Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kobiety Maorysów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kobiety Maorysów - ebook

"Bestseller tygodnika „Der Spiegel”

Nowa Zelandia, rok 1875. Michael i Lizzie spełnili swoje wielkie marzenie o owczej farmie, przed nimi obiecująca przyszłość. Jednak pewnego dnia sielanka się kończy: ich najstarsza córka Matariki zostaje uprowadzona przez swego biologicznego ojca, maoryskiego wodza Kahu Heke…

Kiedy Michael i Lizzie żyją w ciągłym lęku o swą córkę, rodzina Burtonów oczekuje na powrót syna, Colina. Nikt nawet nie przypuszcza, jakie skutki będzie miał przyjazd młodego mężczyzny…

Dwie rodziny związane ze sobą zrządzeniami przewrotnego losu – bo przeszłość ciągle trwa w teraźniejszości.

„Barwny epos. Prawdziwy bestseller”.

RTL program

„Rzetelnie napisana powieść, osadzona w wiernie przedstawionych historycznych realiach Nowej Zelandii, ze znakomicie scharakteryzowanymi bohaterami i trzymającą w napięciu fabułą!”.

Lovely Books

„Opisy krajobrazów oraz fascynującej kultury dalekiej Nowej Zelandii porywają i zachwycają”.

Bücherregal"

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-335-2
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 2

– To są zupełnie inne gwiazdy…

Heather Coltrane oparła się o reling ogromnego żaglowca i zwrócona plecami do morza wpatrywała się w niebo.

– Tak, i nigdy nie myślałam, że je jeszcze kiedykolwiek zobaczę.

Kathleen Burton, matka Heather, miała spojrzenie skierowane w stronę morza – a właściwie w stronę lądu, bo na horyzoncie pojawiły się właśnie pierwsze światła Londynu. Gwiazdy nigdy jej zbytnio nie interesowały, Kathleen była w gruncie rzeczy bardzo praktyczna. I także teraz rozmyślała nie tyle o latach swojego dzieciństwa i młodości w Irlandii, ile o tym, że miasta w Europie są najwyraźniej lepiej oświetlone niż w Nowej Zelandii. Kiedy przed trzema miesiącami statek wypłynął z portu w Lyttelton, ląd już po kilku minutach znikł z pola widzenia Kathleen. Ale za to Dunedin, jej ojczyste miasto na drugim końcu świata, od pewnego czasu miało już oświetlenie gazowe.

– Grosik za twoje myśli – roześmiał się Peter Burton i delikatnie pocałował żonę w kark.

Po ponad dziesięciu latach małżeństwa, kiedy tylko był z Kath­leen, stale pragnął ją dotykać, tulić do siebie – i chronić. Może dlatego, że tak długo trwało, zanim mu na to pozwoliła. Wielebny kochał Kathleen wiele lat, zanim ona wypowiedziała sakramentalne „tak”, i dziś jeszcze był dumny z tego, że to dla niego uporała się ze wszystkimi swoimi upiorami z przeszłości. Kathleen najpierw uciekła od swojego brutalnego męża Iana Coltrane’a, a po jego śmierci zupełnie nieoczekiwanie pojawił się Michael Drury, który był jej młodzieńczą miłością. I ostatnia przeszkoda – wystąpienie Kathleen z Kościoła katolickiego i przejście do anglikańskiego – była dla Petera już tylko czymś w rodzaju małego, nic nieznaczącego kamienia, o który nawet nie można było się potknąć.

Kathleen odwróciła się do męża i uśmiechnęła się do niego. Nie mogła mu przecież wyznać, że rozmyślała o oświetleniu ulic w miastach!

– Myślałam o Colinie – powiedziała. – Jak… dziwnie będzie go znów zobaczyć.

Colin Coltrane było młodszym synem Kathleen. Kilka lat wcześniej, zanim Ian Coltrane zginął gwałtowną śmiercią, Colin był trudnym dzieckiem i Kathleen w końcu zgodziła się na to, aby wysłać go do akademii wojskowej w Anglii. Niełatwo przyszło jej, Irlandce, przezwyciężyć swą oczywistą niechęć do Korony Brytyjskiej. Jednak pobyt i nauka w Anglii wyszły Colinowi na dobre. Ukończył szkołę z dobrymi ocenami i służył od tego czasu jako kapral w Royal Army. A w tej chwili stacjonował wraz z Royal Horse Guard w Londynie – przypuszczalnie się cieszył, że spotka swoją matkę i siostrę.

– Moglibyśmy też pojechać do Irlandii – stwierdził Peter i odgarnął sobie z czoła jasnobrązowe włosy. Wiatr wiał od strony lądu i choć panowało wczesne lato, w Londynie było chłodno i padał deszcz. – Wówczas zobaczyłabyś całą swoją rodzinę. To… jakoś niesprawiedliwe, że mamy zamiar odwiedzić niemal wszystkich z mojego rodu, a ty spotkasz się jedynie z Colinem. Za naszego życia nie przyjedziemy już w te strony. Może powinnaś wykorzystać tę szansę!

Kathleen popatrzyła w jego sympatyczne, brązowe oczy. Cieszyła ją troska Petera, ale jednak potrząsnęła zdecydowanie głową.

– Nie, Peter, nie chcę. Widzisz, tam… nad Vartry… tam się nic nie zmieniło. Ludzie są nadal biedni jak żebracy i cierpią pod butem landlorda, a Trevallion robi swoje tak jak kiedyś – w każdym razie jeszcze przed trzema laty cieszył się dobrym zdrowiem.

Przed trzema laty odszedł też ojciec O’Brien, który chrzcił Kath­leen i Michaela i uczył ich, kiedy byli dziećmi. Sędziwy ksiądz dożył biblijnego wieku ponad dziewięćdziesięciu lat. To za jego pośrednictwem Kathleen miała bardzo luźny kontakt ze swoją rodziną. Po jego śmierci nic już nie wiedziała o losie sióstr i braci, a jej rodzice nie żyli od lat.

– Gdybyśmy się tam teraz pojawili… dobry Boże, Peter, dla tych ludzi bylibyśmy bogaczami jak przysłowiowy Krezus. Ja… ja nie chcę być powodem zawiści.

Kathleen zawiązała ciaśniej ekstrawagancką tiulową szarfę, która przytrzymywała ciemnozielony kapelusz i jednocześnie ukrywała jej bujne włosy. Był to model z ostatniej kolekcji jej warsztatu krawieckiego – i można go było połączyć z każdym rodzajem kostiumu podróżnego. Lady’s Goldmine, sklep z odzieżą damską położony w samym centrum Dunedin, zapewniał jego właścicielkom naprawdę dostatnie życie. Kathleen oraz jej przyjaciółka i współwłaścicielka zakładu zarabiały znacznie lepiej niż Peter Burton w swojej parafii na przedmieściach Dunedin.

Peter uśmiechnął się do żony.

– A przede wszystkim nie masz teraz ochoty wielkodusznie wesprzeć swojego rodu. Co bez wątpienia przyszłoby ci do głowy, gdybyś zobaczyła, że ta przysłowiowa irlandzka bieda jest rzeczywiście taka, jak się o niej mówi.

Wielebny mrugnął do niej.

Kathleen nieco zdenerwowana potrząsnęła głową.

– Rzeczywiście panuje tam ogromna bieda. Podobnie jak w Dunedin, wśród tych poszukiwaczy złota, którym się nie powiodło.

Peter Burton w czasie gorączki złota stale prowadził kuchnię dla najuboższych imigrantów, którzy nie mieli środków do życia, a teraz jego gmina w Dunedin nadal wspierała liczne rodziny poszukiwaczy przygód, z których większość żyła z dnia na dzień. Kathleen i Claire także były bardzo wielkoduszne. Kathleen nie miała podstaw, aby zarzucać sobie niedostateczną dobroczynność.

– Bóg świadkiem, że nie jestem nic winna mojej rodzinie – oświadczyła z goryczą. – Dla nich umarłam już wtedy, kiedy rósł mój brzuch z dzieckiem Michaela. Nie dostałam od nich ani jednego listu, nie doczekałam się choćby śladu zainteresowania moim życiem, kiedy sprzedali mnie jak zwierzę Ianowi i odesłali na koniec świata. Daj mi więc spokój z moją rodziną i Irlandią. Jestem z Dunedin i kocham to miasto. I ciebie!

Kathleen położyła rękę na jego dłoni, a Peterowi przemknęła przez głowę myśl, że gdyby była bardziej otwartą kobietą, to przy tych słowach objęłaby go. Ale Kathleen była ostrożna i trochę pruderyjna – jakiejkolwiek formy pieszczot w obecności innych raczej nie należało od niej oczekiwać.

Heather, jej dwudziestodziewięcioletnia córka, popatrzyła na matkę niemal kpiąco.

– Wszyscy nasi krewni wydają się nie być mili – zauważyła. Heather nie miała zbyt wielkiej ochoty na spotkanie z Colinem. – Mam nadzieję, że przynajmniej twoi są sympatyczni, wielebny.

Peter się roześmiał, bo rozbawił go ten zwrot. Towarzyszył dzieciom Kathleen przez całe ich dzieciństwo jako „wielebny Peter”. I choć najstarszy syn Kathleen, Sean, wreszcie odważył się nazywać go po prostu Peter, Heather nigdy nie mogła się na to zdobyć.

– Moi krewni to typowa angielska szlachta ze wsi – odpowiedział. – Nieprzystępni, zarozumiali i sztywni w obejściu… i z pewnością niezbyt zadowoleni z tego, że wuj James zapisał w testamencie swoją posiadłość w Walii akurat pewnemu zaginionemu potomkowi rodu, który mieszka gdzieś na drugim końcu Pacyfiku.

Heather zachichotała, dodając:

– A w dodatku uzasadnienie rzeczywiście jest nieco… brzydkie.

Młoda kobieta zrobiła surową minę, zmrużyła jedno oko tak, jak gdyby trzymała przed nim lorgnon angielskiego landlorda, i zacytowała fragment z testamentu Jamesa Burtona:

„…zapisuję moją posiadłość koło Treherbert w Walii jedynemu członkowi rodziny Burtonów, który zrobił ze swoim życiem coś sensownego…”.

Peter wzruszył ramionami.

– Co racja, to racja – zauważył. – Ale lepiej nie oczekujmy, że moi krewni przyjmą nas z otwartymi ramionami. Patrzcie, oto Londyn! Światowe miasto, metropolia, setki bibliotek, teatrów, pałaców, wspaniałych ulic… Powinniśmy tu spędzić kilka dni i zanurzyć się w kulturze! Z pewnością znajdzie się jakiś konfrater, u którego będziemy mogli przenocować.

– I pewnie jest tu także wiele, wiele kuchni wydających zupę dla najuboższych – uzupełniła Kathleen, marszcząc przy tym surowo czoło. – Znam cię, Peter. Sympatyczny konfrater nie ma intratnej posady w City. Ludzie, których ty znasz, walczą z nędzą żebraków i dzieci ulicy w najbiedniejszych dzielnicach wielkiego miasta. W przeciągu dwóch dni wysłuchasz ze dwudziestu historii podobnych do historii Lizzie Owens, a ja będę obierać i kroić warzywa na zupę. O nie, to nie wchodzi w grę, Peter. Zamieszkamy w porządnym hotelu – nie luksusowym, ale też nie nędznym. I tam spotkamy się z Colinem, najlepiej już jutro! A potem pojedziemy do Walii.

Peter podniósł w górę obie ręce.

– Pokój, pokój, Kate, zgadzam się na ten hotel. I rezygnuję też z audiencji u królowej, choć miałbym jej sporo do powiedzenia… Na temat organizacji charytatywnych i w ogóle! Ale zanim zorganizujemy spotkanie z Colinem, będę mógł pokazać wam to i owo w mieście, prawda?

Kathleen zaraz następnego dnia, będąc w Hyde Park Barracks, skontaktowała się z Colinem. A potem na życzenie Heather razem zwiedzili National Gallery i przede wszystkim kobiety zachwycały się dziełami Botticellego, Dürera i van Eycka. Córka Kathleen odziedziczyła po matce artystyczne talenty, nie ograniczyła się jednak do rysunków i projektów kolejnych kolekcji mody, lecz studiowała sztukę i potem wyspecjalizowała się w malarstwie portretowym. „Owczy baronowie” z Wyspy Południowej robili, co mogli, aby Heather Coltrane uwieczniła ich na olejnym obrazie – zlecali jej także wykonywanie wizerunków swoich żon, dzieci, a nawet koni! Kiedy Heather któregoś razu dla żartu sportretowała jednego z nagrodzonych rasowych baranów Michaela Drury’ego, także Seideblossomowie, Beasleyowie i Barringtonowie chcieli mieć na ścianach obrazy przedstawiające ich czworonogi. Heather dobrze zarabiała, choć teraz z żalem wspomniała o tym, że jeden z jej obrazów przedstawiający ogiera z hodowli Beasleyów pewnie nigdy nie znajdzie się w londyńskiej National Gallery.

– Tam może nie, ale w którejś galerii w Nowej Zelandii na pewno! – zażartował Peter, a Kathleen się cieszyła, że Heather najwyraźniej dobrze się bawiła, była znów pełna radości i chęci do życia. Wcale nie było tak łatwo przekonać młodą kobietę do wspólnej podróży, bo Heather była w żałobie. Co prawda nie z powodu czyjejś śmierci – przeciwnie, to pewne szczęśliwe wydarzenie wręcz odebrało Heather chęć do życia. Jej długoletnia przyjaciółka Chloé, córka przyjaciółki i wspólniczki Kathleen, Claire Dunloe, zakochała się i szybko wyszła za mąż za swojego wybranka. Zanim do tego doszło, dziewczyny wiele mówiły o otworzeniu wspólnego interesu, jak kiedyś zrobiły to ich matki, otwierając Lady’s Goldmine. I to Chloé cieszyła się wobec perspektywy prowadzenia galerii, w której wystawiane i sprzedawane będą między innymi także obrazy Heather. Ale potem nieoczekiwanie pojawił się Terrence Boulder, młody bankier, który miał kierować oddziałem prywatnego banku Dunloe na Wyspie Północnej i Chloé wręcz przestała się interesować osobą Heather. Nic też nie można było zarzucić młodemu mężczyźnie, którego poślubiła. Był człowiekiem mądrym, sympatycznym i otwartym na świat – matka Chloé Claire i jej ojczym Jimmy Dunloe nie mogli sobie wymarzyć lepszego zięcia. Ale Heather mimo licznych kolejnych zleceń była niepocieszona i mocno przygnębiona. A młoda para po hucznym weselu, które było głośnym wydarzeniem towarzyskim sezonu w Dunedin, wyjechała do Auckland.

– Mam już tę wystawę przed oczami – żartował Peter. – Obok maoryskich maczug wojennych będą wisiały portrety baranów Drurych i psów collie z Kiward Station. Powinnaś przynajmniej namalować choćby katedrę w Dunedin, Heather, aby znalazł się tam choć ślad sztuki sakralnej.

Po południu Peter odwiedził też swojego konfratra – zgodnie z przypuszczeniami Kathleen pracował on w Whitechapel, najbiedniejszej części Londynu. Kathleen i Heather w tym czasie oglądały bogatą ofertę towarów u Harrodsa. Heather dokuczała matce, żartując, że nowa letnia kolekcja mody angielskich projektantów zachwyca ją bardziej niż dzieła Leonarda da Vinci. Wszyscy jednak uznali, że spędzone w tak różny sposób popołudnie było bardzo miłe.

W hotelu Kathleen zgodnie z oczekiwaniami zastała wiadomość od swojego syna Colina. Młody kapral pisał w bardzo uprzejmym liście, że chętnie spotka się wieczorem na kolacji ze swoją matką i jej rodziną. Nie miał żadnych zobowiązań i bez problemu otrzymał od przełożonych zezwolenie na opuszczenie koszar. Colin zaproponował, aby spotkać się około godziny siódmej w hotelowym foyer. Kathleen natychmiast rzuciła się w wir gorączkowych przygotowań.

– O siódmej, o Boże, a już jest szósta! Musimy się przebrać, Heather, chcemy przecież zaprezentować mu się jak najlepiej. I mam nadzieję, że Peter też przyjdzie odpowiednio wcześnie… Nie sądzisz, że należałoby wysłać mu wiadomość do Cheapside? Całkiem możliwe, że zagada się ze swoim przyjacielem i…

Heather przewróciła ostentacyjnie oczami i spokojnie pociągnęła matkę na schody.

– Mommy, Colin widział już nieraz nas obie bez ułożonych włosów i w szlafrokach, a także w wieczorowych sukniach, i jeśli o mnie chodzi, to jestem zdania, że dla niego nie ma to żadnego znaczenia. I tak za bardzo mu na nas nie zależy. Mam nadzieję, że w armii oduczyli go ciągłego sprzeciwiania się wszystkiemu i robienia głupich aluzji do tego, że wszyscy Coltrane’owie są lepsi od każdej żeńskiej istoty na tym świecie.

Kathleen najpierw chciała zaprotestować, ale się rozmyśliła. Heather miała rację, a jej stosunki z Colinem nigdy nie były najlepsze. Będąc chłopcem, Colin wprost ubóstwiał jej pierwszego męża Iana Coltrane’a – i nie było w tym nic dziwnego. Ian faworyzował go w sposób wyraźny i wcale tego nie ukrywał przed pozostałymi dziećmi. Dlatego też Colin jako jedyne dziecko został z ojcem, kiedy Kathleen uciekła od męża – co tylko pogorszyło sprawę wychowania chłopca. Kiedy Kathleen wzięła go do siebie po śmierci Iana, Colin nie był w stanie i nie chciał się przystosować do życia w rodzinie. Ani nie chciał chodzić do szkoły, ani też nie miał zamiaru pracować na żadnej z posad, jakie załatwiała mu Kathleen. Było coraz gorzej: Colin zaczął oszukiwać i okradać swoich pracodawców.

Kathleen miała nadzieję, że armia oduczyła go przynajmniej najgorszych nawyków. A teraz szybko poszła do swojego pokoju, aby się przebrać i przygotować na spotkanie z synem. Kiedy Peter zjawił się o wpół do siódmej, miała już na sobie ciemnozieloną suknię wieczorową, która znakomicie podkreślała jej ciągle szczupłą figurę. Upięła swoje jasnoblond włosy – i z irytacją dostrzegła wśród nich pierwsze siwe pasma, których dotychczas nie było widać. Ukryła je starannie pod malutkim, ekstrawaganckim kapeluszem z woalką, zza której jednak widać było jej duże zielone oczy. Kathleen Burton była prawdziwą pięknością – ciągle jeszcze, mimo dawno skończonych czterdziestu lat. Nadal miała marmurowo białą cerę, a wysokie kości policzkowe i pełne wargi nadawały jej rysom subtelny i szlachetny wyraz. Nikomu nawet nie przychodziło do głowy, że ta angielska róża pochodziła z całkiem nieznanej irlandzkiej wsi nad Vartry River. Peter żartobliwie gwizdnął jak uliczny łobuziak, widząc żonę przed lustrem. Kathleen właśnie zapinała naszyjnik z pereł – cenny, choć prosty klejnot, który znakomicie pasował do jej stylu.

– Twój syn może być z ciebie dumny! – powiedział Peter, zdejmując prostą brązową marynarkę i wkładając elegancki surdut, wyraźnie widoczna spod niego koloratka sprawiała wrażenie dodatku całkiem nie na miejscu. Peter ubrał się tak tylko dla Kathleen – nienawidził tego rodzaju strojów – może był to efekt lat spędzonych w obozach poszukiwaczy złota, w których pełnił funkcję duszpasterza. Wówczas rzadko też nosił sutannę – bardziej niż kazań ludzie potrzebowali tam namiotów szpitalnych, kuchni wydających zupę dla najuboższych i opieki dla chorych.

– Nikt w jego koszarach nie ma piękniejszej matki. Czy on nas zaprosi do kasyna oficerskiego? Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem od wewnątrz.

Kathleen potrząsnęła głową i lekko się zaczerwieniła.

– Nie… Wiesz przecież, że to nie uchodzi. On…

– Oczywiście, on przecież ciągle nosi nazwisko Dunloe. – Peter się roześmiał. – O tym rzeczywiście nie pomyślałem. Jasne, nie może tego tak po prostu przekreślić. Biedny Jimmy! Choć może on jest jednak dumny z tego dzielnego chłopaka w czerwonej spódnicy.

Kathleen wcale nie uważała tej sprawy za tak wesołą. Miała ogromne wyrzuty sumienia, że jej syn uchodzi teraz za Anglika i potomka bankiera Jimmy’ego Dunloego. W swoim czasie mąż Claire zaproponował takie rozwiązanie, bo nie było możliwe umieszczenie w Sand­hurst Academy syna irlandzkiego handlarza końmi. A teraz Kathleen się obawiała, że będzie źle widziana jako rozwiedziona, a może nawet niezamężna matka latorośli Dunloego. Jednak Peter nie sądził, że ktokolwiek będzie się zastanawiał nad być może niepewnym i niejasnym pochodzeniem Colina. Bądź co bądź był on dziś członkiem Royal Horse Guard i strażnikiem samej królowej.

Zastukano do drzwi, zanim Kathleen zdążyła odpowiedzieć.

Hotelowy boy ukłonił się grzecznie i oświadczył, że wielebny Burton i jego żona są oczekiwani w lobby. Kathleen dała chłopcu kilka pensów i poczuła gwałtowne bicie serca. Jeszcze raz uważnie spojrzała w lustro i włożyła podany przez Petera płaszcz. Pogoda w Londynie była bardzo niestabilna, a w hotelu z pewnością ani Colin, ani oni nie będą chcieli jeść kolacji.

W foyer hotelu czekała ich niespodzianka. Była tam już Heather i właśnie rozmawiała z młodym, wysokim mężczyzną o blond włosach, ubranym w czerwony mundur gwardzisty. Oboje odwrócili się jednocześnie w stronę Petera i Kathleen, kiedy ci schodzili w dół. Kathleen z ulgą spostrzegła, że Heather się uśmiechała. Przynajmniej ona nie zamierzała więc tego wieczoru siedzieć z ponurą miną przy kolacji. Znakomicie też wyglądała w swojej sukni w kolorze głębokiej czerwieni i dobranym do niej kapeluszu na kręconych popielatoblond włosach.

– Mamo… wielebny…

Colin podszedł do nich, uśmiechając się, elegancko pocałował matkę w rękę i ukłonił się przepisowo przed Peterem Burtonem. Ten jednak był zaskoczony i wręcz przerażony. Zdumiewające podobieństwo Colina do matki wówczas, w Tuapeka, nie rzucało się tak w oczy; chłopak zdaniem Petera przypominał bardziej ojca. Wtedy Colin był chudym, nieprzystępnym i wiecznie ponurym nastolatkiem o niemiłym wyrazie twarzy. A teraz Peter miał przed sobą młodego kaprala o otwartym, sympatycznym wyrazie twarzy – przystojnego mężczyznę o arystokratycznych ostrych rysach i brązowych oczach. Tych oczu nie odziedziczył po matce, ale nie były one tak czarne i pełne złości jak oczy jego ojca Iana Coltrane’a, któremu przypisywano cygańskie pochodzenie.

– Cieszę się, że mogę zobaczyć ciebie, mamo, pana, wielebny, i naturalnie moją uroczą siostrę. Z trudem cię rozpoznałem, Heather, no ale przecież dorosłaś – i stałaś się naprawdę piękną kobietą.

Heather się zaczerwieniła – a Peter w tym momencie zrewidował swoje dobre wrażenie. To pochlebstwo było szyte zbyt grubymi nićmi – i wręcz niestosowne w stosunku do Heather. Córka Kathleen była wprawdzie ładną dziewczyną, ale o typie urody całkowicie odbiegającym od Kathleen i Colina. Heather była drobna – o wiele mniejsza niż jej matka – i miała cienkie, delikatne włosy. Jej rysy twarzy i ciemne, łagodne oczy przywodziły na myśl obrazy Madonny. Ale nie przykuwały uwagi tak, jak oczy jej matki, na widok których pewnego razu ludzie dosłownie umilkli, kiedy tylko Kathleen weszła do hotelowej kawiarni.

– Dokąd pójdziemy na kolację, Colin? – spytał Peter, przerywając nieprzyjemne milczenie, jakie zapadło po słowach Colina. – A może powinienem mówić: kapralu Dunloe?

Mówił przyjaźnie i uśmiechał się, ale na twarzy Colina pojawił się wyraz nieufności i niechęci.

– To nie moja wina, że jeszcze nie jestem sierżantem – wyrwało mu się gwałtownie.

Kathleen wzruszyła ramionami.

– Nieważne, kim jesteś i jak cię nazywają, bo wyglądasz wspaniale w swoim mundurze! – powiedziała pojednawczo. – Czy możesz nam polecić jakąś restaurację? Peter spekulował coś na temat twojej stołówki oficerskiej, ale to…

– To byłoby niestosowne – przerwał Colin szorstko i tym razem nawet Kathleen spojrzała na niego z pewną irytacją.

– To znaczy… – Colin chyba się zorientował, że jest winien wszystkim wyjaśnienie, ale teraz przerwała mu Heather.

– Ja w każdym razie jestem głodna jak wilk! – oświadczyła. – I jest mi zimno. A to z powodu takich słów: „Kiedy przypłyniemy, to w Anglii będzie lato. Będą ci potrzebne tylko lekkie suknie”. Może oni nazywają to latem, ale moim zdaniem określenie „pora deszczowa” pasuje tu o wiele bardziej.

Wszyscy się roześmiali, słysząc uwagę Heather, znikło też niemiłe napięcie. Colin zapewne wspomniał siostrze, że spędził ostatni rok w Indiach. Teraz, prowadząc Burtonów do Steakhouse w pobliżu hotelu, swobodnie opowiadał o tamtejszych deszczach monsunowych.

– A więc nie podobało ci się w Indiach? – pytała z troską Kathleen, kiedy zamówili już wybrane potrawy. Lokal, w którym się znaleźli, był dość mroczny, ale Colin zapewniał, że podają tu doskonałe gatunki mięsa i sprawiał wrażenie, że doskonale zna kartę win. Peter z uznaniem próbował świetnego bordo, które jego pasierb zamówił, nie patrząc do karty.

– Nie! – odpowiedział Colin, znów zaskakująco szorstko. – Wyjątkowo podstępni oszuści, obok nich zarozumiali maharadżowie i oficerowie Korony, którzy z uporem trzymają się swoich nader intratnych posad!

Młody mężczyzna zamierzał kontynuować narzekanie, ale urwał, widząc zaskoczone spojrzenia, wyprostował się, odetchnął głęboko i nagle na jego twarzy pojawił się niezbyt szczery uśmiech.

– Ale w każdym razie, Heather, są tam bardzo interesujące konie. Czy możesz sobie wyobrazić, że one mają uszy jak szable? Poważnie, u niektórych są tak wygięte, że pośrodku się łączą!

Heather, wielka miłośniczka koni, podobnie jak jej przyjaciółka Chloé, słuchała z zainteresowaniem, podczas kiedy Kathleen i Peter wymienili ukradkiem zakłopotane spojrzenia. Indie należały do najważniejszych kolonii Anglii – nie dalej jak przed rokiem odwiedził je książę Walii – i co jakiś czas dochodziło tam do niepokojów społecznych. Kathleen była bardzo zaniepokojona, kiedy Colina odkomenderowano właśnie tam, ale dla młodych żołnierzy służba w Indiach była znakomitą możliwością przyśpieszenia kariery. Lecz Colin już po roku wrócił do Anglii. Czy rzeczywiście poprosił o przeniesienie tylko dlatego, że nie podobała mu się tamtejsza pogoda i klimat oraz krajowcy?

– Ale tu czujesz się chyba dobrze, Colin? – dopytywała się Kathleen z troską. – To znaczy… mam na myśli to, że to honor służyć… w Royal Horse Guard…

– A czy grywałeś w Indiach w polo? – spytała niemal równocześnie Heather.

Colin sprawiał wrażenie, że nie bardzo wie, na które pytanie odpowiedzieć najpierw, a wyraz jego twarzy oscylował między niechęcią a uśmiechem. Wreszcie zwrócił się do Heather.

– Oczywiście, siostrzyczko, zawsze byłem dobrym jeźdźcem. To było…

– I dlatego Royal Horse Guard? – spytał Peter, który nie był zdecydowany wysłuchać dalszych opisów indyjskich kucyków do gry w polo. – Chyba trzeba być dobrym jeźdźcem, żeby tam…

Colin wykrzywił pogardliwie usta.

– Ależ skąd! – wyrzucił z siebie niechętnie. – Każdy początkujący potrafi wykonać kilka figur, które wykonujemy, kiedy queen ma urodziny. Albo jechać konno za jej powozem jako straż honorowa – to śmiesznie łatwe. Dlatego nie byłem w Sandhurst.

– No to dlaczego to robisz?

Kathleen nie miała zamiaru przepytywać syna, ale czuła się tak, jak gdyby wróciły czasy, gdy niemal każdego dnia przy kolacji próbowała ustalić prawdziwy powód, dla którego właśnie wyrzucono Colina z kolejnej posady czy też szkoły.

Wydawało się, że Colin także to pamiętał. Jego twarz zmieniła się nagle tak, jak w ataku wściekłości, ale opanował się szybko.

– Taaak, w armii robi się to, co się musi robić – stwierdził wesoło. – A ja robię, że tak powiem, dobrą figurę na koniu. Może… może po prostu królowej się podoba, kiedy wokół są młodzi kaprale… – Uśmiechnął się nieco obscenicznie. – Albo młodzi sierżanci…

Tu Colin zaczął nucić piosenkę śpiewaną zwykle przez knajpianych biboszy. Peter znał ją ze swoich szalonych czasów młodości. Tekst uchodził za niezbyt elegancki – mowa była o młodym poruczniku i dziewczynie, szlachciance. Heather, która także to chyba gdzieś słyszała, zaczerwieniła się. Kathleen nie znała tej piosenki, ale nie potrafiła odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech syna. Królowa Wiktoria uchodziła za niezwykle pruderyjną. Z całą pewnością nie pozwalała sobie na zerkanie w stronę mężczyzn, którzy stanowili jej ochronę.

– Czy… liczysz się z szybkim awansem? – Peter cały czas pamiętał o uwadze Colina przy powitaniu. – Jesteś zirytowany, bo to nie udało się w Indiach?

Colin pozornie obojętnie wzruszył ramionami.

– To może jeszcze potrwać. W armii ma się za nic irlandzkich biedaków, którzy chcą do czegoś dojść.

Kathleen natychmiast opuściła wzrok, ale Peter zmarszczył czoło. Nikt w armii nie wiedział przecież o irlandzkim pochodzeniu Colina. Dla swoich przełożonych był kimś o nazwisku Dunloe – choć co prawda urodzonym na drugim końcu świata w bliżej nieokreślonych okolicznościach, ale jednak jako potomek bankiera z rodziny o kontaktach sięgających samego dworu królewskiego.

– Zastanawiam się… – Colin odetchnął głęboko. – Co byś powiedziała na to, mamo, gdybym wrócił do Nowej Zelandii?

– Armed constable? Co to w ogóle jest? – spytała Kathleen.

Nie mogła o to spytać poprzedniego wieczoru, bo Colin mówił z takim podekscytowaniem o swoim powrocie do domu i nowych perspektywach w Armed Constabulary Field Force, że nie chciała zgłaszać żadnych zastrzeżeń. Była zdania, że chłopak powinien się znaleźć tam, gdzie wreszcie się dobrze poczuje – nawet jeśli miała przy tym jakieś niedobre przeczucie. Ostatniego wieczoru przestali o tym mówić zaraz po tym, kiedy Colin zadał to pytanie, i przez ostatnie pół godziny, po uregulowaniu rachunku, pili wino i rozmawiali o grze w polo i krykieta w Indiach. Ale teraz, w pociągu jadącym do Cardiff, Kathleen musiała wspomnieć o swej trosce. Sądziła, że Peter będzie wiedział, co to jest owo armed constable. Kathleen znała swojego męża i wiedziała, że w przeciwnym razie Peter zapytałby o to.

– Armed Constabulary to coś pośredniego między pułkiem wojskowym a oddziałem policji. To dobrze uzbrojona jednostka, jak mówi sama nazwa – wyjaśnił wielebny. – Ta formacja została utworzona w 1847 roku i uprawomocniona poprzez ustawę parlamentarną. Moim zdaniem, powodem były wojny z Maorysami. Wtedy wszystko wskazywało na to, że będzie to regularne powstanie, angielskie jednostki wojskowe znajdowały się też na Wyspie Północnej. Ale kiedy zupełnie obcy żołnierze mają zwalczać takich rebeliantów jak Te Kooti w jego własnym kraju… Wszyscy nieraz widzieli, do czego to prowadzi. Zaczyna się od nieporozumień, a w końcu dochodzi do zbędnego przelewu krwi. No i doszło do paru przypadków masakry – zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. W końcu w Wellington postanowiono odesłać Anglików do domu i prowadzenie wojny przejęli właśnie Armed Constabulary. Zrobili to skutecznie: Te Kooti w końcu się poddał i ukrył u swojego kingi.

– A skąd rekrutowano do nich ludzi? – dopytywała się Kathleen. – Bo przecież nie w angielskich akademiach wojskowych.

Peter potrząsnął głową.

– Nie. Większość pochodziła z oddziałów miejscowej policji i spośród osadników – co miało sens, bo przynajmniej dobrze znali swoją okolicę. Poza tym do tej formacji przyjmowano też Maorysów, choć robiono to ostrożnie, bo przecież nie wszyscy byli powstańcami, i to także przyczyniło się ostatecznie do uspokojenia sytuacji.

Heather, która dotychczas zajęta była szkicowaniem węglem mijanych krajobrazów w swoim bloku, roześmiała się.

– Tak też można na to spojrzeć. Ale na uniwersytetach panuje przekonanie, że szczepy wówczas zwalczały się jeszcze gwałtowniej. W East Cape i Gisborne miały miejsce prawdziwe wojny domowe.

Kathleen wzruszyła ramionami.

– Jak zwykle w takich wypadkach – powiedziała. – Ale walki już się skończyły. To po co nam teraz armed constable?

Nie zadała pytania: po co nam Colin, ale wszyscy podróżujący pociągiem w eleganckim przedziale pierwszej klasy niemal je usłyszeli.

– Żeby zapobiegać dalszym walkom? – odpowiedział pytaniem Peter. – W każdym razie chyba ciągle werbują ludzi, inaczej Colin nie mógłby wrócić.

– Jego sierżant, zgodnie z tym, co mówi, jest w stosunku do niego bardzo życzliwy – stwierdziła Kathleen, której wyjaśnienia Petera ciągle nie zadowalały.

Colin przedstawił sprawę tak, jak gdyby Armed Constabulary Corps wręcz na niego czekały, a jego brytyjscy przełożeni już zgodzili się na jego przeniesienie. Peter skinął głową, mając nadzieję, że uspokoi Kathleen, i był wdzięczny Heather, że skwitowała milczeniem ostatnie zdanie Kathleen. Bo ona chyba wiedziała, że tych podwładnych, z którymi były jakieś trudności, w wojsku chwalono po to, aby się ich pozbyć…

Brat Petera obiecał przysłać na dworzec powóz, który miał zabrać jego nowozelandzkich krewnych. Rodzina Burtonów posiadała majątek w Roath, małej miejscowości na wschód od Cardiff – zgodnie z tym, co mówił Peter, był to bardzo idylliczny dwór, w którym pierwotnie mieścił się spichlerz normańskiego zamku. Dzieliło go zaledwie kilka mil od stolicy Walii, był więc położony dość blisko jej centrum, ale miał zdecydowanie wiejski charakter. Samo Cardiff także było kiedyś spokojnym, małym miasteczkiem, ale od kiedy zaczęło kwitnąć górnictwo i dookoła jak grzyby po deszczu powstawały fabryki oraz kopalnie, mały port szybko zamienił się w jeden z najważniejszych portów przemysłowych świata. Od razu można było dostrzec, że całkiem niedawno była to zwykła osada, która rozwinęła się zbyt szybko: wokół jej centrum wznosiły się wysokie, brzydkie domy, osiedla ubogich chat, gdzie mieszkało wielu przyjezdnych, którzy w mniej lub bardziej legalny sposób dążyli do swojego szczęścia lub choćby próbowali przetrwać. Ale były tu też wspaniałe, pełne przepychu budowle, arkady, a także nowe budynki rządowe. Miasto znajdowało się w ciągłej rozbudowie i Kathleen w jakiś sposób przypominało Dunedin w czasie gorączki złota.

– Dla nas istnienie Roath to wielka zaleta i korzyść! – oświadczył Joseph Burton, korpulentny mężczyzna o czerwonej twarzy. Można było przypuścić, że tak właśnie wyglądałby Peter, gdyby nie był w ciągłym ruchu i nie zajmował się tak gorliwie sprawami swojej gminy. Joseph także miał gładkie brązowe włosy i proporcjonalne rysy twarzy. Choć nie było na niej typowych dla Petera wesołych zmarszczek wokół oczu i dołka w brodzie. Policzki Josepha sprawiały wrażenie nieco nabrzmiałych, a pod oczami widać było wyraźnie worki. Była to twarz mężczyzny, który raczej jadł i pił zamiast się ruszać.

– Cardiff wzrasta razem z Roath; już teraz dużo się buduje w naszym sąsiedztwie. Oczywiście stać na to tylko bogatych, bankierów, armatorów, ludzi interesu, którzy zarabiają krocie na węglu, nawet go nie oglądając. – Joseph się roześmiał. – W Roath wszyscy mieszkają praktycznie na wsi i nie tracą zbyt wiele czasu, żeby dotrzeć do swoich biur w porcie. Są za to skłonni zapłacić każdą cenę. My też sprzedaliśmy nieco ziemi i zyskaliśmy na tym… hm, trochę.

Choć już samo zachowanie Josepha Burtona nie było ani trochę powściągliwe. Jego powóz, do którego zaprzęgnięto cztery piękne konie, był bardzo elegancki i oczywiście sam Burton nie powoził – na koźle siedział ubrany w liberię woźnica. Peter pochwalił konie, ale mrugnął przy tym porozumiewawczo do Kathleen. Wysyłanie powozu z czterema końmi było zupełnie niepotrzebne, bo przecież miał on wieźć tylko trzy osoby i trzy walizki, a nie wagon węgla, co później stwierdził z uśmiechem Peter. Oczywiście Joseph Burton był także przesadnie elegancko i bogato ubrany – jego surdut z pewnością był szyty na miarę.

– Zlecamy szycie w Londynie… – odpowiedział, kiedy Kathleen, prawdziwa krawcowa, od razu to dostrzegła i o to zapytała. – W Savile Row. Tu, na prowincji, można dostać tylko towary masowe, ale u was, tam na końcu świata, jest pewnie jeszcze gorzej!

Tu Joseph spojrzał nieco pogardliwie na trochę wytarty brązowy surdut Petera, a Kathleen natychmiast zaczęła się wstydzić za męża. W Dunedin było kilku dobrych krawców męskich, ale dla Petera jego własny wygląd po prostu nie miał znaczenia. Kathleen się cieszyła, że przynajmniej kostiumy podróżne jej i Heather wytrzymywały każdą krytyczną ocenę. W Londynie zauważyła z przyjemnością, że jej ostatnia kolekcja nawet wyprzedzała aktualne trendy mody w Europie.

Heather nie dawała się tak łatwo zbić z tropu. Jej zdaniem brat Petera był człowiekiem niesympatycznym i Heather się zastanawiała, do kogo odnosiło się owo „my”. Może było to pluralis maiestatis, którego używali zwykle królowie? Żałowała, że nowo poznany wuj siedział teraz naprzeciwko niej w dorożce, bo chętnie zamieniłaby kilka słów na ten temat z Peterem.

Powóz szybko zostawił za sobą piękne centrum Cardiff i już nie tak piękne przedmieścia, a wtedy Kathleen szybko porzuciła swe strapienia, Heather zaś straciła chęć, by zakpić sobie z Josepha. Droga prowadziła przez soczyście zielone łąki i pola, a samo Roath otaczał piękny, pełen licznych jezior krajobraz. Stajnie, stodoły i obrośnięte dzikim winem wiejskie domy wydawały się nie tylko małe i niepozorne w porównaniu z tymi w Nowej Zelandii, ale wręcz przypominały domki dla lalek. Kathleen myślała o Irlandii, a Heather czuła się tak, jak gdyby przeniesiono ją do krainy bajek z dzieciństwa.

Dom Burtonów stał w ogrodzie przypominającym rozległy park tuż nad jeziorem. Przy czym Kathleen uznała, że słowo „dom” nie było tu właściwe – ta budowla była jakimś sennym marzeniem z czerwonej cegły, o wysokich oknach, a jej fasadę zdobiły liczne wieżyczki i wykusze. Budynek otaczały stare drzewa, a prowadzący do niego podjazd wysypany był jasnym żwirem. Burtonowie byli właścicielami zamku!

– No, niezupełnie zamek – odpowiedział wymijająco Peter, kiedy Kathleen zarzucała mu później, że przedstawił posiadłość swojej rodziny w niezbyt korzystnym świetle. – To właściwie rodzaj angielskiego dworu. Mówiłem przecież: Joseph to wiejski dżentelmen. A rodzina nie miała już za dużo pieniędzy… aż do chwili, kiedy mój braciszek osiągnął „skromny zysk” dzięki swoim spekulacjom przy sprzedaży ziemi. A więc tym lepiej, przynajmniej nie będą nam zazdrościć domu w Treherbert.

Tu już w samo urządzenie i wyposażenie hallu, pomieszczeń mieszkalnych i pokoi dla gości zainwestowano najwyraźniej bardzo dużo pieniędzy. Kathleen była w stanie ocenić wartość i mebli, i tekstyliów, bo przecież Lady’s Goldmine sprowadzała swoje materiały z Anglii. Wszystko było też wykonane zgodnie z najnowszą modą – co pozwoliło zrozumieć owo „my” Josepha. Brat Petera mieszkał tu razem ze swoim synem z pierwszego małżeństwa oraz drugą żoną. Joseph był wdowcem i ożenił się powtórnie zaledwie przed rokiem, a bardzo leciwa matka Petera i Josepha po śmierci ojca mieszkała na pierwszym piętrze domu.

– Czy on nie mówił czegoś o swoim synu? – zdążyła wyszeptać Heather, zanim do eleganckiego różowego pokoju, w którym witano gości, weszła młodziutka, śliczna dziewczyna o ciemnych włosach i jasnej cerze.

– Witamy w Paradise Manor – powiedziała łagodnym głosem.

Joseph Burton, który stał za nimi, roześmiał się.

– To ona tak to nazwała! – wyjaśnił. – Paradise Manor, przedtem posiadłość nazywała się po prostu Burton Manor, lecz Alice ma słabość do liryki… Czy mogę przedstawić? Alice Burton, moja żona.

– Dobry Boże, ta dziewczyna jest młodsza od Heather! – oburzała się Kathleen, kiedy byli już sami z Peterem. Oboje uśmiechali się grzecznie, kiedy Joseph i Alice pokazywali im dom – „to Alice urządziła wszystko od nowa” – i wreszcie zaprosili swych gości na herbatę. Rozbudowane angielskie ceremonie przy podawaniu herbaty zawsze wydawały się Kathleen nieprzyjemne, w głębi ducha dziękowała niebu, że wszyscy goście na plebanii Petera woleli kawę i bardziej swobodne obejście. Ale procedury w Paradise Manor przypominały jej dawno minione dni w Irlandii, których wspomnienie dziś ją niemal przerażało. Tylko że wówczas to ona była tą trochę niezdarną młodą dziewczyną, która podawała herbatę – i która marzyła o słodkich ciasteczkach, jedzonych przez lady Wetherby. Młodziutka Mary Kathleen dostąpiła niewątpliwego przywileju służenia na dworze landlorda. I temu przywilejowi zawdzięczała możliwość zabrania do domu odrobiny chleba – i przez niego była wystawiona na ciągłą pokusę kradzieży pozostawionych ciasteczek i dzielenia się nimi z ukochanym, Michaelem Drurym…

Dziś Kathleen uśmiechnęła się krzepiąco do nieśmiałej jasnowłosej pokojówki, która nalewała herbatę drżącymi rękami – Alice właśnie ostro ją zrugała, kiedy kilka kropel spadło na stół. Dobrze wychowana Heather aż drgnęła wystraszona, kiedy Alice zrobiła dziewczynie scenę przy gościach.

– Skąd on wygrzebał tę Alice? – zastanawiał się później Peter. – Zbyt wyszukanych manier nie można jej przypisać, przynajmniej po dzisiejszym dniu, nawet jeśli starała się wypaść jak najlepiej. I jest niewiele starsza od jego syna, o ile go sobie przypominam.

– Ja w każdym razie znikłabym stąd jak najszybciej – stwierdziła Kathleen. – Choć okolica jest rzeczywiście piękna i już teraz lubię twoją matkę.

Matka Petera prawie nie opuszczała swoich pokojów położonych na piętrze domu – rzekomo dlatego, że schodzenie po schodach przychodziło jej z trudem. Kathleen już po krótkiej rozmowie z teściową wywnioskowała, że nie podobało jej się urządzenie domu przez Alice, zaś stara dama wydawała się o wiele bardziej sympatyczna niż młodziutka szwagierka. Z drugiej strony nie chciała zbyt pośpiesznie oceniać Alice. Może ta dziewczyna rzeczywiście miała jakieś ważne powody, aby poślubić tego o wiele starszego i niezbyt atrakcyjnego mężczyznę. Choć co prawda nie sprawiała też wrażenia szczęśliwej, o czym świadczyło zdaniem Kathleen zbyt staranne i wyszukane urządzenie domu.

– Moja matka wie, że wkrótce jedziemy do Rhondda. I sądzę, że też cię lubi, wyrażała się o tobie bardzo pozytywnie. – Peter rozmawiał przez chwilę z matką sam na sam, podczas kiedy Alice pokazywała Kathleen pokoje gościnne. – W każdym razie z tym domem w Treherbert będzie problem. Wygląda na to, że Randolph tam się wprowadził, kiedy Joseph i Alice się pobrali, jeszcze przed śmiercią wuja Jamesa. Teraz rości sobie prawa do tego domu i twierdzi, że wuj James chciał ponoć zmienić testament na jego korzyść…

– Może uda nam się jakoś z nim dogadać – odpowiedziała Kathleen pojednawczo. – Przecież do posiadłości należy chyba wieś, w której zapewne mieszkają dzierżawcy, a może to jest kopalnia? Kiedy już przejmiemy ten majątek, będziemy mogli go zatrudnić jako zarządcę…

Peter wzruszył ramionami.

– A czy czułabyś się dobrze jako landlady mieszkająca gdzieś daleko, ze świadomością, że ktoś inny ściąga twoje podatki?

Kathleen się zaczerwieniła. Wszystko wskazywało na to, że sprawa nie będzie łatwa. Już sama ceremonia przy piciu herbaty była małym koszmarem – ale czy Kathleen miała jeszcze w dodatku odgrywać rolę lady Wetherby? Znowu jakaś nieznana wieś – tym razem nad brzegiem Rhondda River.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: