, jak zwy­kle, by­ło wię­cej.

Po dwóch mu­zycz­nych ka­wał­kach gru­pę U2 za­stą­pi­ła gru­pa Qu­een, a po­tem Han­na Ba­na­szak, sek­sow­nie szem­rzą­ca o tym, co ma w swo­im ma­gicz­nym do­mu. Gru­pa na par­kie­cie po­dzie­li­ła się na pod­gru­py dam­sko-mę­skie, po­przy­tu­la­ne jak w naj­lep­szych cza­sach pry­wat­ko­wych.

Spo­śród na­szych czte­rech przy­ja­ció­łek tyl­ko Ali­na po­zo­sta­ła bez part­ne­ra. Nie za­mie­rza­ła się tym przej­mo­wać, wy­mi­nę­ła roz­ma­rzo­ne pa­ry i po­że­glo­wa­ła w stro­nę Ro­ber­ta Sój­ki, dwa­dzie­ścia lat te­mu wy­róż­nia­ją­ce­go się buj­ny­mi lo­ka­mi do pa­sa, a dzi­siaj kom­plet­nie ły­se­go (co mu jed­nak nie uję­ło ani odro­bi­ny wdzię­ku, ja­kim cza­ro­wał wszyst­kie ko­le­żan­ki i co młod­sze na­uczy­ciel­ki). Ro­bert pra­co­wał w ra­diu ja­ko re­ali­za­tor, znał się za­tem na wsze­la­kiej apa­ra­tu­rze gra­ją­cej i obec­nie fa­cho­wo peł­nił funk­cję di­dże­ja, uży­wa­jąc na prze­mian no­wych płyt kom­pak­to­wych i sta­rych, czar­nych wi­ny­lo­wych krąż­ków.

– Cześć, Rob­ciu – za­ga­iła Ali­na ma­ło ory­gi­nal­nie – co tam jesz­cze masz z tych sta­ro­ci?

– Róż­ne mam – od­parł Rob­cio, po­pi­ja­jąc fin­lan­dię roz­cień­czo­ną so­kiem z grejp­fru­ta (co do drin­ków, po­sta­no­wio­no nie trzy­mać się kur­czo­wo tra­dy­cji, uzna­jąc zde­cy­do­wa­ną wyż­szość al­ko­ho­lo­wej te­raź­niej­szo­ści). – A co byś chcia­ła, anioł­ku?

Za­nim jed­nak Ali­na zdą­ży­ła za­żą­dać wcze­snych Be­atle­sów, po któ­rych przy­szła, na schod­kach wio­dą­cych na di­dżej­ski po­ja­wi­ła się jesz­cze jed­na oso­ba. Oso­ba mia­ła wy­raź­ne z ujarz­mie­niem trzech schod­ków, ale za­mie­rza­ła trud­no­ści po­ko­nać, nie ba­cząc na ewen­tu­al­ne stra­ty. Dżen­tel­men Rob­cio wy­cią­gnął ku niej po­moc­ną dłoń i na po­dest wto­czy­ła się, omal nie prze­wra­ca­jąc sto­ja­ków z apa­ra­tu­rą, pa­ni dok­tor Eu­ge­nia Bia­łuń, od sze­ściu lat dy­rek­tor­ka li­ceum, oso­ba szczu­pła do gra­nic ano­rek­tycz­nej chu­do­ści, odzia­na w wi­szą­ce na niej smęt­nie fio­le­to­we sza­ty, bo­ga­to zdob­ne w sztra­sy i sztucz­ne pe­reł­ki. Ol­brzy­mi de­kolt od­sła­niał oboj­czy­ki tak spi­cza­ste, że Rob­cio w pierw­szym od­ru­chu (spo­wo­do­wa­nym za­pew­ne du­żą ilo­ścią fin­lan­dii z so­kiem) cof­nął się gwał­tow­nie, że­by so­bie nie wy­bić oka.

Pa­ni dok­tor Bia­łuń, wdarł­szy się na pod­wyż­sze­nie, po­sta­ła chwi­lę bez ru­chu, od­zy­ska­ła rów­no­wa­gę i wy­cią­gnę­ła w stro­nę Ro­ber­ta ko­ści­stą pra­wi­cę.

– My się jesz­cze nie zna­my – po­wie­dzia­ła uprzej­mie. – A prze­cież pan tu­taj jest naj­waż­niej­szy na tej sa­li, nie­praw­daż, zga­dza się pan ze mną?

– Praw­daż – zgo­dził się po­słusz­nie Ro­bert. – Je­stem naj­waż­niej­szy. A to jest Ala, ona jest też naj­waż­niej­sza.

– Ach! – Pa­ni dok­tor dy­rek­tor uści­snę­ła Ali­nie rę­kę, nie­omal gru­cho­cząc jej ko­ści. Kto by się spo­dzie­wał ta­kiej krze­py w chu­dzi­nie? – Jak­że się cie­szę, pa­ni Alu. Pro­szę mi wie­rzyć, bar­dzo sza­nu­ję wa­sze po­ko­le­nie, bar­dzo. Ty­le prze­ży­li­ście. Praw­dzi­wa mar­ty­ro­lo­gia. Ale cóż, ja wła­ści­wie je­stem z te­go sa­me­go po­ko­le­nia… – Przez chwi­lę za­du­ma­ła się, za­pew­ne nad swo­ją oso­bi­stą mar­ty­ro­lo­gią. – No, mo­że mam kil­ka lat wię­cej, ale też mło­do za­czę­łam stan wo­jen­ny. Pa­mię­tam, pa­mię­tam… te kon­spi­ra­cje, po­wie­la­cze, in­ter­no­wa­nia na każ­dym kro­ku… Bo­że, co to był za kraj…

Ali­na słu­cha­ła jed­nym uchem, za­sta­na­wia­jąc się, czy pa­ni Bia­łuń prze­wró­ci się na Rob­cio­we kon­so­le, czy nie.

– To by­ło zbrod­ni­cze pań­stwo i na do­brą spra­wę na­le­ża­ło­by wszyst­kich wy­strze­lać – oznaj­mi­ła tym­cza­sem pa­ni Bia­łuń. – Wszyst­kich jak le­ci. Oprócz tych, co wal­czy­li, oczy­wi­ście. Po­rząd­ni lu­dzie wal­czy­li. Ta­cy jak wy. Jak ja. I dro­go za to za­pła­ci­li.

Gib­nę­ła się nie­bez­piecz­nie i za­da­ła Rob­cio­wi dra­ma­tycz­ne py­ta­nie:

– Co się sta­ło z wa­szą kla­są?!

– Nic się nie sta­ło – od­po­wie­dział, lek­ko zdzi­wio­ny. – Pra­wie wszy­scy tu są. Ja by­łem z „b”.

– Nie wszy­scy, tyl­ko ci, któ­rym się uda­ło – po­pra­wi­ła go pa­ni Bia­łuń. – Któ­rzy prze­ży­li. Któ­rych nie zła­ma­ła es­be­cja, któ­rzy nie wy­je­cha­li do Izra­ela, któ­rzy nie ode­bra­li so­bie ży­cia…

– Co ona bre­dzi? – Rob­cio po­chy­lił się do ucha Ali­ny.

– Mo­im zda­niem cy­tu­je Kacz­mar­skie­go al­bo ko­goś z tej pacz­ki – mruk­nę­ła Ali­na. – Jak jej stąd nie usu­niesz, za­cznie śpie­wać „Mu­ry”. Al­bo „Że­by Pol­ska”.

Wy­czu­cie słusz­nie jej pod­po­wia­da­ło. Pa­ni Bia­łuń się­gnę­ła po mi­kro­fon, któ­re­go na szczę­ście nie po­tra­fi­ła włą­czyć.

– Czy to nie jest do­bra chwi­la, że­by­śmy wszy­scy za­śpie­wa­li jed­ną z tych pie­śni, co nam kie­dyś do­da­wa­ły sił do prze­trwa­nia złe­go cza­su?

– Nie – po­wie­dział Ro­bert sta­now­czo i ode­brał jej mi­kro­fon. – Ale mo­gę pa­ni pu­ścić „Ima­gi­ne” Len­no­na. To też jest ide­olo­gicz­ne. Po­zwo­li pa­ni, że po­mo­gę zejść?

– Ja po­mo­gę, a ty da­waj te­go Len­no­na. – Ali­na de­li­kat­nie, choć z de­ter­mi­na­cją po­pchnę­ła pa­nią Bia­łuń w stro­nę schod­ków. Uda­ło się ja­kimś cu­dem bez ofiar w lu­dziach. – Je­zu, Rob­ciu, pra­wie wy­trzeź­wia­łam z wra­że­nia. Co ona ma za szaj­bę?

– Kom­ba­tanc­ką – wy­ja­śnił Ro­bert. – Ujaw­nia jej się pod wpły­wem na­po­jów wy­sko­ko­wych. Mam na­dzie­ję, że ta ciot­ka re­wo­lu­cji nie uczy dzie­ci hi­sto­rii.

– Nie mam po­ję­cia, cze­go ona uczy. Po­każ, co tu jesz­cze masz. Ale faj­ne! To te­raz daj Si­mo­na i Gar­fun­ke­la, ja ich lu­bię. Patrz, Ro­ber­to, ona or­ga­ni­zu­je wiec?

Istot­nie, pa­ni dok­tor Bia­łuń dzia­ła­ła te­raz na środ­ku sa­li, a wo­kół niej zbie­rał się co­raz więk­szy tłu­mek. Nie mi­nę­ły dwie mi­nu­ty, a „Scar­bo­ro­ugh Fa­ir” zo­sta­ło nie­mal za­głu­szo­ne, ocho­czo, acz fał­szy­wie wy­ko­ny­wa­nym re­fre­nem:

– „Wy­rwij mu­rom zę­by krat, ze­rwij kaj­da­ny, po­łam bat”…

Pa­ni Bia­łuń, szczę­śli­wa, sta­ła wśród śpie­wa­ją­cych jak praw­dzi­wa „Wol­ność wio­dą­ca lud na ba­ry­ka­dy”. Lud śpie­wał na­der ocho­czo – wy­łącz­nie re­fren, bo­wiem sło­wa ca­ło­ści zna­ło tyl­ko kil­ka osób, a te nie mia­ły szans przedar­cia się z mi­kry­mi ra­czej gło­sa­mi so­lo­wy­mi przez po­tęż­ny chór.

W pew­nym mo­men­cie zak­ty­wi­zo­wał się Pa­weł Szu­mi­las z kla­sy „c”, ka­pi­tan że­glu­gi wiel­kiej, do­wo­dzą­cy po­tęż­ny­mi ma­sow­ca­mi, a dwa­dzie­ścia lat te­mu naj­lep­szy tan­cerz li­ceum, któ­ry nic a nic ze swych umie­jęt­no­ści nie stra­cił i od po­cząt­ku był kró­lem te­go ba­lu.

– To jest walc – wrza­snął i prze­krzy­czał chór. – Wszyst­kie pa­ry tań­czą! Pa­ni po­zwo­li!

Po­rwał opie­ra­ją­cą się nie­co pa­nią Bia­łuń i ru­szył z nią w po­su­wi­sty ta­niec. Po chwi­li tań­czy­li wszy­scy, wsku­tek cze­go, kiep­skie od uro­dze­nia, ma­so­we wy­ko­na­nie prze­bo­ju do resz­ty stra­ci­ło zna­mio­na sztu­ki.

Nie prze­szka­dza­ło to ba­lo­wi­czom w naj­mniej­szym stop­niu i nie wia­do­mo, jak dłu­go trwał­by ten walc z fi­gu­ra­mi (Pa­weł wziął na sie­bie ro­lę wo­dzi­re­ja), gdy­by w sam śro­dek tań­czą­cych nie wkro­czył na­gle Ja­sio Na­ręb­ski. Sol­nicz­kę i pie­prz­nicz­kę gdzieś po­siał, za to ca­ły owi­nię­ty był srebr­ny­mi i zło­ty­mi łań­cu­cha­mi, a z uszu zwi­sa­ły mu dwie róż­no­barw­ne bomb­ki. Naj­wy­raź­niej po­ży­czył so­bie tro­chę ozdób z cho­in­ki sto­ją­cej do tej po­ry w ho­lu i już pra­wie po­zba­wio­nej igli­wia.

Wi­dok bo­ga­to zdo­bio­ne­go Ja­sia spo­wo­do­wał na­głe znie­ru­cho­mie­nie ba­le­tu.

Ja­sio, za­do­wo­lo­ny z efek­tow­ne­go en­trée, roz­ło­żył sze­ro­ko ra­mio­na i za­sze­le­ścił łań­cu­cha­mi.

– Pa­nie i pa­no­wie, wy­gra­li­śmy tę woj­nę! Już nie je­stem my­śliw­cem. Ani bom­bow­cem. – Za­chwiał się lek­ko, ale za­raz od­zy­skał pion. – Je­stem Taj­ta­ni­kiem w dzie­wi­czym rej­sie – oznaj­mił, wy­wo­łu­jąc okrzy­ki po­dzi­wu oraz zro­zu­mie­nia dla swe­go przy­bra­nia. „Taj­ta­nik” w dzie­wi­czym rej­sie do­praw­dy miał pra­wo tak wy­glą­dać. – Za chwi­lę roz­bi­ję się o gó­rę lo­do­wą. Czy ktoś z was, ko­le­dzy, ze­chciał­by być mo­ją gó­rą lo­do­wą?

– Ja­siu! Dla cie­bie wszyst­ko! Bę­dę ci gó­rą! – Ura­do­wa­ny swo­imi ta­necz­ny­mi suk­ce­sa­mi Pa­weł wy­stą­pił z tłu­mu i na­tych­miast te­go po­ża­ło­wał. Taj­ta­nik w dzie­wi­czym rej­sie roz­pę­dził się bo­wiem, po­chy­lił i ude­rzył dzio­bem w lód, to jest wy­rżnął go gło­wą pro­ściut­ko w splot sło­necz­ny.

Hi­sto­rycz­nie rzecz wy­glą­da­ła ina­czej, ale tym ra­zem uto­nę­li obaj. I Taj­ta­nik, i gó­ra lo­do­wa.



– Jak­bym wi­dzia­ła two­je­go oj­ca. Tak sa­mo pa­skud­nie wy­glą­dał za każ­dym ra­zem, kie­dy się po­na­pi­jał jak głu­pi. Te oczka czer­wo­ne. Te wor­ki pod ocza­mi. Ca­ły ta­tuś. Ca­lut­ki. Wła­ści­wie to chy­ba na­wet le­piej, że wy­je­chał, bo jak­bym tak sta­le mia­ła mu ro­soł­ki go­to­wać…

– Masz ro­so­łek, ma­mo?

Mi­cha­li­na spoj­rza­ła na mat­kę z na­dzie­ją, ale ta za­śmia­ła się iro­nicz­nie.

– Ro­so­łek. Barsz­czyk. Kwa­śna ka­pust­ka i ogó­recz­ki ki­szo­ne. I co jesz­cze? Trze­ba by­ło my­śleć, za­nim za­czę­ło się pić. Jest gro­chów­ka od przed­wczo­raj… o ile two­ja wą­tro­ba dzi­siaj znie­sie gro­chów­kę.

Mi­cha­li­na po­czu­ła bar­dzo wy­raź­nie, że nie znie­sie ani trzy­dnio­wej gro­chów­ki – sa­ma myśl o niej spra­wi­ła jej du­żą przy­krość – ani, przede wszyst­kim, ga­da­nia wła­snej mat­ki. Je­że­li trzy­dzie­ści pięć lat te­mu mat­ka mia­ła tak sa­mo… trud­no dzi­wić się oj­cu, że wy­brał wol­ność w ro­dzin­nej Ir­lan­dii. Mi­cha­li­na chęt­nie na­tych­miast wy­je­cha­ła­by do Ir­lan­dii al­bo gdzie­kol­wiek in­dziej, nie by­ło to jed­nak moż­li­we.

Za bar­dzo rą­ba­ła ją gło­wa.

Wol­nym kro­kiem uda­ła się do kuch­ni, zna­la­zła w szu­fla­dzie swo­je ulu­bio­ne zup­ki z pa­pier­ka i nie mo­gąc się zde­cy­do­wać, co jej zro­bi le­piej, spo­rzą­dzi­ła ku­bek ro­soł­ku i dru­gi ku­bek barsz­czy­ku. Sta­ran­nie wy­ło­wi­ła mi­nia­tu­ro­we grza­necz­ki i wy­rzu­ci­ła je do śmie­ci. Żad­ne grza­necz­ki. Za du­żo żu­cia. Tyl­ko pły­ny.

Ma­ka­ro­nik się nie li­czy, ma­ka­ro­nik sam prze­le­ci.

Mat­ka wciąż coś tam nada­wa­ła, ale Mi­cha­li­nie uda­ło się wy­łą­czyć. Kwe­stia wpra­wy. Gdy­by oj­ciec tro­chę po­ćwi­czył, za­miast od ra­zu ucie­kać, też by się na­uczył. Tyl­ko czy to jest ży­cie?

Ni­by jest. We­wnętrz­ne.

Bo­że je­dy­ny. Ta­kie ży­cie we­wnętrz­ne jest do­bre dla śli­ma­ka win­nicz­ka, a nie dla czło­wie­ka.

Te­le­fon.

Te­le­fo­nu nie od­bie­ra­my, o nie.

– Mi­cha­li­no, te­le­fon ci dzwo­ni. Nie masz za­mia­ru ode­brać? Prze­cież to nie­grzecz­nie! Ja od­bio­rę. Ha­lo!… Nie, to mat­ka. Mi­cha­li­na źle się czu­je, za du­żo wczo­raj wy­pi­ła… Prze­pra­szam, co?… Pa­ni też za du­żo wy­pi­ła? I też zmu­sza pa­ni sta­rą, scho­ro­wa­ną mat­kę, że­by spe­cjal­nie dla pa­ni go­to­wa­ła barsz­czy­ki?

Mat­ka naj­wy­raź­niej za­mie­rza­ła się roz­wi­nąć, ale Mi­cha­li­na bez sło­wa ode­bra­ła jej słu­chaw­kę.

– Ha­lo. Je­stem. Słu­cham.

– Mi­sia?

Głos Agniesz­ki był naj­wy­raź­niej udrę­czo­ny, nie­mniej gdzieś tam z bar­dzo da­le­ka prze­bi­ja­ły w nim iskier­ki do­bre­go hu­mo­ru. Sła­biut­kie, lecz wy­raź­ne. Mi­cha­li­nie na­tych­miast zro­bi­ło się le­piej. Nie ona jed­na cier­pi.

– Ja. Ży­jesz, Agnie­cha? Bo ja ra­czej nie.

– Ja też nie. Okła­dam się ko­tem, ale na ra­zie nie po­ma­ga.

– Ja­kim ko­tem?

– Mo­im. On jest bar­dzo du­ży. Po­dob­no kot kła­dzie się tam, gdzie czło­wiek ma ja­kieś ku­ku. Ja mam wszę­dzie. On się prze­miesz­cza. To mą­dry kot. Na­zy­wa się Ram­bo.

– O mat­ko. Kot? Ram­bo?

– Bo to ban­dy­ta. Ale mnie ko­cha. Ty, Miś­ka… ty masz do­brze, ma­mu­nia o cie­bie dba…

– Za­po­mnij. Mo­ja mat­ka tyl­ko tak ga­da. Pro­po­no­wa­ła mi przed­wczo­raj­szą gro­chów­kę. Nie­wy­klu­czo­ne, że na do­bi­cie…

Przed­wczo­raj­sza gro­chów­ka roz­śmie­szy­ła Agniesz­kę do te­go stop­nia, że ta za­ry­zy­ko­wa­ła bar­dzo de­li­kat­ny chi­cho­cik. Nie wy­szedł jej na zdro­wie.

– Bo­że, jed­nak nie mo­gę się śmiać. Mi­sia, ty pa­mię­tasz, uma­wia­li­śmy się na ja­kieś spo­tka­nie, ale ja do koń­ca nie wiem, z kim i kie­dy…

– Oho­ho­ho, to ze mną nie jest tak naj­go­rzej. Z ko­mi­te­tem, oczy­wi­ście. Za ty­dzień u jazz­ma­nów. Ma­ją być wszy­scy, tym ra­zem z ro­dzi­na­mi. Mar­ce­la, Ala, Krzy­chu z Ma­ryl­ką, An­drzej z Ka­sią, Ja­sio z Heń­ką, Ma­re­czek z Mi­recz­kiem… Aga… czy ty też od­nio­słaś wra­że­nie, że Ma­re­czek z Mi­recz­kiem?…

– Że co? Że są ra­zem? Nie mu­sia­łam od­no­sić ni­cze­go. Sa­mi po­wie­dzie­li, bar­dzo za­do­wo­le­ni. Tyl­ko chęt­nie by mie­li ja­kieś dziec­ko, a to się jak­by nie mo­że udać, ro­zu­miesz. Chcie­li ad­op­to­wać, ale ich wy­śmia­no.

– Kur­czę, to wła­ści­wie szko­da, nie? Oni są obaj strasz­nie faj­ni.

– Dziec­ko ma mieć ma­mu­się, nie wiesz?

– To chy­ba le­piej że­by mia­ło dwóch ta­tu­siów niż nic wca­le? Dwóch faj­nych ta­tu­siów, za­uważ. Ja się prze­waż­nie cho­wa­łam bez żad­ne­go ta­tu­sia i na pew­no z tej przy­czy­ny nie mam te­raz żad­ne­go chło­pa. Mo­ja ma­mu­sia nie­na­wi­dzi chło­pów i mo­że mi coś tam prze­ka­za­ła. Ma­re­czek z Mi­recz­kiem mo­gli­by za­adop­to­wać dziew­czyn­kę, mia­ła­by kró­lew­skie ży­cie. Po­dob­no có­recz­ki są za­wsze ta­tu­sio­we, wiesz. Ja przez chwi­lę by­łam.

– Daj spo­kój. Mój ta­tuś mnie nie zno­sił. Ma­mu­sia też. Jak by­łam ma­ła, to po­dob­no by­łam brzyd­ka jak nie­szczę­ście…

– Prze­stań. Ty, brzyd­ka?

Agniesz­ka by­ła smu­kłą, wy­so­ką blon­dyn­ką, o ab­so­lut­nie kla­sycz­nych ry­sach twa­rzy, przy któ­rych mo­gła spo­koj­nie ścią­gać wło­sy do ty­łu bądź, jak te­raz, strzyc je pra­wie po mę­sku. Wiel­kie fioł­ko­we oczy mia­ły wy­raz ta­jem­ni­czo­ści, być mo­że dla­te­go, że Agniesz­ka nie lu­bi­ła swo­ich oku­la­rów, któ­re, ja­ko krót­ko­widz, po­win­na no­sić na co dzień. Jesz­cze bar­dziej nie zno­si­ła so­cze­wek kon­tak­to­wych. Pod­da­wa­ła się tyl­ko, pro­wa­dząc sa­mo­chód, bo wte­dy już brak oku­la­rów gro­ził jej śmier­cią lub ka­lec­twem. No i cza­sem, kie­dy czy­ta­ła coś wy­dru­ko­wa­ne na­praw­dę ma­ły­mi li­ter­ka­mi… ale sta­ra­ła się to ro­bić bez nie­po­trzeb­nych świad­ków. Ja­ko dy­rek­tor­ka szko­ły mia­ła z tym cza­sa­mi pro­blem.

– By­łam ohyd­nym dziec­kiem – po­wie­dzia­ła sa­mo­kry­tycz­nie. – Tłu­sta jak Chrusz­czow. I ogól­nie po­dob­na. Mor­dę mia­łam pra­wie ta­ką jak on.

– Kto to jest Chrusz­czow?

– Był. To­wa­rzysz se­kre­tarz, ge­ne­ral­ny czy jak tam, Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Daw­no, jesz­cze przed pie­rie­stroj­ką. Po­dob­no dzię­ki nie­mu tak na­praw­dę mo­że­my tu­taj miesz­kać.

– Gdzie, w Zdro­jach? – Mi­cha­li­na z mat­ką miesz­ka­ły w nie­wiel­kim dom­ku w pra­wo­brzeż­nej dziel­ni­cy Szcze­ci­na.

– Też. Ale ge­ne­ral­nie tu, na Zie­miach Za­chod­nich. Za­parł się. Kie­dyś ci to wszyst­ko opo­wiem.

– Nie, dzię­ku­ję. – Mi­cha­li­na by­ła oso­bą ahi­sto­rycz­ną, w prze­ci­wień­stwie do Agniesz­ki, po­sia­dacz­ki dy­plo­mu Wy­dzia­łu Hi­sto­rii Uni­wer­sy­te­tu imie­nia Mic­kie­wi­cza w Po­zna­niu, gdzie swe­go cza­su jeź­dzi­ło na stu­dia pół Szcze­ci­na. Nie prze­szka­dza­ło jej to pa­sjo­no­wać się bie­żą­cą po­li­ty­ką, choć tyl­ko bier­nie. – Wi­szą mi luź­niut­ko wszyst­kie par­tie świa­ta te­go. Z ra­dziec­ki­mi na cze­le. Na­sze też. Nie wiesz, jak tam ko­le­żan­ki?

– Al­ka i Mar­ce­la? Przy­pad­kiem wiem. Dzwo­ni­łam do nich w pierw­szej ko­lej­no­ści. Ro­zu­miesz, al­fa­be­tycz­nie je­steś trze­cia. A, Ma, Mi. Cier­pią, bie­dacz­ki. Ale Ali­nę pie­lę­gnu­je Wi­sia, ta jej cór­ka, a Mar­ce­lę oso­bi­sty Fir­le­tek. Fir­le­jek. Kur­czę, wy to jed­nak ma­cie do­brze, każ­da z was ko­goś w do­mu ma, że­by ra­to­wał w po­trze­bie, a choć­by i wy­słu­chał, a ja mam tyl­ko mo­je­go Ram­bu­sia.



Agniesz­ka by­ła w błę­dzie.

Mat­ka Mi­cha­li­ny, jak już wie­my, by­ła jak naj­dal­sza od pie­lę­gno­wa­nia ska­co­wa­nej cór­ki i nie omiesz­ka­ła te­go wie­le ra­zy po­wie­dzieć, wy­po­mi­na­jąc jej przy oka­zji po­do­bień­stwo do ta­tu­sia, Ir­land­czy­ka, któ­ry kie­dyś, daw­no te­mu przy­je­chał do Pol­ski, aby w Kra­ko­wie, na Ujo­cie, stu­dio­wać sla­wi­sty­kę. Na tym sa­mym Ujo­cie Bo­że­na Ko­nik stu­dio­wa­ła ru­sy­cy­sty­kę, któ­rej zresz­tą nie lu­bi­ła i sa­ma nie wie­dzia­ła, dla­cze­go na nią po­szła. Zda­je się, że sto­sun­ko­wo ła­two by­ło się do­stać na ten wy­dział, a Bo­że­na bar­dzo chcia­ła się wy­rwać ze Szcze­ci­na i uciec jak naj­da­lej od ro­dzi­ców, pio­nie­rów te­go mia­sta. Mia­ła im za złe obrzy­dli­wą asce­zę w za­kre­sie po­trzeb ży­cio­wych, a zwłasz­cza to, że mo­gąc w la­tach pio­nier­skich za­jąć ob­szer­ną po­nie­miec­ką wil­lę na Po­god­nie, za­do­wo­li­li się dom­kiem w Zdro­jach. Bo ja­cyś przy­ja­cie­le miesz­ka­li obok. A cóż to za po­wód?!

Ro­dzi­ce pa­ni Bo­że­ny by­li pa­rą ła­god­nych na­uczy­cie­li ma­te­ma­ty­ki, któ­rzy we Lwo­wie ja­kimś cu­dem unik­nę­li po­dró­ży na bia­łe niedź­wie­dzie, a nie­dłu­go po woj­nie, na fa­li tak zwa­nej re­pa­tria­cji, z trzy­let­nim dzie­cię­ciem na rę­kach przy­by­li do Szcze­ci­na. Dwa mie­sią­ce wcze­śniej za­miesz­ka­ło tu, wła­śnie w dziel­ni­cy Zdro­je, za­przy­jaź­nio­ne mał­żeń­stwo pań­stwa Du­szyc­kich i wła­śnie ze wzglę­du na nich pan An­to­ni Ko­nik zre­zy­gno­wał z wil­li na Po­god­nie. Jak rów­nież dla­te­go, że le­wo­brze­że ra­zem z re­pre­zen­ta­cyj­nym Po­god­nem by­ło mniej bez­piecz­ne niż pra­wo­brzeż­ny Szcze­cin. Wciąż jesz­cze sły­chać tam by­ło strza­ły. Pan An­to­ni nie­na­wi­dził strza­łów. Po­tem jesz­cze dłu­gie la­ta wszy­scy by­li przy­go­to­wa­ni na to, że „przyj­dzie chwi­la” i bę­dą mu­sie­li na gwałt pa­ko­wać wa­liz­ki i wy­jeż­dżać… Bóg je­den wie, do­kąd tym ra­zem. De­ner­wo­wa­li się tak czter­na­ście lat, aż wi­zy­ta Ni­ki­ty Sier­gie­je­wi­cza w Szcze­ci­nie w pięć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym ro­ku, ozna­cza­ją­ca, że Wiel­ki Brat osta­tecz­nie przy­kle­pał Szcze­cin ja­ko mia­sto pol­skie, spo­wo­do­wa­ła, że ode­tchnę­li z ulgą i od­sta­wi­li wa­liz­ki na paw­la­cze.

Ty­le lat ży­cia w ner­wach spo­wo­do­wa­ło jed­nak spo­re spu­sto­sze­nia w do­brych ser­cach oboj­ga pań­stwa Ko­ni­ków, a po­nie­waż kar­dio­lo­dzy nie po­tra­fi­li jesz­cze wte­dy ro­bić wie­lu rze­czy, któ­re dzi­siaj są dla nich dro­biażdż­kiem – pan An­to­ni opu­ścił nasz pa­dół w ro­ku sie­dem­dzie­sią­tym dru­gim, a je­go mał­żon­ka, pa­ni Ne­la, rok póź­niej.

Za­nim jed­nak do­szło do tych smut­nych wy­da­rzeń, Bo­żen­ka zdą­ży­ła do­ro­snąć, zwiać do Kra­ko­wa, roz­po­cząć stu­dia, po­znać cza­ru­ją­ce­go sla­wi­stę in spe, za­ko­chać się w nim i nie­spo­dzie­wa­nie uro­dzić mu ślicz­ną ma­lut­ką có­recz­kę Mi­cha­lin­kę.

Nie­ste­ty, uro­dzi­ła mu tę có­recz­kę na trze­cim ro­ku i mu­sia­ła wziąć dzie­kan­kę, któ­ra sta­ła się po­cząt­kiem koń­ca jej edu­ka­cji. Cza­ru­ją­cy No­el Hart ro­bił wła­śnie dy­plom, wy­słał więc mło­dą ma­mę z dzie­cię­ciem przy pier­si do ro­dzi­ców, a sam obie­cał do nich do­łą­czyć nie­ba­wem.

Był to rok ty­siąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­ty siód­my, już za­po­wia­da­ją­cy burz­li­we wy­da­rze­nia mar­co­we, a po­nad­to od­zna­cza­ją­cy się tym, że przy­szła wów­czas na świat po­nad set­ka nie­mow­la­ków, któ­re w od­po­wied­nim cza­sie spo­tka­ły się w mu­rach jed­ne­go ze szcze­ciń­skich li­ce­ów, a ja­ko ma­tu­rzy­ści mie­li by­le ja­ką stud­niów­kę, więc po dwu­dzie­stu la­tach zor­ga­ni­zo­wa­li so­bie dru­gą, o wie­le lep­szą.

Dziad­ko­wie Ko­ni­ko­wie wnu­czu­nią by­li za­chwy­ce­ni, szczę­ściem na­pa­wał ich rów­nież po­wrót cór­ki, któ­rą uzna­li już nie­mal za stra­co­ną dla sie­bie.

Bo­żen­ka nie by­ła za­chwy­co­na ani po­sia­da­niem dziec­ka, ani prze­rwa­niem stu­diów. Za­no­si­ło się na dłu­gi i nud­ny okres ma­cie­rzyń­stwa. A cho­ler­ny No­el ni­cze­go nie za­mie­rzał prze­ry­wać, ko­nik po­lny ir­landz­ki. Bo­że je­dy­ny, co ona w nim wi­dzia­ła?! Te ru­de wło­sy… ciem­no­ru­de, je­śli ma­my być do­kład­ni, brą­zo­we oczy, pie­gi na gę­bie… Głos. No pew­nie, wszyst­kie fi­lo­loż­ki się w nim ko­cha­ły z po­wo­du gło­su i rzew­nych bal­lad, któ­re śpie­wał przy gi­ta­rze. Jej rok po­dzie­lił się wte­dy na dwie gru­py: tych, co bie­ga­li do Piw­ni­cy pod Ba­ra­na­mi i tych, któ­rzy by­li sta­ły­mi go­ść­mi w aka­de­mi­ku, gdzie No­el śpie­wał te dur­no­wa­te pio­sen­ki. Znał ich chy­ba z ty­siąc. Ir­landz­kie, szkoc­kie, wa­lij­skie, an­giel­skie, bre­toń­skie i nie wia­do­mo ja­kie jesz­cze.

Pań­stwo Ko­ni­ko­wie z cie­ka­wo­ścią cze­ka­li na przy­szłe­go zię­cia, ale cór­ka szyb­ko ochło­dzi­ła ich ser­decz­ne za­pa­ły do uro­czy­stych po­wi­tań, ślu­bu i tak da­lej. Mia­ła ab­so­lut­ną pew­ność, że chwi­la, kie­dy ru­dy No­el że­gnał je oby­dwie na dwor­cu głów­nym w Kra­ko­wie by­ła ostat­nią oka­zją do po­pa­trze­nia w te łaj­dac­kie oczka. Wy­ra­ża­ła to prze­ko­na­nie so­czy­ście i z du­żą czę­sto­tli­wo­ścią.

Nie by­ły to cza­sy po­wszech­ne­go po­sia­da­nia ko­mó­rek, a na­wet te­le­fo­ny sta­cjo­nar­ne sta­no­wi­ły ra­ry­tas. No­el zaś nie­na­wi­dził pi­sa­nia li­stów. Wie­ści od nie­go nie przy­cho­dzi­ły żad­ne.

Dziad­ko­wie da­li się za­su­ge­ro­wać i też stra­ci­li na­dzie­ję na ta­tu­sia dla Mi­cha­lin­ki.

Mi­cha­lin­ka mia­ła pół ro­ku, zwąt­pie­nie jej dziad­ków i zgorzk­nie­nie mat­ki się­ga­ło szczy­tu, ma­rzec sześć­dzie­siąt osiem stał u wrót kra­ju, kie­dy do drzwi dom­ku w Zdro­jach za­stu­kał No­el Hart, sza­le­nie za­do­wo­lo­ny, z du­żym bu­kie­tem kwia­tów i ty­tu­łem ma­gi­stra (acz­kol­wiek obro­nił się dość kiep­sko, bo na chyb­ci­ka – je­go pro­mo­tor, któ­ry też bie­gał do aka­de­mi­ka na im­pro­wi­zo­wa­ne kon­cer­ty, zro­zu­miał nie­cier­pli­wość mło­de­go oj­ca stę­sk­nio­ne­go za pra­wie nie­wi­dzia­nym dzie­ciąt­kiem, przy­spie­szył mu eg­za­min dy­plo­mo­wy i nie cze­piał się szcze­gó­łów).

Dziad­ko­wie omal się nie roz­pły­nę­li ze szczę­ścia, a Bo­że­na z tru­dem po­wstrzy­ma­ła się od strze­le­nia uko­cha­ne­go Ir­land­czy­ka w dziób. Uwa­ża­ła, że mu się słusz­nie na­le­ży.

No­el w Szcze­ci­nie przy­jął się bar­dzo do­brze i dość szyb­ko zna­lazł so­bie pra­cę w ja­kiejś nie­miec­kiej spół­ce że­glu­go­wej, gdzie gwał­tow­nie po­trze­bo­wa­no lu­dzi zna­ją­cych ję­zy­ki. Ślub z Bo­żen­ką wziął w naj­szyb­szym moż­li­wym ter­mi­nie, na­zwi­sko Mi­cha­li­nie dał już na star­cie, więc z tym pro­ble­mów nie by­ło, w có­recz­ce za­ko­chał się nie­przy­tom­nie od pierw­szej chwi­li, a po­tem tyl­ko mu się to po­głę­bia­ło, star­szych pań­stwa Ko­ni­ków ocza­ro­wał bez naj­mniej­sze­go tru­du (a oni je­go), na­to­miast sto­sun­ki ze świe­żo po­ślu­bio­ną mał­żon­ką po­zo­sta­wia­ły wie­le do ży­cze­nia.

Pół­rocz­ne ocze­ki­wa­nie na No­ela po­łą­czo­ne z in­ten­syw­nym sa­mo­na­pę­dza­niem się w prze­ko­na­niu o je­go pod­łej rej­te­ra­dzie spo­wo­do­wa­ły u Bo­że­ny przy­krą re­ak­cję.

Prze­sta­ła go ko­chać, mia­no­wi­cie.

Praw­do­po­dob­nie od sa­me­go po­cząt­ku jej uczu­cie by­ło śred­niej pró­by. Ow­szem, to faj­nie, że uwiel­bia­ny przez wszyst­kie stu­dent­ki Ir­land­czyk wy­brał wła­śnie ją, Bo­że­nę Ko­nik, skrom­ną ru­sy­cyst­kę. Mi­ło by­ło, kie­dy śpie­wał te głu­pie pio­sen­ki spe­cjal­nie dla niej i w nią wle­piał te swo­je oczy, pod­czas gdy resz­ta obec­nych dziew­czyn pa­trza­ła na to z nie­ukry­wa­ną za­wi­ścią. Prze­rwa­nie jed­nak stu­diów, ocze­ki­wa­nie mie­sią­ca­mi na przy­by­cie aman­ta, go­to­wa­nie w ko­cioł­ku pie­lu­szek te­tro­wych (cza­sy, cza­sy…), wy­wie­sza­nie ich dzie­siąt­ka­mi, set­ka­mi, ty­sią­ca­mi i mi­lio­na­mi w ogró­decz­ku przy­do­mo­wym… ooo, to mo­gło zja­do­wić naj­ła­god­niej­szą!

No i zja­do­wi­ło Bo­żen­kę nad po­dziw.

Gdy­by No­el nie był tak cięż­ko za­ko­cha­ny w có­recz­ce, gdy­by dziad­ko­wie Ko­ni­ko­wie nie sta­li przy nim mu­rem i nie trak­to­wa­li go jak naj­mil­sze­go sy­na, praw­do­po­dob­nie nie wy­trzy­mał­by w Szcze­ci­nie dłu­żej niż rok, dwa. Wy­trzy­mał sześć lat. Pół ro­ku po śmier­ci bab­ci Ne­li Ko­ni­ko­wej z bó­lem ser­ca zwiał od uko­cha­nej nie­gdyś żo­ny Bo­że­ny.

Nie da­ła mu żad­nych szans.

Któ­re­goś dnia po­pły­nął jed­nym ze stat­ków spół­ki, w któ­rej pra­co­wał, do Bel­fa­stu i stam­tąd za­wia­do­mił Bo­żen­kę, że ma ser­ce roz­dar­te z po­wo­du Mi­cha­lin­ki, ale nie wra­ca, bo jesz­cze mu ży­cie mi­łe.

Bo­żen­ka do­sta­ła ata­ku dzi­kiej fu­rii i od­cię­ła nie­wier­ne­mu wszel­kie kon­tak­ty z có­recz­ką. Nie obu­dzi­ły się w niej żad­ne skru­pu­ły – rów­nież wte­dy, kie­dy re­gu­lar­nie co trzy mie­sią­ce po­ja­wiał się w Zdro­jach co­raz to in­ny pra­cow­nik daw­nej fir­my No­ela i prze­ka­zy­wał jej przy­zwo­itą su­mę w fun­tach. No­el Hart do­sta­tecz­nie dłu­go miesz­kał w Pol­sce Lu­do­wej, że­by nie wy­głu­piać się z prze­ka­za­mi ban­ko­wy­mi i ofi­cjal­nym prze­licz­ni­kiem sil­nej an­giel­skiej wa­lu­ty na so­cja­li­stycz­ne zło­tów­ki.

Prze­sył­ki przy­cho­dzi­ły do mo­men­tu, kie­dy Mi­cha­li­na skoń­czy­ła stu­dia na war­szaw­skiej SGGW, na kie­run­ku ar­chi­tek­tu­ra kra­jo­bra­zu. Ta­tuś No­el miał nie­zły wy­wiad. Mu­siał się nim po­sił­ko­wać, po­nie­waż oso­bi­ste kon­tak­ty zo­sta­ły mu unie­moż­li­wio­ne.

Mi­cha­li­na po­cząt­ko­wo tę­sk­ni­ła za ko­cha­nym ta­tuś­kiem, dla któ­re­go by­ła kró­lew­ną, wróż­ką i el­fem z wrzo­so­wisk (nie­zu­peł­nie ro­zu­mia­ła, co miał na my­śli, kie­dy ją tak na­zy­wał), ale po ja­kimś cza­sie, słu­cha­jąc re­gu­lar­nych opo­wie­ści Bo­że­ny na te­mat, ja­ką to No­el był świ­nią – zwąt­pi­ła. Za­pa­mię­ta­na po­stać oj­ca śpie­wa­ją­ce­go uwiel­bia­nej có­recz­ce na do­bra­noc ślicz­ne bal­la­dy nie­mal za­tar­ła się w jej świa­do­mo­ści. Ku ta­jo­nej zło­ści Bo­że­ny, Mi­cha­li­na ni­g­dy jed­nak nie da­ła się wcią­gnąć w roz­pa­mię­ty­wa­nie je­go pod­łych uczyn­ków.

Po stu­diach za­mie­rza­ła rzu­cić się z gło­wą w wir ży­cia. Nie­ste­ty, prze­szko­dzi­ło jej w tym odzie­dzi­czo­ne po dziad­kach, względ­nie po ta­tu­siu, do­bre ser­ce. Jej mat­ka, któ­ra wła­śnie prze­szła na ren­tę in­wa­lidz­ką z ty­sią­ca, do­praw­dy, po­wo­dów, nie po­dej­mo­wa­ła się miesz­kać sa­ma. Tak to wła­śnie okre­śli­ła.

– Nie po­dej­mu­ję się – prze­ma­wia­ła do te­le­fo­nu, na któ­re­go dru­gim koń­cu, w da­le­kiej sto­li­cy wi­sia­ła zde­ner­wo­wa­na do sza­leń­stwa Mi­cha­li­na. – Nie po­dej­mu­ję się i już. Je­stem zbyt cho­ra, że­by wziąć na sie­bie tru­dy utrzy­ma­nia te­go do­mu… te­go do­mu, któ­re­go zresz­tą nie zno­szę, jak wiesz, Mi­cha­li­no…

– No to mo­że sprze­daj­my go i się prze­pro­wadź. – Mi­cha­li­na sta­ra­ła się mó­wić to­nem bez­tro­skim, ale sła­bo jej to wy­cho­dzi­ło. Mat­ka swo­im, la­ta­mi tre­no­wa­nym, uchem wy­czu­ła fałsz.

– Gdzie, two­im zda­niem, mam się prze­pro­wa­dzić? – spy­ta­ła lo­do­wa­to. – Do do­mu opie­ki spo­łecz­nej? Że­by ja­kaś nie­czu­ła pie­lę­gnia­ra nie po­da­ła mi na­wet szklan­ki wo­dy, kie­dy jej bę­dę po­trze­bo­wać? Czy mo­że pod most? Al­bo od ra­zu na Ku Słoń­cu…

Na­zwę uli­cy, przy któ­rej mie­ści się prze­pięk­ny, roz­le­gły, za­byt­ko­wy cmen­tarz, wy­mó­wi­ła ze szcze­gól­nym ja­dem. Wie­dzia­ła do­sko­na­le, jak to po­dzia­ła na Mi­cha­li­nę.

– No, ma­mo, co ty mó­wisz, prze­cież ja nic ta­kie­go nie mia­łam na my­śli! Cho­dzi­ło mi o to, że ja te­raz mam szan­sę na faj­ną pra­cę, i gdy­by­śmy rze­czy­wi­ście sprze­da­ły cha­łup­kę, to mo­gły­by­śmy ku­pić ja­kieś miesz­kan­ko w War­sza­wie. I tam by­śmy za­miesz­ka­ły. Ra­zem, ma­mo!

– Ty mnie jed­nak nie­na­wi­dzisz. – To zda­nie Bo­że­na wy­gło­si­ła z du­żą przy­jem­no­ścią; daw­no już je so­bie przy­go­to­wa­ła, tyl­ko nie mia­ła do­tąd oka­zji go użyć. – Chcesz mnie ode­rwać od te­go miej­sca, gdzie prze­ży­łam pra­wie ca­łe ży­cie. Gdzie są gro­by mo­ich ro­dzi­ców. Gdzie przez krót­kie la­ta dzie­ciń­stwa by­łam szczę­śli­wa… Tak. Ty mnie nie­na­wi­dzisz. To zro­zu­mia­łe. Je­steś cór­ką swe­go oj­ca. Wszy­scy mnie nie­na­wi­dzi­cie. Ta­ki mój los. Trud­no. Ale że­by wła­sna cór­ka?… Nie ob­cho­dzi cię mat­ka, któ­ra zruj­no­wa­ła so­bie krę­go­słup, dźwi­ga­jąc cię, kie­dy by­łaś ma­ła… za­wsze by­łaś o wie­le za gru­ba, to przez to two­je ła­kom­stwo… Te­raz za­pew­ne cze­ka mnie wó­zek in­wa­lidz­ki, ale cie­bie to nie ob­cho­dzi. Wie­dzia­łam, że w koń­cu tak bę­dzie, cho­ciaż łu­dzi­łam się, że wró­cisz… łu­dzi­łam się przez te szyst­kie la­ta, kie­dy ty so­bie stu­dio­wa­łaś na mój koszt…

Kosz­ty po­no­sił No­el, ale dla Bo­że­ny był to dro­biazg nie­wart wzmian­ki.

– Wi­docz­nie tak mu­si być. Mat­ka ro­dzi, wy­cho­wu­je, ko­cha… ko­cha, po­wia­dam, bo nikt tak nie ko­cha dziec­ka jak je­go mat­ka! I w re­zul­ta­cie za­wsze, po­wia­dam, za­wsze zo­sta­je sa­ma.

Za­mil­kła znie­nac­ka, cze­ka­jąc na efek­ty prze­mo­wy.

Nie roz­cza­ro­wa­ła się. Ciąg dal­szy roz­mo­wy świad­czył o tym, że wzbu­dzi­ła w Mi­cha­li­nie po­tęż­ne po­czu­cie wi­ny.

Nie by­ło już wię­cej mo­wy ani o sprze­da­ży roz­pa­da­ją­ce­go się dom­ku w Zdro­jach, ani o wspól­nym za­miesz­ka­niu w War­sza­wie. Mi­cha­li­na za­ci­snę­ła zę­by, spa­ko­wa­ła wa­liz­ki, wzię­ła swój...

.

.

.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: