Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kolekcja Hankego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 maja 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kolekcja Hankego - ebook

"Kolekcja Hankego" to powieść, w której wątek sensacyjny przeplata się z miłosnym. Jest to druga powieść autorki Jolanty Marii Kalety. Wcześniejsza - „W cieniu Olbrzyma” ukazała się drukiem w kwietniu 2012.

Rok 1976. Czasy PRL-u. Matylda, młoda pracownica muzeum, przez przypadek odnajduje listę obrazów, skradzionych przez nazistowskich dygnitarzy pod koniec II wojny we wrocławskich muzeach i ukrytych gdzieś na terenie Dolnego Śląska. Próbując je odnaleźć wpada na trop złodziei dzieł sztuki działających w środowisku muzealnym. Nie może liczyć na pomoc porucznika milicji prowadzącego śledztwo. Mimo iż jest on zauroczony Matyldą prowadzi własną grę, której ona początkowo nie może zrozumieć. Według niego to właśnie ona jest inspiratorką wielu kradzieży. Na domiar złego jej życie osobiste legło w gruzach. Nie zrażając się przeciwnościami dąży do zdemaskowania przestępców i odnalezienia tajemniczej skrytki. Ponieważ zaginione obrazy warte są fortunę, jej życie znalazło się w niebezpieczeństwie.

„…. Matylda, która również na czworakach obmacywała futrynę drzwiową, odwróciła się i spojrzała na niego. Marek chwycił oburącz marmurowy parapet i z całych sił podciągnął do góry. Dał się słyszeć głuchy jęk i metaliczny szmer, coś jakby łańcuch ze studni nawijał się na kołowrót. Spory fragment podłogi, w miejscu gdzie jeszcze przed paroma minutami stał piecyk, opadał jednym końcem w dół, ukazując ciemne wnętrze.
-Kićka! Latarka! – zawołał.
Ukląkł i zajrzał do środka. Matylda podbiegła do kanapy, gdzie leżała jej przepastna torba i sięgnęła ręką do jej wnętrza. W tym momencie poczuła gorący ból wybuchający z tyłu głowy. Zdążyła tylko pomyśleć: „Kulawy!” i ogarnęły ją takie same jak w Warszawie ciemności…”

Jolanta Maria Kaleta – urodzona i mieszkająca we Wrocławiu. Z zawodu historyk. Pracowała w Muzeum Historycznym i Muzeum Sztuki Medalierskiej we Wrocławiu. Nauczała historii w kilku wrocławskich szkołach średnich. Miłośniczka gór, zwłaszcza Sudetów, które od lat przemierza pieszo i rowerem.

Książki Jolanty Marii Kalety objęte są patronatem medialnym serwisu TuWroclaw.com

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-933996-7-3
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POŻAR

Matylda Harycka spoglądała z zachwytem i odrobiną nostalgii na widoczne w dole czerwone dachy willi zatopionych w zielonych ogrodach Biskupina. Z lotu ptaka przypominały drewniane klocki, którymi bawiła się przed laty, kiedy była jeszcze dzieckiem. Pomiędzy domami wiły się we wszystkich kierunkach wstążki wąskich, asfaltowych uliczek, a na rabatkach kwitły czerwienią róże i piwonie. Przefrunęła nad domem swojej przyjaciółki Maryli, uświadamiając sobie, że od ich ostatniego spotkania minęło dobrze ponad pół roku i że koniecznie powinna do niej zatelefonować. Jeśli tylko znajdzie trochę czasu, a z tym były ostatnio problemy. Po chwili ujrzała nadgryziony zębem czasu, lecz nadal uroczy domek, w którym przyszła na świat, a który został im zabrany zaraz po aresztowaniu ojca przez UB, i cichą uliczkę Grottgera, której gładki asfalt służył okolicznym dzieciakom za boisko i plac zabaw, bo samochody pojawiały się w tym miejscu od wielkiego dzwonu. Już po kilku minutach lotu podziwiała z wysoka wartki nurt Odry, szeroko rozlanej, i sunące z prądem rzeki żaglówki i kajaki. Nadbrzeżne, szmaragdowe łąki rozciągały się aż do wysokich wałów, na których szumiały dorodne dęby. Nagle zahaczyła rękawem swetra o konar jednego z wysokich drzew. Szarpnęła się, ale gałąź nie puszczała. Przerażona, że za moment spadnie z wysoka, wprost w krowie placki gęsto rozsiane po łące, pociągnęła ręką raz jeszcze. Zerwała się z krzykiem i usiadła na łóżku. Mama Matyldy stała nachylona nad nią delikatnie szarpiąc ją za ramię.

– Tyldziu… Tyldziu… – szeptała. – Obudź się. Kościół się pali – słowa matki docierały do Matyldy z głębokiej jak Hades otchłani pierwszego snu, tego najtwardszego i najsmaczniejszego, jaki się miewa w jej wieku, w wieku dwudziestu paru lat.

– Kościół? – spojrzała na matkę nieprzytomnym wzorkiem. – Który? – ziewnęła szeroko, zasłaniając usta.

Z żalem wracała do świata jawy. Miała taki piękny sen. Realizowała w nim odwieczne marzenie nie tylko Ikara, ale całej ludzkości. Fruwała jak ptak wysoko nad domami. Sen zaczynał się zawsze tak samo: Matylda schodziła po stromych schodach, nagle odrywała się od kolejnego stopnia i unosiła w przestworza. Niektórzy złośliwie twierdzili, że takie sny świadczą o zbliżającej się chorobie psychicznej, zwłaszcza, kiedy są kolorowe, a Matylda miała zawsze kolorowe sny.

– Kościół garnizonowy – wyjaśniła rzeczowo mama, wyrywając Matyldę ostatecznie ze słodkich ramion Morfeusza. – Czegoś tak strasznego jeszcze nie widziałaś – skwitowała krótko i widząc, że jej córka już całkiem się rozbudziła, szybkim krokiem wróciła do pokoju, gdzie jej matka, a babcia Matyldy stała w szeroko otwartych drzwiach na balkon i z zainteresowaniem, przemieszanym z przerażeniem, obserwowała popisy żywiołu.

Mieszkanie tych trzech kobiet znajdowało się na czwartym, ostatnim piętrze bloku, przed którym, aż do Placu 1 Maja, nie pobudowano żadnych wysokich budynków. Dopiero szpital wojewódzki i cerkiew prawosławna przy ulicy Świętego Mikołaja częściowo zasłaniały bryłę kościoła świętej Elżbiety, zwanego garnizonowym.

Płonęła wieża i ogień widoczny był jak na dłoni. Wysokie na kilka metrów płomienie, niczym gigantyczna pochodnia, odcinały się żółtą, jaskrawą barwą od nieba, które przybrało kolor purpury. Co chwilę snopy iskier strzelały w górę i przypominając noworoczne petardy, z sykiem spadały na ziemię. Kłęby czarnego dymu snuły się wokoło i Matylda odniosła wrażenie, że jego duszący smród wcisnął się do mieszkania. Co działo się poniżej, nie mogła dostrzec, jednak dochodzące z daleka wycie syren straży pożarnej, pogotowia ratunkowego i milicji, pozwalały wyobrazić sobie rozgrywającą się tragedię. Zapewne działy się tam dantejskie sceny.

Istotnie. Na drugi dzień w gazetach i w dzienniku telewizyjnym podano informację, że mimo udziału w gaszeniu pożaru wielu jednostek straży pożarnej, płomienie strawiły nie tylko wieżę i dach kościoła, ale także jego wyposażenie, w tym jedne z najpiękniejszych, zabytkowych organów, jakie istniały na Dolnym Śląsku.

– Zupełnie, jak podczas bombardowania Lwowa… – westchnęła babcia, stojąc z rękoma splecionymi za plecami, nie przejmując się, że czyniło to jej zaokrągloną sylwetkę jeszcze bardziej okrągłą. Mając lat siedemdziesiąt z hakiem i wdowi garb na karku już nie zwracała uwagi na swoją urodę. Inne sprawy były ważniejsze. Teraz, obserwując ten festiwal ognia, stanęły jej przed oczyma koszmarne dni wojny, która zabrała jej nie tylko męża, ale także ostatnie lata młodości.

– Przecież już raz wieża się paliła… Kilka miesięcy temu… – Matylda wytrąciła babcię z jej wojennej pamięci i przywróciła do teraźniejszości. Te wieczne wspominki, dotyczące nie tylko drugiej wojny światowej, ale także tej pierwszej, a nawet zaboru rosyjskiego, momentami wychodziły jej bokiem. – Pamiętacie? – spojrzała pytająco na matkę. Babcia ostatnio miała kłopoty z bieżącą pamięcią. – W gazetach napisano, że spaliło się całe rusztowanie.

– Szwaby podpaliły – zawyrokowała babcia i z niesmakiem wydęła zwiędłe wargi.

– Mamo, co ty wygadujesz? – mama Matyldy wzruszyła ramionami i spojrzała na swoją matkę z dezaprobatą. – W jakim celu?

– Z zemsty… – starsza pani rzuciła swojej córce wymowne spojrzenie. – Za to, że utracili te ziemie. Jakbyśmy my swoich nie utracili – westchnęła z żalem za pozostawionym we Lwowie domem i na moment w pokoju zapadła cisza, zakłócana jedynie upiornym wyciem syren coraz to nowych wozów straży pożarnej zdążających na miejsce pożaru.

– Na pewno robotnicy zaprószyli ogień przy tym całym remoncie, wtedy i teraz – mama Matyldy wróciła do tematu. Nerwowo zaplatała i rozplatała końcówkę swego bardzo długiego, bo sięgającego kolan warkocza. Był przedmiotem uwielbienia jej męża, kiedy jeszcze żył. – Tak się dziwnie składa, że jak tylko coś remontują, to zaraz wybucha pożar – dodała, odrzucając warkocz na plecy.

– Jak to? – Matylda spojrzała na matkę ze zdziwieniem. – Nikt nie kontroluje, gdy wychodzą do domu, czy wszystko zostawili w idealnym porządku? Przecież ja muszę sprawdzić dwa razy, zanim zamknę gabinet na klucz! – Matylda wyobraziła sobie, co by to było, gdyby ją złapano, na przykład, na pozostawieniu włączonego światła. Dopiero Stara, jak mówiła na dyrektorkę muzeum, darłaby gębę. Słychać byłoby w całym ratuszu. O premii Matylda mogłaby zapomnieć na długi czas.

– Takie ruskie porządki – babcia wzruszyła ramionami. W jej wieku i z jej przeszłością, już nic nie mogło dziwić ani zaskakiwać. – Komuniści do nas przywlekli ten bałagan i bylejakość, to tak mamy! Jak mieszkaliśmy w Lipsku… – swoim zwyczajem, choć w opowieściach, chciała wrócić do czasów młodości.

– Jezu, Maria! Wieża zapadła się do środka! – krzyknęła mama Matyldy, przerywając bezceremonialnie te wspominki. Z emocji i przerażenia chwyciła się dłońmi za twarz.

– Strasznie to wygląda… – wyszeptała Matylda grobowym głosem i zastygła w identycznej jak jej matka pozie. Widząc, że ją naśladuje, a tego wolała uniknąć za wszelką cenę, wcisnęła ręce w kieszenie szlafroka. Po kilku minutach obserwacji szalejącego żywiołu, oświadczyła zdecydowanie:

– Idę spać. Nie wiem jak wy, ale ja rano przed siódmą muszę wstać. Jeśli się spóźnię do muzeum, to Stara będzie przynudzać, a ja tego wyjątkowo nie lubię.

– Idź, Tyldziu, idź – poparła ją babcia. – Ale, proszę, zmień słownictwo. Nie „stara”, lecz pani dyrektor – poprawiła wnuczkę. Mimo upływających lat, nadal nie przyzwyczaiła się do zmian, jakie ze sobą niosły. A już szczególnie nie lubiła tej młodzieżowej gwary. – Za moich czasów… – zaczęła, ale Matylda przerwała jej bezceremonialnie:

– Błagam, nie mówcie do mnie Tyldziu, bo tego nie znoszę – burknęła, wychodząc z pokoju. Na znak dezaprobaty, na takie zdrabnianie jej imienia, symbolicznie trzasnęła drzwiami. Uwagi o słownictwie nie przyjęła do wiadomości. Miała nadzieję, graniczącą z pewnością, że ona nigdy nie powie do swoich dzieci: „Za moich czasów…” O ile będzie je miała kiedykolwiek, bo nie ciągnęło jej do pieluch i przecierania zupek.

To oryginalne imię – Matylda – dostała po swojej drugiej babce, matce ojca, który wkrótce po przyjściu córki na świat został zamordowany przez komunistów, mimo że nie zaliczał się do tak zwanych wrogów ludu. Nie wywodził się ani z ziemiańskiej rodziny, ani
z burżuazji. Wystarczyło, że głośno skrytykował panujące porządki, a właściwie ich brak w fabryce, gdzie był majstrem. Pochodził z Wielkopolski, więc porządek i pracowitość z dziada pradziada miał we krwi. Nie mogąc spokojnie patrzeć na marnowanie materiałów, powszechną kradzież i partactwo, powiedział dyrektorowi z partyjnego nadania, ze świadectwem ukończenia czterech klas szkoły powszechnej, co o tym wszystkim myślał. Na drugi dzień dwóch ubranych w prochowce osobników wywlekło go z domu jeszcze o świcie, w piżamie i kapciach. Więcej go nie zobaczyły. Ponoć zmarł na zapalenie płuc. Były i tak w dobrej sytuacji, że wydano im zwłoki i mogły urządzić pogrzeb. Inni nigdy nie doczekali się informacji, co stało się z ich bliskimi, aresztowanymi przez UB. Babcia Matylda wówczas już nie żyła, podobnie jak jej mąż, Wincenty. Oboje zginęli jeszcze podczas wojny, kiedy ojciec Matyldy nie miał nawet osiemnastu lat.

Rano wstała zbyt późno, aby zdążyć zjeść cokolwiek. Błyskawicznie wskoczyła w swoje ulubione, sztruksowe spodnie w piaskowym kolorze. Na czarny podkoszulek narzuciła coś w rodzaju długiego, sztruksowego wdzianka zapinanego na guziki, z krótkim rękawem i paskiem w talii. Zdaniem Matyldy żadna tkanina nie mogła się równać z porządnie spranym sztruksem. Komplecik uszyła jej mama, bo przecież w sklepach trudno było kupić coś modnego, a na Peweks czy ciuchy z komisu Matyldy nie było stać. Jako pracownik muzeum zarabiała grosze, a przecież musiała się dokładać do wspólnego, domowego budżetu, stale dziurawego. Latała w tym stroju świątek, piątek i niedziela. Gdy słupek rtęci w termometrze za oknem wędrował powyżej dwudziestu kilku stopni, wdzianko zdejmowała i zostawała w samym podkoszulku, kiedy robiło się chłodniej, wkładała pod spód golf samodzielnie wydziergany z włóczki jeszcze zimą, kiedy złapała anginę i przez tydzień była przykuta do łóżka. Do tego brezentowa, ciemnozielona torba na długim pasku, przewieszona przez ramię, tak wielka, że można było do niej wrzucić ze cztery bochenki chleba albo dwa tomy encyklopedii. Zastępowała zwykłą damską torebkę, która nie była w stanie pomieścić wszystkich klamotów niezbędnych Matyldzie w codziennym funkcjonowaniu.

Dzień po pożarze zapowiadał się ciepły, jak zwykle w czerwcu. Na przystanek tramwajowy Matylda dobiegła w ostatniej chwili. Gdyby nie łaskawość motorniczego, który chwilkę zaczekał, aż Matylda dobiegnie, „dziesiątka” uciekłaby jej sprzed nosa. Gdy kasowała bilet na przednim pomoście, kręcąc korbą spoglądał łakomie na tę szczuplutką, niezbyt wysoką dziewczynę o długich jasnych włosach. Na jakieś stare babsko pewno by nie zaczekał.

Do muzeum zdążyła wpaść akurat w momencie, kiedy sekretarka zeszła na portiernię, aby wziąć od pani Łucji zeszyt. Przychodzący pracownicy składali w nim swój podpis, a ona wpisywała godzinę przyjścia. Spóźnialscy te przykre formalności kończyli w gabinecie dyrektorki, okraszone kilkoma cierpkimi słowami nagany. Matylda wówczas zawsze miała wrażenie, jakby nadal chodziła do szkoły, więc starała się usilnie, aby do pracy przychodzić na czas.

Wejście do biur muzeum znajdowało się od strony Sukiennic. Matylda, by dojść do swojego gabinetu, musiała najpierw pokonać wąziutkie schodki prowadzące na piętro, potem długi, wąski korytarz łączący Sukiennice z Ratuszem, zejść szerokimi granitowymi schodami, na sam dół, do Sali Mieszczańskiej, a dopiero na jej końcu znajdowały się drzwi do pokoiku, w którym mieściło się jej miejsce pracy. Kiedy jakimś cudem znalazła chwilkę, przez ogromne okna poprzecinane szprosami, mogła podziwiać południową pierzeję rynku. Zatrzymujące się na przystanku tramwaje i tłum pasażerów czekających na kolejny, przysłaniali skromne wystawy sklepów ulokowanych w części parterowej kamienic.

Matylda wyszperała w torbie ciężki pęk kluczy i pootwierała szuflady biurka. W jednej z nich znajdował się klucz, rozmiarami przywodzący na myśl klucz francuski. Otworzyła nim szafę pancerną, w której spoczywały dokumenty dotyczące bieżących zadań, protokoły zakupu zabytków, księgi inwentarzowe, korespondencja i Bóg wie co jeszcze, nawet dwa kubki i słoiczek z cukrem, bo do szuflady biurka już nie dały się wcisnąć. Kiedy wyłożyła na wierzch potrzebne w dniu dzisiejszym teczki z dokumentacją, mogła zabierać się do pracy. Jeszcze tylko zamówiła wrzątek na herbatę u portierki dyżurującej przy głównym wejściu do ratusza, tym od strony Fredry. Gdy w końcu zasiadła za biurkiem, zapaliła ze smakiem papierosa i uśmiechnęła się do swoich myśli. Cieszyła się, że choć gabinet był mały i ciasny jak dziupla, to jednak miała go do swojej wyłącznej dyspozycji i nie musiała się do nikogo dostosowywać ani nikt nie patrzył jej na ręce, utyskując, że bałagan na biurku czy w szafie. Po trzech latach pracy była już doświadczonym pracownikiem i pełniła funkcję starszego asystenta oraz kierownika jednoosobowego działu, w którym była jednocześnie personelem.

Obowiązków miała dużo, a momentami nawet za dużo. Była jednak zadowolona, że pracuje sama – na własną odpowiedzialność, ale i na własny rachunek, a nie jak w innych działach, gdzie personel się naharował, a kierownik brał premię. Od wielu tygodni mozoliła się nad przygotowaniem wystawy monograficznej artysty plastyka, Wacława Chudego. Do końca czerwca miała opracować katalog, przypilnować drukarnię, aby wydrukowała plakat i oczywiście zorganizować samą wystawę. Wernisaż zaplanowano na wrzesień. Scenariusz miała już napisany i złożyła go w urzędzie cenzury do akceptacji. Należało jeszcze skompletować prace, które miały być zaprezentowane na wystawie, a których nie posiadało muzeum. Ten etap pracy muzealnika Matylda lubiła najbardziej. Wybrać, zgromadzić i przedstawić publiczności najpiękniejsze dzieła, jakie artyście udało się stworzyć.

Rozmyślania nad wystawą przerwało pukanie do drzwi. Matylda nie zdążyła nawet ust otworzyć, aby wyrzec sakramentalne „proszę”, gdy pomału, wydając charakterystyczny zgrzyt starych, zardzewiałych zawiasów, drzwi – zabytkowe jak cały ratusz – uchyliły się. W szparę wsunęła się głowa porośnięta gęstą, z lekka rudawą czupryną, z bródką potocznie zwaną kozią i długimi, smętnie obwisłymi wąsami o miedzianym zabarwieniu.

„A ten, co znowu tutaj węszy…” – pomyślała wkurzona, ale uwagę zostawiła dla siebie. – Wejdź, Jerzy! Co cię sprowadza? – spytała chłodno.

– Witaj – szepnął rudobrody charakterystycznym dla siebie głosem, który brzmiał tajemniczo, a jednocześnie upojnie, jak u przedwojennego amanta. – Co masz na tapecie? – wyciągnął do przodu przeraźliwie chudą szyję z nadzieją, że dojrzy treść papierów, które Matylda tak szybko wsunęła do szuflady biurka.

– Cały czas siedzę nad Chudym, ale scenariusz już w cenzurze – wzruszyła obojętnie ramionami. – Mam nadzieję, że nie użyją inkwizytorskiego ołówka – dodała z westchnieniem.

Jerzy, choć nieproszony, zagłębił się w fotelu stojącym w kącie pokoju i swoim zwyczajem kościstymi palcami gładził capią bródkę.

– Na to bym nie liczył… – straszył. – Wiesz, że Chudemu zdarzały się prace o tematyce religijnej, a tego cenzor nie przełknie. Jeżeli się nie udławi, to z pewnością rzygnie brzydko na czerwono na ten cały twój scenariusz.

– Wiem, wiem – machnęła ręką, odganiając od siebie złowieszcze krakania kolegi. – Ja już mam swoje sposoby. – Puściła do rudobrodego figlarne oko. – Myślę, że tym razem nie trzeba będzie przewracać wszystkiego do góry nogami. Zaraz będzie wrzątek. Napijesz się herbatki czy kawki? – Matylda zmieniła temat. Nie znosiła, kiedy ktoś ją pouczał.

W zasadzie jej pytanie zaliczało się do retorycznych. Wszyscy merytoryczni wiedzieli, że Jerzy Zarzycki zawsze zaglądał do kolegów na plotki pod pretekstem wypicia kawy lub herbaty. Albo chciał pożyczyć pieniądze, bo znowu mu zabrakło na wątróbkę dla kota czy na pszenicę dla papużki. Z dwojga złego Matylda wolała, żeby przychodził na herbatę, bo u niej z pieniędzmi zawsze było bardzo krucho.

– O, z przyjemnością poproszę o kawkę – zaszemrał Jerzy radośnie i zakładając swoje tyczkowate nogi, jedna na drugą, wyciągnął je przed siebie.

Zawiesił na Matyldzie spojrzenie, które miało mówić: „Jaka ty jesteś ładna”. Jednak, tak naprawdę, ona tego spojrzenia do końca nie rozgryzła. Czasami miała wrażenie, że Jerzy usiłuje wzrokiem zmusić ją do opuszczenia muzeum raz na zawsze. Przy słowie „kawka” rozległo się donośne pukanie. Zanim Matylda zdążyła zawołać „proszę”, drzwi otworzyły się szeroko i w progu stanęła okrągła jak baryłeczka postać portierki ubranej w granatowy, atłasowy fartuch ozdobiony białym kołnierzykiem wydzierganym szydełkiem z kordonka. W ręce dzierżyła ogromny aluminiowy czajnik, usmolony od spodu przez palnik gazowy, na którym przez lata gotowano wodę.

– Pani magister! – oznajmiła głośno, aż echo rozeszło się Sali Mieszczańskiej. – Przyniosłam wrzątek! – Matylda pomyślała, że informacja o wrzątku dotarła z pewnością do sąsiednich gabinetów, dając pretekst do kolejnej fali plotek, rozsiewanych przez niektórych kolegów, że ona niczym innym się nie zajmuje, tylko piciem kawy, paleniem papierosów i flirtowaniem z Zarzyckim.

– Dziękuję bardzo, pani Zofio – zerwała się z krzesła, zgrabnie wyminęła fotel i Jerzego, chwyciła z trudem ciężki jak młyński kamień czajnik i nalała wrzątku do kubeczków.

– No to ja już nie przeszkadzam, pani magister… – oznajmiła usłużnie portierka, wymownie obrzucając wzrokiem Zarzyckiego, i z czajnikiem w ręce, starannie zamknęła za sobą drzwi.

„Jasna cholera – pomyślała Matylda. – Zaraz babsko rozpaple wśród fizycznych, że merytoryczni romansują, zamiast pracować”. – Wkurzona, wsypywała do wrzątku Nescę, kawę rozpuszczalną, która ostatnio pojawiła się na hali targowej, i mieszała energicznie.

– Chcesz cukru? – spytała i nie czekając na odpowiedź, postawiła słoiczek na biurku.

Wiadomym było powszechnie, że Zarzycki słodkości sobie nie żałował, a po cukier stało się w koszmarnych kolejkach i chodziły słuchy, że znowu mają podnieść cenę. Właśnie nastąpił wysyp truskawek, a wówczas po domach robi się kompoty i dżemy, a bez cukru ani rusz. Z przyczyn, których Matylda mogła się tylko domyślać, „oni” czyli rządzący, ceny na żywność zawsze podnosili w newralgicznych mementach. Na ogół przed świętami albo podczas sezonu owocowego. Nawet jajka drożały makabrycznie przed Wielkanocą, jakby kury złośliwie przestawały się nieść, wiedząc, że zapotrzebowanie wzrasta.

Jerzy wsypał sobie dwie kopiaste łyżeczki i mieszał w garnuszku, dzwoniąc jak w kościele na mszę. Ze wzrokiem utopionym w kawie, spytał:

– A Warszawa udostępni coś ze swoich zbiorów? – choć zdobył się na obojętny ton, mający dać do zrozumienia, że pyta jedynie z grzeczności, Matylda nie dała się nabrać.

– Wszystko już wszędzie dograłam. Bez tego nie mogłabym zamknąć scenariusza – kłamała jak z nut, bo właśnie Warszawa robiła największe trudności. Chyba jedynie dlatego, że to Wrocław do nich zwrócił się o wypożyczenie kilku obrazów artysty. Wolała jednak o tym Jerzemu nie mówić. Z nieznanych jej przyczyn lubił, kiedy plany jego kolegów po fachu nie dawały się łatwo realizować. A że w wielu muzeach miał jakiś swoich przydupasów, to osobiście do tego się przykładał. Tak przynajmniej niosła muzealna plotka, choć osobiście Matylda jeszcze ani razu na Zarzyckim się nie przejechała. Wolała jednak nie ryzykować. Była to jej pierwsza duża wystawa monograficzna i chciała wypaść jak najlepiej. Za tydzień miała umówione spotkanie w Warszawie i od niego zależało, czy dyrektor narodowego wyrazi zgodę na wypożyczenie tych kilku akwarel, czy też nie. I o tym planie Zarzycki nie mógł się dowiedzieć.

– A jak twoja praca nad malarstwem dolnośląskim? – spytała, złośliwie poruszając to właśnie zagadnienie.

Był to temat, który on dosłownie jej ukradł i chyba za karę miał problemy z jego realizacją. Ze względów politycznych. Tematyka, która sięgała do niemieckiej przeszłości Dolnego Śląska, nie była mile widziana przez władze, zarówno te lokalne jak i centralne. Od lat niezmiennie stały na stanowisku, aby na każdym kroku akcentować polskość tych ziem – siłą zabranych, podstępnie zgermanizowanych, po wiekach odzyskanych. Dla rządzących nie miało znaczenia ani mistrzostwo autora, ani wartość artystyczna jego dzieł. Liczyła się natomiast narodowość i tematyka, a ta akurat była religijna, więc trudna do przełknięcia. Wszelkie zagadnienia dotyczące przeszłości Dolnego Śląska były zatem śliskie jak lód, żeby nie użyć gorszego słowa. Jerzy zanurzył wąsy w garnuszku z kawą i upił kilka łyków, zanim odpowiedział:

– Sama wiesz – machnął zrezygnowany ręką. – Na Dąbrowszczaków latam dzień w dzień i można powiedzieć, że nie wychodzę z KW, ale efektów nie widzę. Chyba wsadziłem się na minę. Żałuję, że wziąłem ten temat.

Matylda poczuła w duchu coś na kształt satysfakcji i zadowolona zaczęła z innej beczki.

– A jak twoje zoo? Zwierzaczki nie płaczą, gdy cały dzień siedzą same w domu? – drążyła celowo tematy drażliwe dla Jerzego. Chciała, aby jej gość już sobie poszedł. Robota leżała wrzucona do szuflady, a on siedział jak przyspawany. A że nie lubił, jak się z niego natrząsają z powodu kota i papugi, jego jedynych przyjaciół, to zawsze kończył temat, wychodząc. Tym razem jednak Jerzy spoglądał z zachwytem na czubki swoich nowych butów, kręcąc stopami zgrabnego młynka, za nic mając uszczypliwe pytania Matyldy. Po chwili ze stoickim spokojem oznajmił:

– Bez obaw. Śpią cały boży dzień.

– Nie boisz się, że któregoś pięknego dnia kot z nudów dobierze się do klatki z papużką? – dyskretnie spojrzała na zegarek, ale pozostało to niezauważone.

Jerzy już otwierał usta, żeby po raz setny pochwalić się mądrością swoich pupilków, gdy ktoś energicznie zapukał do drzwi i natychmiast je otworzył, nie czekając na zaproszenie do środka. Tym razem najpierw wsunął się dość obfity biust obleczony w popielaty sweterek z kaszmiru, kupiony z pewnością w Peweksie, a za nim cała reszta wicedyrektorki Haliny Wąsowicz wraz z oparami obrzydliwie słodkich perfum, których woń przypominała Matyldzie pierniki skrywane przez babcię w szafce z bielizną.

– Jurek! – fuknęła kaszmirowa, obrzucając swego podwładnego surowym spojrzeniem. – Nie siedź tutaj bezczynnie, kiedy mamy wizytę sekretarza z wydziału kultury na karku. Proszę do mego gabinetu. Musimy parę spraw ustalić! – Dobitnie, z nutą pogardy, zaakcentowała słowo „tutaj”, nie witając się z Matyldą, jakby ta była powietrzem.

– Już, już lecę – bąkał, strzelając oczami po kątach. – Tylko dopiję kawki… – Zerwał się jak sztubak i stojąc w progu, wysiorbał resztki płynu. – Umyję po sobie… – zaszemrał potulnie i z kubeczkiem w dłoni, popędził za Haliną.

Kiedy za gośćmi zamknęły się drzwi, Matylda odetchnęła z ulgą. Wysunęła szufladę i wyjęła pośpiesznie schowane dokumenty. Rozłożyła na biurku luźne kartki. Były to pisma od kilku wrocławskich instytucji, które przysłano w odpowiedzi na listy napisane przez Matyldę. Wszystkie zaczynały się od słów, że z przykrością informują, ale takiego obrazu nie mają, nie mieli, nie wiedzą, gdzie jest, że u nich nigdy nie było i tak dalej, wszystkie w tym samym stylu. A to oznaczało, że wciąż odbijała się jak piłka od ściany. Zapaliła papierosa, wkręciła papier do maszyny i napisała nagłówek:

Komitet Wojewódzki PZPR we Wrocławiu. Wydział Kultury i Sztuki.

Pismo miało dotyczyć nie tylko zgody KW na prowadzenie poszukiwań obrazów związanych z Wrocławiem, a zaginionych w niewyjaśnionych okolicznościach podczas wojny i po jej zakończeniu, ale także poparcia partii dla tej muzealnej inicjatywy. Bez tego ani rusz. Matylda ustaliła ze Starą, że podejmie się takiej pracy, ale obydwie chciały to utrzymać w tajemnicy z wielu względów. Jednym z nich były mnożące się z roku na rok kradzieże cennych obrazów, przed wszystkim z kościołów czy innych obiektów sakralnych. Tajemnicą poliszynela było, że nielegalnie wywożono je na Zachód i tam sprzedawano prywatnym kolekcjonerom, a milicja bezradnie rozkładała ręce. Wiedza zgromadzona przez pracowników muzeum mogła bardzo łatwo paść łupem złodziei i niechcący wskazać im drogę do cennego obrazu. Im później taki projekt ujrzy światło dzienne, tym dłużej Matylda będzie mogła spokojnie pracować.

Najtrudniej było uzyskać zgodę Kościoła na prowadzenie poszukiwań w ich magazynach, strychach czy piwnicach. Kler nie darzył zaufaniem żadnej instytucji państwowej i trudno się było temu dziwić, znając choć trochę dzieje stosunków Kościół – Państwo w Polsce po drugiej wojnie światowej. Kolejną przeszkodę stanowiły bliżej nieokreślone przepisy w biurach, zakładach pracy czy fabrykach, których dyrekcje, zasłaniając się paragrafami, nie chciały muzealniczki wpuszczać do swoich biur czy magazynów. Prawdziwa przyczyna tej niechęci leżała zapewne w czym innym. Matylda liczyła, że wytyczne z KW mogłyby te przeszkody pokonać, wyjąwszy Kościół, który jako jedyna instytucja w Polsce nie podlegał partii, choć musiał się z nią liczyć, aby nie narazić się na represje.

Matyldę szczególnie interesowało kilka obrazów. Pierwszy z nich, zatytułowany „Panorama bitwy na Psim Polu”, o niewielkich walorach artystycznych, znany ze swojego propagandowego charakteru odwiecznej walki z Niemcami o Śląsk i tajemniczego zniknięcia w 1948 roku, po zakończeniu Wystawy Ziem Odzyskanych, a namalowany przez Stobieckiego i Rozpędowskiego zaledwie rok wcześniej. Przepadł jak kamień w wodę. Natomiast wartość artystyczna, historyczna i materialna pozostałych obrazów, których poszukiwała Matylda, była ogromna, jednak ona nie miała pewności, czy te dzieła w ogóle nadal istniały. Być może diabli je wzięli podczas wojny. Były to obrazy namalowane przez siedemnastowiecznego malarza śląskiego, Michaela Willmanna, coraz częściej nazywanego śląskim Rafaelem, który mieszkał i tworzył w Lubiążu. Tam też znajdowało się najwięcej jego dzieł. Niestety, po wojnie zostały wywiezione do Warszawy i tam rozparcelowane po kościołach i magazynach muzealnych. We Wrocławiu, do drugiej wojny światowej, a więc wówczas, kiedy miasto należało do Niemiec, w Śląskim Muzeum Sztuk Pięknych istniała także kolekcja prac tego artysty. Tuż przed końcem wojny, na polecenie Karla Hankego, gaulietera Dolnego Śląska, zbiory ewakuowano i wszelki ślad po dziełach Willmanna zaginął. Choć gmach muzeum, jako jeden z niewielu, wyszedł cało z wojennej zawieruchy, nowe władze Wrocławia zdecydowały się go wyburzyć, czego Matylda kompletnie nie mogła zrozumieć, ale miała na ten temat swoją własną koncepcję. Dzieła, których nie wywieźli Niemcy, ktoś rozkradł, a dla zatarcia śladów, kazał budynek wysadzić w powietrze. I tak we Wrocławiu, w miejscu zburzonego muzeum powstał Plac Muzealny, przy którym nie mieściło się żadne muzeum.

Przez ostatni rok obleciała wszystkie wrocławskie kościoły, jednak w żadnym z nich nie natknęła się na ani jeden obraz mistrza, choć święty Antonii z ołtarza w kościele pod wezwaniem tego świętego, zdawał się być dziełem Willmanna. Ten właśnie kościół, jeszcze w XVII wieku, zamówił u malarza także obraz przedstawiający kaznodzieję, Jana Kapistrana. Z ustaleń poczynionych przez Matyldę wynikało, że powinien on nadal znajdować się we Wrocławiu. Tylko gdzie? Zniknął, jakby go diabeł ogonem przykrył. Nie mogła wykluczyć, że marniał, podobnie jak inne, gdzieś na strychu. Tłukąc się po dolnośląskich miasteczkach, udało się Matyldzie zlokalizować w kilku kościołach parę dzieł prawdopodobnie namalowanych przez Willmanna. Niektóre wyszły bezpośrednio spod pędzla mistrza, inne być może zostały namalowane przez jego uczniów, co nie umniejszało ich wartości. Aby mieć pewność, co do autorstwa, konieczne były specjalistyczne badania. A na to zgody, przynajmniej na razie, nie było.

ANONIM

– Proszę koleżeństwa, proszę siadać! Może tutaj zmieścimy się wszyscy – dyrektor Kowalska, poprawiając jedwabną apaszkę, granatową w białe grochy, zawiązaną finezyjnie pod szyją, wskazała drobną dłonią stół konferencyjny zrobiony na wysoki połysk, stojący pod oknem i otoczony wianuszkiem zgrabnych krzeseł z miękkimi siedzeniami.

Z namaszczeniem zasiadła na swoim prezydialnym miejscu, wyjęła ze skórkowego etui okulary i położyła przed sobą złożoną we dwoje kartkę papieru maszynowego. Pracownicy merytoryczni zatrudnieni w muzeum, prowadząc między sobą dość głośne rozmowy, szurając krzesłami, ciskając na lśniący blat stołu notatniki i długopisy, nie zwracali uwagi na wymowne zerkanie na zegarek przez ich przełożoną. Te ciągłe zebrania, te konferencje o niczym, te szkolenia o wyższości jednego nad drugim, tylko odrywały ich od właściwej pracy. Dopiero po kilku minutach, pod surowym spojrzeniem Kowalskiej, rozmowy pomału wygasły i wszyscy zamienili się w słuch lub udawali, że tak właśnie było. „Co też tym razem Stara wymyśliła do spółki z KW? – kołatało się w głowie Matyldy, a być może także w pozostałych. – Pewno znowu jakaś gówniana wystawa ku czci albo ku pamięci”.

– Proszę… koleżeństwa… – dyrektorka chrząknęła kilka razy i głośno przełknęła ślinę, a to nie wróżyło nic dobrego. Wydawała z siebie takie odgłosy jedynie wówczas, gdy miała pracownikom coś nieprzyjemnego do zakomunikowania. – Pismo następującej treści przyszło wczoraj, poranną pocztą, do sekretariatu – potoczyła po zebranych krytycznym spojrzeniem, jakby pośród nich czaił jego autor. – Ponieważ na kopercie widniała adnotacja „do rąk własnych dyrektor Kowalskiej”, pani Grażyna listu nie otworzyła i zrobiłam to dopiero ja, dziś rano. Oto, co stanowi treść… – założyła okulary, chrząknęła raz jeszcze, oblizała wysuszone ze zdenerwowania wargi i ponurym głosem odczytała:

Spłonął kościół garnizonowy, teraz kolej na was!

10 czerwca 1976 roku.

– To anonim. Drań, oczywiście, nie podpisał się – dodała dla jasności, odłożyła pismo na stół, zdjęła okulary i powiodła badawczym spojrzeniem po twarzach kompletnie zbitych z tropu pracowników.

Nikt nie wyrzekł ani słowa. Nawet Matylda, zawsze taka wygadana. Wszyscy spoglądali na dyrektorkę, oczekując, aż oznajmi, że milicja już żartownisia ujęła, i żeby wszyscy byli spokojni. Ale ona nie puściła nawet pary z ust. W końcu Zbyszek Kwolek z działu rzeźby, poprawiając krawat pod krótką i grubą szyją jak u zapaśnika, przerwał ciszę:

– To chyba jakiś dowcipniś! Już milicja sprawę wyjaśniła, tak? – zawisł na swojej szefowej pytającym spojrzeniem, na dnie którego czaiła się niechęć.

– Obawiam się, że to nie żart i nic milicja nie wyjaśniła – odparła kwaśno Kowalska
i w gabinecie znowu zaległa nieprzyjemna cisza. Przez uchylone okna do wnętrza wpadały dźwięki rzewnej melodii wyciskane z harmonii przez ulicznego grajka udającego ślepego kalekę, który całymi dniami żebrał pod murami ratusza oraz głośne rozmowy przechodzących dołem turystów.

– Ale, czy milicja wie o tym… no… anonimie? – krygując się jak zwykle, spytała Krystyna Chmura z działu grafiki. Z gracją poprawiała błękitną bluzeczkę, która w podejrzanych okolicznościach zbyt mocno rozchełstała się na jej obfitym biuście.

– Oczywiście, że milicja wie – Kowalska wzruszyła ramionami. – W pierwszej kolejności powiadomiliśmy milicję, ja i pani wicedyrektor Wąsowicz. – Ponownie założyła okulary i jeszcze raz spojrzała na pismo, jakby spodziewała się, że jego treść niespodziewanie uległa zmianie. – Tutaj mam kopię, oryginał już jest na milicji i ponoć wszczęli śledztwo.

Do uszu Matyldy dobiegło bardzo delikatne westchnienie wyrażające ulgę, które wydobyło się z niektórych ust i po niezbyt dużym, dyrektorskim gabinecie rozpłynęło się błyskawicznie.

– Ale to wariat! Z pewnością wariat! Po co mu te pożary?! – zżymał się Kwolek, który był istotą bardzo racjonalną i prostolinijną. Przy trójce dzieci już dawno przestał być marzycielem i fantastą. Poza tym należał do partii, co świadczyło niezbicie, że swój światopogląd opierał na materializmie dialektycznym i w duchy ani inne siły nadprzyrodzone nie wierzył. Jednej rzeczy wszakże nie wziął pod uwagę.

Kowalska, choć też partyjna, spojrzała na niego z dezaprobatą i wyjaśniła:

– Nikt nie wie po co, ale do spalenia kościoła zrobił już podejście kilka miesięcy wcześniej, pamiętacie? Chyba pod koniec zeszłego roku, ale wówczas spaliło się tylko rusztowanie.

– To przecież mógł być czysty przypadek! – Zbyszek nie dawał za wygraną.

Rozparł się na krześle i rzucał na swoją szefową spojrzenia pełne politowania, zapewne dla jej babskiego toku rozumowania. Nie mógł Kowalskiej darować, że KW ją postawiło na czele placówki, a nie jego, jakby nie było zasłużonego pracownika, po doktoracie i członka partii. Fakt, że dopiero od roku, Kowalska zaś miała za sobą o wiele dłuższy staż. Niektórzy kpili po kątach, że do partii wstąpiła już w łonie matki.

– Ale nie był to przypadek – syknęła i przygwoździła Kwolka do krzesła surowym spojrzeniem. – Wówczas milicja ustaliła, ponad wszelką wątpliwość, że było to podpalenie. Co spowodowało pożar przed tygodniem, jeszcze nie wiedzą, ale wiadomo już, że były listy
z pogróżkami. Pisane tą samą ręką, a właściwie na tej samej maszynie – postukała przy tych słowach kościstym palcem, ozdobionym sporych rozmiarów złotym pierścionkiem, w leżące na stole pismo.

Znowu zapadła cisza, przerywana dyskretnym tykaniem dużego, ściennego zegara, który wskazywał piętnastą piętnaście. Za godzinę muzealnicy powinni skończyć pracę i wrócić do swoich domów. Jednak siedzącej sztywno, odrobinę przerażonej Matyldzie, w głowie wykiełkowała przykra myśl, że dzisiaj chyba tak szybko stąd nie wyjdzie ani ona, ani jej koledzy. I nie myliła się.

Dyrektorka zerwała się zza stołu i bez słowa pomaszerowała do sekretariatu, ale zanim zebrani zdążyli otworzyć usta, żeby skomentować zasłyszane rewelacje, wróciła. Wraz z nią wszedł do gabinetu młody mężczyzna. W wieku około trzydziestu paru lat, szczupły i niewysoki, o jasnych, pszenicznych włosach, układających się w miękkie fale. Wypisz wymaluj Robert Redford, gdyby nie ponure, ciemnobrązowe oczy, które spod opadającej na czoło grzywki, patrzyły zimno i przenikliwie na siedzących jak sklepowe manekiny pracowników muzeum. Matylda pomyślała, że milicjant zapewne przykładał dużą wagę do swego wyglądu, jak to zazwyczaj czynią mężczyźni niskiego wzrostu, bo ubrany był nienagannie: brązowa sztruksowa marynarka, do tego bladoróżowa koszula i starannie dobrany, modny szeroki krawat. Pod pachą ściskał czarną aktówkę. Obrzucił raz jeszcze podejrzliwym spojrzeniem personel muzeum i wówczas spotkał duże, niebieskie oczy Matyldy. Nieco dłużej zatrzymał na niej wzrok. Jego spojrzenie wydało się jej zbyt natarczywe. Choć nie należała do osób nieśmiałych, opuściła oczy pod pretekstem zanotowania czegoś w swoim kalendarzu.

– Państwo pozwolą, że przedstawię – dyrektorka wskazała na przybysza ręką. – Pan porucznik Jacek Małecki z komendy wojewódzkiej milicji. Pan porucznik prowadzi w sprawie podpalenia kościoła garnizonowego i ponieważ obydwie sprawy się łączą, stąd jego wizyta u nas. Proszę, panie poruczniku, niech pan siada – podsunęła mu swój fotel, a sama usiadła na krześle obok Haliny i jak reszta zespołu oczekiwała na jakieś wyjaśnienia, zapewnienia, że milicja panuje i zabezpiecza, a oni mogą nadal, bez lęku, obcować z dziełami sztuki.

Małecki rozsiadł się wygodnie, wyjął z teczki jakieś papiery, etui, zapewne z piórem lub długopisem, i jeszcze raz potoczył wzrokiem po zebranych, jakby miał zamiar ich policzyć albo zapamiętać na zawsze. Tym razem Matylda wytrzymała ciężar jego spojrzenia i odniosła wrażenie, jakby właśnie o to mu chodziło – żeby mógł patrzeć w jej oczy. „Skończony kretyn – pomyślała. – Zebrało mu się na amory, a tu chcą nas puścić z dymem”. Kiedy porucznik zakończył lustrację wzrokiem, odchrząknął i zerkając w swoje dokumenty, wygłosił niezbyt długą przemowę, zapewne wcześniej przygotowaną w zaciszu swego gabinetu:

– Treść pisma już państwo poznali. Dodam tylko, że na plebanię kościoła garnizonowego, jeszcze przed pierwszym pożarem, przyszło pismo zapowiadające podpalenie. Wówczas podjęliśmy czynności śledcze, ale nie udało się ustalić autora. Ponad wszelką wątpliwość wiadomo, że list wrzucono do skrzynki w okolicach dworca głównego, co praktycznie nie daje możliwości zawężenia kręgu osób podejrzanych, choćby do mieszkańców Wrocławia. To pismo – położył szczupłą i wypielęgnowaną dłoń na bliżej nieznanej nikomu kartce papieru – również wrzucono do tej samej skrzynki. Obecnie jest ona pod naszą stałą obserwacją, gdyż nie można wykluczyć, że pojawią się kolejne anonimy. Nie muszę chyba dodawać, że obydwa napisano na tej samej maszynie. Do państwa mamy w zasadzie jedną sprawę: czy zauważyliście w ostatnich dniach coś podejrzanego? – gdy zamilkł, po raz kolejny potoczył wzrokiem po zebranych. Zapadła cisza, którą przerwał nieśmiały, choć z nutką zmysłowości, głos Krystyny:

– Jak mamy rozumieć słowa „coś podejrzanego”? – zapuściła w ciemne oczy porucznika spojrzenie pełne kokieterii.

– No… – podniósł wzrok na sufit, jakby spodziewał się tam znaleźć odpowiedź. – Czy, na przykład, ktoś nie przebywał we wnętrzach muzealnych dłużej niż inni…? Czy nie wypytywał zbyt szczegółowo…? No… Generalnie, czy nie zachowywał się inaczej, niż przeciętny obywatel zwiedzający muzeum – zakończył wywód i jeszcze raz powiódł wzrokiem po zebranych.

– To ja, niestety, nic takiego nie zauważyłam – z żalem wyjaśniła Krystyna i skrzyżowała ręce na piersiach, gapiąc się ciekawie na porucznika. Choć niewysoki, miał w sobie jakiś męski, bardzo pociągający pierwiastek. Z daleka zalatywało od niego prawdziwym mężczyzną, czyli papierosami, nieprzetrawionym alkoholem oraz zapachem potu zgaszonym dobrą wodą kolońską.

– Ja w zasadzie też nie, bo rzadko jestem w salach wystawowych – dodał szybko Kwolek, który ze względu na dzieci rzeczywiście dyżur pełnił najwyżej raz na dwa miesiące.

Matylda natychmiast przypomniała sobie, że dwa tygodnie temu, kiedy oprowadzała wycieczkę z Czechosłowacji, jej uwagę zwrócił starszy już mężczyzna, całkiem siwy i nawet lekko wyłysiały. Wyglądał na osobę niezainteresowaną historią ratusza, tylko tym, co się działo za oknami. Jednak może nie chodziło o ulicę, lecz o całkiem coś innego. Małecki wysłuchał jej relacji i coś sobie zanotował. Zapytał, czy rozpozna tego człowieka na zdjęciu, a kiedy potwierdziła, wepchnął swoje papiery do teczki.

– Czy macie państwo jakieś pytania? – spytał raczej z czystej formalności i już podnosił się z miejsca, gdy zatrzymało go pytanie bibliotekarki, Ewy, która tradycyjnie trzymała stronę Zbyszka. Jak po kątach szeptały portierki i sprzątaczki, tę dwójkę coś łączyło:

– Czy pan porucznik nie sądzi, że autorem tych listów jest wariat?

– Nasi biegli psychiatrzy sądowi już obydwa pisma badali i ta koncepcja została całkowicie wykluczona – odparł oschle, zdegustowany takim naiwnym pytaniem. Rzucił okiem na muzealników, jakby chciał sprawdzić, czy jeszcze ktoś był czegoś ciekaw. Ku jego zaskoczeniu padło kolejne pytanie:

– Ale po co ktoś normalny miałby spalić kościół, a potem ratusz? – mając poparcie koleżanki, Kwolek wrócił do swojej koncepcji.

– O organizacjach skupiających byłych hitlerowców pan słyszał? – Małecki odpowiedział pytaniem, podnosząc głos o ton wyżej. – O rewizjonistach zza Łaby pan słyszał? O tym, że sensem ich życia jest mścić się na Polakach za przegraną wojnę, pan słyszał? – Widząc, jak Zbyszek potakująco kiwał głową, zatrzasnął teczkę i energicznie wstał zza stołu. Dał w ten sposób jasno do zrozumienia, że na więcej głupich pytań nie miał zamiaru odpowiadać.

– Do widzenia państwu – skłonił się lekko. – Bo jeszcze będziemy się widywać – oznajmił, jakby z pogróżką w głosie i wyszedł z gabinetu z wysoko uniesioną głową, co zapewne miało dodać mu choć ze dwa centymetry na wzroście, a dyrektorka usłużnie potruchtała za nim.

Wróciła równie szybko jak wyszła, niosąc w ręku dużą kartkę papieru i kalendarz ścienny. Nie wróżyło to nic dobrego dla zgromadzonych w jej gabinecie muzealników. Kalendarz zawsze wiązał się z dodatkowymi obowiązkami, poza godzinami pracy, bez dodatkowego, jakże by inaczej, wynagrodzenia. A coroczną premię, z okazji Dnia Pracownika Kultury i Sztuki, dostawali tylko nieliczni. Kryteria przyznawania tej nagrody pozostawały głęboko skrywaną tajemnicą Kowalskiej i jej zwierzchników. Matylda jak dotąd nie załapała się ani razu, choć harowała jak wół.

– Proszę koleżeństwa! – dyrektorka zaczęła już w progu, przybierając ton nieznoszący żadnego sprzeciwu. – Na polecenie milicji musimy wyznaczyć, poczynając od dziś, dyżury… w nocy… – zawiesiła głos, bo zdawała sobie sprawę, jakie konsekwencje niosły ze sobą jej słowa.

– Jak to, w nocy?! – chóralny krzyk niezadowolenia wyrwał się z kilku gardeł i wypełnił cały dyrektorski gabinet. Nieprzyjemnym zgrzytem rozległ się w mózgu Kowalskiej. Ona jednak zachowała zimną krew, a nade wszystko stalową wolę. Nie bez przyczyny partia powierzyła jej władzę nad tą ważną placówką kultury. Liczyli, że każde ich polecenie, nawet to najbardziej absurdalne i bez sensu, zostanie wprowadzone w życie i wypełnione co do joty.

– W dzień jesteśmy wszyscy na miejscu i mamy na całość oko. Ale w nocy jest tylko jedna portierka. Co ona może zrobić, kiedy zajdzie coś podejrzanego? Nie mówiąc o tym, że nie będzie miała najmniejszego pojęcia, co jest podejrzane, a co nie! – wyjaśniała z nerwowymi wypiekami na twarzy, gotowa bronić ratusza własną piersią. – Już wstępnie obliczyłam, że na każdego przypada dyżur jeden raz w tygodniu. To w końcu nic wielkiego – wydęła pogardliwie usta. – Proszę, tu jest kartka, niech każdy wpisze, które dni, a właściwie noce, mu pasują – oznajmiła stanowczo, kładąc papier na stole, tuż przed Krystyną i usiadła na swoim miejscu.

Matylda pomyślała, że swojej osoby Stara w tych obliczeniach nie uwzględniła, zasłaniając się ważniejszymi sprawami na głowie. Inni pomyśleli zapewne to samo, ale nikt nie miał śmiałości zapytać.

– Ależ, pani dyrektor! Przecież ja mam dzieci! – wykrzyknął wzburzony Zbyszek, oblewając się rumieńcem, jakby co najmniej wyznał, że po nocach ma zamiar płodzić kolejne, a nie pilnować te, już narodzone.

Kowalska spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby to on osobiście podpalił wszystkie kościoły we Wrocławiu i syknęła:

– Ma je pan sam czy razem z żoną?

– Ale… – zaczął, lecz dyrektorka mu przerwała:

– Jeśli się panu nie podoba, to niech się pan zwolni, czy ja mam to zrobić? – syczała dalej i jej życzliwe na ogół oczy zwęziły się do kilkumilimetrowej szparki, a trójkątna twarz natychmiast upodobniła się do kobry, czyhającej na swoją ofiarę skrytą w kącie.

Zapadła cisza, w której słychać było jedynie skrzypienie piór na papierze. Matylda wpisała, że może pełnić dyżur co drugą noc i jest jej całkowicie obojętne, które to będą noce. Dyrektorka czytając jej słowa, spojrzała na Matyldę z wdzięcznością i uznaniem. „Jaki to dobry nabytek dla naszego muzeum ta cała Matylda, choć Wąsowicz odradzała…” – pomyślała i na tym zebranie zakończyło się.

Matylda miała tylko kilka godzin, aby pojechać do domu, coś zjeść, wziąć prysznic i na godzinę 21.00 zjawić się w muzeum.

– Czy oni tam już całkiem zwariowali? – zadała retoryczne pytanie babcia, na wieść o nocnych dyżurach w ratuszu. Na rządzących w domu Matyldy nigdy nie mówiło się inaczej jak „oni”. I nie miało znaczenia, czy chodziło o tych z Warszawy, czy z Wrocławia.

– Takie czasy, mamo… – mama Matyldy z filozoficznym spokojem nakładała odgrzane ziemniaki na talerze. – Kobiety na traktorze, kobiety w fabryce, kobiety w kosmosie, to i mogą dyżurować po nocach i łapać morderców – wzruszyła ramionami, sięgając po patelnię z kotletami. Ona już niczemu się nie dziwiła.

– Ale zrozumcie, że taka portierka nie będzie wiedziała, czy to, co się dzieje, jest niebezpieczne dla muzeum, czy nie, i nie będzie umiała podjąć decyzji – Matylda z ustami wypchanymi kotletem mielonym tłumaczyła ze zbytnią egzaltacją. – A dzwonienie po nocy do dyrekcji i czekanie na jej przyjazd może okazać się spóźnione. – Całkowicie zgadzała się z Kowalską, że tylko pracownik merytoryczny może coś sensownego zdziałać w razie zagrożenia. Nie miała także dobrego mniemania o stanie umysłu portierek, które na ogół trudniły się roznoszeniem plotek po muzeum i nigdy nie podejmowały samodzielnych decyzji, chyba, że chodziło o zabłoconą posadzkę.

Starsza pani jednak nie dawała za wygraną.

– Po pierwsze, Tyldziu, nigdy nie mów z pełnymi ustami, bez względu na okoliczności – z czułością poklepała wnuczkę po ręce. – To świadczy o braku dobrego wychowania i kultury. A po drugie: co ty zrobisz, gdy taki bandzior uderzy cię łomem po głowie? – snuła ponure wizje zatroskana o życie jedynej wnuczki. – Będziesz mogła, co najwyżej, patrzeć, czy dobrze upadasz, nic więcej!

– Błagam… Tylko nie Tyldziu… – syknęła Matylda, jakby ją ugryzła osa. – A poza tym, nikt nie będzie się włamywał łomem, bo w ratuszu jest system alarmowy i zaraz będą wyły syreny. Chodzi o coś nietypowego… Coś podejrzanego… – Sama nawet dokładnie nie umiała tego wyjaśnić, ale wystarczało jej, że to czuła. Były momenty, że ta nadopiekuńczość matki i babki uwierała ją niczym kamyk w bucie, ale zbyt je kochała, aby zdobyć się na ostrzejsze słowa.

– Kiedy mieszkaliśmy w Lipsku…. – zaczęła babcia, która na każdą okoliczność miała do porównania albo Lipsk, albo Husygny we Francji, a w przypadkach bardziej drastycznych sięgała po Sokołówkę i Lwów na Ukrainie.

– Mamuś! Masz więcej zapałek, bo o tej porze już nigdzie nie kupię? – Matylda, pakując klamoty do swego worka, bezceremonialnie przerwała babcine wywody, bo czasu miała już niewiele. Pod wieczór jeździł jeden tramwaj co pół godziny.

– A czy ty musisz tak kopcić? Nie wystarczy, że twoja matka się truje? – babcia chciała przeforsować swoje zdanie chociaż w kwestii palenia, bo tu miała bezsprzecznie rację. Nikt jednak nie zwrócił na jej słowa najmniejszej uwagi.

– No, to ja już lecę! Paaaa! – wykrzyknęła Matylda, z uczuciem ulgi zatrzaskując za sobą drzwi od mieszkania. Przeskakując po dwa stopnie na raz, z rozwianym włosem, pognała na dół.

Na przystanek dobiegła w ostatniej chwili. „Dobrze, że ubrałam zwykłe buty, a nie te na koturnie, bo bym nie zdążyła!” – pomyślała, dysząc na tylnym pomoście tramwaju jak pies biorący udział w nagonce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: