Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kobiety Wycherly’ego - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
14 kwietnia 2021
Ebook
19,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kobiety Wycherly’ego - ebook

Kolejna książka z serii Rossa Macdonalda, uchodzącej za swoistą klasykę amerykańskiego kryminału. Główny bohater, detektyw Lew Archer, prowadzi skomplikowane śledztwa, rozwiązując kolejne makabryczne intrygi i wdając się przy tym w niejedną niebezpieczną potyczkę z przestępcami.

Tym razem detektyw Lew Archer poszukuje zaginionej córki Homera Wycherly’ego-Phoebe. Jednak nie tylko ona ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Zaraz po niej znika jej matka, była żona Wycherly’ego. Rozpoczyna się brutalna zabawa w kata i ofiarę…

Archer próbuje rozwikłać tajemnice rodziny z San Francisco.

Ross Macdonald, właśc. Kenneth Millar, to amerykański pisarz, autor powieści kryminalnych. Najważniejszą w jego dorobku jest seria o detektywie Archerze. Pisarz debiutował w 1949 roku, od razu zyskując sobie czytelnicze zainteresowanie. Jest autorem nie tylko powieści, ale także zbiorów opowiadań. Wiele jego książek jak „Ruchomy cel” czy „Człowiek pogrzebany” doczekało się ekranizacji.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-27940-5
Rozmiar pliku: 431 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Przejeżdżając przez przełęcz widać w dole całą, rozległą dolinę. Rano, kiedy powietrze jest czyste, ta szeroka, barwna przestrzeń, okolona z obu stron wzgórzami, może się wydawać ziemią obiecaną.

I być może jest nią, ale tylko dla nielicznych. Na każdą klimatyzowaną rezydencję, wyposażoną w basen i prywatne lądowisko dla samolotów, przypadają dziesiątki blaszanych baraków i zdezelowanych przyczep samochodowych, zamieszkałych przez plemię robotników wędrujących w poszukiwaniu pracy. A po opuszczeniu nawodnionych sztucznie terenów wjeżdża się na szarą pustynię, na której nie mieszka nikt. Rosną tu jedynie wieże wiertnicze, przypominające abstrakcyjny, nie rzucający cienia las. Umieszczone na ich podmurówkach pompy kiwają miarowo głowami jak nakręcane zwierzątka.

Meadow Farms leży na skraju tej wielkiej i brzydkiej pustyni. Z daleka wygląda jak typowe, zagubione w dolinie miasteczko, rozrzucone u podnóża nagich gór i ozdobione warstwą alkalicznego pyłu. Kiedy minąłem dumnie brzmiący napis, głoszący że wjeżdżam do „Najszybciej rozwijającego się miasta w Dolinie”, stwierdziłem, że ma ono pewne cechy charakterystyczne. Główna ulica była czysta i od niedawna pokryta nawierzchnią. Jadąc wzdłuż niej mijałem sporo nowych fasad i domów, znajdujących się w różnych fazach budowy. Przechodnie wyglądali dostatnio i chodzili szybkim, charakterystycznym dla ludzi czynu krokiem.

Zatrzymałem się w centrum, przy narożnej stacji benzynowej, by kupić paliwo i zdobyć potrzebne mi informacje. Kiedy opalony sprzedawca napełnił mój bak, spytałem go o drogę do domu Homera Wycherly. Wskazał mi palcem leżące na końcu głównej ulicy przedmieście i zbiorniki ropy, lśniące w słońcu jak stosy srebrnych monet.

– Przejedzie pan przez miasto i znajdzie się pan tuż pod nim. To wielki kamienny dom, ustawiony na stoku wzgórza. Podobno pan Wycherly wrócił dopiero wczoraj wieczorem.

– Skąd wrócił?

– Brał udział w jednym z tych luksusowych rejsów do Australii i na morza południowe. Nie było go tu przeszło dwa miesiące. Ja osobiście mam dosyć mórz południowych od czasu służby w piechocie morskiej. Jest pan jego przyjacielem?

– Nigdy nie widziałem go na oczy.

– Znam go dobrze; przedtem znałem jego ojca. – Obrzucił mnie od stóp do głów szybkim, badawczym spojrzeniem, a potem zerknął na mój samochód – pojazd nie pierwszej młodości, podobnie jak jego właściciel. – Jeśli pan coś sprzedaje, radzę nie tracić czasu. Pan Wycherly jest człowiekiem, któremu niełatwo coś sprzedać.

– Być może kupię coś od niego.

– Już pan to zrobił – stwierdził, uśmiechając się szeroko, mężczyzna. – Ta stacja sprzedaje benzynę firmy Wycherly Gas. Cztery dolary czterdzieści.

Zapłaciłem mu, minąłem miasto, a potem srebrne zbiorniki i zakład destylacji, skąd dochodził lekki zapach nieświeżych jaj. Dom stał wysoko nad drogą, na końcu krętego, prywatnego podjazdu. Jego kamienna fasada przypominała elewację zamku, zbudowanego po to, by właściciele mogli dominować nad okolicą. Ze starej werandy widać było miasteczko i niemal całą dolinę.

Drzwi otworzył potężnie zbudowany mężczyzna. Miał falujące, kasztanowe włosy i wydatny brzuch. Włosy wydały mi się zbyt jednolicie kasztanowe jak na człowieka w jego wieku i doszedłem do wniosku, że zapewne je farbuje. Miał wydatny nos, cofnięty podbródek i słabo zarysowane usta. Opięte na nim ubranie uszyte było z importowanego tweedu. Na jego twarzy malował się wyraz niezadowolenia.

– Jestem Homer Wycherly. Pan Archer, jak się domyślam?

Potwierdziłem jego domysły. Nie zmienił wyrazu twarzy, ale wokół oczu i ust pojawiły mu się zmarszczki. Był to uśmiech człowieka, który chciał być lubiany, ale nie zawsze mu się to udawało.

– Musiał pan jechać bardzo szybko z Los Angeles. Nie spodziewałem się pana tak wcześnie.

– Wyruszyłem przed świtem. Powiedział pan przez telefon, że sprawa jest pilna.

– Bardzo pilna. Ale proszę wejść. – Poprowadził mnie do salonu przez ciemnawy hall, ozdobiony głowami jeleni, nie przestając mówić przepraszającym tonem. – Niestety nie jestem w stanie podjąć pana zbyt gościnnie. Dopiero niedawno otworzyłem na nowo tę rezydencję i nie ma tu nikogo ze służby. Prawdę mówiąc, wcale nie zamierzałem tu przyjeżdżać. Zrobiłem to tylko na wypadek, gdyby Phoebe wróciła do domu. – Pociągnął nosem. – Ale ona nie wróciła.

Duszny i dawno nie wietrzony salon skojarzył mi się z epoką wiktoriańską. Niektóre meble przykryto pokrowcami, a grube kotary tłumiły światło poranka. Wycherly zapalił górną lampę, z dezaprobatą ocenił efekt tego zabiegu i podszedł do okna. Uderzyła mnie gwałtowność, z jaką pociągał za sznury od zasłon. Przypominał człowieka, który wiesza kota.

Przenikające do pokoju promienie słońca oświetliły mały obrazek, wiszący nad marmurowym kominkiem. Pokryte plamami i smugami płótno należało do malowideł, które wydają mi się zawsze albo bardzo awangardowe, albo bardzo staroświeckie, ale nigdy nie potrafię się zdecydować. Wycherly spojrzał na obraz tak, jakby to był test Rorschacha, który wykazał niedoskonałość jego osobowości.

– To dzieło mojej żony – oznajmił i dodał, mówiąc jakby do siebie: – Zamierzam je zdjąć.

– Czy to pańska żona jest tą zaginioną osobą?

– Na Boga, nie! To Phoebe. Moja jedyna córka. Proszę usiąść, panie Archer, a ja przedstawię panu sytuację, na tyle na ile potrafię. – Osunął się na fotel i wskazał mi sąsiedni. – Wczoraj, po powrocie z rejsu, dowiedziałem się, że Phoebe porzuciła szkołę już dość dawno temu, w listopadzie. Wygląda na to, że nikt jej od tej pory nie widział. Jestem tym ogromnie zaniepokojony.

– Jaką szkołę?

– Boulder Beach College. Musi pan pomóc mi ją odnaleźć, panie Archer. Dziewczyna jest w trudnym wieku, wychowywana w sposób nadopiekuńczy...

– Ile ma lat?

– Dwadzieścia jeden, ale jest całkowicie niewinna.

– Czy zdarzyło się coś takiego kiedykolwiek przedtem... czy znikała, nie zawiadomiwszy pana, dokąd się wybiera?

– Nigdy. Phoebe to nadzwyczaj rozsądna dziewczyna. Miała oczywiście swoje problemy, ale zupełnie nie związane ze mną. Zawsze mi się ze wszystkiego zwierzała. Nasze stosunki układały się bardzo dobrze.

– Z kim miała problemy?

– Ze swoją matką. – Zerknął na wiszący nad kominkiem obraz. Na jego twarzy pojawił się wyraz znużenia. – Ale nie ma sensu w to wnikać.

– Jeśli to możliwe, chciałbym porozmawiać z matką Phoebe.

– To niemożliwe – stwierdził obcesowo. – Nie wiem, gdzie przebywa Catherine i powiem panu szczerze, że wcale mnie to nie interesuje. Ubiegłej wiosny postanowiliśmy się rozstać. Oszczędzę panu niemiłych szczegółów. Nasz rozwód nie miał nic wspólnego ze zniknięciem Phoebe.

– Czy nie ma szans na to, że przebywa ze swoją matką?

– Nie. Po przedstawieniu, jakie urządziła Catherine... – Zacisnął usta, nie kończąc zdania. Czekałem, ale bezskutecznie.

– Kiedy dokładnie zniknęła pańska córka? Jest ósmy stycznia. Powiedział pan, że opuściła szkołę w listopadzie. Ale kiedy?

– Na początku listopada. Nie udało mi się tego precyzyjnie ustalić. To pańskie zadanie. Wczoraj wieczorem rozmawiałem przez telefon z jej współlokatorką... byłą współlokatorką. Ale ona ma pstro w głowie.

– Dwa miesiące to sporo czasu – stwierdziłem. – Czy to pierwsza pańska próba odnalezienia córki?

– To nie moja wina. Nie jestem za to odpowiedzialny.

Wstał, wyraźnie wzburzony, i zaczął nerwowo chodzić po pokoju, jak dzikie zwierzę uwięzione w klatce.

– Musi pan zrozumieć, że przebywałem za granicą. Do wczoraj nie wiedziałem nawet o jej zniknięciu. Pływałem po Pacyfiku, nie mając pojęcia, co się tu dzieje.

– Kiedy pan ją ostatnio widział?

– W dniu, w którym wypłynąłem. Przyjechała do San Francisco, by powiedzieć mi _bon voyage._ Jeśli jej współlokatorka mówi prawdę, nie wróciła już do Boulder Beach. – Zatrzymał się nagle i spojrzał na mnie ze smutkiem. – Podejrzewam, że coś jej się stało. I obwiniam za to siebie. To w gruncie rzeczy moja wina. Wyruszając w ten rejs, myślałem wyłącznie o sobie. Próbowałem zostawić za sobą wszystkie nękające mnie kłopoty rodzinne. Zostawiłem Phoebe wtedy, kiedy byłem jej najbardziej potrzebny.

Odniosłem wrażenie, że wymawia jej imię w sposób aż nazbyt czułostkowy. Spróbowałem go nieco ostudzić.

– Pańska reakcja wydaje mi się trochę melodramatyczna. Kiedy dziewczęta znikają, mają zazwyczaj jakiś własny powód. Co roku tysiące młodych kobiet opuszcza swoje rodziny, swoje szkoły, swoje zajęcia...

– Nie informując nikogo o swoich planach?

– Właśnie tak. Zresztą nie było pana przecież w kraju. Skąd pan wie, czy nie próbowała się z panem skontaktować?

– W nagłej potrzebie zawsze można było mnie odszukać.

– Ale może pańska córka nie uważała, że jest to nagła potrzeba.

– Miejmy nadzieję. – Usiadł ciężko, jakby wyczerpany wybuchem uczuć. – Ale co ją mogło skłonić do zniknięcia? Dziewczynę z jej możliwościami?

– Możliwości są tam, gdzie można je znaleźć. – Rozejrzałem się po mrocznym pokoju i wyjrzałem przez okno, za którym rozpościerał się widok na miasteczko i pustą dolinę. – Czy Phoebe czuła się w domu szczęśliwa?

– W ostatnich latach spędzała tu bardzo niewiele czasu – odparł defensywnym tonem. – Latem jeździliśmy zawsze do Tahoe, a przez resztę roku przebywała oczywiście w szkole.

– Jak się uczyła?

– O ile wiem, nieźle. W zeszłym roku miała trochę kłopotów, ale ten problem został rozwiązany.

– Proszę mi o tym opowiedzieć.

– Musiała opuścić Stanford. Nie wyrzucono jej, ale oznajmiono nam, że powinna się czuć lepiej tam, gdzie nie ma takiej rywalizacji. Dlatego przenieśliśmy ją do Boulder Beach. Nie byłem z tego bardzo zadowolony, bo sam jestem absolwentem Stanford.

– Co myślała o tym pańska córka?

– Wydawało się, że jest zadowolona ze zmiany. O ile wiem, znalazła tam sobie jakiegoś chłopaka.

– Jak on się nazywa?

– Mówiła o nim chyba „Bobby”. Psychologia kobiety nie jest moją najmocniejszą stroną, ale odniosłem wrażenie, że zakochała się w tym młodym człowieku.

– To jej kolega ze studiów?

– Tak. Nic mi o nim nie wiadomo, lecz nie sprzeciwiałem się ich związkowi. Nigdy przedtem nie interesowała się chłopcami.

– Czy ona jest atrakcyjna? – spytałem, mając na myśli, że kiedy dziewczyny zakochują się po raz pierwszy w wieku dwudziestu jeden lat, muszą przeżywać to niezwykle silnie.

– Moim zdaniem tak. Ale ja oczywiście jestem kochającym ojcem.

Wyjął portfel ze skóry aligatora i otworzył go. Phoebe spojrzała na mnie zza przezroczystej folii. Była atrakcyjna, ale nie w potocznym znaczeniu tego słowa. Jasne włosy okalały fantazyjnie jej głowę. Miała wielkie jak żarówki niebieskie oczy. Jej szerokie, proste usta kryły w sobie zmysłowość. Wyglądała jak jedna z tych wrażliwych dziewcząt, które wyrastają albo na prawdziwe piękności, albo na zacięte stare panny. O ile w ogóle wyrastają.

– Czy mogę zatrzymać tę fotografię?

– Nie – odparł kategorycznie ojciec dziewczyny. – To najlepsze jej zdjęcie, jakie posiadam. Ale jeśli pan chce, dam panu kilka innych.

– Niewątpliwie będą mi potrzebne.

– Poszukam ich, a pan w tym czasie zastanowi się nad tym wszystkim.

Wyszedł z pokoju. Słyszałem jak wbiega po schodach, przeskakując po dwa stopnie na górę, a potem hałasuje na pierwszym piętrze. Coś spadło z takim hukiem, że sufit zadrżał.

Wycherly wzbudzał we mnie niepokój. Był dżentelmenem starej daty – o ile w dzisiejszych czasach można użyć takiego określenia – ale tkwiła w nim uzewnętrzniająca się co jakiś czas agresja. Zbiegł z hałasem po schodach i otworzył drzwi tak gwałtownie, że uderzyły o ścianę. Twarz miał całą w szkarłatnych plamach.

– Niech diabli porwą tę kobietę; zabrała wszystkie fotografie. Nie zostawiła mi ani jednego zdjęcia Phoebe.

– Kto?

– Moja żona. Moja była żona.

– W takim razie musi bardzo kochać tę dziewczynę.

– Niech pan się nie da na to nabrać. Catherine nigdy nie była troskliwą matką. Zabrała te fotografie, bo wiedziała, że jestem do nich przywiązany.

– Kiedy je zabrała?

– Chyba przed wyjazdem do Reno. To było w kwietniu. Od tej pory widziałem ją tylko raz. Nie chciała mieć nic wspólnego z Meadow Farms...

– Czy nadal przebywa w Reno?

– Nie. Pojechała tam tylko po to, by uzyskać upragniony rozwód. O ile wiem, mieszka w rejonie Zatoki, ale nie mam pojęcia, gdzie.

– Musi pan chyba coś wiedzieć. Czy pan ją utrzymuje?

– Te sprawy załatwiają moi prawnicy.

– Okay, proszę mi podać nazwisko prawnika, który zna jej adres.

– Nie zrobię tego. – Wypuścił hałaśliwie powietrze jak wściekły byk, a przynajmniej spory, tłusty byczek. – Nie chcę, by podejmował pan jakiekolwiek próby skontaktowania się z moją byłą żoną. Namąciłaby panu tylko w głowie i przedstawiła zupełnie fałszywy obraz Phoebe. I mój, skoro już o tym mowa. Catherine ma jadowity język. – Przełknął z trudem kolejną porcję słów. Sądząc z wyrazu twarzy nie były one smakowite. – Wygadywała okropne rzeczy.

– Kiedy to było?

– Zjawiła się na statku w dniu, kiedy odpływałem... wdarła się do mojej kajuty i zaatakowała mnie. Musiałem kazać ją wyrzucić.

– Zaatakowała pana?

– Zaatakowała mnie obelgami. Zupełnie niezasłużenie. Wyrzucała mi, że zostawiam ją bez centa. W istocie potraktowałem ją nad wyraz szczodrze; otrzymała sto tysięcy dolarów odszkodowania i spore alimenty.

– Mówił pan, że rozwód nastąpił w kwietniu?

– Uprawomocnił się w końcu maja.

– Czy Phoebe widywała się z matką od czasu rozwodu?

– Bynajmniej. Phoebe uważała, że Catherine wyrządziła nam obojgu wiele złego.

– A więc rozwód był pomysłem Catherine?

– Całkowicie. Nienawidziła mnie. Nienawidziła Meadow Farms. Nie obchodziła jej nawet własna córka. Wiem z całą pewnością, że odkąd Catherine opuściła ten dom, nigdy się nie spotkały. Z wyjątkiem tego nieprzyjemnego epizodu w mojej kajucie.

– Więc Phoebe również znajdowała się na statku w tym samym czasie co jej matka?

– Niestety tak.

– Dlaczego „niestety”?

– Phoebe była zaszokowana i przerażona tym, co mówiła Catherine. Usiłowała ją uspokoić. Moim zdaniem okazywała jej wiele wyrozumiałości, choć Catherine wcale na to nie zasługiwała – dodał autorytatywnie.

– Czy razem opuściły statek?

– Ależ skąd. Nie widziałem jak z niego schodziły; szczerze mówiąc, byłem tak wzburzony zachowaniem Catherine, że nie wyszedłem już z kajuty. Ale to raczej niemożliwe, żeby Phoebe zeszła na ląd razem z matką. To nie do pomyślenia.

– Czy Phoebe miała swoje własne pieniądze? Czy mogła kupić bilet na samolot lub pociąg?

– Owszem, mogła. Wręczyłem jej tego dnia znaczną sumę pieniędzy. Jej wydatki związane z pobytem w nowej szkole okazały się większe niż przypuszczała. Musiała kupić samochód, a to uczyniło pokaźną wyrwę w jej budżecie. Dałem jej dodatkowo tysiąc dolarów, by mogła jakoś przetrwać.

– Gotówką czy czekiem?

– Gotówką. Miałem przy sobie sporo pieniędzy.

– Dokąd zamierzała się udać po zejściu ze statku?

– Miała wrócić do hotelu. Zajmowałem apartament w St. Francis. Zapłaciłem z góry za kolejną dobę, żeby mogła z niego skorzystać.

– Przyjechała własnym samochodem?

– Nie. Jej wóz stał w garażu na Union Square. Chciała odwieźć mnie do portu, ale bałem się, że utkniemy w korku. Uparłem się, żeby wziąć taksówkę.

– Czy miała nią wrócić do hotelu?

– Chyba tak. Kazała kierowcy czekać. Nie wiem, czy jej posłuchał.

– Może pan go opisać?

– Był drobnym, ciemnym mężczyzną. Miał ciemną cerę. To wszystko, co pamiętam..

– Murzynem?

– Nie. Raczej Lewantyńczykiem.

– Jakiej marki była taksówka?

Wycherly niecierpliwie pokręcił się na fotelu.

– Niestety, nie pamiętam. Nie jestem zbyt spostrzegawczy.

– Czy może pan opisać samochód Phoebe i podać mi numer rejestracyjny?

– Nigdy go nie widziałem. To chyba jakiś mały, importowany samochód. Kupiła go z drugiej ręki w Boulder Beach.

– Dowiem się tego na miejscu. Jak była ubrana?

Spojrzał ponad moją głową na gipsowy gzyms, biegnący pod sufitem.

– Miała na sobie brązową spódnicę i brązowy sweter. Beżowy, sportowy płaszcz. Brązowe buty na wysokich obcasach. W ręku brązową skórzaną torebkę. Nie nosiła kapelusza. Phoebe zawsze ubiera się skromnie.

Wyjąłem pióro i oprawiony w skórę notes. Otworzyłem go na pierwszej stronie, napisałem na górze „Phoebe Wycherly”, a pod spodem „matka – Catherine” i „chłopak – Bobby”, opatrując tę ostatnią adnotację znakiem zapytania. Potem spisałem części jej garderoby.

– Co pan pisze? – Wycherly wychylił się w moją stronę, wyraźnie zaniepokojony. – Po co zanotował pan imię Catherine?

– Wprawiam się w kaligrafii – odparłem bez zastanowienia. Wycherly zaczynał działać mi na nerwy.

– Co pan przez to rozumie?

– Nic konkretnego.

– Jak pan śmie odzywać się do mnie w ten sposób?

– Przepraszam, ale jest pan zbyt dociekliwy, panie Wycherly. Nie mogę podjąć się sprawy, jeśli mój pracodawca we wszystkim mnie ogranicza. Muszę mieć swobodę działania i podążać tam, dokąd zaprowadzą mnie fakty.

– Ale przecież pracuje pan dla mnie.

– Jeszcze nie przyjąłem od pana pieniędzy.

– Proszę. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, robiąc taki grymas, jakby poczuł atak anginy. Potem uderzył o dłoń portfelem ze skóry aligatora. – Ile?

– To zależy od wymaganej intensywności działań. Zazwyczaj pracuję sam, ale mogę potrzebować pomocy innych ludzi i innych agencji, funkcjonujących na terenie całego kraju.

– Nie. Na razie poczekajmy i przekonajmy się, czy okaże się to niezbędne.

– To pańskie pieniądze. I pańska córka. Rozważał pan możliwość zwrócenia się do policji?

– Rozmawiałem o tym wczoraj wieczorem z miejscowym szeryfem. Hooper jest moim przyjacielem, pracował niegdyś u mego ojca. Uważa, że składając meldunek o zaginięciu, nic nie osiągniemy. Podobno musi zaistnieć przestępstwo, żeby ci ludzie zaczęli coś robić. – Nie zmieniając swego bezbarwnego tonu, dodał: – Szeryf Hooper polecił mi pana.

– To miło z jego strony.

– Twierdzi, że ma pan opinię człowieka dyskretnego. Mam nadzieję, że jest ona uzasadniona. Nie chcę wokół tej sprawy żadnego rozgłosu, a miałem już złe doświadczenia z tak zwanymi prywatnymi detektywami.

– Jakie?

– Nie będziemy w to wnikać. Nie ma to nic wspólnego z tą sprawą. – Przyciskał portfel do brzucha jak gorący okład. – Ile pan chce na początek?

– Pięćset – odparłem, choć zwykle żądam połowy tej sumy.

Bez dyskusji wręczył mi dziesięć pięćdziesięciodolarowych banknotów.

– Proszę nie zakładać, że pan mnie kupił. Nadal uważam, że mam swobodę ruchów i mogę kierować się tam, dokąd zaprowadzą mnie fakty.

Wycherly zdobył się na sztuczny uśmiech.

– Oczywiście w granicach wyznaczonych przez dyskrecję. Nie chcę, żeby Catherine zaczęła rozgłaszać oszczerstwa, dotyczące... mnie i Phoebe.

– Jakiego rodzaju oszczerstwa ma zwyczaj rozgłaszać?

– Proszę pana... – Podniósł rękę. – Catherine zajęła nam już dość czasu. Bądź co bądź interesuje nas Phoebe.

– No dobrze. Mówi pan, że przyjechała na statek, by się z panem pożegnać i że nie wie pan, co robiła później. Kiedy to miało miejsce?

– „Prezydent Jackson” wypłynął drugiego listopada. Wróciliśmy do San Francisco wczoraj. Próbowałem dodzwonić się do Phoebe zaraz po przycumowaniu. Byłem zaniepokojony brakiem listów od niej, choć nie aż tak zaniepokojony, jak powinienem być. Nigdy nie pisywała zbyt chętnie. Może pan sobie wyobrazić szok, jakiego doznałem, kiedy jej współlokatorka oznajmiła mi przez telefon, że nie ma jej od dwóch miesięcy.

– Czy ta współlokatorka nie była zaniepokojona?

– Chyba była. Ale przekonała samą siebie lub została przekonana, że Phoebe przebywa ze mną. Uznała, że moja córka w ostatniej chwili postanowiła wybrać się w ten rejs.

– Czy rozmawiał pan z Phoebe o takiej możliwości?

– Owszem, rozmawiałem. Chciałem, żeby popłynęła ze mną. Ale ona zaczynała ostatni rok studiów, w nowym college’u, więc zamierzała przyłożyć się do nauki. Phoebe jest bardzo odpowiedzialną dziewczyną.

– A poza tym miała tam chłopca.

– Tak. Jestem pewien, że nie pozostało to bez wpływu na jej decyzję.

– Co o nim mówiła?

– Niewiele. O ile wiem, znała go zaledwie od dwóch miesięcy. Przeniosła się do Boulder Beach we wrześniu.

– Może dowiem się czegoś o nim od tej współlokatorki. Zechciałby pan podać mi jej nazwisko?

– Dolly Lang. Rozmawiałem przez telefon z nią i z właścicielką mieszkania. Jedna i druga to typowe, oderwane od rzeczywistości, niemądre kobiety.

– Jak się nazywa ta właścicielka mieszkania?

– Phoebe nie rozmawiała ze mną o niej. Z pewnością ją pan odszuka. Mieszka w Boulder Beach na Oceano Avenue, pod numerem 221. Chyba niedaleko uniwersytetu. Kiedy pan tam już dotrze, powinien pan porozmawiać z ludźmi, którzy znają Phoebe – jej profesorami i asystentami. Zakładam, że wybierze się pan do Boulder Beach jeszcze dziś; można tam łatwo dojechać przez góry...

Mówił dalej, wpadając w gorączkowy słowotok. Czekałem, aż się wygada. Należał do gatunku władczych mężczyzn, którym łatwiej jest mówić innym, co mają robić, niż zrobić coś dla samych siebie.

– To raczej pan powinien skontaktować się z pracownikami uczelni – stwierdziłem, kiedy skończył. – Będą chętniej rozmawiać z panem niż ze mną.

– Ale ja nie zamierzałem jechać tam dzisiaj.

– Dlaczego?

– Nie prowadzę samochodu. Nie cierpię tego. Po prostu nie mam do siebie zaufania i boję się, że mógłbym spowodować wypadek.

– A ja nie mam zaufania do nikogo innego.

W ciszy, jaka między nami zapadła, unosiła się niewyraźnie atmosfera poufałego porozumienia. Zdałem sobie niejasno sprawę, że właśnie wymieniliśmy swoje poglądy na życie.

– Proszę jechać ze mną, jeśli ma pan ochotę – dodałem w końcu.ROZDZIAŁ 2

Boulder beach College mieścił się na obrzeżu kurortu, od którego wziął swoją nazwę, w pasie zieleni, oddzielającym tereny budowlane od morza. Należał do grupy uczelni, które wyrastały jak grzyby po deszczu w całej Kalifornii, by pomieścić przedstawicieli wojennego wyżu demograficznego. Kubistyczne budynki ze szkła i kamienia były tak nowe, że nie zaczęły jeszcze wrastać w krajobraz. Palmy i inne rośliny, które wydawały się sztuczne, trzepotały jak wachlarze dam w powiewach nadmorskiej bryzy.

Nawet młodzi ludzie, siedzący tu i tam na trawnikach, lub wędrujący ze swymi książkami od budynku do budynku, nie wydawali mi się autentyczni. Wyglądali jak statyści na planie musicalu z życia prowincjonalnych studentów.

Bardzo młody człowiek, przypominający Robinsona Crusoe, wskazał nam drogę do budynku administracji. Homer Wycherly został na dworze; kiedy wchodziłem do środka stał na stopniach, rozglądał się wokoło i sprawiał wrażenie człowieka całkowicie zagubionego.

Gotów byłbym się założyć, że wyglądałby jak człowiek zagubiony w każdym niemal otoczeniu. Podczas jazdy opowiedział mi trochę o sobie i swojej rodzinie. On i jego siostra Helen reprezentowali już trzecie pokolenie starej, tubylczej rodziny, która założyła miasteczko Meadow Farms; zostało ono zbudowane na terenach należących niegdyś do ich dziadka. Potomkowie tego człowieka nie odziedziczyli po nim pionierskiej energii, choć Wycherly nie powiedział mi tego wprost. Jego dziadek wydarł pustyni kawał ziemi i założył na niej farmę; jego ojciec znalazł ropę i stworzył firmę wydobywczą; Homer był nominalnie szefem korporacji, ale o większości jej poczynań decydowało biuro w San Francisco, którym kierował mąż Helen, Carl Trevor. Kiedy zatrzymałem samochód przed domem, w którym wynajmowała pokój Phoebe, zanotowałem na wszelki wypadek nazwisko i adres Trevora. Mieszkał na Półwyspie, w Woodside.

Oceano Avenue stanowiła marzenie inwestora budowlanego lub koszmar senny urbanisty. Domy mieszkalne, przypominające zamknięte pudła, stały stłoczone po obu stronach stromej ulicy, a każde wolne miejsce wyglądało jak plac budowy. Widać już było, że inwestorzy, w pogoni za zyskiem, zamienią tę okolicę w slumsy.

Na domu opatrzonym numerem 221 wisiała dyskretna tablica z napisem „Oceano Palms”. Był to dwupiętrowy budynek, ozdobiony stiukami i opasany rzędami balkonów, na które wychodziło się z poszczególnych pokoi. Zapukałem do mieszkania numer jeden.

Drzwi uchyliły się lekko. Jakaś siwowłosa kobieta wyjrzała zza nich tak ostrożnie, jakby spodziewała się inkasentów.

– Czy pani jest właścicielką domu?

– Jestem administratorką tych mieszkań – odparła tonem lekkiej nagany. – W tym semestrze nie mamy już wolnych miejsc.

– Nie szukam pokoju. Przysłał mnie pan Wycherly.

– Ojciec tej młodej dziewczyny? – spytała po krótkiej pauzie.

– Tak. Mieliśmy nadzieję, że opowie mi pani o niej coś więcej. Mogę wejść?

Obrzuciła mnie od stóp do głów spojrzeniem osoby, która widziała już wielu ludzi i zawiodła się na większości z nich.

– Bardzo rzadko miewam kłopoty z moimi dziewczętami. Właściwie nigdy ich nie miałam. Jest pan policjantem?

– Prywatnym detektywem. Nazywam się Archer. Jestem pewien, że chętnie powie mi pani wszystko, co pani wie o Phoebe Wycherly.

– Prawie jej nie znałam. _Moje_ sumienie jest czyste. – Nadal blokowała drzwi. – Moim zdaniem powinien pan porozmawiać z władzami uczelni. Kiedy dziewczyna porzuca tak nagle szkołę, jest to ich kłopot, a nie mój. Odeszła Bóg raczy wiedzieć dokąd, nie wiadomo z kim. Mieszkała tu tylko niecałe dwa miesiące.

– Czy była dobrą lokatorką?

– Nie gorszą od innych. Nie jestem pewna, czy powinnam z panem w ogóle rozmawiać. Dlaczego nie spyta pan o to pracowników uczelni?

– Robi to właśnie pan Wycherly. Byłoby dobrze, gdyby mógł im powiedzieć, że pani pomagała w naszym śledztwie.

Zastanawiała się przez chwilę, zagryzając górną wargę. Kępki czarnych włosów, wyrastające z jej podbródków, drgały jak nie używane od dawna anteny.

– Proszę, niech pan wejdzie – odezwała się w końcu.

W jej saloniku unosił się niewyraźny zapach kadzidła i wdowieństwa. Z czarnej ramy, stojącej na zamkniętym pianinie, uśmiechał się jakiś zażywny mężczyzna z sumiastymi wąsami. Na ścianach widniały różne sentencje. Jedna z nich głosiła: „Dym wznosi się równie łatwo z komina wiejskiej chaty, jak z komina wspaniałego pałacu”. Przez sufit sączył się cichy pomruk radia.

– Nazywam się Doncaster – oznajmiła gospodyni. – Proszę usiąść, jeśli znajdzie pan wolne krzesło.

Wszystkie krzesła były wolne; w małym, dusznym pokoju wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Oprócz mnie. Wybrałem drewniany, bujany fotel, który trzeszczał przy każdym moim ruchu, siedziałem więc sztywno i nieruchomo. Pani Doncaster usiadła na krześle, oddalonym o jakieś dwa i pół metra ode mnie.

– Ten sposób utraty lokatorki jest dla mnie bardzo kłopotliwy. Nigdy nie mam kłopotów ze swymi dziewczętami. Jeśli mają jakieś problemy – nie mówię o poważnych problemach, to się u nas nie zdarza – przychodzą do mnie z prośbą o pomoc. Udzielam im rad, a w każdym razie próbuję jakoś wybrnąć z sytuacji. Mój mąż, pan Doncaster, był duchownym Kościoła Chrystusowego.

Wskazała ruchem głowy stojący na pianinie portret. Ruch ten jakby otworzył tamę, hamującą jej uczucia.

– Biedna Phoebe – powiedziała. – Ciekawa jestem, co jej się stało?

– A jak pani myśli?

– Moim zdaniem nie czuła się tutaj dobrze. Była przyzwyczajona do zupełnie innego stylu życia. Więc po prostu zabrała się i odeszła gdzieś, gdzie bardziej jej się podobało. Miała pieniądze i możliwości wyboru. Jej rodzice dawali jej zbyt wiele swobody, jeśli już chce pan znać mój pogląd na tę sprawę. Nie wiem, co sobie myślał pan Wycherly, udając się w podróż dookoła świata, i zostawiając młodą córkę, zdaną na własne siły. To nie jest _naturalne._

– Czy Phoebe zabrała swoje rzeczy, wyjeżdżając z Boulder Beach?

– Nie, ale miała mnóstwo ubrań i zawsze mogła kupić nowe. Zabrała swój samochód.

– Może mi pani podać jego markę i model?

– Mały zielony samochód, importowany z Niemiec. Volkswagen. Kupiła go w naszym miasteczku, więc można to ustalić. Większość moich dziewcząt nie ma własnych samochodów i lepiej na tym wychodzi.

– Widzę, że nie była pani zachwycona postępowaniem Phoebe Wycherly.

– Tego nie powiedziałam. – Spojrzała na mnie tak krytycznie, jakbym oskarżył ją o to, że źle życzy jednej ze swych lokatorek. – Szczerze mówiąc, nie miałam okazji dobrze jej poznać. Rzadko bywała w domu. Ciągle jeździła tym swoim małym, zielonym samochodem. Wolała zajmować się czymś innym niż rozmawiać ze mną.

– Jak jej szło na studiach?

– Nie wiem. Powiedzą to panu w college’u. Nigdy nie widziałam, żeby otworzyła jakąś książkę, ale może była tak inteligentna, że nie musiała tego robić.

– Więc była... jest inteligentna?

– Tak uważały jej koleżanki. Może pan o tym porozmawiać z jej współlokatorką, Dolly Lang. O tym i o innych sprawach. Dolly jest dobrą dziewczyną. Zapewniam, że powie panu prawdę... a raczej to, co ona uważa za prawdę.

– Czy jest teraz w domu?

– Chyba tak. Chce pan, bym ją wezwała? – spytała, podnosząc się z miejsca.

– Dziękuję, może za chwilę. Co mówi o niej Dolly?

– Wolę, żeby powiedziała to panu sama – odparła po chwili wahania pani Doncaster. – Nie jesteśmy w tej sprawie całkowicie zgodne.

– Na czym polega różnica zdań?

– Dolly uważa, że ona zamierzała wrócić. Ja nie sądzę, żeby tak było. Jeśli zamierzała wrócić, to dlaczego nie wróciła? Bo nie chciała – oto moje zdanie. Ten dom nie był wystarczająco dobry dla panny Wycherly. Stale narzekała na brak wygód i protestowała przeciwko całkiem rozsądnym przepisom. Chciała mieć więcej luksusu i swobody.

– Powiedziała to wyraźnie?

– Być może nie ujęła tego w ten sposób. Ale znam ten typ dziewcząt. Gdy tylko się wprowadziła, zdarła moje zupełnie dobre zasłony i powiesiła własne. Nie pytając nawet o pozwolenie.

– Z tego raczej wynikałoby, że chciała tu zostać... że zamierzała wrócić.

– Wcale tak nie uważam. Dla mnie wynika z tego jedynie, że była bezmyślną, rozpieszczoną smarkulą, nie liczącą się z nikim poza sobą!

Ostre zdanie zawisło przez chwilę w powietrzu. Na twarzy pani Doncaster odbiło się coś w rodzaju niepokoju, łagodząc zarys jej ust i zmieniając wyraz oczu. Spojrzała na portret męża i w jej oczach pojawiło się zażenowanie, a nawet lęk. Kiedy się odezwała, mówiła nie do mnie, lecz do wąsatego mężczyzny.

– Przepraszam. Jestem tak zdenerwowana, że nie potrafię z nikim po ludzku rozmawiać. – Wstała i ruszyła w stronę drzwi. – Poproszę Dolly, żeby zeszła na dół.

– Mogę wejść na górę. I tak chcę obejrzeć to mieszkanie. Jaki jest jego numer?

– Siedem, na drugim piętrze.

– Czy wie pani jeszcze coś ważnego, co dotyczy Phoebe, czego mi pani nie powiedziała? – spytałem. – Na przykład coś o jej kontaktach z mężczyznami?

– Prawie nie znałam tej dziewczyny. Nie zwierzała mi się.

Jej zaciśnięte usta dowodziły, że nie jest osobą łatwo nawiązującą kontakty.

Wszedłem po zewnętrznych schodach na drugie piętro. Spod siódemki dobiegał stukot maszyny do pisania. Zapukałem.

– Proszę wejść – usłyszałem znużony dziewczęcy głos.

Siedziała przy biurku pod oknem, w świetle lampy. Grube kotary były zasunięte. Drobna, szczupła dziewczyna w obszernym swetrze i niebieskich spodniach. Oczy miała przymglone, co zapewne świadczyło o wytężonej pracy umysłowej. Nogi okręciła wokół nóg krzesła. Nie zadała sobie trudu, by postawić je na podłodze.

– Panna Lang? Chciałbym z panią porozmawiać. Czy jest pani bardzo zajęta?

– Jestem okropnie zajęta. – Chwyciła się oburącz za ciemne, krótkie włosy, demonstrując skrajną rozpacz i posłała mi wymuszony uśmiech. – Dziś o trzeciej po południu muszę oddać tę oto pracę z socjologii, od której zależy moja nota w tym semestrze, ale nie potrafię skupić swego cytuję: umysłu, koniec cytatu. Czy wie pan coś o przyczynach przestępczości wśród młodzieży?

– Wystarczająco dużo, by napisać książkę.

– Naprawdę? – ucieszyła się. – Jest pan socjologiem?

– Czymś w rodzaju socjologa dla ubogich. Prywatnym detektywem.

– Rewelacja! Może wobec tego pomoże mi pan odpowiedzieć: czy za wysoki poziom tej przestępczości należy winić rodziców, czy dzieci? Nie potrafię się zdecydować. Mój cytuję: umysł, koniec cytatu, wyraźnie szwankuje.

– Wolałbym, żeby przestała pani tak mówić o swoim cytuję: umyśle, koniec cytatu.

– Nudzi to pana? Przepraszam. Zatem obwinia pan rodziców, czy dzieci?

– Nie obwiniam nikogo, jeśli już chce pani znać moje zdanie. Uważam, że powinniśmy zupełnie inaczej patrzeć na tę sprawę. Kiedy dzieci winią rodziców za to, co z nich wyrosło, lub rodzice winią swe dzieci za to, co zrobiły, stanowi to zaledwie część problemu i jeszcze bardziej utrudnia jego rozwiązanie. Ludzie powinni uważnie przyglądać się sobie samym. Obwinianie innych jest przeciwieństwem takiej postawy.

– To mi się podoba! – wykrzyknęła z entuzjazmem. – Gdybym tylko potrafiła właściwie to ująć. – Zagryzła lekko wargi. – „Oceniające postawy w łonie grup rodzinnych” – jak to brzmi?

– Fatalnie. Nienawidzę żargonu socjologicznego. Ale nie przyszedłem tu po to, by rozmawiać z panią o tym, panno Lang. Poprosił mnie o to pan Wycherly.

Jej usta ułożyły się w kształt samogłoski „O”. Potem wymówiła tę literę głośno. Twarz jej wyraźnie poszarzała. Dodało jej to z dziesięć lat.

– Nic dziwnego, że nie potrafię się skoncentrować – powiedziała. – Ta niemądra dziewczyna zniknęła. Nie myślę o niczym innym od dwóch miesięcy. Budzę się w środku nocy, oblana zimnym potem i zaczynam sobie wyobrażać, co mogło się jej przydarzyć.

– I co pani sobie wyobraża?

– Straszne rzeczy. Takie, które przychodzą człowiekowi do głowy w środku nocy. Jak w tej sztuce Eliota o Sweeneyu. – Skrzywiła się. – Czytałam ją do egzaminu z literatury angielskiej. „Każdy musi zamordować jakąś dziewczynę”.

Spojrzała na mnie tak, jakbym był Sweeneyem i zamierzał ją zamordować. Oderwała nogi od krzesła i przetoczyła się przez pokój jak mała, ruchliwa, biało-niebieska kula. Usiadła na kanapie i zastygła w bezruchu, opierając brodę na kolanach i patrząc na mnie uważnie. Jej oczy, od których odbijało się światło lampy, błyszczały jak dwie nowe dziesięciocentówki.

Odwróciłem opuszczone przez nią krzesło i usiadłem tyłem do lampy.

– Czy ma pani jakiś powód do podejrzeń, że została zamordowana?

– Nie – odparła drżącym głosem. – Po prostu się tego boję. Pani Doncaster, podobnie jak inni, przypuszcza, że Phoebe odeszła z własnej woli, na zawsze. Ja też początkowo tak sądziłam. Ale teraz myślę, że zamierzała wrócić. Jestem tego całkiem pewna.

– Co daje pani tę pewność?

– Mnóstwo rzeczy. Wzięła ze sobą tylko podręczną torbę z ciuchami na weekend.

– Planowała spędzić ten weekend w San Francisco?

– Chyba tak. Powiedziała mi, że zobaczymy się w poniedziałek. Miała o dziewiątej rano wykład i chciała na nim być. Tak przynajmniej mówiła.

– Czy ona się pani zwierzała, panno Lang?

Kiwnęła głową, choć w pozycji, w jakiej siedziała, utrudniały jej to kolana. Jej twarz znalazła się na chwilę poza zasięgiem światła lampy, a oczy zmieniły barwę z szarej na czarną, po czym znów stały się szare.

– Znałam Phoebe od niedawna – zaczęła. – Zobaczyłam ją po raz pierwszy dopiero we wrześniu, kiedy się tu sprowadziła. Ale szybko zaprzyjaźniłyśmy się. Ona była... była inteligentna i pomagała mi w niektórych przedmiotach. Studiowała już na czwartym roku – mimo woli przeszła na czas przeszły – a ja dopiero na drugim. Poza tym miałyśmy podobne doświadczenia z przeszłości.

– Jakie doświadczenia?

– Problemy z rodzicami. Nie będę wnikać w moje – to sprawa między nimi a mną – ale Phoebe miała upiorną rodzinę, naprawdę upiorną. Jej rodzice zupełnie się nie rozumieli i w końcu się rozwiedli; chyba ubiegłego lata. Phoebe bardzo przeżyła ten rozwód. Czuła, że nie ma domu, do którego mogłaby wracać – rozumie pan?

– Czyją stronę trzymała podczas rozwodu?

– Ojca. Podobno jej matka wyłudziła od niego mnóstwo pieniędzy. Ale obwiniała oboje o to, że zachowują się jak dzieci. – Ugryzła się w język. – I znów wracamy do obwiniania innych... może jednak ma pan rację, panie...? Chyba nie podał mi pan swego nazwiska.

– Archer. Często mówiła o matce?

– Nie, prawie o niej nie wspominała.

– A czy dostawała od niej jakieś wiadomości?

– Nic o tym nie wiem. Chyba nie.

– Wiedziała, gdzie obecnie mieszka jej matka?

– Nawet jeśli tak, to nigdy mi o tym nie mówiła.

– Więc nic nie wskazuje na to, że może przebywać u swojej matki?

– To wydaje się mało prawdopodobne. Naprawdę czuła do niej wielki żal. I miała po temu powody.

– Rozmawiała z panią kiedyś o tych powodach?

– Nie bezpośrednio. – Dolly znów wykrzywiła usta, jakby szukając właściwych słów. – Ale posługując się różnymi aluzjami. Pamiętam, jak pewnej nocy, kiedy gawędziłyśmy po ciemku, powiedziała mi o jakichś listach, które przychodziły do jej domu. Wariackich listach. Przychodziły w ostatnim roku przed rozwodem, kiedy Phoebe przyjechała ze Stanford na ferie wielkanocne. Sama otworzyła pierwszy z nich. Zawierał okropne oskarżenia pod adresem jej matki.

– Jakie oskarżenia?

– Że dopuszcza się zdrady małżeńskiej – z powagą odparła dziewczyna. – Z tego, co mówiła Phoebe wynikało, że ona wierzy w te zarzuty. Powiedziała jeszcze coś, czego nie zrozumiałam. Powiedziała, że te listy przychodzą z jej winy, i że to one przyczyniły się do rozpadu małżeństwa rodziców.

– Czy wynikało z tego, że sama je pisała?

– To niemożliwe. Nie wiem, co miała na myśli. Próbowałam ją nakłonić, żeby powiedziała coś więcej, ale wpadła w histerię. Wróciłam do tego tematu następnego ranka, lecz ona zachowywała się tak, jakby nie było tamtej rozmowy. – Na twarzy Dolly pojawił się wyraz zakłopotania. – Sama nie wiem, czy powinnam panu o tym wszystkim mówić.

– Jeśli pani tego nie zrobi, Dolly, powie mi o tym ktoś inny. Kiedy miała miejsce ta rozmowa?

– Na tydzień przed jej zniknięciem. Pamiętam, że tej samej nocy mówiła o podróży swego ojca.

– Co o niej sądziła?

– Była oburzona. Sama też chciała popłynąć w rejs, ale nie z nim.

– Nie rozumiem.

– To bardzo proste. Chciała popłynąć samotnie statkiem handlowym do Chin. Ale nie zrobiła tego.

– Skąd pani wie, że nie popłynęła?

– Bo miała zamiar wrócić i skończyć studia. Chciała koniecznie zdobyć dyplom, dostać posadę, usamodzielnić się i uniezależnić od czyichkolwiek pieniędzy.

– To znaczy od pieniędzy ojca?

– Tak. Poza tym żadna dziewczyna, która wyrusza w długą podróż, nie zostawia swych najlepszych części garderoby; wizytowych sukni, włoskich swetrów oraz stosów butów, torebek i płaszczy. Zostawiła nawet swoje jasne futro z bobrów warte majątek.

– Gdzie ono teraz jest?

– Tam, gdzie reszta jej rzeczy; w piwnicy. Nie chciałam ich tam znosić, ale pani Doncaster powiedziała, że tak właśnie należy zrobić. – Dolly poruszyła się niespokojnie, zmieniając pozycję nóg. – Wydawało mi się, że wyrzucanie jej rzeczy dowodzi braku serca. Ale co mogłam zrobić? Kiedy pozostawione przez nią pieniądze skończyły się, nie stać mnie było na płacenie czynszu za dwie osoby. Musiałam znaleźć inną współlokatorkę. A pani Doncaster udało się początkowo mnie przekonać, że Phoebe postanowiła przerwać naukę i wypłynęła razem z ojcem. W gruncie rzeczy aż do wczoraj uważałam, że tak właśnie było.

– Jak pani Doncaster wpadła na ten pomysł?

– Chyba po prostu przyszedł jej on do głowy – odparła po chwili wahania dziewczyna.

– Ktoś musiał go jej podsunąć.

– Przypuszczam, że to po prostu jej pobożne życzenia – oznajmiła po kolejnej chwili wahania Dolly. – Ona w gruncie rzeczy odczuła zadowolenie, że Phoebe... – Przerwała nagle. – Nie, nie chciałam, żeby zabrzmiało to w taki sposób.

– Nie chciała pani, żebym odniósł wrażenie, iż pani Doncaster wcale nie marzyła o powrocie Phoebe?

– To niezupełnie tak. Ona nie chciała, żeby Phoebe zdarzyło się coś złego, ale nie zmartwiła się, kiedy ona nie wróciła. Miała nadzieję, że Phoebe zniknęła na dobre. Stale mi powtarzała, że niebawem się do nas odezwie. Że napisze z Nowej Zelandii, z Hongkongu, czy Bóg wie skąd i poprosi o przysłanie swoich rzeczy, a wtedy wszystko się wyjaśni. Ale nic się nie wyjaśniło, prawda?

– Nie rozumiem motywów pani Doncaster. Czy ona jej nie lubi?

– Nienawidzi jej. Z powodów osobistych. Nie sugeruję, że pani Doncaster mogła mieć z tym coś wspólnego.

– Z tym?

– Z tym, co przydarzyło się Phoebe. Ona nadal żyje, prawda?

– Nie wiem. Ciągle jednak niejasne są motywy pani Doncaster.

– To bardzo proste. – Dla Dolly wszystko było bardzo proste albo bardzo skomplikowane. – Nie chciałam panu o nim wspominać, bo to miły chłopak, ale Bobby Doncaster zakochał się w Phoebe. Okropnie się zakochał. Siedział na podwórku i czekał na nią, jak pies z wywieszonym jęzorem. Pani Doncaster bynajmniej nie wydawała się tym zachwycona.

– Czy Phoebe odwzajemniała jego uczucia?

– Chyba tak. Phoebe wprawdzie nie afiszowała się z tym tak jak Bobby. Ale... – Urwała nagle i zamrugała oczami.

– Co pani chciała powiedzieć?

– Nic.

– Przecież słyszałem początek zdania.

– Ale ja nienawidzę plotek. I naprawdę nie jestem wścibska.

– A ja jestem. To poważna sprawa, Dolly. Sama pani o tym wie. Im więcej dowiem się od pani o Phoebe, tym większe będę miał szanse odnalezienia jej. Więc co chciała mi pani powiedzieć?

Rozsunęła kolana, splotła nogi i usiadła na nich w pozycji lotosu.

– Myślę, że Phoebe przyjechała tutaj, do tego college’u, ze względu na Bobby’ego. Nigdy mi się do tego otwarcie nie przyznała. Ale wymknęło jej się to kiedyś. Poznała go ubiegłego lata w jakiejś letniskowej miejscowości na północy, a on namówił ją, by zapisała się na tę uczelnię.

– I wynajęła mieszkanie od jego matki?

– Pani Doncaster nic o tym nie wie. A ja też nie jestem tego pewna. – Dolly spojrzała na mnie z niepokojem. – Tylko niech pan nie myśli, że między nimi coś zaszło. Phoebe nie jest dziewczyną tego rodzaju. On zresztą też nie jest tego rodzaju chłopakiem. Zamierzał się z nią ożenić.

– Chciałbym z nim porozmawiać.

– To nie powinno być trudne. Po powrocie z zajęć słyszałam, że jest w piwnicy. Naprawia deskę surfingową.

– Ile lat ma Bobby?

– Dwadzieścia jeden. Jest w tym samym wieku co Phoebe. Ale on niewiele panu o niej powie. W gruncie rzeczy jej nie znał. Znałam ją tylko ja, ale też nie znałam jej naprawdę dobrze. Phoebe była... Phoebe jest _głęboka._

– Co to znaczy?

– _Głęboka._ Nigdy nie dała po sobie poznać, co właściwie myśli. Potrafiła znakomicie stwarzać pozory, niby to gawędziła z kolegami, ale myślała o czymś innym. Proszę mnie nie pytać o czym. Nie wiem tego. Może o swoich rodzicach. Może o innych ludziach.

– Miała jakichś przyjaciół oprócz pani?

– Nikogo naprawdę bliskiego. Mieszkała tu tylko sześć tygodni. Ja natknęłam się na nią w biurze wynajmu mieszkań. Obie szukałyśmy współlokatorki, a ja chciałam znaleźć jakąś studentkę wyższego roku, żeby mieć prawo zamieszkać poza terenem uczelni. Poza tym bardzo mi się spodobała. Była trochę dziwaczką, podobnie jak ja. Od razu znalazłyśmy wspólny język.

– W jakim sensie dziwaczką?

– Trudno to określić. Nie znam się na psychologii. Chcę powiedzieć, że miała dwie osobowości, z których jedna była okropna. Potrafiła być czarnym charakterem. Ale i ja szczerze mówiąc też nie jestem do końca jednolita. Więc niejako dobrałyśmy się w korcu maku.

– Czy wpadała w depresję?

– Czasem. Bywała tak przygnębiona, że z trudem zmuszała się do wyjścia z domu. Kiedy indziej znów stawała się duszą towarzystwa.

– Co było przyczyną jej depresji?

– Życie – odpowiedziała bez namysłu Dolly Lang.

– Czy kiedykolwiek zdradzała skłonności samobójcze?

– Jasne, rozmawiałyśmy o samobójstwie. O różnych sposobach i tak dalej. Pamiętam jak kiedyś doszłyśmy do wniosku, że sposób popełnienia samobójstwa jest odbiciem osobowości. Ja należę do osób, które skaczą z mostu Golden Gate; lubię efekty dramatyczne.

– A Phoebe?

– Powiedziała, że strzeliłaby sobie w głowę. Że wtedy umiera się najszybciej.

– Czy miała rewolwer?

– Jeśli nawet, to nic o tym nie wiedziałam. Ale jej ojciec miał w domu, to znaczy w Meadow Farms, mnóstwo broni. Phoebe uważała, że trzymanie w mieszkaniu strzelb czy rewolwerów jest okropne. Nigdy nie strzelała. Tak sobie tylko gadała. W gruncie rzeczy bała się broni. Była neurotyczką, jak wszyscy mili ludzie.

Wiedziałem, że nigdy nie należy spierać się ze świadkiem. Wstałem i przysunąłem krzesło z powrotem do maszyny. Wystawała z niej zapisana do połowy kartka papieru z nagłówkiem: „Psychiczne uwarunkowania przestępczości wśród młodzieży. Dorothea S. Lang.” Tekst urywał się w połowie zdania: „Liczni eksperci o uznanym autorytecie twierdzą, że dominującą przyczyną antyspołecznych zachowań są czynniki socjo-ekonomiczne; inni skłonni są dopatrywać się źródeł takich postaw w braku miłości...” Litera „i” wystawała poza linię. Może była to jakaś wskazówka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: