Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kobieta ze wschodu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 grudnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kobieta ze wschodu - ebook

„Kobieta ze wschodu” to osadzony w niedalekiej przyszłości kryminał, sensacyjna powieść szpiegowska, czasem komedia, a nawet romans, ale przede wszystkim opowieść o kobiecie, która staje się elementem politycznej rozgrywki na najwyższych szczeblach światowej władzy. To również historie ludzi, których niechcący wplątuje w tę grę. Zaś tłem tego political fiction jest z jednej strony zamach bombowy, który ma miejsce w Krakowie 23 grudnia, a o który podejrzani są zwolennicy jihadu, z drugiej – nasilanie się napięcia między Rosją i Ukrainą. I to właśnie tam, na wschodzie, na granicy tych państw, dwa tygodnie wcześniej dochodzi do porwania córki rosyjskiego ministra spraw zagranicznych. Znalezione na miejscu ciało jednego z porywaczy nie pozostawia wątpliwości co do pochodzenia sprawców…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-959969-1-7
Rozmiar pliku: 4,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis tre­ści

CZĘŚĆ 01

Ry­ce­rze świa­tła w po­dar­tych raj­tu­zach

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

PRAW­DZI­WI MĘŻCZY­ŹNI NIE ZA­PI­JA­JĄ KACA

ROZ­DZIAŁ DRU­GI

CENA CI­SZY, CENA ROZ­GŁO­SU

ROZ­DZIAŁ TRZE­CI

FEM­ME FA­TA­LE

ROZ­DZIAŁ CZWAR­TY

BA­TIAR

ROZ­DZIAŁ PI­ĄTY

PRO­FE­SOR

ROZ­DZIAŁ SZÓ­STY

GE­NIUSZ CZY SZA­LE­NIEC?

ROZ­DZIAŁ SIÓD­MY

PRAW­DZI­WE PSY

CZĘŚĆ 02

Po­zna­cie praw­dę, a praw­da was znie­wo­li

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

PI­SARZ, GANG­STER, SZU­LER, SZPIEG

ROZ­DZIAŁ DRU­GI

SA­LAM ALEJ­KUM

ROZ­DZIAŁ TRZE­CI

WSCHOD­NIA GO­ŚCIN­NO­ŚĆ

ROZ­DZIAŁ CZWAR­TY

WIEL­KA UCIECZ­KA

ROZ­DZIAŁ PI­ĄTY

BRAT BRA­TU

ROZ­DZIAŁ SZÓ­STY

ŻYĆ. NIE UMIE­RAĆ

ROZ­DZIAŁ SIÓD­MY

WSZYST­KIE OB­LI­CZA ZDRA­DY

CZĘŚĆ 03

SA­MOT­NY SZER­MIERZ

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

WI­TA­MY W SŁU­ŻBACH

ROZ­DZIAŁ DRU­GI

VOY­AGES EXTRA­OR­DI­NA­IRES

ROZ­DZIAŁ TRZE­CI

DÉJÀ VU

ROZ­DZIAŁ CZWAR­TY

NO­ŻY­CE SIĘ ODE­ZWĄ

ROZ­DZIAŁ PI­ĄTY

TA­ŚMY PRAW­DY

ROZ­DZIAŁ SZÓ­STY

SZKLA­NE DOMY

ROZ­DZIAŁ SIÓD­MY

LA ÑINA DE PAPA

EPI­LOG I

EPI­LOG 2

EPI­LOG 3

EPI­LOG 4

Trzy­dzie­ści czte­ry lata wcze­śniejCzuję się jak krzyk w ciem­no­ści.

Zima, bia­ło, płat­ki śnie­gu le­ni­wie opa­da­ją. Sie­dzę na ław­ce, palę pa­pie­ro­sa i po­ci­ągam z flasz­ki. W mó­zgu be­to­niar­ka. Mie­li i wy­plu­wa pro­jek­cje. Ni­g­dy nie sądzi­łem, że do­świad­czę ha­lu­cy­na­cji. Szcze­gól­nie ta­kich, któ­rych będę w pe­łni świa­dom i któ­rym bez wal­ki po­zwo­lę prze­su­wać się przed ocza­mi. Tra­cę czu­cie w pal­cach, drży pa­pie­ros, trzęsie się bu­tel­ka. Śnieg le­ni­wie pró­szy a ob­ra­zy szyb­ko prze­my­ka­ją. Na ław­ce wy­ry­to na­pis: Praw­dzi­wi mężczy­źni nie za­pi­ja­ją kaca. Niech i tak będzie. Ni­g­dy nie mia­łem pre­ten­sji do przed­sta­wia­nia się przed sa­mym sobą jako ma­cho. Te­raz ja, mężczy­zna nie­praw­dzi­wy, w tym par­ku, na tej męskiej ław­ce, bio­rę ży­cie na prze­cze­ka­nie, wstrzy­mu­ję la­wi­nę kon­se­kwen­cji. Uczeń, któ­ry kła­mie, żeby nie do­stać i tak nie­unik­nio­nej na­ga­ny. Kła­mię wód­ką, łżę wy­pusz­cza­nym dy­mem.

Mia­sto wo­kół mnie mi­go­cze dzie­si­ąt­ka­mi spó­źnio­nych ko­gu­tów po­li­cji, stra­ży po­żar­nej i ka­re­tek. Ja­zgo­cze sy­re­na­mi złud­nej na­dziei, że zdąży się od­wró­cić nie­od­wra­cal­ne.

Ja sie­dzę poza tym i w sa­mym tego cen­trum.

Ona ode­szła.ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

PRAW­DZI­WI MĘŻCZY­ŹNI NIE ZA­PI­JA­JĄ KACA

Rewo­lu­cja, po­spo­li­te ru­sze­nie, wiel­ka za­wie­ru­cha, po­płoch. Jak wiel­kie ru­chy na­ro­do­we w hi­sto­rii świa­ta. Całe rze­sze lu­dzi wy­cho­dzą na uli­ce w jed­nym celu, z mi­sją łączącą wszyst­kie my­śli i po­czy­na­nia. Ty­si­ące, nie, set­ki ty­si­ęcy oby­wa­te­li ma­sze­ru­jących ra­mię w ra­mię. Po­ru­sze­nie przy­wo­dzące na myśl mo­men­ty, w któ­rych lud brał spra­wy w swo­je ręce. Mro­wia, hor­dy, le­gio­ny. I je­den przy­świe­ca im cel.

Zdążyć z za­ku­pa­mi przed Wi­gi­lią.

Uli­ce – prze­jść się nie da, tram­wa­je – po­wo­dze­nia, sta­nie w kor­kach – tyl­ko dla zu­chwa­łych, we­jście do ga­le­rii han­dlo­wej – li­te­ra­tu­ra nie po­do­ła opi­so­wi. Lecz wal­czyć trze­ba, na­le­ży, war­to. W imię Boże, kar­pio­we, barsz­czo­we, cho­in­ko­we, lamp­ko­we i maku do ku­tii, o pie­ro­żkach nie wspo­mi­na­jąc, a i kom­pot z su­szu sam się nie zro­bi.

Więc szła, dziel­nie ocie­ra­jąc się o po­zo­sta­łych ce­le­bru­jących wy­da­rze­nia spod strze­chy ma­łej, ci­chej, zim­nej i ogól­nie nie­przy­jem­nej sta­jen­ki gdzieś na za­du­piu. Z uśmie­chem tak fa­łszy­wym, że aż oso­bli­wie szcze­rym. To ten mo­ment, kie­dy ma­ska sta­je się ob­li­czem.

Po­wo­dem wzbie­ra­jącej w niej żó­łci był nie tyl­ko wi­dok prze­py­cha­jących się prze­chod­niów, sta­nia w nie­sko­ńcze­nie dłu­gich ko­lej­kach i dźwi­ga­nia na­pęcz­nia­łych od wszel­kie­go do­bra re­kla­mó­wek. Przy któ­ry­mś z ko­lei skle­pie prze­la­ła się cza­ra oso­bi­stej, bio­gra­ficz­nej go­ry­czy.

– To chuj! – ob­wie­ści­ła nie­spo­dzie­wa­nie, krzy­cząc niby do sie­bie, ale też jak­by do licz­nie zgro­ma­dzo­nych ku­pu­jących. – Ni­g­dy nie wy­cho­dźcie za pi­sa­rza, dro­gie pa­nie! Cho­dzisz sama, dźwi­gasz sama, do­ko­nu­jesz sama wszyst­kich ży­cio­wych, czy­li dla nie­go oczy­wi­ście przy­ziem­nych, wy­bo­rów, a kie­dy już wy­bie­rzesz, sama mu­sisz wszyst­ko zre­ali­zo­wać i ni­g­dy… po­wia­dam, ko­cha­ne… ni­g­dy nie mo­żesz mieć pew­no­ści, że nie po­wie: ta­kie so­bie, mo­głaś wzi­ąć inny ko­lor, ja bym ku­pił coś in­ne­go, prze­pła­ci­łaś albo w naj­gor­szym wy­pad­ku: trze­ba było mnie za­py­tać… ale, ale, ja nie mo­głam go za­py­tać. Dla­cze­go? Bo ka­żdą, kur­wa, chwi­lę swo­je­go li­te­rac­kie­go ży­cia po­świ­ęca cho­ler­nym li­ter­kom, fra­zom i me­ta­fo­rom. Z prze­rwa­mi na na­praw­dę śred­ni seks i wci­na­nie obia­dów, któ­re mu się prze­cież na­le­żą, a któ­re ja w po­cie czo­ła go­tu­ję i nie, nie prze­sa­lam. I skur­wiel po­tra­fi wy­trzeć ryj ser­wet­ką i wy­gło­sić mo­nu­men­tal­ne: ta­kie so­bie. Dro­gie pa­nie, ni­g­dy nie wy­cho­dźcie za pi­sa­rza. O, dzień do­bry, po­pro­szę dwa­dzie­ścia deka tego sera.

Sklep wy­pe­łni­ła ci­sza. Mil­cze­nie za­gar­nęło ten wy­ci­nek prze­strze­ni, jak­by od­ci­ęło go od zgie­łku ga­le­rii. Na ob­li­czach ko­biet sto­jących w ko­lej­ce po­ja­wi­ła się apro­ba­ta, za­ha­cza­jąca o nie­sły­szal­ny aplauz. Mak nie­me­go po­dzi­wu zo­stał za­sia­ny. Nie na dłu­go. Se­kun­dy pó­źniej tę ci­szę za­kłó­ci­ło po­tężne, nie­zno­śne ude­rze­nie dźwi­ęku.

Po nim już nikt nic wi­ęcej nie usły­szał.

Zwle­kam się z ław­ki. Nie mam po­jęcia, jak dłu­go na niej sie­dzia­łem. Kom­pre­sja cza­su i miej­sca to nie żad­na baj­ka. Ściem­nia się albo świ­ta, więc pew­nie było oko­ło któ­re­jś szó­stej. Tyl­ko ja, śnieg, park, pu­ste uli­ce i wie­le, bar­dzo wie­le de­mo­nów. Nie wzi­ąłem nic poza wy­star­cza­jącą do upi­cia się ilo­ścią go­tów­ki. Mó­głbym czuć się jak Bu­kow­ski, wy­gła­sza­jący: Life is as kind as you get free, ale praw­da jest taka, że je­stem tyl­ko par­szy­wym nie­wol­ni­kiem. Isto­tą w ab­so­lut­nym wła­da­niu wy­rzu­tów su­mie­nia. Co za ba­nał. Ja­kiś nie­świe­ży, a wręcz nad­gni­ły je­go­mo­ść pod­cho­dzi, a w za­sa­dzie przy­pe­łza z pro­śbą o pa­pie­ro­sa. Aku­rat dziś nie jest nam w su­mie do sie­bie tak da­le­ko. Za­po­wia­da się kla­sycz­nie.

– Któ­ra go­dzi­na? – py­tam ła­god­nie.

– Szó­sta – od­po­wia­da Moc­ny Anioł, za­ci­ąga­jąc się głębo­ko.

Ja­kąś go­dzi­nę pó­źniej trze­źwa cząst­ka mo­jej oso­bo­wo­ści daje o so­bie znać. Za­kła­dam, że nie było jej ła­two wy­do­stać się z męt­nych cze­lu­ści. Przy­wra­ca orien­ta­cję w cza­sie i prze­strze­ni. Kra­ków, Ka­zi­mierz, go­dzi­na dzie­wi­ęt­na­sta, mi­nus pi­ęt­na­ście, bank­not o naj­wy­ższym no­mi­na­le ocie­pla w kie­sze­ni roz­trzęsio­ną dłoń. Re­kom­pen­su­je chłód bra­ku per­spek­tyw. Bo fak­tycz­nie nie mam na to wszyst­ko po­my­słu. Śnieg ci­ągle le­ni­wie pada, uli­ce są pu­ste, knaj­py prze­pe­łnio­ne – i nie może cho­dzić tyl­ko o tem­pe­ra­tu­rę. Wy­star­czy spoj­rzeć na pierw­szą na­po­tka­ną wi­try­nę do­wol­ne­go baru. Nie tyle strach, co nie­po­kój. Już po­go­dze­nie się z fak­ta­mi, ale jesz­cze nie prze­jście nad nimi do po­rząd­ku dzien­ne­go. Ta­kie same twa­rze tak ró­żnych oso­bo­wo­ści. Po­łączo­ne wspól­nym, na­pi­ętym za­sępie­niem. Za­sty­głe w po­nu­rej, ale nie­po­zba­wio­nej emo­cji kon­ster­na­cji. Jak­by spo­koj­nie krzy­cza­ły, że sta­ło się coś nie­od­wra­cal­ne­go, że spra­wy za­szły za da­le­ko i nikt do ko­ńca nie wie, co z tym da­lej zro­bić. Oksy­mo­ron bez­na­dziej­nej wia­ry. Po­czu­cia sła­bo­ści i ab­so­lut­nej woli wal­ki. Szko­da zmar­no­wa­ne­go za­pa­łu i bra­ku od­po­wie­dzi na py­ta­nie, z kim wal­czyć.

Ma­li­gna wie­dzie mnie do lo­ka­lu, któ­ry od ja­kie­goś cza­su omi­ja­łem. Po­wo­dem był świ­ęty spo­kój, któ­re­go tam za­znać nie mo­głem. Opi­sa­łem bo­wiem owo miej­sce w jed­nej z po­wie­ści i od tam­tej pory ka­żda moja wi­zy­ta ko­ńczy­ła się nad­mier­nym spo­ufa­la­niem zu­pe­łnie nie­zna­nych mi osób. Lecz nie dziś. Tej nocy nikt nie będzie się na­rzu­cał. Zbyt po­wa­żne rze­czy wi­szą w gru­dnio­wym po­wie­trzu. Sia­dam więc przy ba­rze i w sku­pie­niu od­da­ję się od­dzie­la­niu praw­dy od fik­cji. Praw­dy o mnie sa­mym od fik­cji uda­wa­nia ko­goś zu­pe­łnie in­ne­go.

Śmie­rć po­tęgu­je. Wszyst­ko, cze­go się nie po­wie­dzia­ło, cze­go się nie zro­bi­ło, wra­ca te­raz z po­trój­ną siłą. Po­trój­ną, bo się tego nie zro­bi­ło, bo już się tego nie zro­bi i co naj­gor­sze, bo prze­cież mo­żna było to zro­bić. A ze­szła Wi­gi­lia da­wa­ła dużo na­dziei na po­pra­wę. Moją po­pra­wę. Je­sie­nią wy­da­łem po­wie­ść – sprze­da­ła się bar­dzo do­brze – i nie­sio­ny tym en­tu­zja­zmem po­tra­fi­łem ja­koś wy­krze­sać z sie­bie ro­dzin­ne cie­pło, ro­dzaj czu­łej wdzi­ęcz­no­ści za całą moją śmier­dzącą staj­nię Au­gia­sza, któ­rą ona mu­sia­ła co chwi­lę czy­ścić. Tak, po­przed­nia zima była do­bra, a ta…

ZE­SZŁEJ ZIMY

UNI­WER­SY­TET JA­GIEL­LO­ŃSKI, AU­DI­TO­RIUM MA­XI­MUM

„Nie jest praw­dą, że li­te­rac­ki biz­nes się nie kręci, bo lu­dzie nie mają cza­su na czy­ta­nie ksi­ążek. Za­bie­ga­nie, za­ro­bie­nie, urwa­nie gło­wy… W wi­ęk­szo­ści wy­pad­ków to tyl­ko wy­god­ne kłam­stwo za­mkni­ęte w krót­ką – bo nie ma cza­su – for­mu­łę. Jest czas na cho­dze­nie do ko­ścio­ła, na dys­ku­to­wa­nie o po­li­ty­ce, na mecz, na wie­lo­go­dzin­ne po­szu­ki­wa­nie tych a nie in­nych bu­tów w ga­le­rio­wym mo­lo­chu, na za­ta­pia­nie się w al­ter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści in­ter­ne­tu, na ogląda­nie se­ria­li, na piwo, na jog­ging. Poza tym ostat­nim – same ża­ło­sne bzdu­ry.

Nie jest praw­dą, że nie czy­ta się, bo nie ma się na to cza­su. Nie czy­ta się, bo nie ma ta­kiej po­trze­by. Trud­no się zresz­tą dzi­wić – ci­ężko czy­tać w tym ha­ła­sie.

Ha­ła­sie roz­wy­drzo­nej cy­wi­li­za­cji na­pędza­nej po­tom­ka­mi śrub­ki i ża­rów­ki.

I cho­ciaż to ro­zu­miem, poj­mu­ję de­wa­lu­ację war­to­ści sło­wa pi­sa­ne­go i spro­wa­dze­nie go do roli za­py­cha­cza cza­su w tram­wa­ju, po­zo­sta­ję nie­ste­ty roz­dra­żnio­nym uto­pi­stą. Nie wie­dząc do ko­ńca, do­kąd to wszyst­ko zmie­rza, bu­dzę się ka­żde­go ran­ka, pod­cho­dzę do okna i pa­trzę. Czy idzie ktoś z ksi­ążką pod pa­chą, czy sie­dzi w knaj­pie na­prze­ciw­ko za­jęty chło­ni­ęciem pro­zy, czy z bil­bor­du krzy­czy wiel­ki­mi li­te­ra­mi re­kla­ma ko­lej­nej po­czyt­nej po­wie­ści. Włączam te­le­wi­zor, włączam ra­dio, pa­trzę, słu­cham, czy mówi się o pi­ęk­nych świa­tach na­ma­lo­wa­nych sło­wem, czy w naj­lep­szym cza­sie an­te­no­wym prze­pro­wa­dza się wy­wia­dy z pi­sa­rza­mi. Bu­dzę się i spraw­dzam, czy świat wró­cił do idei hu­ma­ni­zmu, któ­ra to idea od za­wsze ten świat na­pra­wia­ła. Dzi­siej­sze prze­bu­dze­nie, jak i kil­ka­set po­przed­nich, za­sta­ło świat nie­na­pra­wio­nym. Zo­ba­czy­my ju­tro. Dzi­ęku­ję za uwa­gę”.

GO­DZI­NĘ PÓ­ŹNIEJ

PUB „KA­LI­GRA”

– Pi­ęćdzie­si­ąt? – Łysy bar­man, na któ­re­go mó­wio­no Pa­dre, gdyż uosa­biał ko­goś w ro­dza­ju prze­ora za­ko­nu Za­gu­bio­nych Pi­ja­ków, ofe­ru­je po­słu­gę stru­dzo­ne­mu pi­sa­rzo­wi.

– Pi­ęćdzie­si­ąt, oj­cze. – Roz­glądam się po pu­stym lo­ka­lu, któ­re­go je­dy­nym ja­snym punk­tem jest bar, ołtarz podświe­tlo­nych pó­łek po­śród ciem­no­ści sa­mot­nych sto­li­ków i krze­seł.

– Jak spo­tka­nie au­tor­skie? – Pa­dre wy­pe­łnia pły­nem dwa kie­lisz­ki i uno­si swój w ge­ście za­chęty.

– Za­raz się tu prze­nie­sie. Ni­g­dzie nie ma pry­wat­no­ści.

– Po­le­cia­łeś swo­ją stan­dar­do­wą gad­ką o bu­dze­niu się rano?

Prze­mil­czam nie­for­tun­ne i uwła­cza­jące py­ta­nie, spo­gląda­jąc wy­mow­nie na szkło o po­jem­no­ści pi­ęćdzie­si­ęciu mi­li­li­trów.

– Co ty, kur­wa, za kit wci­skasz tym bied­nym lu­dziom… „Po­zo­sta­ję nie­ste­ty roz­dra­żnio­nym uto­pi­stą”. Skąd ty bie­rzesz ten szajs?

– Pro­sto z ser­ca, Pa­dre.

– Pro­sto z dupy, pro­sto do port­fe­la, pro­sto do łó­żka. Ile ona mia­ła lat?

– Mó­wi­ła, że osiem­na­ście, pa­nie pro­ku­ra­to­rze.

– Rób, co chcesz, ale uwa­żam, że to cho­re pić whi­sky star­szą od ko­chan­ki.

Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi w lo­ka­lu zja­wia­ją się en­tu­zja­ści pro­zy, a jed­no­cze­śnie bez­wied­ni ad­o­ra­to­rzy obrzy­dli­we­go hi­po­kry­ty. Wcho­dzą… i na tym w za­sa­dzie po­prze­sta­ją, tu za­pał się ko­ńczy. Ustępu­je miej­sca szcze­re­mu skrępo­wa­niu. No niby jest sam, w su­mie sie­dzi przy ba­rze i pije, mo­żna by po­de­jść, za­ga­ić, ale na ra­zie się po­gap­my, zo­ba­czy­my, jak się roz­wi­nie sy­tu­acja. Taką tak­ty­kę obie­ra gru­pa przy­by­łych fa­nów. Cze­kać, ści­ska­jąc w spo­co­nych łap­kach dłu­go­pi­sy oraz eg­zem­pla­rze naj­now­szej po­wie­ści tego, przez któ­re­go po­wsta­ło całe za­mie­sza­nie. Czy­li mnie.

Zaś ja, pi­sarz, słu­cham opo­wie­ści bar­ma­na, świa­dom, że ob­cho­dzą mnie, ob­cho­dzą się ze mną jak z jaj­kiem, jaja so­bie ro­bią z sie­bie i w ogó­le nie mają jaj, żeby się ośmie­lić, mie­lić ozo­rem tyl­ko po­tra­fią, tra­fią pal­cem do dupy, tyl­ko je­śli ak­tu­al­nie wiel­bio­ny au­to­ry­tet po­wie im jak.

– Jak? – pyta ak­tu­al­nie wiel­bio­ny au­to­ry­tet. – Jak to mo­żli­we… taki zbieg oko­licz­no­ści?

– Obu­dzi­łem się. – Pa­dre od­pa­la pa­pie­ro­sa i roz­po­czy­na je­den ze swo­ich słyn­nych mo­no­lo­gów. Pod­sta­wo­wą de­wi­zą bar­ma­na było stwier­dze­nie, iż ży­cie to nie­for­tun­ny splot dy­gre­sji. – Obu­dzi­łem się, czy­li, jak ty to mó­wisz, w pew­nym sen­sie tym nie­wiel­kim wy­si­łkiem mo­głem za­cząć po­ten­cjal­nie cie­ka­wą hi­sto­rię. Więc na­stąpi­ło wzno­wie­nie gry. Była dzie­si­ąta, już nie za wcze­śnie, a jesz­cze nie za pó­źno. No i do­brze, ostat­nio tyl­ko prze­pusz­cza­łem dni przez roz­trzęsio­ne pal­ce kaca. Z dru­giej stro­ny, nie po­wiem, żeby omi­ja­ło mnie coś szcze­gól­nie istot­ne­go. Żad­nej no­wej woj­ny, po­wa­żniej­szej ka­ta­stro­fy, kon­kla­we albo przy­naj­mniej re­wo­lu­cji. Niby dru­ga tura wy­bo­rów pre­zy­denc­kich, ale je­śli coś cie­szy się fak­tycz­nym za­in­te­re­so­wa­niem trzy­dzie­stu pro­cent w po­pu­la­cji kra­ju, ci­ężko to uznać za istot­ne wy­da­rze­nie. Więc zwy­czaj­nie nie mar­no­wa­łem cza­su na pa­trze­nie, jak świat czas mar­nu­je. Ty­si­ące lat krwa­wych rze­zi, a my bo­imy się glo­bal­ne­go ocie­ple­nia. W ka­żdym ra­zie. Od­zy­sku­ję zmy­sły, orien­tu­ję się po­wo­li, że świat się jesz­cze nie sko­ńczył. Do­pó­ki sły­chać tram­wa­je, wia­do­mo, że lu­dzie ist­nie­ją i na­dal mają po­wód, by ist­nieć, i z tego po­wo­du prze­miesz­czać się tram­wa­ja­mi w prze­ró­żnych kie­run­kach z wa­żnych, ży­cio­wych po­wo­dów…

Opo­wie­ść za­czy­na umy­kać, snu­je się co­raz mniej re­je­stro­wa­na przez moją świa­do­mo­ść. Pa­dre tego nie wi­dzi, nie chce wi­dzieć, ma to w du­pie (nie­po­trzeb­ne skre­ślić). Istot­ny jest po­wód mo­je­go lek­ce­wa­że­nia jego nar­ra­cji, a nie zwy­kłem opusz­czać cho­ćby zda­nia z bar­ma­ńskich wy­wo­dów. Jak w fil­mach o gwiaz­dach roc­ka z tłu­mu gro­upies wy­ła­nia się ta osob­na, niby taka jak resz­ta, a jed­nak uno­sząca się nad zgro­ma­dzo­nym licz­nie śli­ni­ącym się ta­ła­taj­stwem. I co naj­wa­żniej­sze, zu­pe­łnie obo­jęt­na wo­bec wi­ze­run­ku ido­la, ca­łkiem od­por­na na owczy pęd za­pa­trze­nia. Przez co, rzecz ja­sna, nie­ziem­sko atrak­cyj­na. Papa bar­man mówi, jego twarz świad­czy o tym, że hi­sto­ria jest wy­bit­nie zaj­mu­jąca. Lecz ja nie nią za­jęty je­stem, ja za­jęty je­stem Nią. Jest jak je­dy­ny widz w ki­nie, któ­ry nie śmie­je się z idio­tycz­nej ko­me­dii. Pły­nie pi­ęk­nie pod prąd, nie zo­sta­wia­jąc po so­bie żad­ne­go śla­du na ta­fli wy­da­rzeń. Stoi ci­chut­ko na ubo­czu, a mimo to spra­wia wra­że­nie sło­ńca, wo­kół któ­re­go ob­ra­ca­ją się bez­rad­ne pla­ne­ty.

Poza tym ma fan­ta­stycz­ną, cie­płą, wil­got­ną, sie­dem­na­sto­let­nią cip­kę.

– Słu­chaj, prze­pra­szam cię na chwi­lę, Pa­dre.

Za­ma­szy­ście ze­ska­ku­ję ze sto­łka ba­ro­we­go, żeby nie po­wie­dzieć – wy­cho­dzę so­lid­nie z pro­gu. Zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ru­szam ku wy­jściu. Tłum roz­stępu­je się jak mo­rze przed wia­do­mo kim, woda sa­mo­ist­nie wle­wa się do me­ta­for, wil­goć wisi w po­wie­trzu. Chwi­lę pó­źniej sto­ję przed drzwia­mi lo­ka­lu i za­pa­lam pa­pie­ro­sa. Mro­źna noc, pod­nie­ce­nie ocze­ki­wa­niem i nie­oczy­wi­sto­ścią sy­tu­acji. Gdy­bym zwy­czaj­nie do niej pod­sze­dł i jak to się ład­nie, choć ozi­ęble mówi, wsze­dł w in­te­rak­cję, nic by z tego być nie mo­gło, sa­mo­spa­le­nie na dzień do­bry. Uśmiech­nęła­by się i z uro­kiem Kop­ciusz­ka da­ła­by mi po­tężne­go ko­sza, na­wet bu­ci­ka po so­bie nie zo­sta­wia­jąc. Tak da­le­ce mia­ła po­su­ni­ętą nie­na­wi­ść do afi­sza. Za­tem grzecz­nie cze­kam tu­taj, na tym wy­dep­ta­nym zi­mo­wym chod­ni­ku. Ona wie, że ja wiem; ist­nie­je szan­sa, że zro­zu­mie alu­zję. Szan­sa o roz­mia­rach jed­ne­go pa­pie­ro­sa – nie mo­żna ro­bić z sie­bie mi­ęcza­ka po­zba­wio­ne­go za­sad. Je­śli się nie zja­wi, wró­cę do baru, upi­ję się znacz­nie, wy­słu­cham do ko­ńca opo­wie­ści ojca oj­ców, roz­dam na po­cie­sze­nie ego au­to­gra­fy i na ko­lej­ne po­cie­sze­nie ego uwio­dę ja­kąś mło­dą en­tu­zjast­kę mrocz­nej li­te­ra­tu­ry, o po­dar­tych ce­lo­wo raj­sto­pach, za­ła­twię eks­taz­kę i… ha, po cóż gdy­bać, gdy kar­ta sprzy­ja.

Sta­je i jak kot za­czy­na wpa­try­wać się w moją twarz, cze­ka­jąc na ruch pana pi­sa­rza. Prze­rzu­ca na mnie ci­ężar ini­cja­ty­wy, co zgod­ne jest z kon­wen­cją i tak ge­ne­ral­nie po­win­no się to od­by­wać.

– Przej­dzie­my się? – py­tam ni­skim gło­sem, ale na­tu­ral­nie i dość ła­god­nie. W od­po­wie­dzi uj­mu­je mnie pod ra­mię. Idzie­my kil­ka kro­ków.

– Mó­wi­łaś, że za­dzwo­nisz. – Nie pa­trzę na nią, za­ga­du­ję w prze­strzeń.

– A, nie mia­łam ja­koś cza­su – od­po­wia­da, jak­by cho­dzi­ło o pro­mo­cję w Bie­dron­ce. A za­częło się nie­gdyś tak miło. W ra­mach za­li­cze­nia z języ­ka pol­skie­go mia­ła prze­pro­wa­dzić ze mną wy­wiad, ja się zgo­dzi­łem i cóż… za­li­czy­li­śmy. Nie ro­zu­miem więc, po co te­raz tak się ob­wąchi­wać, jak­by­śmy wkra­cza­li na swo­je te­ry­to­ria pierw­szy raz.

– Zim­no jest. Za­pra­szam na kawę, mam nowy eks­pres.

– Na kawę bar­dzo chęt­nie.

Bar­dzo chęt­nie.

– To co z tą kawą? – Prze­ci­ąga się na łó­żku jak… no wła­śnie, na ka­żdym kro­ku ko­ja­rzy mi się z ko­ta­mi. Za­pa­lam pa­pie­ro­sa, gdyż tego wy­ma­ga li­te­ra­tu­ra, i idę przy­go­to­wać to, po co w grun­cie rze­czy tu przy­by­ła. Czu­ję jej spoj­rze­nie, kie­dy tak sto­ję przy tym eks­pre­sie ple­ca­mi do niej. Wiem, sek­sow­nie wy­glądam w szla­frocz­ku. Już nie ob­na­żo­ny, a jesz­cze in­tym­ny. Smo­king hot.

– Ile sło­dzisz, moja dro­ga?

– Nie sło­dzę. My­ślisz, że je­steś zdol­ny do mo­no­ga­mii?

Te­le­fon wi­bru­je w pu­szy­stej kie­sze­ni szla­frocz­ka. Od­czy­tu­ję dys­kret­nie tre­ść SMS-a: „Wi­dzi­my się na pa­ster­ce? Ku­pi­łam nowy pas do po­ńczoch. Chy­ba że wo­lisz zo­stać z żoną…”. Od­pi­su­ję, że w ta­kim ukła­dzie opusz­cze­nie pa­ster­ki by­ło­by świ­ęto­kradz­twem.

– Tak.

– Co to za pani?

Pi­ąta rano, wi­gi­lia Bo­że­go Na­ro­dze­nia, pra­wie pu­sty lo­kal, Pa­dre wy­cie­ra­jący szkło i ja­kaś ład­na, choć le­ci­wa ko­bie­ta w nie­mym te­le­wi­zo­rze. Sy­tu­acja znacz­nie bar­dziej wzru­sza­jąca niż czte­ry ścia­ny domu i zrzędli­wa ma­łżon­ka.

– Była mo­del­ka opo­wia­da pani dzien­ni­kar­ce o prze­mi­ja­niu, za­tar­ciu się wzor­ców ko­bie­co­ści oraz pó­źnym ma­cie­rzy­ństwie.

– Wy­czy­ta­łeś to z ru­chu warg?

– To po­wtór­ka, wi­dzia­łem ca­ło­ść wczo­raj w domu. Zaj­mu­jąca hi­sto­ria. Jak na byłą mo­del­kę.

– To musi być nie­zwy­kła pre­sja. Mo­del­ki, spor­tow­cy, pew­nie jesz­cze parę za­wo­dów by się zna­la­zło. Wie­dzą, że mają ja­kieś pi­ęt­na­ście lat na to, żeby usta­wić się na całe ży­cie. Czy­li po­świ­ęcić mło­do­ść na sta­ro­ść. Tra­ge­dia.

– Za­mie­rzasz dzi­siaj iść do domu? – Pa­dre nie wy­ga­nia, Pa­dre tro­skli­wie pyta.

– Wy­cho­dzi o ósmej. Po­cze­kam u cie­bie te trzy go­dzi­ny. Nie mam ocho­ty wy­słu­chi­wać, nie mam ocho­ty na nią pa­trzeć ani czuć jej spoj­rze­nia ci­ężkie­go od pre­ten­sji. Grunt, że zo­sta­wi mi obiad do od­grza­nia.

– Do­brze było tej nocy?

– Tak.

– Zno­wu idziesz na ny­lo­no­wą pa­ster­kę?

– Tak.

– Dla­cze­go się nie roz­wie­dziesz?

– Tak. Co? Przy­zwy­cza­iłem się do spo­ży­wa­nia obia­dów.

– A ona?

TE­RAZ

A te­raz ona nie żyje i nie może mi wy­ba­czyć grze­chów. Tak, ko­niec z wma­wia­niem so­bie, że było się do­brym albo cho­ciaż przy­zwo­itym dla tra­gicz­nie zma­rłej. Ze­szłej zimy by­łem skur­wy­sy­nem, jak ka­żdej po­przed­niej zresz­tą. I tej pew­nie by­ło­by tak samo. Moje uża­la­nie się i gra­nie nie­szczęśli­we­go wdow­ca jest po­ni­żej ja­kie­go­kol­wiek po­zio­mu. Cho­ciaż mar­ke­tin­go­wo jest to za­cne i spryt­ne. Na­pi­sać ko­lo­ro­we wspo­mnie­nia mi­ło­sne i do­pra­wić mrocz­nym wąt­kiem nie­na­wi­ści do ter­ro­ry­zmu…

– Pi­ęćdzie­si­ąt? – Pa­dre za­wsze w czas i ade­kwat­nie do po­trze­by.

– Pi­ęćdzie­si­ąt. Dla cie­bie też.

Mi­nęła pra­wie doba od wy­da­rzeń, któ­re spa­ra­li­żo­wa­ły mia­sto, ludz­kie psy­chi­ki oraz po­zba­wi­ły po­czu­cia bez­pie­cze­ństwa cały kraj. Bar­dzo po­wo­li otrząsa­no się ze zbio­ro­wej tra­ge­dii. Nie na­ka­za­no jed­nak za­my­kać ba­rów i skle­pów. Ktoś po­sze­dł po ro­zum do gło­wy. Naj­gor­sze, co mo­żna zro­bić, to zmu­sić spo­łe­cze­ństwo w ta­kiej chwi­li do sa­mot­ne­go oto­cze­nia się czte­re­ma ścia­na­mi i pro­wa­dze­nia woj­ny z go­ry­czą, wście­kło­ścią i nie­na­wi­ścią. Dużo le­piej wy­cho­dzi smut­ne, spo­koj­ne ra­dze­nie so­bie z tym przy kie­lisz­ku z in­ny­mi ża­łob­ni­ka­mi. Nie ma szans na ba­ro­wą bój­kę. Wkur­wio­ny na­ród zjed­no­czo­ny prze­ciw jed­ne­mu, choć nie­zna­ne­mu jesz­cze wro­go­wi to naj­bez­piecz­niej­sze to­wa­rzy­stwo na zie­mi. Pod wa­run­kiem, że jest się częścią tego na­ro­du. Bo ke­ba­by na przy­kład za­mkni­ęto. Cho­ciaż nie było od­gór­ne­go na­ka­zu. Tak się ob­ja­wia cier­pie­nie nie­win­nych za grze­chy swo­ich bra­ci.

Tak wy­gląda Kra­ków w noc przed Bo­żym Na­ro­dze­niem. Prze­stra­szo­ny, smut­ny, zroz­pa­czo­ny, lek­ko pi­ja­ny, szu­ka­jący win­nych, pra­gnący ze­msty, ale spo­koj­ny. Przy­gnie­cio­ny ci­ęża­rem, nie­mo­gący się ru­szyć. Moc stru­chla­ła.

– Moje kon­do­len­cje. Za­ma­rłem, kie­dy zo­ba­czy­łem na­zwi­sko two­jej żony na li­ście ofiar za­ma­chu. Bar­dzo mi przy­kro, sta­ry.

Pa­dre nie wie, że ja, Edward Wer­ner, szyb­ko, obrzy­dli­wie szyb­ko otrząsnąłem się z jed­nost­ko­wej tra­ge­dii. W prze­ci­wie­ństwie do zbio­ro­wej.

– No. Prze­je­ba­na spra­wa z tym za­ma­chem – mó­wię i za­mie­ram. „Kur­wa, po­wie­dzia­łem to na głos? On to zrzu­ci na szok albo na męską po­trze­bę uda­wa­nia twar­de­go w ob­li­czu tra­ge­dii, ale tak ge­ne­ral­nie to trze­ba się pil­no­wać. Fakt, iż ogól­nie mam w du­pie tak ją, jak i jej ze­jście, nie jest mar­ke­tin­go­wo ani za­cny, ani spryt­ny, oj, nie”.

– Zresz­tą chuj z tym za­ma­chem, Pa­dre! Moja Olga, moja ko­cha­na Olga, mia­łem jej w te świ­ęta wszyst­ko wy­na­gro­dzić! – Roz­pacz­li­we wzbu­rze­nie za­kwi­ta w moim fa­łszy­wym wy­eks­po­no­wa­niu. No, da się? Da się. Za­raz sam sie­bie na­gro­dzę bra­wa­mi.

– Lej i nie py­taj, Pa­dre. Pi­ęćdzie­si­ąt, sto, kur­wa, pi­ęćset. I tak nie mam do kogo wró­cić… Znasz moje grzesz­ki, ża­łu­ję ich bar­dziej, niż my­ślisz… ale przez te wszyst­kie lata tak na­praw­dę ko­cha­łem tyl­ko ją, moją żonę, moją Olgę. – Pra­wie sam w to uwie­rzy­łem, wy­star­czy. Ko­niec „Mody na suk­ces”, idę się od­lać, a pó­źniej się zo­ba­czy. Jesz­cze tej nocy się upodlę i pas. Trze­ba się po­zbie­rać. Pew­nie na dniach za­dzwo­ni ja­kiś dzien­ni­karz i się do­pie­ro za­cznie od­sta­wia­nie tra­ge­dii. Pysz­nie.

Nie­kie­dy pla­ny masz am­bit­ne my­śli gór­no­lot­ne, uno­sisz się na wy­so­ko­ść, z któ­rej nie­mal ro­zu­miesz kszta­łt świa­ta, a i tak pro­za ży­cia spro­wa­dza cię na dół, sta­wia­jąc przed es­te­tycz­nym dy­le­ma­tem: naj­pierw się od­lać czy wy­rzy­gać, bo jed­no­cze­śnie to nie po dżen­tel­me­ńsku. Po­dej­mu­ję de­cy­zję i ele­ganc­ko wstrzy­mu­jąc nie­po­kor­ny mocz, wty­kam dwa pal­ce w gar­dziel. Po ja­ki­mś tam, in­ten­syw­nie spędzo­nym cza­sie czu­ję lek­ki po­wiew ulgi i sia­dam na se­de­sie. I wy­czu­wam lek­ki po­wiew Olgi. Żona sta­je mi przed ocza­mi. Może jed­nak coś do niej kie­dyś czu­łem. Na pew­no czu­ję te­raz al­ko­hol. Nie­wa­żne. Tak czy ina­czej, wy­pa­da cho­ćby cie­płą my­ślą po­dzi­ęko­wać jej za to, że aku­rat zna­la­zła się w ta­kim miej­scu i ta­kim cza­sie, że jej śmie­rć nie po­szła na mar­ne. Za kil­ka dni będę na­czel­nym wdow­cem po ofia­rach ter­ro­ry­zmu w tym kra­ju. A ten kraj ko­cha mar­ty­ro­lo­gię, te­le­wi­zja ko­cha mar­ty­ro­lo­gię, ra­dio ją ko­cha, ko­bie­ty ją ko­cha­ją, pie­ni­ądze też ko­cha­ją pol­ską mar­ty­ro­lo­gię. Sie­dzę i czu­ję ulgę chwi­li prze­mie­sza­ną z ogar­nia­jącym mnie en­tu­zja­zmem na myśl o przy­szło­ści.

Co może pó­jść źle?

Jak w ka­żdej hi­sto­rii, jak zwy­kle w ży­ciu, jak to ma w na­tu­rze dzie­jo­wa spra­wie­dli­wo­ść, gdy po­ja­wia się to py­ta­nie, na­le­ży spo­dzie­wać się ka­ta­stro­fy.

– Wiem, na czym ci za­le­ży. – Głos do­cie­ra ze­wsząd i zni­kąd jed­no­cze­śnie. Jest tyl­ko pi­jac­ką pro­jek­cją w mo­jej gło­wie, czy sły­szę go na­praw­dę?

– A… halo… czy ktoś tu jest? – Chy­ba za dużo tych pi­ęćdzie­si­ątek. Chcia­ło­by się po­wie­dzieć: o jed­ną, ale to nie o jed­ną. Za­czy­nam świ­ro­wać. Czu­ję czy­jąś obec­no­ść, będąc sa­me­mu w ki­blu.

– Wi­ęcej. Znam cię na tyle, że wiem, co masz za­miar z tym zro­bić.

– Co?

– Je­steś ni­kim. Gów­nem, od któ­re­go wali tak bar­dzo, że gdy­bym nie mu­siał, nie zbli­ży­łbym się do cie­bie na ki­lo­metr. Nie­ste­ty, je­steś mi po­trzeb­ny. Upo­ka­rza mnie to, ale ży­cie nie jest usła­ne ró­ża­mi. Jest usła­ne gni­da­mi ta­ki­mi jak ty.

Sku­piam się i lo­ka­li­zu­ję źró­dło dźwi­ęku. Do­bie­ga z sąsied­niej ka­bi­ny. Brzmi mrocz­nie ni­czym z hor­ro­rów. To taki ro­dzaj ludz­kie­go gło­su, któ­re­go nie chce się usły­szeć, je­śli nie ma się pew­no­ści ist­nie­nia Boga i czy­ste­go su­mie­nia jed­no­cze­śnie. I jesz­cze ta chwi­lo­wa, in­tym­na ci­sza, ob­skur­na aura to­a­le­ty, ja­rze­niów­ki jak na prze­słu­cha­niu i, no wła­śnie, ten spe­cy­ficz­ny ro­dzaj na­pi­ęcia. Za­raz, prze­cież to ja je­stem ce­nio­nym pi­sa­rzem li­te­ra­tu­ry sen­sa­cyj­nej, prze­cież to ja de­cy­du­ję, co jest mrocz­ne, a co jest je­dy­nie po­zo­ranc­twem.

– Lej, kur­wa, jak masz lać, czy co ty tam so­bie ro­bisz, ale… ale się, kur­wa, za­mknij. – Tro­chę mi się język plącze, ale prze­kaz jest ra­czej zro­zu­mia­ły.

Lecz ta­jem­ni­cza po­stać nie za­mie­rza prze­stać. Mężczy­zna mówi te­raz bar­dzo kon­kret­nie. Sy­pie fak­ta­mi, da­ta­mi, a na­wet, nie­ste­ty, pa­ra­gra­fa­mi. Przy­tom­nie­ję z ka­żdym jego po­grąża­jącym mnie sło­wem. Aż w ko­ńcu osi­ągam stan pe­łnej, prze­ra­ża­jącej trze­źwo­ści I mo­men­tal­nie do­cie­ra do mnie, że żar­ty się sko­ńczy­ły.

Żar­ty się sko­ńczy­ły, ale gro­te­ska po­zo­sta­ła. Na­wet nie musi mnie do ni­cze­go zmu­szać w spo­sób fi­zycz­ny. Siła ar­gu­men­tu wy­star­czy w zu­pe­łno­ści. Opusz­cza­my lo­kal i idzie­my przez śnieg jak dwaj sta­rzy kum­ple. Po dzie­si­ęciu mi­nu­tach zmie­nia się sce­ne­ria. Gdzie my je­ste­śmy?

Za­rządza przy­sta­nek po krót­kim spa­ce­rze, któ­ry wy­da­wał się ci­ągnąć w nie­sko­ńczo­no­ść. Te­raz coś mi świ­ta. Jak­bym znał to miej­sce z nie­od­le­głej prze­szło­ści.

– Sia­daj – war­czy to­nem, jaki nie spodo­ba­łby się na­wet owczar­ko­wi nie­miec­kie­mu. W ogó­le jest gro­źnym fa­ce­tem. Jed­nak to nie strach zaj­mu­je mój umy­sł, a py­ta­nie o przy­pa­dek, o teo­rię cha­osu, wręcz o ja­kiś ta­jem­ny kie­ru­nek, któ­ry wszech­świat nam usta­la, a my na­wet o tym nie wie­my. A wszyst­ko przez je­den wy­ry­ty na opar­ciu na­pis.

„Praw­dzi­wi mężczy­źni nie za­pi­ja­ją kaca”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: