Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kochanek Małgosi: typy gatunkowe - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kochanek Małgosi: typy gatunkowe - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 406 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. WIE­CZY­STY KO­CHA­NEK MAŁ­GO­SI.

Nous som­mes si mo­bi­les, que nous fi­nis­sons par épro­uver les sen­ti­ments que noun fe­ignons,

Adolph – Ben­ja­min – Con­stant .

I

W wy­kwint­nym bu­du­arze sie­dzia­ła ko­bie­ta za­tu­lo­na w kąt bal­za­ca, z za­kry­tą rę­ka­mi twa­rzą, szlo­cha­jąc zci­cha. Przed nią stał męż­czy­zna wy­so­kie­go wzro­stu i pa­trzył na nią gniew­ny, z chmu­rą na czo­le, za­ci­ska­jąc zęby, aże­by nie wy­buch­nąć.

Ró­żo­wy blask lam­py, na pół osło­nio­nej, rzu­cał po­sęp­ne i me­lan­cho­lij­ne świa­tło na tych dwo­je lu­dzi, bę­dą­cych ze sobą tak bliz­ko, a w tej chwi­li ser­cem tak da­le­ko.

Cza­sa­mi pod głęb­szym na­pły­wem uczu­cia, wstrzą­sa­ła ko­bie­ta gło­wą, a wte­dy dłu­gie ja­sne wło­sy przy­kry­wa­ły jak sie­cią, bia­łe jej i ma­leń­kie ręce.

Męż­czy­zna utkwił wzro­kiem na tych ma­leń – kich, wy­piesz­czo­nych rącz­kach, któ­re nie­raz za­pew­ne ob­sy­py­wał pa­lą­ce­mi ca­łu­sa­mi i w tej chwi­li na­gle gniew jego stop­niał.

W jed­nym bły­ska­wicz­nym ob­ra­zie uj­rzał przed sobą tę samą, dziś pła­czą­cą, lat temu kil­ka try­um­fu­ją­cą kró­lo­wę sa­lo­nów, naj­pięk­niej­szą wśród pięk­nych, któ­ra mo­gąc wy­bie­rać zpo­śród naj­świet­niej­szej mło­dzie­ży, wy­bra­ła jego jed­ne­go i jak nie­ste­ty, wy­bra­ła!

Nie przy bło­go­sła­wień­stwie ro­dzi­ców, szme­rze po­chwal­nym przy­ja­ciół i zna­jo­mych, ale po­kry­jo­mu, wbrew woli ca­łej ro­dzi­ny, wbrew ra­dom wła­sne­go in­stynk­tu.

Opu­ści­ła dom, ro­dzi­nę, zbyt­ki i po­szła z nim dzie­lić dolę i nie­do­lę.

Hi­stor­ją tych lat kil­ku, uj­rzał na­gle przed sobą i roz­rzew­nio­ny przy­kląkł na ko­la­no, ode­rwał siłą piesz­czo­ty ręce od oczu spła­ka­nych i z naj­więk­szą czu­ło­ścią ca­łu­sa­mi okry­wać za­czął.

– Moje dro­gie dziec­ko, Ja­ni­no moja dro­ga, czyż cię nie ko­cham jak ni­ko­go w świe­cie, czy nie rad­bym ży­ciem swem, du­szą, krwią swo­ją, oku­pić two­je szczę­ście? Wszak ty wiesz o tem naj­le­piej, że u mnie krew tyl­ko za­gra cza­sa­mi po ju­nac­ku i prze­kor­nie, ale ser­ce i my­śli moje przy to­bie! Ja­nin­ko, po­patrz na mnie swe­mi fi­joł­ko­we­mi ocza­mi, po­patrz tak jak pa­trzeć umiesz, a wy­czy­tasz czy mó­wię szcze­rze.

Ja­ni­na nie pod­no­si­ła oczu w górę, nie bro­ni­ła mu jed­nak rą­czek swo­ich.

On co­raz czu­lej i rzew­niej, za­pa­la­jąc się sam wła­sne­mi sło­wy i piesz­czo­tą, przy­cią­gał ją do swych pier­si, aż pod­nio­sła na nie­go błysz­czą­ce od łez i wzru­sze­nia oczy i rze­kła:

– Wiem, że je­steś szcze­ry w tej chwi­li gdy mó­wisz ze mną, lecz gdy ztąd wyj­dzesz, za­po­mi­nasz o wszyst­kiem i za­da­jesz mi mę­czar­nie.

– Mę­czar­nie, ja, czem? Nie po­trzą­saj gło­wą, wiem co po­wiesz, po­są­dzasz mnie za­wsze o umi­zgi do in­nych ko­biet.

– O! nie je­stem by­najm­niej za­zdro­sną, ale mi ubli­ża two­je po­stę­po­wa­nie, o któ­rem chcąc nie chcąc, do­wia­du­ję się z róż­nych stron.

– Mó­wi­łem ci już dro­gie dziec­ko, że mnie gubi ar­ty­stycz­ne moje uspo­so­bie­nie! Prze­klę­ty to przy­miot, je­śli go przy­mio­tem na­zwać wol­no. Ser­cem je­stem za­wsze przy to­bie, za­wsze, przy­się­gam; zmy­sły moje tyl­ko, po­rwa­ne cza­rem pięk­nych kształ­tów, cu­dow­nej twa­rzy, dźwię­kiem me­lo­dyj­ne­go gło­su, wpra­wia­ją mnie w za­chwyt i wte­dy nie­win­ne moje uwiel­bie­nia, do­cho­dzą do cie­bie, jako nie­god­ne cie­bie umi­zgi.

– Są­dzi­łam że w mo­jem po­ło­że­niu za­słu­gu­ję na to, aże­byś się wy­rzekł na za­wsze tych ar­ty­stycz­nych uspo­so­bień… Gdy­byś za­wsze wte­dy, gdy nie od­stę­pu­jesz boku pierw­szej lep­szej, przy­po­mniał so­bie mnie samą, za­wsze samą, opusz­czo­ną przez ro­dzi­nę i cze­ka­ją­cą na cie­bie, tak jak się cze­ka na je­dy­ne­go czło­wie­ka, któ­ry ma nam za­stą­pić wszyst­kich, mo­że­byś się jej wy­rzekł, je­że­li nie przez li­tość, to przez su­mie­nie…

– O, ty nie po­trze­bu­jesz od­wo­ły­wać się do mego su­mie­nia, ty naj­pięk­niej­sza z pięk­nych, naj­lep­sza z naj­lep­szych! Któ­raż prze­wyż­szyć cię zdo­ła uro­dą, wdzię­kiem, ukształ­ce­niem, ser­cem!

Ko­bie­ta wy­po­go­dzo­na już tro­chę, po­trzą­snę­ła jesz­cze gło­wą z nie­do­wie­rza­niem, ale rze­kła, z uśmie­chem:

– Py­tasz się "któ­ra", jak gdy­byś cze­kał mo­jej od­po­wie­dzi.

Roz­śmie­li się obo­je.

– I po­my­śleć! – za­wo­łał, sia­da­jąc przy niej i przy­ci­ska­jąc ją do sie­bie-że dwo­je tak ko­cha­ją­cych się jak my, mają chwi­le go­ry­czy, roz­draż­nie­nia, gnie­wu, któ­ry przy­znam, ko­tłu­je się we mnie wte­dy z nie­zna­ną mi nig­dy przed­tem po­tę­gą. Ale to two­ja wina Ja­nin­ko, gdy­byś nig­dy nie od­wra­ca­ła oczu swo­ich ode­mnie, nie za­kry­wa­ła ich so­bie płasz­czem swych je­dwab­nych prze­pysz­nych wło­sów, gdy­bym miał je za­wsze przed sobą, wte­dy gdy z two­ich uste­czek wy­pły­nąć ma su­ro­we dla mnie ka­za­nie, był­bym po­kor­ny jak tru­sia, padł ci od­ra­zu do nó­żek, bła­gał prze­ba­cze­nia i oczy­ścił się naj­zu­peł­niej.

– Nie­ste­ty za czę­sto ci prze­ba­czam, ale cóż mi in­ne­go po­zo­sta­je!

I znów głę­bo­ki smu­tek za­sę­pił jej lica.

Unie­sio­ny wszak­że szcze­rze męż­czy­zna, chcąc ją roz­we­se­lić, rzekł szyb­ko:

– Po­słu­chaj tyl­ko ca­łej praw­dy, wy­spo­wia­dam ci się jak za­wsze, a może znów prze­ko­nasz się, że mimo mo­ich grze­chów, któ­rych się nie za­pie­ram, grze­szę, sło­wa­mi tyl­ko, a może cie­ka­wo­ścią, chę­cią do­wie­dze­nia się, co to za ko­bie­ta, co za typ, z któ­rym w tej chwi­li roz­ma­wiam. Spo­tka­łaś mnie w ogro­dzie z pa­nią Emil­ją, któ­rej, no nie wy­pie­raj się, nie lu­bisz a ca­łej du­szy…

– Nie lu­bię i słusz­nie. Spo­twa­rza­ła mnie ta daw­na moja przy­ja­ciół­ka, a wabi cię dla­te­go tyl­ko do sie­bie, żeby mnie do­ku­czyć.

– Nie wierz, dziec­ko, ona jest two­ją przy­ja­ciół­ką…

– Pro­szę ciel – ze­rwa­ła się z gnie­wem.

– Wi­dzisz, że nie moż­na mó­wić z tobą spo­koj­nie!

– O tej ko­bie­cie, nie!

– Więc do­brze, przy­pu­ść­my, że ona cię nie lubi, chcę ci tyl­ko po­wie­dzieć o czem mó­wi­li­śmy.

– Nie Cie­ka­wam, a zre­stą dla­cze­go tak czę­sto spo­ty­kasz się z nią, sko­ro wiesz że mi to przy­krość spra­wia.

– Ona jest dla mnie tak grzecz­ną, rzekł­bym: do­brą.

– O! wie­rzę!

– Ja­nin­ko na mi­łość Boga, po­zo­staw mi swo­ją wolę, wszak je­stem męż­czy­zną! Czyż­byś mnie sama nie lek­ce­wa­ży­ła, gdy­bym się dał pro­wa­dzić na pa­sku jak dzie­cię?…

– Wo­bec ko­bie­ty któ­rą się ko­cha, nie jest ubli­że­niem być pro­wa­dzo­nym na pa­sku.

– Mu­siał­bym w ta­kim ra­zie mieć przy so­bie ści­słą in­struk­cją, z kim mó­wić wol­no mi a z kim nie, ale Boże dro­gi, znów sprzecz­ka, gdy ja pra­gnę ci tyl­ko opo­wie­dzieć naj­pro­ściej, co mnie skła­nia do mó­wie­nia z nią, a ra­czej co mi na­ka­zu­je mi od­wra­cać się od niej, gdy ze mną chce po­mó­wić… Wi­dzisz, kie­dyś… bar­dzo daw­no już temu, kie­dym cie­bie nie znał jesz­cze, mia­łem się że­nić z star­szą jej sio­strą…

– Jesz­cze jed­na!

– A tak! – wes­tchnął ale bez pew­nej py­chy – było się po­żą­da­nym, bo się było młod­szym, we­sel­szym, dow­cip­niej­szym… Sio­stra jej nie­by­ła pięk­ną, ale mi­luch­ną, słod­ką, in­tu­icyj­nie od­ga­du­ją­cą co się we mnie bu­rzy, co mnie boli, co wznie­ca na­dzie­ję… Nie ubli­ża­jąc to­bie, była ide­ałem to­wa­rzysz­ki ży­cia…

– I dla­cze­gó­źeś się z nią nie oże­nił?

– Albo ja wiem… Raz przy­sze­dłem nie­spo­dzia­nie, gdy była samą, w ne­gli­żu.. i do­strze­głem bła­hy szcze­gół, dro­biazg, nie­god­ny wspo­mnie­nia, któ­ry mnie jed­nak…

– Roz­cza­ro­wał! – roz­śmia­ła się gorz­ko Ja­ni­na.

– Nie wiem, ale wte­dy uj­rza­łem na­gle w wy­obraź­ni po­stać jej za lat dzie­sięć, za­pew­nie bar­dziej jesz­cze roz­ne­gli­żo­wa­ną i ucie­kłem, nie po­wró­ciw­szy wię­cej. Otóż Emil­ka do­ra­sta­ła wte­dy, a była trzpio­to­wa­tą, miłą i we­so­łą i lu­bi­ła mnie za to, że lu­bi­łem jej sio­strę. No po­wiedz, czy mogę te­raz nie znać jej, gdy z ca­łem za­ufa­niem roz­ma­wia ze mną jak z daw­nym, star­szym przy­ja­cie­lem?

– I mści się za to, żeś zo­stał moim. za­miast mę­żem jej sio­stry!

– Nie, wie­rzaj mi że nie. Wszak znam tro­chę lu­dzi, a zwłasz­cza ko­bie­ty. Ona ko­cha swe­go męża i nie śni się jej na­wet przy­cią­gnąć mnie do sie­bie. Moja Ja­nin­ko, ty nig­dy nie chcesz tego zro­zu­mieć, że przy mo­ich ogrom­nych sto­sun­kach świa­to­wych i z moim dy­le­tan­ty­zmem mu­zy­kal­no-ma­lar­skim, tra­fia­ją mi się ze­tknię­cia z ko­bie­ta­mi naj­róż­no­rod­niej­szych sfer, z któ­re­mi nie być uprzej­mym, by­ło­by i śmiesz­nie i prze­ciw­ne mo­jej na­tu­rze…

– Zwłasz­cza to ostat­nie… ach! gdy­bym cię była wprzó­dy zna­ła tak do­brze jak te­raz!

– By­ła­byś mnie ko­cha­ła, tak jak te­raz, i tak jak ja cię ko­cham.

Przy­ci­snął ją do pier­si i szep­tał dłu­go za­klę­te mi­ło­ści sło­wa, pod wra­że­niem któ­rych pięk­na ko­bie­ta za­po­mnia­ła o rze­czy­wi­sto­ści, nie po raz pierw­szy i ostat­ni.

Kie­dy w go­dzi­nę po­tem przy­stoj­na bru­net­ka, wy­pro­wa­dza­ła go na scho­dy, aże­by mu po­świe­cić, Hen­ryk Bo­chwic­ki (tak się zwał ów męż­czy­zna) upo­jo­ny był jesz­cze szczę­ściem, prze­peł­nio­ny mi­ło­ścią dla od­da­nej mu na śmierć i ży­cie ko­bie­ty. Ma­chi­nal­nie spoj­rzaw­szy na dziew­czy­nę, się­gnął do kie­sze­ni, chcąc jej dać na cu­kier­ki.

Za­sta­no­wił go spryt­ny uśmiech w pulch­niu­teń­kich jej do­łecz­kach.

– Da­li­bóg ład­na z cie­bie dziew­czy­na – chwy­cił ją za pod­bró­dek – ale cze­go się tak uśmie­chasz?

– Nie le­piej się uśmie­chać, ani­że­li pła­kać – od­rze­kła, pa­trząc na przy­stoj­ne­go męż­czy­znę z wi­docz­nem upodo­ba­niem.

Hen­ryk trzy­mał ją cią­gle za pod­bró­dek i już się na­chy­lił, aże­by ją po­ca­ło­wać w do­łe­czek, któ­ry mu się wy­da­wał nie­zwy­kle po­nęt­nym, ato­li uzbro­iw­szy się w nad­ludz­ką siłę, po­wstrzy­mał się, po­mruk­nąw­szy pad no­sem:

– No, no, ty moja maią nie utrzy­masz się tu dłu­go.

Po­sły­szał za sobą gło­śny śmiech dziew­czy­ny.

– Ma srebr­ny gło­sik… oj po­ku­sa, wszę­dzie po­ku­sa, ale nie, nie spro­fa­nu­ję mo­je­go świę­te­go uczu­cia dla Ja­nin­ki.

I po­wol­nym kro­kiem zwró­cił się do swe­go miesz­ka­nia.

II.

Szedł za­my­ślo­ny. Roz­pa­mię­ty­wał każ­de sło­wo swej uko­cha­nej, każ­dy jej ruch, przy­po­mi­nał so­bie wy­raz jej spoj­rze­nia, sło­dycz uśmie­chu, tak jak­by po raz pierw­szy do­wie­dział się od niej o swem szczę­ściu. Zo­sta­jąc sil­nie pod wra­że­niem, a wraż­li­wy był nie­zmier­nie, ma­rzył o przy­szło­ści da­le­kiej, z nią ra­zem, ukła­da­jąc ty­sią­cz­ne pla­ny, w któ­rych przedew­szyst­kiem chciał wi­dzieć jej szczę­ście, jako na­gro­dę za tyle po­świę­ce­nia i mi­ło­ści.

Za­ta­pia­jąc się co­raz bar­dziej w tych ma­rze­niach, wpa­dał w za­chwyt nad jej nie­zwy­kłym cha­rak­te­rem i in­te­li­gen­cją, i z uśmie­chem naj­szczer­sze­go szczę­ścia, za­wo­łał gło­śno pra­wie: "Nie, ta­kiej dru­giej ko­bie­ty, nie znaj­dę nig­dy w ży­ciu! Chcę jej też od­wdzię­czyć naj­głęb­szem przy­wią­za­niem, co mi ła­two pój­dzie, boć ją ko­cham jak ni­ko­go nie ko­cha­łem w ży­ciu.

Skrę­cał wła­śnie z uli­cy na sze­ro­ki plac, na któ­rym miesz­kał, gdy na­gle po­sły­szał za sobą tur­kot po­wo­zu i wo­ła­nie: Hen­ry­ku! Hen­ry­ku!

Obej­rzał się tknię­ty nie­mi­le, ale w tej chwia­li za­śmia­ły mu się oczy i za­wo­łał we­so­ło:

– A to wy?

– My, my, sia­daj z nami!

Do­roż­ka pod­je­cha­ła. Sie­dzia­ło w niej dwóch męż­czyzn i dwie ko­bie­ty mło­de, wy­stro­jo­ne, tro­chę pod­ma­lo­wa­ne.

– Nie po­miesz­czę się z wami! – rzekł Hen­ryk, na­my­śla­jąc się czy je­chać z nimi, czy iść do domu.

– Po­zwo­li­my panu siąść mię­dzy nami – ode­zwa­ła się bru­net­ka z ogni­ste­mi oczy­ma.

– Dzię­ku­ję pan­nie Jul­ji, ale bę­dzie pani nie­wy­god­nie.

– A o mnie pan nie mó­wisz? – za­wo­ła­ła dru­ga, tak­że bru­net­ka, tyl­ko wą­tlej­szą od tam­tej.

– Za­zdro­sne o cie­bie – za­śmiał się je­den z męż­czyzn.

– A ty o mnie – od­parł mu Hen­ryk, sta­wia­jąc nogę na stop­niu.

– No sia­daj­że, sia­daj! – krzyk­nę­li chó­rem. – Je­stem for­mal­nie upro­wa­dzo­ny przez ład­ne ko­bie­ty.

– I mi­łych męż­czyzn, po­wi­nie­neś do­dać.

– Ale do­ką­dże po­je­dzie­my?

– Na ko­la­cją; ga­bi­net mamy już za­mó­wio­ny.

– Kie­dy ja… wła­ści­wie sze­dłem do domu…

– Do czy­je­go? – spy­ta­ła go ob­ce­so­wo Jul­ja.

– O tej go­dzi­nie do czy­je­go? Za do­bre masz wy­obra­że­nie o mnie, pan­no Jul­jo.

– Wi­dzia­łam pana wczo­raj z ślicz­ną ko­bie­tą w ogro­dzie, tak po­chła­nia­ją­ce­go każ­de jej sło­wo – ode­zwa­ła się dru­ga, imie­niem Stef­ka – że prze­szłam obok pana umyśl­nie trzy razy, a pan uda­łeś że mnie nie wi­dzisz.

– Miał­bym nie wi­dzieć pan­ny Ste­fan­ji, któ­rą tak lu­bię jak…

– Jak kogo? – za­py­ta­ła Jul­ja.

– Jak pa­nią! – od­rzekł.

– Nie da­cie mu rady – za­śmie­li się męż­czyź­ni – ale wy­sia­daj­my, je­ste­śmy u por­tu.

We­szli wszy­scy do ga­bi­ne­tu z for­te­pia­nem. Nie­ba­wem po­da­no ko­la­cja. Szam­pan stał już za­mro­żo­uy, za­czę­ta się we­so­ła ga­węd­ka, w któ­rej obaj to­wa­rzy­sze dwóch pań, chęt­nie od­stę­po­wa­li sło­wa Hen­ry­ko­wi. Lu­bi­li jego i jego dow­cip i tro­chę znu­że­ni, ra­dzi byli, że ich pa­nie mają pew­ną roz­ma­itość bez ich tru­du.

A Hen­ryk za­po­mniaw­szy na­gle o swych po­sta­no­wie­niach, ba­wił obie, sie­dząc mię­dzy nie­mi, pra­wiąc im bar­dzo zgrab­ne kom­ple­men­ta, do Stef­ci na­wet, wy­zy­wa­ją­cej go do­syć zna­czą­co, za­pa­la­jąc się nie na żar­ty.

Wszy­scy pili ogrom­nie; na­wet obie pa­nie przy­zwy­cza­jo­ne do szam­pa­na. Je­den z to­wa­rzy­szy wnet za­snął na fo­te­lu, dru­gi za­czął się sprze­czać ze swo­ją Jul­ją. Hen­ryk zo­stał pra­wie sam na sam ze Stef­cia.

I wte­dy fol­gu­jąc swej na­tu­rze, daw­nym przy­zwy­cza­je­niom, oraz cie­ka­wo­ści zba­da­nia i tej ko­bie­ty, a wy­cho­dząc z za­sa­dy, że każ­da ko­bie­ta jest w da­nej chwi­li zaj­mu­ją­cym przed­mio­tem, roz­po­czął kam­pan­ją w taki spo­sób, jak­by ją chciał za­koń­czyć sta­now­czem zwy­cięz­twem.

Stef­ci po­do­bał się, bo był istot­nie przy­stoj­nym, wy­so­kim blon­dy­nem, o du­żych, głę­bo­kich nie­bie­skich oczach, wy­ra­zi­stej twa­rzy i kształt­nej a sil­nej bu­do­wy. Przy­tem, oprócz dow­ci­pu, miał ogrom­ne oby­cie się ze świa­tem, wiel­ką zna­jo­mość nie­ty­le ser­ca ko­bie­ce­go, ile ka­pry­sów i sła­bo­ści ko­bie­cych. Raz zaś za­ga­lo­po­waw­szy się, lu­bił być kon­se­kwent­ny i je­że­li nie zdo­by­wać prze­bo­jem, to przy­najm­niej zo­sta­wiać po so­bie miłe wspo­mnie­nia, da­ją­ce się wskrze­sić przy każ­dej spo­sob­no­ści.

Po­nie­waż zaś wy­pi­to już spo­ro bu­te­lek, więc je­den spał da­lej po­chra­pu­jąc tro­chę, dru­gi ze sprzecz­ki prze­szedł już do zgo­dy. Hen­ryk zaś roz­ognio­ny, przy­się­gał po­ci­chu za­chwy­co­nej dziew­czy­nie, że po­do­ba­ła mu się już daw­no, nie chciał tyl­ko wy­su­wać się na­przód ze wzglę­du na przy­ja­cie­la.

Stef­cia po­da­ła mu rącz­kę, któ­ra on ści­ska­jąc co­raz sil­niej, do­ma­gał się wi­dze­nia na­za­jutrz.

I otrzy­mał przy­rze­cze­nie dane ci­chym gło­sem i ze zna­czą­cym ge­stem, wska­zu­ją­cym obec­nych.

Kie­dy na­resz­cie nad ra­nem, pod­nie­śli się wszy­scy, tro­chę nie­pew­ni na no­gach, Hen­ryk idąc ostat­ni pod rękę ze Stef­cią, po­ca­ło­wał ją w szy­ję i szep­nął: ko­cham Stef­cia uści­snę­ła sil­nie jego rękę i szep­nę­ła tak­że: Cze­kam ju­tro o pią­tej.

Do­roż­ka od­je­cha­ła, Hen­ryk ocu­co­ny świe­żem po­wie­trzem, zo­stał sam…

Zdjął ka­pe­lusz, chust­ką prze­tarł pa­ła­ją­ce czo­ło i za­wo­łał gło­śno: Cza­ru­ją­ca dziew­czy­na, o! ju­tro będę z pew­no­ścią u niej.

Na­gle przy­po­mnia­ła mu się Ja­ni­na. Za – chmu­rzył ob­li­cze, i po­smut­niaw­szy skie­ro­wał się ku do­mo­wi.

– Hm, niech mi kto wy­tło­ma­czy – roz­my­ślał – dziw­ną moją na­tu­rę Ko­cham tyl­ko Ja­ni­nę, a przez chwi­lę, gdym się ba­wił ze Stef­cia… zda­wa­ło mi się, że i do niej coś czu­ję. Nie, nie, to tyl­ko zmy­sły, tam uczu­cie,

I za­szedł­szy do miesz­ka­nia, dłu­go prze­wra­cał się na łóż­ku, a gdy usnął, śni­ła mu się na­prze­mian Ja­ni­na z groź­nem ob­li­czem, i Stef­cia z ła­bę­dzią szyj­ką i peł­nym biu­stem.

III.

Obu­dził się póź­no i z bó­lem gło­wy.

Wziąw­szy dusz zim­nej wody, za­czął roz­my­ślać nad tem, czy pój­dzie do Stef­ki, czy nie. Za­nie­po­ko­jo­ny mi­mo­wol­nie wy­rzu­ta­mi su­mie­nia, za­czął się ukła­dać sam ze sobą, roz­wa­żał moż­li­we nie­bez­pie­czeń­stwo dla sie­bie i do­szedł w koń­cu do prze­ko­na­nia, że Stef­cia jest dla nie­go obo­jęt­ną. Istot­nie po prze­spa­niu się, nie wy­da­wa­ła mu się już tak po­nęt­ną, jak wczo­raj. Ład­na jest, za­baw­na i ład­nie zbu­do­wa­na, ale nic mnie do niej nie cią­gnie.

– Zda­wa­ła mi się wczo­raj ory­gi­nal­ną, dziś wy­da­je mi się do­syć po­spo­li­tą. Nie – nie, i jak­że może być in­a­czej. Jed­nę tyl­ko Ja­ni­nę ko­cham, ach! gdy­by ona raz uwie­rzyć chcia­ła, że choć pło­mie­ni­sty je­stem w sło­wach z ko­bie­ta­mi, nic jed­nak dla nich nie czu­ję, a przy­najm­niej nie na dłu­go.

Za­czął się szyb­ko ubie­rać, z za­mia­rem pój­ścia do Ja­ni­ny na­tych­miast. Wtem słu­żą­cy od­dał mu list.

Było to za­pro­sze­nie ze stro­ny pani Amel­ji, dziś już doj­rza­łej ko­bie­ty, nie­gdyś jed­nej z jego ofiar.

Za­pra­sza­ła go w waż­nym in­te­re­sie, na chwi­lę roz­mo­wy.

– Chy­ba nie my­śli wra­cać się do mnie! – po­my­ślał, a ubraw­szy się szyb­ko i zjadł­szy śnia­da­nie, po­szedł do niej o ozna­czo­nej go­dzi­nie.

Za­stał ją nie samą; tuż obok niej na ko­ze­cie, sie­dzia­ła mło­dziut­ka ale tak ory­gi­nal­nej i pięk­nej uro­dy pa­nien­ka, że Hen­ryk, za­miast się przy­wi­tać jak na­le­ży, przy­sta­nął chwi­lę w nie­mem osłu­pie­niu.

Pani Amel­ja uśmiech­nę­ła się zna­czą­co, mó­wiąc: Pan Bo­chwic­ki, Zo­sia moja sio­strze­ni­ca.

Zo­sia by­ło­to 18-let­nie dziew­czę, z ogrom­ne­mi czar­ne­mi war­ko­cza­mi i wiel­kie­mi czar­ne­mi ocza­mi, pa­trzą­ce­mi ze stra­chem niby i z upo­rem. Trud­no się było oprzeć uro­ko­wi tych oczu na­mięt­nych i słod­kich, cie­ka­wych i omglo­nych, z któ­re­mi po­zor­nie kłó­cił się zgrab­ny, zlek­ka za­dar­ty no­sek, na­da­ją­cy chwi­la­mi twa­rzycz­ce o ma­to­wej, cie­płej kar­na­cji, fi­lu­ter­ny i prze­bie­gły wy­raz.

Przez tę sprzecz­ność oczu z uśmie­chem i no – skie­ni, twarz jej sta­wa­ła się nie­zmier­nie ru­chli­wą, nad­zwy­czaj szyb­ko ma­lu­ją­cą co­raz od­mien­ne, bo co­raz zmie­nia­ją­ce się wra­że­nia. Do­daw­szy do tego gło­sik dźwięcz­ne­go, kontr­al­to­we­go me­ta­lu, któ­ry w śmie­chu dźwię­czał słod­ko jak mu­zy­ka che­ru­bi­nów, a zro­zu­mie­my, że pan Hen­ryk pa­trzył i słu­chał, opa­no­wa­ny od­ra­zu nie­zmier­nem wra­że­niem.

Znał tyle już ty­pów ko­biet i nie­wi­nią­tek, ale ta­kie­go nie spo­tkał jesz­cze nig­dy.

Tyl­ko czy ona rze­czy­wi­ście nie­wi­niąt­kiem? Ma wpraw­dzie lat 18 i wszyst­kie ob­ja­wy dzie­cin­nej, uro­czej mło­do­ści, śmiech jej i spoj­rze­nie cza­sa­mi dzie­cię­ce pra­wie, ale cza­sa­mi zno­wu ta­kie głę­bo­kie, me­lan­cho­lij­ne i ba­daw­cze!

– Po­pro­si­łam pana jako daw­ne­go przy­ja­cie­la – ode­zwa­ła się pani domu – wi­dzisz pan mój miły kło­pot. Oto sio­stra przy­sła­ła mi swo­ją piesz­czot­kę na kil­ka mie­się­cy, pra­gnę­ła­bym ją więc za­ba­wić w na­szem mie­ście, ale sama nie po­ra­dzę. Pan zaś, bę­dą­cy au co­urant wszyst­kich za­baw świa­to­wych, więk­szych i mniej­szych, mu­sisz nam do­po­módz, cza­sem to­wa­rzy­szyć, cza­sem men­to­ro­wać, a cza­sem ogra­ni­czyć się tyl­ko na wska­zów­kach. Ale za­my­śli­łeś się pan tak bar­dzo, że może je­stem na­tręt­ną?

– Ach! jak­że dro­ga pani przy­pu­ścić na­wet może, i je­że­li tyl­ko zdo­łam przy­dać się na co…

– Zo­sia ma o panu naj­po­chleb­niej­sze wy­obra­że­nie..

– Za­wdzię­czam to za­pew­ne pani – prze­rwał Hen­ryk.

– I pani Izie, miesz­ka­ją­cej w na­szem są­siedz­twie – do­koń­czy­ła Zo­sia, ob­rzu­ciw­szy go na­gle prze­ni­kli­wem spoj­rze­niem.

P Hen­ryk po­czer­wie­niał jak pąs.

Z pa­nią Izą… kie­dyś, przed kil­ko­ma laty, gdy była jesz­cze pan­ną, miał się że­nić. Był już… ter­min ślu­bu na­zna­czo­ny, aż na dwa ty­go­dnie przed ter­mi­nem, do­pa­trzył się w jej twa­rzy pie­gów, któ­rych do­tych­czas nie do­strzegł i na­za­jutrz oświad­czył, że nie czu­je się na si­łach przy­czy­nić jej szczę­ścia.

Po­my­ślał więc: Pięk­nież mnie mu­sia­ła ob­sma­ro­wać przed tą smar­ka­tą!

Rzekł jed­nak spo­koj­nie:

– Pani Iza, jed­na z naj­zac­niej­szych ko­biet ja­kie zna­łem, ale nie­ste­ty wąt­pię, iż­bym był u niej w ła­skach.

– Prze­ciw­nie! – od­rze­kła z nie­zwy­kłą śmia­ło­ścią mło­da pan­na – sły­sza­łam same po­chwa­ły i nie dzi­wię się, po­nie­waż o ile wiem, by­łeś pan jej na­rze­czo­nym.

Roz­śmiał się Hen­ryk, mó­wiąc:

– Kie­dy od­ra­zu we­szli­śmy na dro­gę szcze­ro­ści, bądź­my szcze­rzy do koń­ca. Czy wol­no za­py­tać pa­nią o po­wo­dy mego ze­rwa­nia z pa­nią Izą?

– Owszem, wca­le się z nie­mi nie tai. Oj – ciec jej bar­dzo su­ro­wy czło­wiek, zwró­cił jej uwa­gę, że pan… jest…

– Jest?

Pan­na Zo­fja, mimo swej śmia­ło­ści, za­czer­wie­ni­ła się moc­no.

Cio­cia do­da­ła jej od­wa­gi.

– Mo­żesz mó­wić śmia­ło, pan Hen­ryk nie tak ła­two się zmar­twi.

– Żeś pan bar­dzo nie­sta­ły w swych uczu­ciach.

– Bio­rę pa­nią na świad­ka! – za­wo­łał czel­nie Hen­ryk, zwra­ca­jąc się do pani Amel­ji – ja i nie­sta­łość!

Pani Amel­ja za­czę­ła się śmiać ser­decz­nie i dłu­go, Zo­sia wtó­ro­wa­ła jej, nie spusz­cza­jąc oczu z p. Hen­ry­ka, któ­ry z naj­wyż­szym spo­ko­jem, ko­micz­nym przez swą po­wa­gę, rzekł zno­wu:

– Za­wsze by­łem naj­nie­spra­wie­dli­wiej po­są­dza­ny o nie­sta­łość, je­stem bo­wiem sta­ły jak mało kto, nie­sta­łe tyl­ko by­wa­ją przy­mio­ty, do któ­rych się zra­zu przy­wią­zu­ję…

– Czy­li, że pan nie zmie­niasz się nig­dy – ko­men­to­wa­ła iro­nicz­nie pani Amel­ja – tyl­ko zmie­nia się na­przy­kład uro­da ubó­stwia­nej z po­cząt­ku przez pana…

– Albo mo­ral­ne przy­mio­ty – uzu­peł­nił niby na­iw­nie Hen­ryk.

– Mo­ral­ne? – za­śmia­ła się Zo­sia – jak­to? więc ko­bie­ta, któ­ra jest do­brą je­den mie­siąc, sta­je się złą w dru­gim?

– I to bywa i to bywa! – za­pew­niał Hen­ryk.

– Ty jesz­cze nie znasz pana Hen­ry­ka, moje dziec­ko! Ma ka­pry­sy i zmien­ne upodo­ba­nia, jak żad­na z nas; co dziś uwiel­bia, ju­tro wy­da­je mu się ba­nal­nem i śmiesz­nem; czem dziś za­chwy­co­ny, ju­tro od tego ucie­ka z prze­ra­że­niem, ale po­mi­mo­to całe na­sze kół­ko przy­zwy­cza­iło się do jego ory­gi­nal­no­ści.

– Nie całe, nie – rzekł Hen­ryk, ca­łu­jąc pa­nią domu w rękę-pani tyl­ko tak do­bra i po­czci­wa dla mnie, pani tyl­ko poj­mu­je, że moż­na ko­bie­tę sza­no­wać całe ży­cie, ale ko­chać… kró­cej lub dłu­żej.

– Do­syć tej roz­mo­wy, pro­szę mi nie psuć mo­jej sio­strze­ni­cy, lubo zna­jąc jej uspo­so­bie­nie, nie boję się o nią.

– Pięk­nie mnie cio­cia przed­sta­wia, pan Bo­chwic­ki bę­dzie miał o mnie wy­obra­że­nie Bóg wie ja­kie…

Pan Hen­ryk wes­tchnął tyl­ko z ci­cha, ale głę­bo­ko. Prze­czu­wał, że typ mło­dej pa­nien­ki może się stać dla nie­go na­praw­dę nie­bez­piecz­nym.

Umó­wio­no się o prze­jażdż­kę po Ła­zien­kach, a po­tem o pój­ście na ope­rę.

Sie­dział jesz­cze z go­dzi­nę, po­zwa­la­jąc wy­łącz­nie pra­wie mó­wić pani Amel­ji; on czuł się za­nie­po­ko­jo­ny i nie­swój, a Zo­sia rów­nież mil­cza­ła, od­po­wia­da­jąc tyl­ko pół­słów­ka­mi.

Wy­szedł­szy ztam­tąd, przy­po­mniał so­bie Ja – ninę. Z mi­mo­wol­ną go­ry­czą po­my­ślał, że bądź­co­bądź jest z nią zwią­za­ny na za­wsze, że więc wszel­ka swo­bo­da ru­chów, wszel­ki ka­prys, na­przy­kład za­ko­cha­nie się w tej dja­bel­nie po­nęt­nej Zosi, jest mu sta­now­czo wzbro­nio­ne.

W tej chwi­li nie­cier­pli­wił go ten przy­mus, nie żeby lę­kał się za­ko­chać na­praw­dę, ale że mi­mo­wo­li bę­dzie mu­siał taić przed Ja­ni­ną świe­żo za­war­tą zna­jo­mość i dal­sze wspól­ne wy­ciecz­ki. Ta­je­nie się nie jest kłam­stwem, ale sprze­ci­wia­ło się jego otwar­tej na­tu­rze, po­wie­dzieć zaś wszyst­ko od­ra­zu, na­ra­ża­ło go ze stro­ny Ja­ni­ny na wy­rzu­ty, albo na za­cho­wa­nie się peł­ne smut­ku i mil­cze­nia, co go roz­draż­nia­ło za­wsze do wy­so­kie­go stop­nia.

Przy­tem za­cząw­szy ba­dać ści­śle sa­me­go sie­bie, mu­siał przy­znać, że daw­no już żad­na nie wy­war­ła ta­kie­go wra­że­nia, jak ta pa­nien­ka, mó­wią­ca śmia­ło, a pa­trzą­ca raz zu­chwa­le, dru­gi raz z wiel­kim lę­kiem.

– Czy w tem nie ma ja­kiej ze­msty ze stro­ny Amel­ji, za na­sze zbyt szyb­kie roz­sta­nie się ze sobą? Bo prze­cie wie o Ja­ni­nie. Roz­sta­li­śmy się wpraw­dzie po przy­ja­ciel­sku, ale pew­ny je­stem, iżby jej nie gnie­wa­ło wca­le, gdy­by mnie uj­rza­ła za­ko­cha­ne­go po uszy, cze­go ze sobą do­ka­zać nie mo­gła.

Nic więc dziw­ne­go, że po­grą­żo­ny w my­ślach i przy­pusz­cze­niach nie­zbyt we­so­łych, za­siadł przy Ja­ni­nie po­nu­ry, mil­czą­cy i po­draż­nio­ny – a wczo­raj do­pie­ro obie­cy­wał so­bie po­świę­cać się dla mej przez całe ży­cie.

Ja­ni­na po wczo­raj­szem po­że­gna­niu, nie mo­gąc so­bie wy­tło­ma­czyć dzi­siej­sze­go jego hu­mo­ru, nie py­ta­ła się go o nic, ale od­da­ła mu list, któ­ry otrzy­ma­ła przed go­dzi­ną od mat­ki.

Hen­ryk prze­czy­tał go i od­dał mil­czą­co.

– Cóż mo­wisz na to?

– Moja Ja­nin­ko, prze­cież wiesz, że go­tów je­stem każ­dej chwi­li sta­nąć z tobą przed oł­ta­rzem, ty sama ocią­ga­łaś się do­tąd…

– I jesz­cze ocią­gam, nie dla ma­ter­jal­nych prze­szkód, któ­re prę­dzej lub póź­niej da­dzą się usu­nąć, jak wi­dzę z li­stu mat­ki…

– A więc dla­cze­go? – za­py­tał gło­sem, w któ­rym drgał już gniew.

Ja­ni­na mil­cza­ła.

– Wi­dzę, że dziś zno­wu je­steś ja­kaś nie swo­ja.

– Chcia­łam ci po­wie­dzieć to samo.

– Ba! my męż­czyź­ni mamy ty­sią­ce in­te­re­sów, kło­po­tów i trosk

– A my ko­bie­ty, mamy jed­no tyl­ko zmar­twie­nie, któ­re wy­star­cza za wszyst­kie wa­sze kło­po­ty.

– Od wczo­raj do dziś po­sta­ra­łaś się o nowe zmar­twie­nie?!

– Mam jed­no tyl­ko za­wsze, o któ­rem ty za­po­mi­nać się zda­jesz!

– Zno­wu wy­rzu­ty! Na mi­łość Boga, po – gódź­my się raz z sy­tu­acją, a bę­dzie ona dla nas zno­śniej­szą, aż do chwi­li w któ­rej ją za­mie­ni­my na inną.

– Ni­cze­go wię­zej nie pra­gnę, gdy­byś ty… był rów­niej­sze­go ze mną uspo­so­bie­nia i po­zwa­lał mi za­po­mnieć o niej przy­najm­niej wte­dy, gdy tu je­steś.

Hen­ryk ze­rwał się z miej­sca i za­czął się prze­cha­dzać po po­ko­ju.

I żal mu było tej ko­bie­ty i gnie­wa­ło go jej prze­czu­cie, bo za­wsze od­ga­dy­wa­ła taj­ne za­mia­ry przy­szłej jego nie­wier­no­ści. Bał się nad­to dal­szych wy­nu­rzań, czu­jąc się sła­bym na tym punk­cie. Rzekł więc szyb­ko:

– Moja Ja­nin­ko, prze­bacz mi mój hu­mor, ale dziś cały wie­czór będę za­ję­ty, wolę więc przyjść ju­tro i prze­ko­nać cię, że gdy mnie nic nie drę­czy, po­tra­fię i na two­jem czoł­ku za­że­gnać chmu­ry.

Przy­ci­snął rękę jej do ust, i za­wró­cił się ku drzwiom.

Ja­ni­na nie ode­zwa­ła się ani sło­wa, on zaś cze­kał tego sło­wa aże­by po­zo­stać, tak mu było jej żal i tak bał się sa­me­go sie­bie.

Zna­la­zł­szy się na uli­cy, opu­ścił gło­wę i wes­tchnął:

– Że też czło­wiek nie może być nig­dy zu­peł­nie wier­nym ko­bie­cie, kto­rą na­wet naj­moc­niej ko­cha.

Umoc­nił się tą sen­ten­cją w prze­ko­na­niu, że

"czło­wie­kiem" tym nie jest on, ale każ­dy męż­czy­zna.

O go­dzi­nie zaś szó­stej, wy­świe­żo­ny, roz­pro­mie­nio­ny, po­zbyw­szy się wszel­kich przy­po­mnień i skru­pu­łów, siadł do po­wo­zu z pa­nią Amel­ją i Zo­sią – i po­je­chał z nie­mi na spa­cer, a po­tem do te­atru.

IV.

Hen­ryk nie słu­chał ope­ry, ale pa­trzył z boku, sie­dząc w loży za pa­nia­mi, na nie­zmier­nie za­ję­tą mu­zy­ką Zo­się. Cza­sa­mi od­wra­ca­ła się do nie­go, da­rząc go ta­kiem słod­ko za­mglo­nem spoj­rze­niem, że nasz bo­ha­ter top­niał jak wosk, a go­rą­ce wy­zna­nia pcha­ły mu się na usta.

W an­trak­tach za­czę­ła się roz­mo­wa ury­wa­na, prze­ty­ka­na dow­ci­pem Hen­ry­ka, traf­ną lub spryt­ną uwa­gą pa­nien­ki, o któ­rej nikt­by po­wie­dzieć nie śmiał, że się cho­wa­ła wy­łącz­nie na wsi. Wnet też tak się za­ję­li sobą, że za­po­mnie­li nie­tyl­ko o pani Amel­ji, któ­ra lor­ne­to­wa­ła salę, ale o tem, że się znaj­du­ją w te­atrze i że cie­ka­wi przy­glą­da­ją się im na­tręt­nie.

Na pan­nie Zo­fji znać było śla­dy dwo­ja­kie­go wy­cho­wa­nia.

Oj­ciec ex-woj­sko­wy, nie ma­jąc syna, tyl­ko jed­nę cór­kę, nie był za­do­wo­lo­ny z prze­zna­cze­nia, ale mi­mo­to je­dy­nacz­ki nie pie­ścił. Z ry­go­rem ko­men­dan­ta, kie­ro­wał kro­ka­mi jej w dzie­cin­nym wie­ku, kształ­ce­niem i oczy­ta­niem w pa­nień­skim. Usi­ło­wał też od cza­su do cza­su wsz­cze­piać w nią su­ro­we i nie­ubła­ga­ne mak­sy­my, te same, któ­re gdy była dziec­kiem, wy­pi­sy­wać mu­sia­ła z ka­li­gra­ficz­nych wzo­rów. Może dla­te­go nie­bar­dzo je lu­bi­ła.

Mat­ka zno­wu ubó­stwia­ła ją, pie­ści­ła tem­bar­dziej, że się obu­rza­ła na su­ro­wość męża. Cze­go więc tyl­ko oj­ciec za­bro­nił, mat­ka naj­chęt­niej po­zwa­la­ła; oj­ciec na­ka­zał dziec­ku jeść chleb ra­zo­wy, mat­ka pod­su­wa­ła cia­stecz­ka, oj­ciec kształ­cił ją na rzy­mian­kę, mat­ka na pa­ry­żan­kę. Ka­toń­skie mak­sy­my ojca, mat­ka ko­men­to­wa­ła opi­sy­wa­niem róż­nych przy­gód ży­cio­wych, w któ­rych ser­ce przedew­szyst­kiem od­gry­wa­ło głów­ną rolę.

Zo­sia słu­cha­ła i ojca i mat­ki, ale po­szła swo­ją, cał­kiem od­ręb­ną dro­gą. Ko­niec koń­ców, była je­dy­nacz­ką, więc już jako pod­lo­tek ro­bi­ła wszyst­ko, co się jej po­do­ba­ło. Oj­ciec za­po­mniał o mak­sy­mach ka­toń­skich, mat­ka pa­trzy­ła jej w oczy, za­chwy­ca­jąc się każ­dem jej sło­wem.

I było czem. Po­jęt­na i by­stra, tro­chę przez mat­kę na­stro­jo­na ro­man­tycz­nie, po­psu­ta hoł­da­mi skła­da­ne­mi przez mło­dzież z są­siedz­twa, ocza­ro­wa­ną jej uro­dą, ory­gi­nal­no­ścią i po­sa­giem, nu­dzi­ła się na wsi.. Nu­dzi­ła tak da­le­ce, że zgo­dzi­ła się na pierw­szy lep­szy wy­bór ojca, pod wa­run­kiem, iż z na­rze­czo­nym przez lat kil­ka za­miesz­ka w wiel­kiem mie­ście.

Do­tych­czas wszyst­ko jej było jed­no, kto był na­rze­czo­nym, sko­ro in­ne­go od­po­wied­nie­go, jej wy­ma­ga­niom, nie znaj­dzie za­pew­ne tu na wsi. Ale nudy i tę­sk­no­ta za czemś, z cze­go so­bie spra­wy zdać nie mo­gła, na­tchnę­ły mat­kę, szczę­śli­wą jak się jej zda­wa­ło my­ślą, wy­sła­nia jej dla roz­ryw­ki na kil­ka mie­się­cy do cio­ci Amel­ji, nie­gdyś damy wiel­ce świa­to­wej. Ona ro­ze­rwie Zo­się, chcą­cą po raz ostat­ni użyć wa­ka­cyj przed­ślub­nych.

Zo­sia oży­wi­ła się nad­zwy­czaj­nie.

Inni lu­dzie, inne roz­mo­wy, inne za­ba­wy, wszyst­ko od­mien­ne od tego, co do­tąd wi­dzia­ła. Hen­ryk zaś nie­tyl­ko o całe nie­bo wyż­szy od tłu­mu wiej­skich wiel­bi­cie­li, ale zgo­ła do nich nie­po­dob­ny.

W pół go­dzi­ny była z nim po­ufa­łej, jak przez czte­ry mie­sią­ce ze swym na­rze­czo­nym – co się ode­zwie, to ta­kie ja­kieś nie­co­dzien­ne, a przy­tem praw­dzi­we!

Nie przy­po­mi­na jej by­najm­niej bo­ha­te­rów książ­ko­wych, a wi­dzi w nim po­mi­mo­to jed­ne­go z tych lu­dzi, któ­rych się wie­lu nie spo­ty­ka w ży­ciu. Nie po­do­ba się jej jego uro­da – choć jest przy­stoj­ny-ale po­do­ba się jej jego obej­ście, ruch}', brzmie­nie gło­su, wy­raz oczu.

Cio­cia na­ga­da­ła jej dużo o nim szcze­gó­łów, były mię­dzy nie­mi bar­dzo zło­śli­we, ale każ­dy roz­cie­ka­wiał ją tem­bar­dziej do tego czło­wie­ka.

Mo­gła z nim mó­wić swo­bod­nie, szcze­rze nie lę­ka­jąc się być źle zro­zu­mia­ną, nie lę­ka­jąc się, jak się zwy­kle lę­ka­my zło­śli­wych ob­ja­śnień w to­wa­rzy­skich sto­sun­kach. Ba­wi­ła ją z nim roz­mo­wa jak jesz­cze do­tąd z ni­kim, a przy­tem bu­dzi­ła za­ufa­nie do tego stop­nia, iż go­to­wa była zwie­rzyć się z se­kre­tów swych ser­co­wych, na­wet tych, któ­rych nie mia­ła. Oj­ciec kar­cił ją nie­raz za od­zy­wa­nie się dzi­wacz­ne i zbyt śmia­łe jak na mło­dą pa­nien­kę, mat­ka po­ta­ki­wa­ła tyl­ko w nie­mem uwiel­bie­niu, on je­den nie gor­szył się zu­chwa­łą de­fi­ni­cją, i nie prze­sa­dzał w po­chwa­łach, ale chwy­tał w lot myśl ukry­tą, albo ją od­ga­dy­wał i uzu­peł­niał.

Jed­nem sło­wem, Hen­ryk za­sy­cił naj­zu­peł­niej jej in­te­li­gen­cją, na­tchnął ją słusz­ną dumą, stał się dla niej pro­bie­rzem, że nie jest je­dy­nie wy­rocz­nią swej mat­ki i per­łą ro­zu­mu, w cia­snem kół­ku pro­win­cjo­nal­nem…

Już za to była mu wdzięcz­ną, je­że­li jesz­cze za­do­wol­ni jej uczu­cie, tak jak za­do­wol­nił in­te­li­gen­cją, to urlop pa­nien­ki może wziąść wręcz prze­ciw­ny ob­rót, ani­że­li mat­ka przy­pusz­czać mo­gła.

Hen­ryk da­le­ko szyb­ciej od niej dał się ocza­ro­wać, bo na nie­go od pierw­sze­go rzu­tu oka, tak jak na każ­de­go męż­czy­znę, od­dzia­ła­ła jej uro­da dziw­na, nie­ba­nal­ne­go typu, jej wdzięk nie­sztucz­ny i nie­uda­ny, jej na­iw­na śmia­łość i jej swo­bod­na praw­do­mów­ność. To też nie pra­gnął jej olśnić, jak to zwykł czy­nić za­wsze z ko­bie­ta­mi, owszem chci­wie po­ły­kał każ­de jej sło­wo chcąc się do­ba­dać jej cha­rak­te­ru i zna­leźć go ta­kim, ja­kim go so­bie te­raz już wy­obra­żał.

Czyż, mó­wiąc o mu­zy­ce, li­te­ra­tu­rze i sztu­ce, męż­czy­znach i ko­bie­tach, mo­gli po­mi­nąć mi­łość?

Hen­ryk de­fin­jo­wał ją po swo­je­mu, sto­su­jąc się tyl­ko na chy­bił tra­fił do uspo­so­bie­nia Zosi. Za­wsze roz­bie­ra­jąc to uczu­cie, na­stra­jał się od­po­wied­nio do ko­bie­ty, z któ­rą mó­wił; ztąd po­cho­dzi­ło, że mógł ucho­dzić rano za wy­znaw­cę naj­ide­al­niej­sze­go pla­to­ni­zmu, w po­łu­dnie za szu­ka­ją­ce­go je­dy­nie przy­jaź­ni, wie­czo­rem zaś za bru­tal­ne­go cy­ni­ka.

Tym ra­zem scho­wał się za wy­god­ny re­to­ryzm – ato­li Zo­sia od­po­wie­dzia­ła mu żywo, że ko­bie­ta raz tyl­ko ko­chać może w ży­ciu, i że ta co ko­cha praw­dzi­wie, nie ża­łu­je tego nig­dy, choć­by się po­tem za­wio­dła, a wszel­kie prze­stro­gi i rady, da­wa­ne ko­bie­cie wte­dy gdy już ko­cha, pod­sy­ca­ją tyl­ko jej mi­łość.

– Cho­ciaż­by męż­czy­zna nie za­słu­gi­wał na nią? – za­py­tał Hen­ryk za­cie­ka­wio­ny.

– Czyż kie­dy za­ko­cha­na wie­rzy temu, że ten któ­re­go ko­cha, nie za­słu­gu­je na jej mi­łość? a wresz­cie wie­dzio­na uczu­ciem li­to­ści czy py­chy, są­dzi, że mi­łość jej od­ro­dzi go i oczy­ści. Uśmie­chasz się pan iro­nicz­nie i słusz­nie, za­ma­ło znam świat i was pa­no­wie, aże­bym była nie­omyl­ną, mogę być tyl­ko wy­rocz­nią w swo­im wy­bo­rze.

– Nie wąt­pię, że traf­ność wy­bo­ru ochro­ni pa­nią od póź­niej­szej pra­cy na­wra­ca­nia.

– Nie wiem – od­par­ła ostu­dzo­na na­gle i od­wró­ci­ła się ku sce­nie.

Po te­atrze za­bra­ły pa­nie Hen­ry­ka do sie­bie, na małą prze­ką­skę. Pani Amel­ja zo­sta­wi­ła ich sa­mych i w ogó­le po­stę­po­wa­ła tak jak mat­ka, chcą­ca wy­dać swą cór­kę za czło­wie­ka, o któ­re­go war­to­ści głę­bo­ko jest prze­ko­na­ną.

Zo­sia, usiadł­szy przed for­te­pia­nem, wzię­ła kil­ka akor­dów, nu­cąc przy­tem pio­sen­kę hisz­pań­ską. Głos jej mięk­ki, me­ta­licz­ny, prze­nik­nął Hen­ry­ka dresz­czem, elek­try­zu­ją­cym kość pa­cie­rzo­wą aż do czasz­ki. Na­gle urwa­ła pieśń za­czę­tą i zwra­ca­jąc się… ku nie­mu, rze­kła:

– Cze­go wam w mie­ście za­zdrosz­czę, to tych roz­ko­szy mu­zy­kal­nych, któ­rą wam dają prze­jeż­dża­ją­cy zna­ko­mi­ci ar­ty­ści. Mój Boże, u nas na wsi, gra jed­na tyl­ko moja przy­ja­ciół­ka z są­siedz­twa na for­te­pia­nie, ale z nie­na­wi­ścią, gdyż grać jej każą ro­dzi­ce na po­pis. Ja tak­że śpie­wam i gram, kie­dy są go­ście. Jed­ni po­zie­wa­ją, dru­dzy cze­ka­ją nie­cier­pli­wie, ry­chło się te nudy dla nich skoń­czą, wszy­scy zaś po­tę­pia­ją mnie za oczy, że za­miast tru­dzić się go­spo­dar­stwem, ba­wię się w ar­tyst­kę. Och, wieś jest do­bra dla su­chot­ni­ków i eme­ry­tów!

– Czyż pani nie mo­żesz co rok miesz­kać u cio­ci przez kil­ka mie­się­cy?

– Aże­by nie chcieć wró­cić wię­cej do domu?

A zresz­tą może i le­piej że wró­cić mu­szę tu – do­da­ła z fi­lu­ter­nym uśmie­chem – mo­gła­bym się po­psuć.

– Za­pew­ne, je­że­li po­psu­ciem na­zy­wa się mó­wie­nie pani naj­szczer­sze, że je­steś jed­ną z naj­bar­dziej za­chwy­ca­ją­cych istot, ja­kie się spo­ty­ka w ży­ciu, to wnet po­psu­ją tu pa­nią wszy­scy.

– Nie wszy­scy pa­trzą na mnie tak po­błaż­li­we­mi oczy­ma, jak pan. Bo na­praw­dę nie mam in­nych za­let, chy­ba tę, że mó­wię co my­ślę.

– A czy pani mówi to, co pani czu­je?

– Z pew­no­ścią!

– W na­szych sa­lo­nach dzie­je się wręcz prze­ciw­nie. Pa­nien­ki w wie­ku pani, wca­le nie­star­sze, mają so­bie przy­ka­za­ne mil­czeć przy­zwo­icie, albo mó­wić wte­dy do­pie­ro, gdy pier­ścion­ki cy­ze­lu­je już ju­bi­ler. Gdy­by na­wet nie mia­ły tego na­ka­za­ne, mil­cza­ły­by roz­sąd­nie, bo tego uczy ich in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy. Dla­te­go nic dziw­ne­go, że gdy po­tem któ­ra z nich znaj­dzie się ze swym na­rze­czo­nym jako para mał­żon­ków, jed­no i dru­gie szu­ka całe ży­cie szczę­ścia… po za sobą.

– O! tak źle nie­jest! Znam tyle mał­żeństw szczę­śli­wych, lubo przy­zna­ję że i u nas na wsi nie dzie­je się le­piej. Ro­dzi­ce mę­czą się za nas a my ufa­my, że do­brze za nas wy­bra­li.

– I za­wo­dzi­my się po­tem pra­wie za­wsze! Wierz mi pani, by­łem kil­ka razy za­rę­czo­ny, przez ro­dzi­ców przy­ję­ty i na przy­szłą wę­drów­kę po­bło­go­sła­wio­ny, ale się za­wsze na czas jesz­cze spo­strze­głem.

– Je­że­liś pan jed­nak ko­chał swo­ją na­rze­czo­ną? – za­py­ta­ła, zwra­ca­jąc się do nie­go i pa­trząc mu by­stro w oczy.

– Zda­wa­ło mi się tyl­ko żem ko­chał, cza­sa­mi nie ko­cha­łem wca­le, chcia­łem iść za tra­dy­cją i oże­nić się.

– Zda­wać może się panu za­wsze kosz­tem cier­pie­nia tej, któ­rej się nie zda­je.

– Nie­ste­ty nie je­stem już mło­dzie­niasz­kiem i dziś gdy­bym po­wie­dział że ko­cham, był­bym naj­niesz­czę­śliw­szym, bo wie­dział­bym że ko­cham i ko­chać będę choć­by… bez wza­jem­no­ści.

Ogar­niał ją pło­ną­cym wzro­kiem, ostat­nie sło­wa wy­mó­wiw­szy pra­wie szep­tem. Zo­sia, od­wró­ciw­szy się… zlek­ka i prze­wra­ca­jąc jed­ną ręką nuty, rze­kła:

– Wy­da­je mi się nie­po­do­bień­stwem ko­chać bez wza­jem­no­ści, mnie przy­najm­niej, ktoś, któ­ry­by mi się na­wet po­do­bał, zra­ził­by mnie od­ra­zu swą obo­jęt­no­ścią.

– Pani je­steś ko­bie­tą i do tego taką, któ­ra ma trud­ność wy­bo­ru.

– Nie mów pan nie­szcze­rze. W mi­ło­ści – tak mi się przy­najm­niej zda­je – obie stro­ny są rów­ne.

– O nie pani, męż­czy­zna ma to już prze­ciw so­bie, że mu się nie wie­rzy z za­sa­dy. Za – klę­cia jego i przy­się­gi, ci­sną­ce się na usta mi­mo­wol­nie, uwa­ża­ne są za spo­so­by, ma­ją­ce na celu oszo­ło­mie­nie do­brej wia­ry ko­bie­ty, gdy prze­ciw­nie ko­bie­ta, po­trze­bu­je wy­mó­wić jed­no tyl­ko sło­wo, aże­by­śmy je przy­ję­li na klęcz­kach i z peł­ną wia­rą… choć może póź­niej za­wie­dzio­ną. – To za­le­ży od męż­czy­zny i od ko­bie­ty.

– Za­pew­ne – za­wo­łał z mocą – a jed­nak gdy­bym w tej chwi­li, przy­siągł, ja któ­ry pa­nią znam za­le­d­wo od dni kil­ku, że uczy­ni­łaś na mnie wra­że­nie, ja­kie­go nie do­zna­łem do­tąd w ży­ciu, że czu­ję, iż go nie za­trę naj­sil­niej­szem po­sta­no­wie­niem, naj­ener­gicz­niej­szą wolą, je­stem prze­ko­na­ny, że ro­zu­mia­ła­byś mi się w oczy…

– Nie roz­śmia­ła­bym się – od­rze­kła, po­wsta­jąc z miej­sca – ale­bym nie uwie­rzy­ła.

– A jed­nak za­kli­nam się na wszyst­ko co mi dro­gie… i sta­nął mu mi­mo­wo­li na oczach ob­raz Ja­ni­ny.

Zo­sia ski­nąw­szy ręką, prze­rwa­ło chłod­no:

– Nie przy­pusz­cza­łam, że roz­mo­wa ja­kich pan w ży­ciu to­czysz nie­ma­ło, do­pro­wa­dzi pana… do…

W tej chwi­li po­wró­ci­ła ciot­ka, mó­wiąc: Dla­cze­go nie śpie­wasz Zo­siu?

– Póź­no już – do­koń­czył Hen­ryk, pa­trząc na ze­ga­rek – a pa­nie pew­nie stru­dzo­ne.

– Pro­szę o nas nie za­po­mi­nać – ode­zwa­ła się p Amel­ja na po­że­gna­nie. Zo­sia mil­cza­ła nie pa­trząc się w jego stro­nę.

Wy­szedł zgnę­bio­ny, smut­ny i za­ko­cha­ny. Od­po­wie­dzi jej ostat­niej, krót­kiej, dum­nej, jak­by ura­żo­nej, nie tłu­ma­czy­ło so­bie na do­bre dłu­go­let­nie jego do­świad­cze­nie.

Sam nie wie­dział, kie­dy za­szedł do domu.

Rzu­cił się na ka­nap­kę, uto­piw­szy wzrok w su­fi­cie, jak gdy­by tam szu­kał ra­tun­ku dla sie­bie. Nie wie­dział jesz­cze, czy pan­na od­pła­ca mu ja­ką­kol­wiek wza­jem­no­ścią, tro­chę na­wet wąt­pił o tem, a już ukła­dał pla­ny moż­li­wej przy­szło­ści.

Je­że­li jed­nak Zo­sia go wy­słu­cha, co po­cznie z Ja­ni­ną? Czu­je i w tej chwi­li dla niej przy­wią­za­nie, ale zni­ka ono wo­bec na­gle roz­bu­dzo­nej mi­ło­ści, na­mięt­no­ści czy też cie­ka­wo­ści, dla tej dziw­nej ory­gi­nal­nej dziew­czy­ny. Gdy­by tyl­ko mógł być pew­ny, że Ja­ni­na po­cie­szy się po po nim, a przy­najm­niej nie bę­dzie bez nie­go nie­szczę­śli­wą, nie od­stą­pił­by Zosi za cenę ży­cia. Wie­rzył zaś o tyle w po­tę­gę swych uwo­dzi­ciel­skich środ­ków, iż mógł przy­pusz­czać pręd­sze lub póź­niej­sze zwy­cię­stwo nad ser­cem pa­nien­ki, zwłasz­cza ta­kiej, któ­ra mu wy­raź­nie po­wie­dzia­ła, że raz tyl­ko ko­chać moż­na.

Ale dla­cze­go na­gle, gdy jej po­wie­dział kil­ka słów go­ręt­szych, tak spo­waż­nia­ła, czy ochłó­dła, czy się zra­zi­ła?

Ach! ta nie­szczę­sna jego re­pu­ta­cja, "nie­sta­łe­go!" Nie, gdy­by się z tą oże­nił lub i nie oże­nił, ale gdy­by ta po­ko­cha­ła go tak jak on ją, bez uwa­gi na prze­szko­dy, z pew­no­ścią by­ła­by ostat­nią jego mi­ło­ścią. Dzie­wi­cza jej mło­dość, nie­po­rów­na­ny i ory­gi­nal­ny wdzięk ca­łej jej oso­bi­sto­ści, wy­star­czył­by mu do koń­ca ży­cia, za­spo­ko­ił, a ra­czej zo­bo­jęt­nił wraż­li­wość jego co do in­nych ko­biet na wie­ki.

Tak, na wie­ki!

Mi­mo­wo­li za­wsty­dził się sa­me­go sie­bie.

Al­boż Ja­ni­ny nie ko­chał tak samo, al­boż krwa­we­mi łza­mi nie pła­kał wte­dy, gdy mu ro­dzi­ce sta­now­czo od­mó­wi­li swej cór­ki, nie ufa­jąc jego zmien­no­ści i chwiej­no­ści uspo­so­bie­nia?

Wte­dy padł na ko­la­na jak dzie­cię i uczy­nił ślub panu Bogu, że je­że­li Ja­ni­na zo­sta­nie jego, nig­dy wię­cej nie za­pra­gnie mi­ło­ści in­nej ko­bie­ty.

A tak temu jesz­cze nie­daw­no… lubo w tej chwi­li zda­je mu się, że już od­tąd upły­nę­ły lata.

Nie roz­bie­ra­jąc się, za­snął. Sen miał nie­spo­koj­ny, prze­ry­wa­ny, na pier­siach sia­dał mu ol­brzym i przy­gnia­tał je nie­li­to­ści­wie.

Ob­la­ny po­tem, ze strasz­nym ję­kiem, ock­nął się i ze­rwał z ka­na­py.

Kie­dy w kil­ka go­dzin póź­niej wy­bie­rał się na mia­sto, miał już plan go­to­wy, jak ma po­stą­pić przy­najm­niej na te­raz. Wpraw­dzie nie może mu wyjść z gło­wy uro­cza i co­raz bar­dziej nę­cą­ca Zo­sia, ale coś, jak­by wy­rzut su­mie­nia lub obo­wią­zek, do­da­je mu siły otrzą­śnię­cia się z ku­szą­cych wra­żeń.

Nie pój­dzie wca­le do pani Amel­ji przez czte­ry dni, a spę­dzi je wy­łącz­nie w to­wa­rzy­stwie Ja­ni­ny.

Znów do niej przy­lgnie, wszak ona tak pięk­na, do­bra i nie­szczę­śli­wa, a po czte­rech dniach, zna­jąc sie­bie ma na­dzie­ję że o tam­tej za­po­mni zu­peł­nie…

Nie śmiał wy­znać sam przed sobą, że mi­mo­wo­li tam gdzieś, w ja­kiejś ko­mór­ce mó­zgo­wej, za­gnieź­dził się chy­try pod­stęp: oto przez czte­ry dni, gdy Zo­sia wi­dzieć go nie bę­dzie, za­nie­po­koi się je­że­li nie za­tę­sk­ni. Przez czte­ry dni nie­po­kój zra­zu kieł­ku­ją­cy, bę­dzie miał czas uro­snąć w po­draż­nie­nie. Za­zwy­czaj zaś po ma­leń­kich szcze­bel­kach, do­cho­dzi­my do praw­dzi­we­go za­in­te­re­so­wa­nia się oso­bą, któ­ra nas po­draż­niać się od­wa­ża.

Za­kwa­te­ro­wał się na do­bre u swej Ja­ni­ny. Pra­wie na krok nie od­stę­po­wał jej, czy­ta­jąc gło­śno książ­kę, akom­pan­ju­jąc do śpie­wu, ba­wiąc ją roz­mo­wą z istot­nym ta­len­tem, jed­nem sło­wem, sta­ra­jąc się ją ocza­ro­wać jak za daw­nych cza­sów.

Ja­ni­na nie­zmier­nie była zdzi­wio­na tą zmia­ną. Ra­zi­ła ją co­kol­wiek nie­zwy­kła czu­łość Hen­ry­ka, ob­ja­wia­ją­ca się w prze­sad­nem nad­ska­ki­wa­niu, w piesz­czo­tli­wem nada­wa­niu jej naj­słod­szych przy­dom­ków. In­stynkt ko­bie­cy ostrze­gał ją że ta prze­sa­da jest jak­by chę­cią ogłu­sze­nia sa­me­go sie­bie, ża­lem za po­peł­nio­ną wzglę­dem niej nie­wia­rę, albo za­mia­rem po­peł­nie­nia jej w naj­bliż­szej przy­szło­ści.

I kie­dy Hen­ryk roz­pły­wał się w rzew­no­ści, sta­ra­jąc się istot­nie ode­rwać zu­peł­nie my­ślą od Zosi – bo i ta chęć obok zdo­by­cia jej, zna­la­zła po­miesz­cze­nie w jego nie­po­rząd­nej fan­ta­zji – nie za­uwa­żył by­najm­niej, że Ja­ni­na przy­pa­tru­je mu się cza­sa­mi by­stro i wię­cej słu­cha, ani­że­li od­po­wia­da.

Trze­cie­go dnia za­stał u sie­bie bi­le­cik pani Amel­ji, za­pra­sza­ją­cy go na wie­czór i dzi­wią­cy się tak dłu­giej jego nie­obec­no­ści.

Uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem, ale od­pi­sał krót­ko, że jest w tej chwi­li prze­cią­żo­ny in­te­re­sa­mi.

Upły­nę­ły czte­ry dni, pod­czas któ­rych nie wzmoc­nił się na swem przy­wią­za­niu do Ja­ni­ny, lecz prze­ciw­nie, roz­go­rącz­ko­wał nie­cier­pli­wo­ścią uj­rze­nia Zosi…

I nie umie­jąc dłu­żej pa­no­wać nad sobą – umie­jęt­no­ści tej nie wy­ra­biał w so­bie nig­dy – wpadł pią­te­go dnia nad wie­czo­rem do pani Amel­ji… ale jej nie za­stał, lecz ku wiel­kiej swej ra­do­ści, Zo­się samą.

Pan­na moc­no za­kło­po­ta­na i za­ru­mie­nio­na, nie pro­sząc go sie­dzieć, sta­ła w wy­cze­ku­ją­cej po­sta­wie, jak gdy­by za­chę­ca­jąc do wyj­ścia.

Wy­traw­ny mistrz świa­to­wej sztu­ki, udał że za­chę­ty nie ro­zu­mie, ale się zmię­szał tro­che. Prze­szko­dy jed­nak pod­nie­ca­ły go za­wsze, a ła­twe try­um­fy nie nę­ci­ły nig­dy. Rzekł więc ob­ce­so­wo:

– Po­wi­nien­bym się od­da­lić, ale zbieg oko­licz­no­ści na­ka­zu­je mi z nich ko­rzy­stać. Pan­no Zo­fjo, ta­kąż­to je­steś moją, przy­ja­ciół­ką? Czyż­bym miał ża­ło­wać, że nie umiem ukryć ob­łud­nie szcze­rych unie­sień swe­go ser­ca?

Pan­na Zo­fja, nie pa­trząc już na nie­go prze­stra­szo­ne­mi oczy­ma, uśmiech­nę­ła się iro­nicz­nie.

– Ro­zu­miem – za­wo­łał z ogniem – pani Iza a może i cio­cia pani, przed­sta­wi­ły mnie przed pa­nią, jako czło­wie­ka zmien­nych uczuć i za­mia­rów! Za­pew­ne, wo­la­łem za­wsze przed­tem wy­znać praw­dę, ani­że­li łu­dzić przez całe… ży­cie ko­bie­tę, co do któ­rej mo­głem się omy­lić.

Zo­sia roz­śmia­ła się gło­śno, Hen­ryk za­ru­mie­nił się za­wsty­dzo­ny.

Taki afront nie spo­tkał go jesz­cze, nig­dy. Mo­gła mu nie wie­rzyć, ale wy­śmie­wać go!…

– Prę­dzej­bym o ob­łu­dę lub ko­me­dją mógł po­są­dzić pa­nią! – rzekł z iskrą w oku – pa­nią, któ­ra ra­czy­łaś być dla mnie z po­cząt­ku nie­zwy­kle ła­ska­wą. Czyż może dla­te­go tyl­ko, aże­by wy­pró­bo­wać na mnie pierw­sze­go lotu swej mło­do­ści?

Pan­na Zo­fja za­ru­mie­ni­ła się moc­niej jesz­cze i rze­kła:

– Prze­bacz pan, je­że­lim mo­gła nie­chcą­cy wzbu­dzić na­dzie­je, któ­rych po­dzie­lić nie mogę.

– Wol­no spy­tać dla­cze­go?

– Bo mam na­rze­czo­ne­go, a ślub mój za dwa mie­sią­ce.

Hen­ryk ska­mie­niał.

Wi­dział się śmiesz­nym i nie­zręcz­nym jak stu­dent, pierw­szy raz w ży­ciu za­ko­cha­ny; nie chcąc jed­nak ośmie­szać się bar­dziej, po­ha­mo­wał dła­wią­cy go gniew i spoj­rzaw­szy na pan­nę, sto­ją­cą cią­gle w jed­nem miej­scu, wy­buch­nął śmie­chem tak do­brze uda­nym, że miał ce­chę szcze­ro­ści.

Pan­na Zo­fja po­da­jąc mu rękę, rze­kła:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: