Komora - ebook
Komora - ebook
Greenville, stan Missisipi, rok 1967. Dwóch aktywistów Ku-Klux-Klanu podkłada bombę w biurze żydowskiego adwokata Marvina Kramera. W eksplozji giną dwaj pięcioletni synowie prawnika, a on sam zostaje ciężko ranny. Ujęty praktycznie na miejscu zbrodni zatwardziały rasista Sam Cayhall jest sądzony za podwójne zabójstwo. W atmosferze amerykańskiego Południa dwa kolejne procesy kończą się – wskutek niemożności uzgodnienia werdyktu – unieważnieniem postępowania. Kilkanaście lat później Sam Cayhall ponownie staje przed sądem. Tym razem zostaje uznany za winnego morderstwa i skazany na karę śmierci. Zaczyna się dziewięcioletnia batalia odwoławcza, zakończona niepowodzeniem. Cayhall, któremu do egzekucji w komorze gazowej zostały tylko tygodnie, rezygnuje z usług prawników. Niespodziewanie do walki o uratowanie mu życia włącza się młody adwokat z chicagowskiej kancelarii prawnej, Adam Hall. Decyzja Halla nie jest przypadkowa: Cayhall jest w rzeczywistości jego dziadkiem. Adam przenosi się do Memphis, zamieszkuje u swojej ciotki Lee i podejmuje beznadziejną walkę o odroczenie egzekucji lub ułaskawienie skazańca przez gubernatora. Dzięki Lee poznaje historię rodziny Cayhallów, dowiadując się przy okazji o takich wyczynach dziadka, które nawet jemu – zaprzysięgłemu przeciwnikowi kary śmierci – każą wątpić, czy zasługuje na jego obronę. Wydaje się, że tylko cud może ocalić Sama... jak na przykład ujawnienie pewnej tajemnicy dotyczącej okoliczności popełnionej przez niego zbrodni...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7885-186-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Greenville, stan Missisipi, rok 1967. Dwóch aktywistów Ku-Klux-Klanu podkłada bombę w biurze żydowskiego adwokata Marvina Kramera. W eksplozji giną dwaj pięcioletni synowie prawnika, a on sam zostaje ciężko ranny. Ujęty praktycznie na miejscu zbrodni zatwardziały rasista Sam Cayhall jest sądzony za podwójne zabójstwo. W atmosferze amerykańskiego Południa dwa kolejne procesy kończą się – wskutek niemożności uzgodnienia werdyktu – unieważnieniem postępowania. Kilkanaście lat później Sam Cayhall ponownie staje przed sądem. Tym razem zostaje uznany za winnego morderstwa i skazany na karę śmierci. Zaczyna się dziewięcioletnia batalia odwoławcza, zakończona niepowodzeniem. Cayhall, któremu do egzekucji w komorze gazowej zostały tylko tygodnie, rezygnuje z usług prawników. Niespodziewanie do walki o uratowanie mu życia włącza się młody adwokat z chicagowskiej kancelarii prawnej, Adam Hall. Decyzja Halla nie jest przypadkowa: Cayhal l jest w rzeczywistości jego dziadkiem. Adam przenosi się do Memphis, zamieszkuje u swojej ciotki Lee i podejmuje beznadziejną walkę o odroczenie egzekucji lub ułaskawienie skazańca przez gubernatora. Dzięki Lee poznaje historię rodziny Cayhallów, dowiadując się przy okazji o takich wyczynach dziadka, które nawet jemu – zaprzysięgłemu przeciwnikowi kary śmierci – każą wątpić, czy zasługuje na jego obronę. Wydaje się, że tylko cud może ocalić Sama… jak na przykład ujawnienie pewnej tajemnicy dotyczącej okoliczności popełnionej przez niego zbrodni…Podziękowania
Sam byłem kiedyś adwokatem i reprezentowałem ludzi oskarżanych o różne przestępstwa. Szczęśliwie nie broniłem nigdy nikogo, kto popełniłby przestępstwo zagrożone karą śmierci i został na nią skazany, dzięki czemu nigdy nie musiałem odwiedzać skazańca w celi śmierci i robić tego wszystkiego, co robią adwokaci w tej powieści.
Ponieważ nienawidzę ślęczenia w bibliotekach, zrobiłem tak, jak zwykle postępuję przy pisaniu książki. Wyszukałem prawników znających się na rzeczy, zaprzyjaźniłem się z nimi i wydzwaniając o różnych porach dnia i nocy, zamęczałem ich dziesiątkami pytań. I za to chcę im teraz podziękować.
Leonard Vincent, który przez wiele lat pracował w wydziale więziennictwa we władzach stanowych Missisipi, otworzył przede mną drzwi swojego biura. Pomógł mi w zrozumieniu miejscowego prawa, udostępnił akta, zaprowadził do bloku śmierci i oprowadził po ogromnym terenie więzienia stanowego znanego jako Parchman. Opowiedział mi też wiele historii, których okruchy trafiły do tej opowieści. Obaj z Leonardem nadal zmagamy się z dylematami moralnymi, jakie towarzyszą i zapewne zawsze będą towarzyszyć karze śmierci. Dziękuję też personelowi i strażnikom więziennym z Parchman.
Jim Craig jest świetnym, pełnym wyrozumiałości prawnikiem. Jako dyrektor wykonawczy Mississippi Capital Defence Resource Center, dla większości skazańców przebywających w celach śmierci jest oficjalnym rzecznikiem ich interesów. Z ogromną znajomością rzeczy przeprowadził mnie przez gąszcz procedur odwoławczych i bitew toczonych w sądach. Wszelkie błędy w tej książce obciążają mnie, nie jego.
Tom Freeland i Guy Gillespie są moimi kolegami ze studiów prawniczych i obu im dziękuję za chęć niesienia pomocy. Marc Smirnoff, mój przyjaciel i wydawca „The Oxford American”, jak zwykle przesiedział wiele godzin nad tekstem, zanim go wysłałem do wydawnictwa w Nowym Jorku.
Dziękuję też za pomoc Robertowi Warrenowi i Williamowi Ballardowi. Jak zwykle specjalne wyrazy wdzięczności należą się mojej najlepszej przyjaciółce Renee, która nadal czyta mi przez ramię każdy kolejny rozdział.Rozdział 1
Decyzja o podłożeniu bomby w biurze zawziętego żydowskiego adwokata zapadła stosunkowo łatwo. W jej podjęciu uczestniczyły tylko trzy osoby. Jedną z nich był człowiek finansujący przedsięwzięcie, drugą miejscowy aktywista, trzecią młody patriotyczny fanatyk, który znał się na materiałach wybuchowych i miał niezwykłą umiejętność znikania bez śladu. Po podłożeniu tej bomby zniknął i przez sześć lat ukrywał się w Irlandii Północnej.
Celem ataku był Marvin Kramer, przedstawiciel czwartego pokolenia osiadłych w stanie Missisipi żydowskich imigrantów, którzy dorobili się na handlu w Delcie Missisipi. Mieszkał w Greenville, nadrzecznym miasteczku z niewielką, ale prężną mniejszością żydowską, w starym dużym domu sprzed wojny secesyjnej. Miasteczko było spokojne i zamieszki na tle rasowym prawie się tu nie zdarzały. Marvin zdecydował się na studia prawnicze, bo zajmowanie się handlem go nudziło. Jak większość Żydów pochodzenia niemieckiego, jego rodzina bez trudu wtopiła się w kulturę amerykańskiego Południa i jej członkowie uważali się za typowych południowców, którzy od sąsiadów różnili się tylko wiarą.
Prawie nie spotykali się z przejawami antysemityzmu i uprawiali swój zawód jako pełnoprawni członkowie miejscowej socjety.
Jednak losy Marvina potoczyły się inaczej. Pod koniec lat pięćdziesiątych ojciec wysłał go na północ, gdzie spędził cztery lata w college’u w Brandeis i kolejne trzy na wydziale prawa Uniwersytetu Columbia. Gdy w 1964 roku powrócił do Greenville, stan Missisipi stał już w ogniu walki o prawa obywatelskie dla mniejszości etnicznych i rasowych. Marvin z pełnym zaangażowaniem rzucił się w jej wir i już niecały miesiąc po otwarciu skromnej kancelarii wraz z dwoma kolegami z Brandeis został aresztowany za próbę wpisywania czarnych na listy wyborców. Ojciec się na niego wściekł, cała rodzina miała mu to za złe, ale na Marvinie nie zrobiło to wrażenia. Gdy miał dwadzieścia pięć lat, po raz pierwszy zagrożono mu śmiercią, i od tej pory zaczął nosić broń. Kupił też pistolet żonie, dziewczynie z Memphis, a także polecił ich czarnoskórej pomocy domowej, by zawsze miała w torebce broń. Bliźniacy Kramerów mieli wtedy po dwa i pół roku.
Pierwszy pozew z kancelarii prawniczej Marvin B. Kramer i Partnerzy – choć wtedy nie było jeszcze żadnych partnerów – trafił do sądu w roku 1965 i dotyczył notorycznego naruszania przez urzędników miejscowej administracji prawa do głosowania.
O sprawie pisano na pierwszych stronach tutejszych gazet, które pokazały też zdjęcie Marvina. To starczyło, by trafił na listy Ku-Klux-Klanu do grona Żydów zasługujących na nauczkę. Był żydowskim radykałem z brodą i miękkim sercem, wykształconym przez Żydów z Północy, który podburzał Murzynów z Delty Missisipi¹. Czegoś takiego nie można było tolerować.
Potem jeszcze rozeszły się pogłoski, że Kramer z własnych pieniędzy wpłaca kaucje za Jeźdźców Wolności² i innych działaczy w walce o prawa czarnej mniejszości. Wytaczał też sprawy sądowe przeciw ograniczaniu swobód pod hasłem „tylko dla białych” i sfinansował odbudowę kościoła dla czarnych, podpalonego przez KKK. Przyjmował też w domu czarnoskórych, a także jeździł na Północ i wygłaszał mowy do tamtejszych Żydów, namawiając ich do czynnego udziału w walce o prawa mniejszości. Pisał sążniste listy do miejscowych gazet, jednak tylko kilka z nich ukazało się drukiem. Krótko mówiąc, mecenas Kramer zdecydowanym krokiem zmierzał ku swemu przeznaczeniu.
Obecność nocnego stróża, który noc w noc sumiennie pilnował klombów wokół domu, zapobiegła bezpośredniemu atakowi na dom Kramerów. Stróż był uzbrojonym po zęby dawnym policjantem, którego Kramer zatrudniał od dwóch lat, rozpowiadając po całym Greenville, że on i jego rodzina znajdują się pod stałą ochroną doświadczonego strzelca wyborowego. Członkowie Ku-Klux-Klanu, do których to oczywiście dotarło, woleli zostawić dom Kramerów w spokoju. Dlatego zapadła decyzja, że celem ataku stanie się biuro Marvina Kramera.
Przygotowanie całej akcji trwało bardzo krótko, głównie dlatego, że uczestniczyło w nim tak niewiele osób. Facet z kasą, arogancki i pewny siebie burak nazwiskiem Jeremiah Dogan, pełnił w tym czasie funkcję Wielkiego Maga Klanu w stanie Missisipi. Jego poprzednika właśnie wsadzono do więzienia i Dogan z entuzjazmem przejął obowiązki kierującego akcją podkładania bomb. Mógł być prostakiem, ale nie był głupi. Do tego stopnia, że FBI przyznało później, że Dogan doskonale sprawdził się w roli terrorysty, przyjął bowiem zasadę rozdzielania brudnej roboty między małe autonomiczne bojówki działające zupełnie niezależnie od siebie. FBI odnosiło sukcesy w infiltrowaniu szeregów Klanu i zdobywaniu informatorów, w związku z czym Dogan nie ufał nikomu poza rodziną i garstką najbliższych współpracowników. Był właścicielem największej w Meridian firmy handlującej używanymi samochodami i dzięki różnym przekrętom zarabiał krocie. Bywał też kaznodzieją i czasami wygłaszał kazania w wiejskich kościółkach.
Drugim członkiem grupy był Sam Cayhall z Clanton w okręgu Ford w Missisipi, trzy godziny na północ od Meridian i godzinę na południe od Memphis. Agenci FBI dobrze znali Cayhalla i wiedzieli, że należy do Ku-Klux-Klanu, nie wiedzieli natomiast nic o jego powiązaniach z Doganem. W jego stronach Klan praktycznie nie przejawiał aktywności i Cayhalla uważano bardziej za nieszkodliwego dziwaka. Ostatnio w okręgu Ford spalono wprawdzie kilka krzyży, ale nie doszło do żadnych zamachów i nikt nie zginął. FBI wiedziało, że ojciec Cayhalla też kiedyś należał do Klanu, ale całą rodzinę uważano za z gruntu nieszkodliwą. Wciągnięcie do akcji Sama Cayhalla było ze strony Dogana świetnym posunięciem.
Sygnałem do rozpoczęcia akcji w biurze Kramera był telefon wieczorem siedemnastego kwietnia 1967 roku. Podejrzewając – zresztą słusznie – że jego telefony są na podsłuchu, Dogan odczekał do północy i pojechał na stację benzynową na południe od Meridian. Podejrzewał, że jest śledzony przez agentów FBI, w czym też się nie mylił, bo nie odstępowali go na krok, nie wiedzieli natomiast, do kogo dzwoni z automatu na stacji.
Sam Cayhall wysłuchał wiadomości, zadał kilka pytań, odłożył słuchawkę i spokojnie wrócił do łóżka. Nic nie powiedział żonie, ona zaś była na tyle taktowna, by o nic go nie pytać. Następnego dnia wcześnie rano wyszedł z domu, wsiadł w samochód i pojechał do Clanton. Jak co dzień zjadł śniadanie w The Coffee Shop, po czym spokojnie wykręcił numer automatu w budynku sądu okręgowego.
Dwa dni później, dwudziestego kwietnia o zmroku, Cayhall wyjechał z Clanton i odbył dwugodzinną podróż do Cleveland w Missisipi, godzinę drogi od Greenville. Stanął na parkingu ruchliwego centrum handlowego i poczekał całe czterdzieści minut, ale zielony pontiac się nie pojawił. W obskurnym barku zjadł porcję smażonego kurczaka i pojechał do Greenville, by przyjrzeć się siedzibie kancelarii Marvin B. Kramer i Partnerzy. Dwa tygodnie wcześniej przez cały dzień wałęsał się po Greenville, co pozwoliło mu nieźle poznać miasteczko. Bez trudu odszukał biuro Kramera, potem przejechał obok jego wielkiej posiadłości nad rzeką, potem jeszcze raz zlokalizował synagogę. Dogan go uprzedził, że synagoga może być ich następnym celem, ale najpierw muszą się rozprawić z żydowskim adwokatem. O jedenastej wieczorem był już z powrotem w Cleveland i tym razem zobaczył zielonego pontiaca, tyle że nie na parkingu centrum handlowego, a na parkingu dla ciężarówek przy szosie 61, który stanowił zapasowy punkt kontaktowy. Znalazł kluczyki pod dywanikiem przed fotelem kierowcy, wsiadł i ruszył w drogę pośród żyznych pól Delty. Zatrzymał się na jednej z polnych dróg i otworzył klapę bagażnika. W kartonie pod warstwą starych gazet leżało piętnaście lasek dynamitu, trzy detonatory i lont. Wrócił do miasteczka i zasiadł w całonocnej kafejce.
Dokładnie o drugiej nad ranem do kafejki wszedł trzeci z członków ekipy i usiadł przy stoliku Cayhalla. Nazywał się Rollie Wedge i miał niespełna dwadzieścia dwa lata, ale już cieszył się reputacją godnego zaufania uczestnika wojny w kwestii praw obywatelskich. Utrzymywał, że jest z Luizjany i obecnie mieszka w górach, gdzie go nikt nie znajdzie. Nie był z natury chwalipiętą, ale kilkakrotnie powtórzył Cayhallowi, że gotów jest oddać życie za supremację białej rasy. Jego ojciec też należał do Klanu, prowadził firmę rozbiórkową i to od niego Rollie nauczył się obchodzić z materiałami wybuchowymi.
Sam niewiele wiedział o Wedge’u, ale nie bardzo wierzył w jego opowieści. Nigdy też nie spytał Dogana, skąd tego chłopaka wytrzasnął.
Pół godziny minęło na sączeniu kawy i rozmowie o niczym. Kubek Cayhalla chwilami drżał mu w palcach, dłoń Rolliego była spokojna i nieruchoma, a on nawet nie mrugnął okiem. Już parę razy uczestniczyli w tego typu akcjach i Cayhall nie mógł się nadziwić, że ktoś tak młody umie zachować taki spokój. W raportach składanych Doganowi zawsze podkreślał, że chłopakowi nigdy nie puszczają nerwy, nawet gdy podchodzi do celu i bierze do ręki dynamit.
Samochód, którym Wedge przyjechał, został wypożyczony na lotnisku w Memphis. Po wyjściu z kafejki Wedge zabrał niewielką torbę z tylnego siedzenia, zamknął wóz i usiadł obok Cayhalla. Zielony pontiac z Cayhallem za kierownicą wyjechał z Cleveland i ruszył na południe szosą 61. Dochodziła trzecia nad ranem i prawie nie było ruchu. Kilka kilometrów za wioską Shaw Cayhall skręcił w ciemną szutrową drogę i się zatrzymał. Rollie kazał mu zostać w samochodzie, sam zaś wysiadł, żeby sprawdzić materiały w bagażniku. Wziął z sobą torbę, włożył do bagażnika i dokładnie obejrzał dynamit, detonatory i lont. Zatrzasnął klapę, wrócił na miejsce i kazał Samowi ruszać do Greenville.
Po raz pierwszy przejechali obok kancelarii Kramera około czwartej nad ranem. Na ulicy było pusto i ciemno; Rollie bąknął, że zanosi się na najłatwiejszą robotę ze wszystkich.
– Szkoda, że nie można wysadzić domu – mruknął pod nosem, gdy mijali posiadłość Kramerów.
– No, szkoda – odrzekł Cayhall niepewnie. – Ale wiesz, ma tam ochroniarza.
– Tak, wiem. Sądzę, że byśmy sobie z nim poradzili.
– Pewnie tak. Tylko że są tam też dzieci.
– Najlepiej je zabijać, póki są małe – burknął Rollie. – Z małych żydowskich gnojków wyrastają potem duże żydowskie gnoje.
Cayhall zaparkował w zaułku na tyłach kancelarii Kramera. Zgasił silnik i obaj wysiedli. Ostrożnie otworzyli bagażnik i wyjąwszy karton i torbę, ruszyli wzdłuż żywopłotu do tylnego wejścia do budynku.
Cayhall bez trudu sforsował drzwi i po paru sekundach byli już w środku. Udając, że szuka jakiegoś adresu, Sam dwa tygodnie wcześniej zajrzał do biura Kramera i zamienił parę słów z recepcjonistką, po czym poprosił o pozwolenie na skorzystanie z toalety. W przejściu między toaletą a drzwiami prowadzącymi do gabinetu – zapewne Kramera – stała wąska szafa z segregatorami pełnymi starych szpargałów.
– Stań przy drzwiach i pilnuj, czy nikt nie idzie – zarządził chłodnym tonem Rollie, a Sam bez namysłu wykonał polecenie. Wolał stać na czatach i nie brać do ręki materiałów wybuchowych.
Rollie szybko wepchnął karton do dolnej części szafy i uzbroił bombę. Wymagało to precyzji ruchów i serce waliło Samowi jak młotem. Jak zawsze podczas tego typu akcji, na wszelki wypadek ustawił się do Wedge’a plecami.
Cała operacja nie trwała nawet pięciu minut. Wyszli z budynku i spokojnym krokiem ruszyli w stronę zielonego pontiaca. Byli niezwyciężeni, wszystko wydawało im się takie łatwe. Mieli już za sobą podłożenie bomby w biurze agencji nieruchomości w Jackson, bo jej właściciel odważył się sprzedać dom czarnej parze, a w dodatku sam był Żydem. Wysadzili też biuro lokalnej gazety, ponieważ jej wydawca zajmował neutralne stanowisko w kwestii segregacji rasowej. Obrócili też w kupę gruzu największą w całym stanie synagogę w Jackson.
Na zgaszonych światłach wyjechali z zaułka i Sam zapalił reflektory, dopiero gdy pontiac znalazł się na ulicy.
We wszystkich dotychczasowych ładunkach Wedge stosował piętnastominutowy lont, który zapalał zapałką jak zwykłą petardę. Mieli potem zwyczaj otwierać szyby w samochodzie i krążyć po okolicy tak długo, aż ciszę rozrywała potężna detonacja. Robili to zawsze z bezpiecznej odległości, po czym spokojnie opuszczali miejscowość.
Dziś jednak miało być inaczej. Sam pomylił drogę, skręcił w niewłaściwą przecznicę i nagle wyrosły przed nimi migające czerwone światła na przejeździe kolejowym, gdzie musieli poczekać na przejazd dość długiego pociągu towarowego. Sam nerwowo zerkał na zegarek, podczas gdy Rollie siedział nieporuszony. Pociąg wreszcie przejechał, Sam ruszył i znowu źle skręcił. Znaleźli się w pobliżu rzeki, w oddali wznosiła się sylwetka mostu, nadbrzeżna ulica była zabudowana rozpadającymi się ruderami. Sam raz jeszcze spojrzał na zegarek. Wynikało z niego, że ziemia zadrży za niecałe pięć minut, i zdecydowanie wolałby się już znajdować na pustej ciemnej szosie. Rollie poruszył się tylko raz na znak zniecierpliwienia brakiem uwagi swego kierowcy, ale nic nie powiedział.
Kolejny skręt, kolejna przecznica. Greenville nie było dużym miastem, więc Sam uznał, że jeśli będzie konsekwentnie skręcał, w końcu dotrze do jakiejś ulicy, którą rozpozna. Kolejny nieudany skręt okazał się jednocześnie ostatnim. Wjechał pod prąd w jednokierunkową ulicę i gwałtownie wdepnął hamulec; samochód szarpnął i silnik zgasł. Sam przesunął dźwignię biegów w pozycję „park” i przekręcił kluczyk; rozrusznik gładko zadziałał, jednak silnik nie zaskoczył. A potem w powietrzu zapachniało benzyną.
– Jassna cholera! – syknął Sam przez zaciśnięte zęby. – Jassna cholera!
Rollie wcisnął się głębiej w fotel i spojrzał przez okno.
– Jasna cholera! Zalał się! – Ponownie przekręcił kluczyk, ale znów bez rezultatu.
– Nie wyczerp akumulatora – powiedział spokojnie Rollie.
Sam był bliski paniki. Wprawdzie się zgubił i nie bardzo wiedział, gdzie jest, jednak czuł, że nie odjechali daleko od centrum. Głęboko westchnął i rozejrzał się po ulicy, potem znów spojrzał na zegarek. Wokół nie było żadnych samochodów, wszędzie panowała cisza. Nic, tylko podkładać bomby. Oczami wyobraźni widział tlący się lont. Czuł drżącą pod nogami ziemię, słyszał trzask rozrywanego drewna, huk walącego się muru, brzęk pękających szyb. Przemknęło mu przez głowę, że są tak blisko, że mogą nawet dostać odłamkami.
– Można by pomyśleć, że Dogan przyśle jakiś przyzwoity samochód – burknął pod nosem. Rollie siedział nieruchomo, wpatrując się w coś za oknem.
Od wyjścia z biura Kramera minęło dobre piętnaście minut i lada chwila można się było spodziewać eksplozji. Otarł rękawem krople potu z czoła i raz jeszcze przekręcił kluczyk. Tym razem silnik łaskawie zaskoczył. Sam zerknął z uśmiechem na Rolliego, ten jednak nadal siedział nieporuszony, jakby to wszystko go nie dotyczyło. Wycofał więc samochód z jednokierunkowej uliczki i pędem ruszył przed siebie. Kolejna ulica wyglądała znajomo i dwie przecznice dalej skręcili w Main Street.
– Jakiego lontu użyłeś? – spytał Sam, gdy w końcu dotarli do wjazdu na szosę 82, niecałe dziesięć przecznic od biura Kramera.
Rollie wzruszył ramionami, jakby to była jego sprawa i Cayhall nie powinien nawet pytać. Zwolnili na widok zaparkowanego na poboczu radiowozu, potem znów przyśpieszyli i dotarli do końca zabudowań. Chwilę później Greenville zostało już za nimi.
– Jakiego lontu użyłeś? – powtórzył Sam, tym razem bardziej natarczywie.
– Wypróbowałem coś nowego – odrzekł Rollie, nie odwracając głowy.
– Co?
– I tak tego nie zrozumiesz – burknął chłopak i Sam poczuł narastający gniew.
– Jakiś zapalnik czasowy?
– Coś w tym rodzaju.
* * *
Całą drogę do Cleveland odbyli w milczeniu. Cayhall zerkał we wsteczne lusterko i widząc, jak światła Greenville stopniowo rozmywają się w oddali, spodziewał się ujrzeć ognistą kulę i usłyszeć daleki huk eksplozji, jednak nic takiego nie nastąpiło. Wedge chyba niczego nie oczekiwał, bo nawet trochę się zdrzemnął.
Na parkingu było pełno ciężarówek, ich kierowcy tłoczyli się w przydrożnej knajpie. Rollie jak zwykle wysiadł bez słowa i zatrzasnął za sobą drzwi.
– Do następnego razu – rzucił przez otwarte okno i ruszył do swojego samochodu z wypożyczalni. Sam odprowadził go wzrokiem, jak zwykle zdumiony jego opanowaniem i zimną krwią.
Było po wpół do szóstej i niebo na wschodzie zaczynało różowieć. Sam wyjechał z parkingu; zielony pontiac ruszył szosą 61 z powrotem na południe.
* * *
Koszmar ataku bombowego na biuro Kramera zaczął się mniej więcej w chwili, gdy drogi Rolliego Wedge’a i Sama Cayhalla rozeszły się w Cleveland. Najpierw zadzwonił budzik na stoliku nocnym tuż przy głowie Ruth Kramer. Włączył się jak zwykle o piątej trzydzieści, tyle że Ruth od razu poczuła, że jest z nią coś nie tak. Czuła lekką gorączkę, świdrujący ból w skroniach i mdłości. Marvin pomógł jej dowlec się do łazienki, a ona przesiedziała w niej całe pół godziny. Od miesiąca w Greenville szalał wirus paskudnej grypy i wyglądało na to, że właśnie odnalazł drogę do domu Kramerów.
O szóstej trzydzieści służąca obudziła pięcioletnich bliźniaków Kramerów, Josha i Johna, i dopilnowała, by szybko wzięli prysznic, ubrali się i zjedli śniadanie. Marvin uznał, że najlepiej będzie nic nie zmieniać w planie i zawieźć chłopców do przedszkola, co uchroni ich przed złapaniem wirusa od matki. Przed wyjściem zadzwonił do znajomego lekarza, poprosił o wystawienie recepty i zostawił służącej dwadzieścia dolarów na lekarstwo, po które miała iść do apteki. Zostawił Ruth na podłodze w łazience z poduszką pod głową oraz woreczkiem lodu na twarzy i wyjechał z domu z chłopcami.
Jego praca nie ograniczała się tylko do potyczek sądowych w sprawie przestrzegania praw obywatelskich. W roku 1967 nie było ich w Missisipi aż tak wiele, by dało się z tego wyżyć. Zajmował się też sprawami kryminalnymi, a także typowymi sprawami cywilnymi: rozwodami, bankructwami, umowami kupna i sprzedaży nieruchomości. I mimo iż jego ojciec prawie się do niego nie odzywał, a reszcie rodziny z trudem przychodziło wymawiać jego imię, jedną trzecią czasu spędzanego w kancelarii poświęcał sprawom rodzinnym. Akurat tego dnia miał się stawić w sądzie o dziewiątej, by złożyć wniosek w sprawie nieruchomości należącej do jego wuja.
Chłopcy uwielbiali bywać w jego biurze. W przedszkolu powinni zjawić się o ósmej, miał więc trochę czasu, by przed odstawieniem ich tam i pójściem do sądu zająć się sprawami bieżącymi. Wizyty chłopców w biurze zdarzały się mniej więcej raz w miesiącu, ale nie było dnia, by go nie błagali, żeby zabrał ich do pracy i dopiero stamtąd zawiózł do przedszkola.
Dotarli do kancelarii około wpół do ósmej i chłopcy bez zastanowienia dopadli biurka recepcjonistki, gdzie jak zwykle leżała sterta papierów czekająca na posegregowanie, skopiowanie, pospinanie i powkładanie do kopert. Biuro było dość duże, składało się z kilku pomieszczeń, które w miarę rozwoju kancelarii były remontowane i udostępniane. Drzwi wejściowe prowadziły do niewielkiej poczekalni, w której biurko recepcjonistki stało niemal wciśnięte pod schody. Pod ścianami ustawiono cztery krzesła dla klientów, na podłodze leżały sterty czasopism. Po prawej i lewej znajdowały się drzwi prowadzące do gabinetów dwóch pracowników, jako że Marvin zatrudniał już trzech prawników. Na wprost poczekalnia przechodziła w korytarz prowadzący w głąb budynku i jakieś dwadzieścia pięć metrów od drzwi frontowych znajdowało się tylne wyjście z budynku. Największym pomieszczeniem na parterze był gabinet Marvina, do którego prowadziły ostatnie drzwi po lewej, tuż obok szafy z segregatorami. Po drugiej stronie korytarza, dokładnie naprzeciwko gabinetu Marvina, mieścił się pokój jego osobistej sekretarki. Miała na imię Helen i była zgrabną młodą kobietą, która już od półtora roku pojawiała się w jego snach.
Na pierwszym piętrze znajdował się gabinet trzeciego pracownika oraz pokoje dwóch sekretarek. Drugie piętro nie miało ogrzewania i klimatyzacji, więc znajdujące się na nim pomieszczenia wykorzystywano na archiwum i podręczny magazynek.
Marvin zwykle przyjeżdżał do biura między siódmą trzydzieści a ósmą, ponieważ lubił mieć godzinę spokoju przed przyjściem personelu i rozdzwonieniem się telefonów. W piątek dwudziestego pierwszego kwietnia jak zwykle zjawił się w biurze jako pierwszy.
Otworzył kluczem drzwi wejściowe, zapalił światło i zatrzymał się w poczekalni. Chciał przypomnieć bliźniakom, że nie wolno im bałaganić na biurku Helen, ale nim zdążył otworzyć usta, już ich przy nim nie było. Zanim ich dogonił i wsadziwszy głowę do środka, wygłosił swoje nauki, Josh zdążył już chwycić nożyczki, a John pstrykał zszywaczem. Marvin uśmiechnął się, wszedł do siebie i po chwili bez reszty pogrążył się w papierach.
Mniej więcej kwadrans przed ósmą – jak to sobie później odtworzył w szpitalu – poszedł na drugie piętro po teczkę z dokumentami, które miały mu się przydać w jednej z bieżących spraw. Mrucząc coś pod nosem, ruszył schodami na górę i to – jak się później okazało – uratowało mu życie. Idąc po schodach, słyszał dobiegający z dołu śmiech chłopców.
Wybuch rozszedł się pionowo i poziomo z szybkością paru tysięcy metrów na sekundę. Piętnaście lasek dynamitu w budynku o drewnianej konstrukcji w mgnieniu oka zamieniło go w rumowisko. Wybuch był tak potężny, że opadanie drewnianych szczap i gruzu trwało blisko minutę. Ziemia pod nogami zadrżała, jakby nastąpiło trzęsienie, a – jak to później zeznali świadkowie – deszcz spadających na ulice Greenville okruchów szkła zdawał się nie mieć końca.
Josh i John znajdowali się około czterech metrów od epicentrum wybuchu i na swoje szczęście nawet nie zdążyli się zorientować, co się stało. Przynajmniej nie cierpieli. Ich zmasakrowane zwłoki znaleźli strażacy pod dwuipółmetrową warstwą gruzu. Kramera najpierw rzuciło o sufit pomieszczenia na drugim piętrze, potem nieprzytomny runął wraz z fragmentami stropu do dymiącego krateru pośrodku budynku. Znaleziono go po dwudziestu minutach i zawieziono do szpitala, gdzie przed upływem trzech godzin poddano go amputacji obu nóg na wysokości kolan.
Wybuch nastąpił dokładnie o siódmej czterdzieści sześć i można to było uznać za szczęśliwe zrządzenie losu. Sekretarka Marvina, Helen, właśnie wychodziła z poczty cztery przecznice dalej, kiedy poczuła silny podmuch. Gdyby wybuch nastąpił dziesięć minut później, zastałby ją w środku szykującą kawę. Mieszkający trzy przecznice od biura David Lukland, młody pracownik Kramera, właśnie wychodził z mieszkania, gdy poczuł i usłyszał wybuch. Dziesięć minut później siedziałby już przy biurku w swoim gabinecie na pierwszym piętrze.
W sąsiednim budynku wybuchł pożar i choć ogień był niewielki i został szybko ugaszony, bardzo przyczynił się do ogólnego zamieszania. Dobywający się z budynku dym był przez jakiś czas bardzo gęsty, co skłoniło wielu mieszkańców do panicznej ucieczki.
Były też dwie ofiary wśród przechodniów. Metrowy kawał belki o przekroju pięć na dziesięć centymetrów wylądował na chodniku, sto metrów od budynku, odbił się i walnął panią Mildred Talton prosto w twarz w chwili, gdy wysiadła z zaparkowanego samochodu, by przyjrzeć się wybuchowi. Doznała złamania nosa i głębokich ran twarzy, ale na szczęście dość szybko się z tego wylizała.
Obrażenia drugiej z ofiar były mniejsze, ale ich konsekwencje okazały się dużo poważniejsze. Sam Cayhall szedł wolno chodnikiem w stronę biura Kramera, gdy ziemia tak mu się zatrzęsła pod nogami, że stracił równowagę i upadł na krawężnik. Wstając, dostał jednym okruchem szkła w szyję, drugim w lewy policzek. Uskoczył za pień drzewa, by zasłonić się przed deszczem okruchów szkła i innych śmieci, potem spojrzał na roztaczający się przed nim obraz spustoszenia i rzucił się do ucieczki.
Kapiąca z policzka krew wsiąkała mu w koszulę, tworząc rozległą plamę. Był w szoku i później niewiele z tego pamiętał. Wsiadł do zielonego pontiaca i pośpiesznie odjechał z miejsca zamachu. Pewnie udałoby mu się po raz drugi bezpiecznie wyjechać z miasta, gdyby nie był tak oszołomiony i trochę bardziej uważał. Zawiadomieni o wybuchu dwaj policjanci w radiowozie ruszyli pędem w kierunku centrum i niemal wpadli na wlokącego się środkiem jezdni zielonego pontiaca, który nie zjechał na bok i nie ustąpił drogi. Radiowóz jechał z włączonymi lampami i wyjącą syreną, gliniarze dodatkowo trąbili i wrzeszczeli, ale kierowca pontiaca uparcie trzymał się środka jezdni i nie reagował. Gliniarze zatrzymali radiowóz, podbiegli do auta i szarpnąwszy za drzwi, ujrzeli w środku zakrwawionego mężczyznę. Wyciągnęli go, skuli mu ręce kajdankami i niezbyt delikatnie wpakowali na tylne siedzenie radiowozu. W rezultacie Sam trafił do aresztu, a zielonego pontiaca odprowadzono na policyjny parking.
* * *
Bomba, która zabiła bliźniaków, należała do najprymitywniejszych z możliwych. Pęczek piętnastu lasek dynamitu, oklejonych szarą taśmą izolacyjną. Zamiast lontu Rollie Wedge zastosował detonator czasowy w postaci zwykłego budzika na sprężynę. Usunął wskazówkę minutową, między cyferkami siedem i osiem wywiercił otworek i umieścił w nim kawałek drutu, który po zetknięciu ze wskazówką godzinową zamykał obwód i detonował bombę. Rollie chciał mieć więcej czasu, niż zapewniał piętnastominutowy lont. Poza tym uważał się za eksperta i postanowił poeksperymentować z nowym sposobem odpalania ładunku.
Być może wskazówka godzinowa była lekko zwichrowana. Być może tarcza budzika nie była idealnie płaska. Być może Rollie za mocno lub za słabo nakręcił sprężynę. Być może drut nie był dość precyzyjnie wpasowany w tarczę. W końcu było to pierwsze podejście Rolliego do detonatora czasowego. A może wybuch nastąpił dokładnie tak, jak to sobie zaplanował.
Jakkolwiek było, w ramach kampanii bombowej Jeremiaha Dogana i Ku-Klux-Klanu w Missisipi popłynęła żydowska krew i praktycznie oznaczało to koniec kampanii.Rozdział 3
W roku 1970 Ruth i Marvin Kramerowie przeprowadzili formalną separację. W tym samym roku Marvina przyjęto do szpitala psychiatrycznego, gdzie rok później popełnił samobójstwo. Ruth wróciła do Memphis i zamieszkała z rodzicami. Mimo związanych z tym problemów, rodzina naciskała na trzeci proces. Właściwie cała żydowska społeczność w Greenville przyjęła z oburzeniem wiadomość, że prokurator jest już zmęczony przegranymi procesami i stracił zapał do ścigania Cayhalla i Dogana.
Marvina pochowano obok jego synów. Nowy skwer w mieście otrzymał nazwę Josha i Johna Kramerów; ustanowiono także stypendium ich imienia. Z czasem koszmar tragicznej śmierci bliźniaków nieco przyblakł, mijały lata i zamach bombowy w Greenville coraz bardziej odchodził w niepamięć.
Mimo nacisków ze strony FBI do trzeciego procesu ostatecznie nie doszło. Nie było żadnych nowych dowodów, a sędzia niewątpliwie znów przeniósłby proces w inne miejsce. Oskarżyciele wyglądali na zniechęconych i tylko FBI nie ustawało w wysiłkach.
Plany kolejnych zamachów bombowych Dogana spaliły na panewce, ponieważ Cayhall stracił do nich serce, a Wedge gdzieś zniknął. Doganowi pozostało robić dobrą minę, ubierać się w paradne szaty i wygłaszać mowy. W rezultacie zaczął się uważać za ważną osobistość polityczną. Dziennikarze z Północy byli zdumieni jego jawnie rasistowskimi atakami, on zaś był zawsze gotów włożyć dla nich kaptur i ziać nienawiścią. Przez pewien czas cieszył się nawet niejakim rozgłosem i chętnie się w nim pławił.
Jednak pod koniec lat siedemdziesiątych Jeremiah Dogan był już tylko zwykłym łobuzem w kapturze i członkiem szybko zamierającej organizacji. Czarni zdobyli prawo głosu. Skończyła się segregacja w szkołach publicznych. Bariery rasowe na całym Południu padały na mocy kolejnych wyroków sądowych. Pojęcie praw obywatelskich dotarło do Missisipi, a Ku-Klux-Klan okazał się żałośnie bezsilny w próbach trzymania Murzynów tam, gdzie według jego członków było ich miejsce. Pies z kulawą nogą nie zwracał już uwagi na płonące krzyże Dogana.
W 1979 roku miały miejsce dwa istotne zdarzenia we wciąż otwartej, ale całkowicie uśpionej sprawie zamachu bombowego na kancelarię prawną Kramera. Pierwszym był wybór Davida McAllistera na prokuratora okręgowego w Greenville. W wieku dwudziestu siedmiu lat został najmłodszym prokuratorem w historii stanu. Jako nastolatek stał w tłumie gapiów i przyglądał się, jak agenci FBI grzebią w rumowisku po biurze Kramera. Krótko po objęciu stanowiska złożył zobowiązanie, że doprowadzi do wymierzenia sprawiedliwości sprawcom tego zamachu.
Zdarzeniem numer dwa było postawienie Jeremiaha Dogana w stan oskarżenia za przekręty podatkowe. Po latach wodzenia FBI za nos Doganowi tym razem zabrakło sprytu i dał się przyłapać kontrolerom skarbowym. Wdrożone śledztwo trwało osiem miesięcy i zakończyło się oskarżeniem Dogana o przestępstwa podatkowe, które opisano w trzydziestostronicowym protokole. Zgodnie z jego treścią Dogan w latach 1974–1978 nie zgłosił do opodatkowania przychodu ponad stu tysięcy dolarów. Oskarżenie obejmowało osiemdziesiąt sześć zarzutów i było zagrożone karą dwudziestu ośmiu lat więzienia.
Wina Dogana nie podlegała dyskusji, więc jego adwokat (już nie Clovis Brazelton) zaczął od razu szukać możliwości zawarcia ugody. I w tym momencie wkroczyło FBI.
W wyniku serii nerwowych i nieprzyjaznych spotkań z Doganem oraz jego adwokatem władze federalne zaproponowały układ: Dogan złoży zeznanie obciążające Cayhalla w sprawie zamachu na Kramera, w zamian za co nie zostanie skazany na więzienie za niepłacenie podatków. Nie przesiedzi nawet jednego dnia za kratkami. Dostanie ostry dozór i grzywnę, ale obejdzie się bez odsiadki. Dogan od ponad dziesięciu lat nie miał kontaktu z Cayhallem i nie działał już w Ku-Klux-Klanie. Było wiele powodów, dla których opłacało mu się rozważyć tę propozycję, najistotniejszym zaś był ten, że miał do wyboru: pozostać na wolności lub spędzić około dziesięciu lat w więzieniu.
Chcąc go zdopingować, urząd skarbowy dołączył do propozycji listę całego jego majątku i zaplanował wyprzedaż po obniżonych cenach. By dodatkowo zmotywować Dogana do podjęcia decyzji, prokurator McAllister przekonał wielką ławę przysięgłych w Greenville, żeby raz jeszcze postawiła jego i jego kompana Cayhalla w stan oskarżenia za zamach na biuro Kramera.
Dogan się ugiął i zawarł układ.
* * *
Po dwunastu latach spokojnego życia w okręgu Ford Sam Cayhall znów usłyszał zarzuty, został aresztowany i stanął przed groźbą procesu i śmierci w komorze gazowej. By zebrać pieniądze na adwokata, musiał zaciągnąć kredyt pod zastaw domu i niewielkiej farmy. Clovis Brazelton nie miał już głowy do takich drobiazgów, zresztą Dogan nie należał teraz do jego sprzymierzeńców.
Od czasu pierwszych dwóch procesów w Missisipi wiele się zmieniło. Czarni masowo wpisywali się na listy wyborców i wybierali czarnych reprezentantów lokalnych władz. Także czysto białe ławy przysięgłych należały już do rzadkości. W stanie Missisipi było dwóch czarnoskórych sędziów i dwóch czarnoskórych szeryfów, a wielu czarnych adwokatów kręciło się po korytarzach sądowych w towarzystwie białych kolegów. Oficjalnie segregacja rasowa dobiegła końca, a wielu białych mieszkańców stanu Missisipi ze zdumieniem zachodziło w głowę, o co było kiedyś tyle szumu. Dlaczego tak się opierano przed wprowadzeniem oczywistych praw dla wszystkich? Choć zostawało jeszcze wiele do zrobienia, Missisipi w roku 1980 było zupełnie innym stanem niż w roku 1967. I Sam Cayhall zdawał sobie z tego sprawę.
Zatrudnił doświadczonego adwokata procesowego z Memphis, Benjamina Keyesa, którego pierwszym posunięciem było złożenie wniosku o oddalenie oskarżenia z uwagi na to, że sądzenie Cayhalla po tak długiej przerwie będzie niesprawiedliwe. Argument okazał się nośny i sprawa oparła się aż o Sąd Najwyższy stanu Missisipi, który musiał podjąć ostateczną decyzję. W końcu stosunkiem sześciu głosów do trzech sąd postanowił, że proces może się odbyć.
I tak też się stało. Trzeci i ostatni proces Sama Cayhalla rozpoczął się w lutym 1981 roku w małym zimnym budynku sądu w okręgu Lakehead na północno-zachodnim krańcu stanu Missisipi. Dużo dałoby się powiedzieć o tym procesie. Wystąpił na nim młody ambitny prokurator David McAllister, który świetnie sobie radził na sali, ale miał też okropny zwyczaj wdzięczenia się do prasy. Był przystojny, wygadany i pełen werwy, a wkrótce stało się jasne, że nie przypadkiem uparł się przy tym procesie. Prokurator McAllister miał ambicje polityczne i mierzył wysoko.
Wśród przysięgłych było ośmioro białych i czworo czarnych. Na stole sędziowskim leżał materiał dowodowy z poprzednich dwóch procesów w postaci odłamku szkła, lontu, raportów FBI i wszystkich prezentowanych wówczas fotografii i eksponatów.
I tym razem także zeznawał Jeremiah Dogan, który ubrany w roboczą dżinsową koszulę, zajął miejsce dla świadków i ze skruchą opowiedział ławie przysięgłych, jak z obecnym na sali Samem Cayhallem spiskował w celu podłożenia bomby w biurze pana Kramera. Sam nie spuszczał z niego wzroku i chłonął każde jego słowo, ale Dogan nawet na niego nie spojrzał. Obrońca Sama maglował potem Dogana przez pół dnia i nawet zmusił go do przyznania, że się dogadał z władzami, jednak szkoda była już nie do naprawienia.
Przywołanie nazwiska Rolliego Wedge’a nie dawało obronie Sama Cayhalla żadnych korzyści. Wręcz przeciwnie. Oznaczałoby przyznanie, że Sam rzeczywiście przyjechał do Greenville z bombą. Musiałby się przyznać, że uczestniczył w spisku, co w świetle prawa czyniło z niego winnego na równi z tym, kto własnoręcznie podłożył ładunek. A ponadto Sam zostałby w ten sposób zmuszony do zeznawania przed sądem, czego on i jego adwokat woleli uniknąć. Wiadomo było z góry, że nie poradzi sobie z dociekliwymi pytaniami oskarżenia, bo żeby na nie odpowiadać, musiałby coraz głębiej brnąć w kłamstwa.
W dodatku na tym etapie nikt by już nie uwierzył w nagłe pojawienie się sprawcy, o którym dotąd nie było mowy i którego nikt nigdy nie widział. Sam wiedział, że próba zrzucenia odpowiedzialności na Rolliego Wedge’a nic mu nie da, i nie wspomniał o nim nawet swojemu adwokatowi.
* * *
Na zakończenie procesu David McAllister stanął przed ławą przysięgłych i w wypełnionej po brzegi sali rozpraw wygłosił mowę końcową. Mówił o swoim dzieciństwie w Greenville, kolegach Żydach z tamtych czasów i tym, że niczym nie różnili się od innych. O Kramerach, którzy byli uczciwymi, ciężko pracującymi ludźmi, przynoszącymi chlubę swemu miastu. Opowiadał, że jako chłopiec bawił się z wieloma czarnoskórymi rówieśnikami i wiedział, jakimi mogą być przyjaciółmi. Nigdy nie rozumiał, dlaczego muszą chodzić do innej szkoły niż on. Przedstawił też wzruszającą historię o tym, jak dwudziestego pierwszego kwietnia 1967 roku, kiedy o poranku ziemia zadrżała mu pod nogami, puścił się biegiem w stronę centrum, gdzie w niebo wzbijał się słup czarnego dymu. Jak przez trzy godziny stał za barierką policyjną i czekał. Jak strażacy odnaleźli rannego Marvina Kramera i jak zbiegli się do miejsca na rumowisku, w którym znaleziono zmasakrowane zwłoki jego synków. Jak się rozpłakał na widok dwóch okrytych białym płótnem ciałek niesionych do karetki.
Mowa McAllistera była majstersztykiem i gdy skończył, na sali zapadła głucha cisza, a kilkoro przysięgłych ocierało sobie oczy chusteczkami.
* * *
Dwunastego lutego 1981 roku Sama Cayhalla uznano za winnego podwójnego morderstwa pierwszego stopnia i jednego usiłowania morderstwa. Dwa dni później ci sami przysięgli w tej samej sali ogłosili werdykt: kara śmierci.
Sama przewieziono do więzienia stanowego w Parchman, gdzie dziewiętnastego lutego 1981 roku trafił do celi śmierci. Zaczęło się czekanie na wizytę w komorze gazowej.