Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kogo szukał, czego chciał - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kogo szukał, czego chciał - ebook

„Kogo szukał, czego chciał” to książka o wybitnym reżyserze teatralnym Jerzym Jarockim, zmarłym 10 października 2012 roku.

Napisał ją brat, pisarz i reporter Robert Jarocki, autor kilkunastu książek reportażowo-biograficznych.

To pierwsza literacką opowieść przedstawiającą najważniejsze epizody z życia Jerzego Jarockiego. Sprawy teatralne stanowią oczywiście naturalne tło, ale ponieważ w pisarstwie Roberta Jarockiego ważne są zawsze konteksty historyczne, tak też jest w książce o jego sławnym bracie.

Szczególne interesujące są wątki związane ze studiami reżyserskimi Jerzego Jarockiego w moskiewskim Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej (GITIS), a także nieznane wątki z życia rodzinnego i prywatnego. Reżyser w ostatniej dekadzie życia, w okresie współpracy z Teatrem Narodowym w Warszawie, był już ciężko chory i niedowidział, a jednak  stworzył kilka wybitnych inscenizacji, poczynając od „Błądzenia” – sztuce o życiu i twórczości Witolda Gombrowicza, poprzez „Kosmos” tegoż, „Miłość na Krymie” i „Tango” Sławomira Mrożka, aż po „Sprawę według «Samuela Zborowskiego» Juliusza Słowackiego”. Wiele z tych sztuk przez lata było w stałym repertuarze Teatru Narodowego w Warszawie.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0179-3
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zamiast wstępu

Koszula w kratkę

Majtki męskie

Skarpetki

Spodnie

Bluza

Półbuty

Telefon komórkowy

Między szóstą a siódmą rano budzi mnie telefon. Dzwoni lekarz dyżurny ze szpitala, w którym Jurek znalazł się kilka godzin wcześniej z rozpoznaniem zawału. O tym już wiedziałem z telefonu portiera z hotelu Teatru Narodowego.

– Dzwonię do pana ze smutną wiadomością. Pana brat zmarł czterdzieści pięć minut temu. Mój szef ordynator prosi, aby pan możliwie szybko przyjechał, zostanie pan przez niego przyjęty.

Podaje szczegóły, przez którą bramę mam wejść i gdzie znajduje się sekretariat ordynatora.

Ubieram się, wzywam taksówkę. Około wpół do ósmej rano jestem na miejscu. W pokoju ordynatora zastaję lekarza w średnim wieku oraz towarzyszącego mu skromnie młodego asystenta. Młody lekarz dyżurny wygląda na zmęczonego.

Panowie składają kondolencje, ordynator ściskając mi dłoń, mówi kurtuazyjnie: „Odszedł wielki człowiek teatru polskiego…”.

Wnioskuję z tych słów, że pewnie bywał na przedstawieniach Jerzego. Może jeszcze podczas studiów, a potem już jako lekarz. Wszak J.J. bardzo długo funkcjonował w teatralnym świecie i przez wiele lat trwała na jego inscenizacje moda. Ale nie przypuszczam, by młody lekarz dyżurny orientował się, kogo usiłował reanimować.

Po wymianie kilku uspokajających mnie zdań ordynator wzywa sekretarkę i prosi, aby zaprowadziła mnie do pokoju, w którym znajdują się rzeczy brata.

Dwie panie pielęgniarki, uprzedzone telefonicznie, czekały. Jedna z nich wyjmowała z worka rzeczy Jurka, druga wypełniała kwestionariusz.

Przedstawiono mi tę listę do podpisu, włożono rzeczy z powrotem do plastikowego worka, zasznurowano i zapytano: „Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?”.

Nie miałem. Starałem się skoncentrować. Musiałem zawiadomić o śmierci Jurka dyrektora Teatru Narodowego Jana Englerta. Odczekałem trochę, wiedząc mniej więcej, o której godzinie może się znajdować w swoim biurze, i telefon wykonałem. W ten sposób została uruchomiona informacja o odejściu Jerzego, którą w następnych godzinach rozpowszechniały różne rozgłośnie.

Wracało to do mnie potem echem w postaci telefonów od przyjaciół i znajomych, informujących mnie… o śmierci J.J.

A mnie jeszcze czekał telefon do Nany, córki Jurka, a mojej bratanicy, która poprzedniego wieczoru rozmawiała z ojcem telefonicznie z Krakowa, nie spodziewając się złych wiadomości.

Jurek wiele razy żegnał się ze mną w ciągu minionych trzydziestu lat. Wczorajszego wieczoru się nie pożegnał.

***

Zamysł opowieści reportażowej o Jerzym Jarockim wiąże się z próbą zrozumienia jego skomplikowanego życia, które zamknęło się 10 października 2012 roku. Jednak to ryzykowne, gdy brat zamierza pisać o swoim starszym bracie, nawet przy założeniu, że ów młodszy zawodowo zajmuje się reportażem biograficznym, zatem zna reguły obowiązujące w tym pisarstwie. Nie chodzi tylko o konieczny dystans, ale o oddzielenie własnej psychiki od duchowego życia bohatera opowieści. A to nie jest łatwe. We wczesnych latach nasze losy rodzinne w naturalny sposób się przeplatały. Jednak później życie przebiegało oddzielnie, choć stale byliśmy ze sobą w bliskim kontakcie. A w ostatnim jego dziesięcioleciu, gdy związany z Teatrem Narodowym każdego roku przez miesiące mieszkał w Warszawie, były to kontakty prawie codzienne.

Obserwowałem go od dzieciństwa do późnej starości. Razem ją przecież przeżywaliśmy.

Napisał do mnie w liście z domu ZAiKS-u w Sopocie, wysłanym 5 sierpnia 2012 roku (nadszedł siódmego, z okazji moich osiemdziesiątych urodzin) między innymi następujące słowa: „Obaj się starzejemy w miarę równo. Ja trochę dziwaczeję na starość, ale tak chyba musi być”. Potem były różne wzniosłości, które widocznie musiał napisać. Zadzwoniłem do niego do Sopotu, reagując na to żartami.

Jurek przeżywał starość w sposób heroiczny, będąc coraz bardziej i bardziej chory, i w trakcie tych chorób uporczywie pracował, katując siebie i wszystkich, z którymi współtworzył swój teatr. W tym jarzmie stopniowo się zmieniał. Kiedyś pogodny, raczej rozluźniony, później bywał zgryźliwy, niekiedy na próbach nieprzyjemny. Bo choroby go zmieniały. Na pewne przykłady zwrócił trafnie uwagę Grzegorz Małecki we wspomnieniu zamieszczonym w kwartalniku teatralnym „nietak!t” (nr 16–17/2014). Do jego mądrego tekstu jeszcze wrócę pod koniec książki, kiedy będę próbował przedstawić Jerzego Jarockiego z okresu jego pracy w warszawskim Teatrze Narodowym. Teraz tylko zaznaczę, że J.J. w 1966 roku w Starym Teatrze wystawił Zmierzch Babla, obsadzając w roli Marusi, młodziutkiej kochanki Mendla Krzyka, smukłą Annę Seniuk, właśnie kończącą studia w krakowskiej szkole teatralnej. Jej syna, Grzegorza Małeckiego, jeszcze nie było na świecie. A Jurek miał już za sobą prawie dziesięć lat pracy reżyserskiej, w ciągu których zrealizował wiele wybitnych przedstawień. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ generacja Grzegorza Małeckiego siłą rzeczy zetknęła się z Jerzym, gdy był on już stary, schorowany i często z tego powodu zgryźliwy. Ale wciąż kreatywny i precyzyjny w pracy.

Pisanie tej książki stanowiło warsztatowy eksperyment, bo jej rusztowanie powstawało niejako z numeru na numer miesięcznika „Teatr” (odcinki były drukowane od listopada 2013 do grudnia 2014 roku). Ponadto jej treść nie obejmuje życia Jerzego Jarockiego od A do Z, gdyż nie jest pracą monograficzną. Jednak przedstawia, jak sądzę, najważniejsze, a także mniej lub całkiem nieznane epizody jego życia.1

W pociągu

Bawiłem się od rana znalezionymi gdzieś na strychu domu bauera wspaniałymi niemieckimi żołnierzykami. Była tego cała armia: piechota, czołgi, armaty, karabiny maszynowe na motocyklach z tak zwaną łódką, czyli trzyosobowe, oficerowie różnych szarż, do generałów włącznie. Ale były również, choć mniej, wojska innych narodowości: Anglicy, Francuzi, Włosi, być może Szwajcarzy. Rozłożyłem to wojsko na podłodze pokoju, starając się urządzić jakąś bitwę. Spóźnione o kilka lat marzenie, bo nigdy nie miałem tak wspaniale imitowanych żołnierzy. I właśnie gdy przemawiałem do tej armii w stylu nieco napoleońskim: „Żołnierze, wybiła wasza godzina!”, otworzyły się drzwi i pojawił się w nich nieco zaskoczony tym widokiem starszy Niemiec ze srebrną tacką w ręku. Podał mi ją z ugrzecznionym gestem. Na tacy leżał bilet wizytowy następującej treści: JERZY JAROCKI, wielkimi literami. I nic więcej. Podziękowałem, Niemiec się oddalił.

Wziąłem wizytówkę nieco poirytowany. Znowu jakiś kawał Jurka, żeby mnie upokorzyć. Ale na odwrocie biletu było kilka zdań skreślonych przez Lidkę, jego miłą przyjaciółkę: „Bobusiu, zapraszamy Cię na podwieczorek, będą rogaliki, godzina szesnasta”.

I w ten sposób zostałem przywołany do rzeczywistości. Porzuciłem niestosowną już, dziecinną zabawę żołnierzykami, rozmyślając, w jaki sposób dotrzeć do domu Lidki. Może zaprząc konia do tak zwanej linijki – czyli dwukółki?

Lidka przyjechała do Krzyżatki (Kowar) z Poznania. Towarzyszyła ojcu, znakomitemu drukarzowi-zecerowi, z którym jednak miała ciężkie przejścia, bo był on fatalnie trunkowy. W tej sytuacji to ona faktycznie zarządzała drukarnią i całym domem. Dyrygowała precyzyjnie podległymi pracownikami niemieckimi, robiła to rączką kształtną, miękką i delikatną. Potrafiła być twarda, acz zawsze uprzejma i konsekwentna. Mówiła cicho, głosem opanowanym, bez emocji.

Jurek związał się z nią na początku zimy 1945 roku. Była starsza od niego o jakieś siedem, osiem lat. Jeśli on miał na przełomie 1945/1946 niespełna siedemnaście lat, ona zapewne dwadzieścia cztery–dwadzieścia pięć. Była już wtedy dojrzałą młodą kobietą, energiczną i zaradną. Na Jurka, ładnego, gibkiego, ruchliwego chłopca patrzyła z czułością opiekuńczej kochanki. Bardzo o niego dbała. Ten paroletni romans uczynił z Jurka pewnego siebie młodego mężczyznę.

Po latach pomyślałem, że o niej, jej ojcu i Jurku z tego okresu można by zmajstrować niebanalny film z pokonanymi Niemcami w tle. A może tylko przewrotną, groteskową, podszytą Freudem sztukę teatralną?

Ale po kolei. Najpierw trzeba dotrzeć do tej tajemniczej Krzyżatki…

– Wspomnij, Panie! co się nam przydarzyło, wejrzyj a obacz zelżywość naszę.

Dziedzictwo nasze obróciło się do cudzych, domy nasze do obcych.

Sierotami zostaliśmy bez ojca, matki nasze jako wdowy.

Wodę naszą piliśmy za pieniądze, drwa nasze za pieniądze kupowaliśmy.

Za szyje nasze gnano nas, spracowanym nie dano odpoczynku.

Egiptowi daliśmy rękę i Assyryanom, żebyśmy się najedli chleba.

Ojcowie nasi zgrzeszyli, a nie masz ich, a myśmy nieprawości ich nosili.

Niewolnicy panowali nad nami, nie był, kto by z rąk ich wykupił.

W duszach naszych przynosiliśmy sobie chleba, przed mieczem w puszczy…

– Jak długo jeszcze będzie pieprzył!? – przerwał ostry głos. Należał do młodego rzeźnika spod Brześcia, który jechał na Zachód, jak opowiadał, zemścić się na Niemcach i założyć jatkę z prawdziwego zdarzenia. Nikt mu jakoś tym razem nie udzielił poparcia.

Dwie starsze kobiety zza Bugu zwierzały się ze swoich przeżyć:

– Wziął, proszę pani, taką piłę do drzewa, pomacał, czy ostra, i do niego z tą piłą. Tamten zaczął krzyczeć. Dziś jeszcze, pani, ten krzyk mnie w brzuchu ściska, boli. Jego, wie pani, dwóch trzymało. Jak mu rżnęli nogi, to go jeszcze przywiązali do stołu.

– Oj, pani! Cośmy przeszli! Żeby nie te małe dzieci, opowiedziałabym pani, jakie święta banderowcy wyprawiali…

– Gadaj pani, dzieci śpią. To duże dzieci. Wojnę przeżyły. Gadaj pani, podróż długa.

– Cholera! Otwierać! Przecież człowiek musi się załatwić! Otwierać!

– Nie dostanie się pan. Papier mają od komendanta pociągu. Przerobili sracz na urzędowy przedział.

– Jak to, panie?!

– A tak to! Kurierzy dyplomatyczni czy jak im? Bądź pan spokojny, mężczyzna i kobieta. Nie nudzą się, a wysrać się mogą w każdej chwili.

– Skóra nasza jako piec wygorzała od gwałtu głodu.

Niewiasty na Syon poniżyli, i panny w mieściech Judzkich…

– Cichajta, może to jaki święty?

– Eee, tam!

– Wyrzucić gnojka z pociągu. Co nam, katolikom, jakąś żydowską Biblię wciska. Mamy swój Kościół i kwita!

– Panie, zważ, co mówisz!

Odważyłem się popatrzyć na niego. Wysoki, barczysty, z długą siwą brodą, mógł kreować postać Boga Ojca. Niezrażony powszechnym szydzeniem kazał:

– Książęta ręką są powieszane, nie wstydzili się oblicza starców.

Młodzieńców na psotę używali, a pacholęta pode drwy legli.

Starcy z bram ustali, młodzieńcy z tańca śpiewających.

Ustało wesele serca naszego, odmienił się w żałobę taniec nasz.

Spadł wieniec głowy naszej, biada nam, żeśmy zgrzeszyli!

Dlatego stało się smętne serce nasze, dlatego zaćmiły oczy nasze…

– Pani wie, przez dwa dni leżała na trupie męża w podartej przez tych zbójów sukience, i płakała. Ale jak płakała! Wie pani, cichutko zawodziła, a oczy miała suche.

– Cholera na niego! Nie zdzierżę!

Rzeźnik był naprawdę wściekły. Toczył właśnie zawiły wywód o Hitlerze:

– Nie wierzę w jego śmierć. Taki, panie, ucieknie gdzieś do ukrytego zamku i przeczeka swój czas. Albo w jakimś pierwszorzędnym bunkrze śpi sobie. Żarcia i picia po uszy! – Masarz podkreślił to ruchem ręki.

– To możebne – odezwał się ktoś ze spalonej Warszawy. – Ponoć jeden z naszych konspiratorów, zagrożony karą śmierci wydaną przez sąd polowy AK za rozboje, schronił się na cmentarzu, gdzie zawczasu miał przygotowane pod jednym z wielkich grobów przyzwoite mieszkanie. Zapasów w bród. I dmucha tam swoją kochanicę.

– No właśnie – podjął przerwany wywód rzeźnik. – Hitlera stać na pałac podziemny wykuty w skale. Zapasów skolko ugodno, koniaków, panie, papierosów i czekolad, niczego mu z tą Evą Braun nie brakuje… Dolarów i złota pełne walizki. Czeka. Jak Ruskie z Amerykanami wezmą się za łby, wyjdzie na wierzch, z radia przemówi. Znowu będzie na wozie…

Szarpnęło. Znowu jakiś pijany sowiecki żołnierz użył hamulca, zatrzymując pociąg w szczerym polu. Wrzaski, piski. W sąsiednim przedziale dwóch żołnierzy z otwartymi butelkami wódki usiłowało zmusić do picia dwie młode kobiety. Kłótnia polskich kolejarzy z tymi pijanymi sołdatami. Strzały. Wzywanie pomocy. Po jakimś czasie ucichło. Pociąg ruszył. Nie na długo. Znowu wrzaski, wzywanie pomocy, jęki. Ktoś, chyba parę wagonów z przodu, puścił krótką serię z automatu.

– Po mojemu – odpowiedział czyjś głos – to on nie żyje. Bo dla takich śmierć, to jeszcze honorowe wyjście z sytuacji. W czasie okupacji mówiliśmy: Hitler, ta gadzina, nie powinien umrzeć. Żywcem go wziąć, wsadzić do klatki i jak z cyrkiem jeździć po świecie. Niech ludzie oglądają i plują na toto. Niechby zobaczyły go wszystkie wdowy, dzieci bez rodziców, wszyscy, którym wymordował bliskich. Niechby żył i patrzył ludziom w oczy.

– Może to i racja, panie – zgadzał się niechętnie masarz – ale sądy międzynarodowe by się nie zgodziły. Prawo jest prawem.

– Daj pan spokój z takim gadaniem – zaprotestowała kobieta ze Stanisławowa. – Dla takiego największą karą byłoby żyć w pohańbieniu. Ale oni, ci wielcy, nie tacy głupi. Ja tam nie wierzę w to samobójstwo. Na pewno z tą kochanicą Evą Braun, czy jak jej tam, uciekli w przebraniu do Ameryki i we wszystko opływają.

– Kij mu w oko! – żachnął się masarz. – Panie, teraz inne kłopoty. Musimy się zagospodarować, urządzić, żeby interes szedł.

– Po mojemu – znowu odezwał się właściciel cienkiego świszczącego głosu – wszystko rozkradną. Najpierw Moskale, potem nasze ludzie. Po tej wojnie rozwydrzenie, zdziczenie, żadnej moralności, żadnych zakazów. Rozkradną, zniszczą, Zachód będzie nas palcem wytykał.

– Polacy, naród kresowy, przyzwyczajony do tłustej gleby – zaskrzeczała jakaś staruszka.

Nie wiem, kiedy wsiadła. Nie miała miejsca na ławce. Jakimś cudem siedziała w nogach ludzi, między ławkami: mała, pokraczna, z długim nosem wystającym zza chustki; podobna do starego, zwiotczałego ptaka.

Masarz krzyknął na nią:

– Zamiast się do polityki mieszać, piekielna starucho, przestań, panie, smrodzić, bo już wytrzymać nie sposób! Upał, panie, a taka gadzina…

– Tylko nie gadzina! – poderwała się staruszka.

Zauważyłem, że jest jakby garbata czy pokręcona. Nagle zebrało mi się na mdłości. Chciałem wysiąść z tego pociągu. Odetchnąć świeżym powietrzem. Jechaliśmy z przesiadkami już parę dni. Bałem się. Nie rozumiałem, po co właściwie jedziemy tak daleko. Ale tam, dokąd jechaliśmy, była już mama, i mieliśmy tam zacząć nowe, powojenne życie, tłumaczył ojciec.

Pociągiem nagle szarpnęło. Nieprzygotowany na takie hamowanie spadłem z ławki, ale nic mi się nie stało.

Nowy atak smrodu, Katowice. Część osób okupujących korytarz z tobołami wysiadła. Mimo tego ścisk trwał dalej. Po dramatycznym szturmie wepchnęła się do przedziału młoda kobieta, tak silnie uperfumowana, że mężczyźni stale ją zaczepiali. Jechała w naszym przedziale, korzystając z miejsca, którego uprzejmie ustąpił jej nasz ojciec. Zapach perfum wytwornej pani doprowadzał do wściekłości „nasze” kobiety, niemyte od wielu dni, cuchnące, zazdrosne. Obrzucały ją morderczymi spojrzeniami i ściszonymi, trochę zjadliwymi uwagami. Dama nie reagowała na zaczepki, trzymała przy nosie uperfumowaną chusteczkę. Ze strzępów rozmowy ojca z nią dotarło do mnie, że jest lekarką i jedzie do Opola, żeby połączyć się z mężem chirurgiem, który przejmuje tam jeden z niemieckich szpitali.

Przyglądałem się jej z góry jak jakiejś zjawie. Nic nie mogło bardziej kontrastować z wyglądem stałych pasażerów naszego przedziału jak owa piękna kobieta, ubrana w elegancki letni kostiumik, ufryzowana, wygładzona. Gdy wysiadła w Opolu, nasze baby głośno ją oceniały: „To pewnie jakaś niedawna kochanica niemiecka, dlatego tak błyszczy…”.

Ale potem kobiety zza Buga oddały się marzeniom o kąpieli, sukienkach, czystej bieliźnie. Bez skrępowania rozprawiały przy mężczyznach. Zapamiętałem, że jedna z nich, ta ze Stanisławowa, przystojna, tęga blondyna, taki miała plan: nagrzać kilka beczek wody i przez cały dzień nie wyłazić z balii. Tak, właśnie z balii!

Strzały, krzyki, hamowanie pociągu.

– Znowu gwałcą? Czy coś innego? – zgadywała kobieta ze Stanisławowa.

W pociągu awanturowało się dwóch pijanych sowieckich żołnierzy. Okazało się, że to oni zatrzymali pociąg przed jakąś mieściną z nadzieją na zdobycie wódki. Po krótkiej awanturze pociąg ruszył. Z sąsiednich wagonów nadchodziły wieści, że inni pijani czerwonoarmiejcy wlewają młodym kobietom do gardeł wódkę wprost z butelek. Zdenerwowanie opanowało i nasz wagon.

Sowieci powoli nadchodzili. Wyższy – tęgi, o jasnej twarzy zeszpeconej pijackim grymasem, utrzymywał się na nogach z dużym wysiłkiem. Za każdym razem, gdy się zachwiał, kołysał się wraz z nim rząd medali i orderów. Miał tego całą pierś. Jego kolega, niższy i szczuplejszy, był mniej pijany i miał mniej odznaczeń. Bardziej pijany trzymał w ręku granat. Manipulował nim z głupim uśmieszkiem. Mniej pijany machał pistoletem. Weszli do naszego przedziału bez jasnych zamiarów. Wprawdzie wysoki od razu skierował się w stronę hamulca bezpieczeństwa, ale mały odciągał go, wydobywając z przepastnej kieszeni spodni butelkę wódki.

– Pij, kochany! Daleka droga…

Wyższy chciwie wyciągnął ręce. Pociągnął z butelki spory łyk i mętnym spojrzeniem ogarnął cały przedział. Brzydka staruszka niespokojnie poruszyła się. Niższy z żołnierzy zlustrował wzrokiem staruszkę i nalegał:

– Rozkazuję pić! – Podsunął kobiecie pod nos butelkę wódki. – To tylko bimber, a pachnie jak mleczko – zaśmiał się zadowolony z dowcipu. Kompan zawtórował mu, próbując wszystko obrócić w żart:

– Zostaw babcię w spokoju, nie widzisz, że to jeszcze panna?!

Niższego tak to rozbawiło, że złapał się za brzuch ze śmiechu, powtarzał kilka razy: diewuszka, diewica, diewczonka, diewstwiennica! Panna, panienka, dzieweczka, dziewica się znalazła!

Ostatnie słowa zabrzmiały jednak groźnie:

– Albo wypijesz z nami, bohaterami sowieckimi, albo siłą ci wleję do środka! – Trzymał butelkę przy ustach starej kobiety. – Pij, mówię, job twoju mać!

– Panowie, uspokójcie się, czy tak się zachowują sojuszniczy żołnierze?

Pasażerowie próbowali nieudolnie interweniować. Ale pijani sołdaci szukali ulgi w jednym: zmuszeniu babci do skosztowania zawartości butelki.

– Pij albo rozkręcę granat! Nam wszystko jedno – zaśmiał się ten bardziej pijany, cały czas machając granatem. – No, jak będzie?

Staruszka ze szlochem odsunęła butelkę i opanowawszy płacz, modliła się na głos:

– O Jezu najmiłościwszy! Przez skonanie Twoje i krwawy pot Twój, i śmierć Twoją, od nagłej niespodziewanej śmierci wybaw nas, Panie!

Sowietów to rozśmieszyło. Tak naprawdę szukali młodych kobiet. Ale wspomniana piękność ulotniła się w Opolu, a oni rozpoczęli swoje harce za Opolem…

Garbata staruszka modliła się coraz żałośniej. Zdezorientowani czerwonoarmiejcy zapytali, patrząc na naszego ojca:

– Co ona mamrocze?

Ku ich zaskoczeniu ojciec odpowiedział płynnie po rosyjsku, że staruszka się modli. Prosi Boga, żeby nas nic złego nie spotkało.

Ten z kopą medali zaśmiał się:

– Boga nie ma, skasował go w dziewięćset siedemnastym roku towarzysz Lenin.

– Ale ona o tym nie wie – z ukrytą ironią informował nasz ojciec.

Żołnierze z dziwnymi minami postali chwiejnie w milczeniu. Niespodziewanie grzecznie mówiąc: Spasibo, oddalili się.

***

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: