Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Komora - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Najniższa cena z 30 dni: 19,90 zł

Komora - ebook

Greenville, stan Missisipi, rok 1967. Dwóch aktywistów Ku-Klux-Klanu podkłada bombę w biurze żydowskiego adwokata Marvina Kramera. W eksplozji giną dwaj pięcioletni synowie prawnika, a on sam zostaje ciężko ranny. Ujęty praktycznie na miejscu zbrodni zatwardziały rasista Sam Cayhall jest sądzony za podwójne zabójstwo. W atmosferze amerykańskiego Południa dwa kolejne procesy kończą się – wskutek niemożności uzgodnienia werdyktu – unieważnieniem postępowania. Kilkanaście lat później Sam Cayhall ponownie staje przed sądem. Tym razem zostaje uznany za winnego morderstwa i skazany na karę śmierci. Zaczyna się dziewięcioletnia batalia odwoławcza, zakończona niepowodzeniem. Cayhall, któremu do egzekucji w komorze gazowej zostały tylko tygodnie, rezygnuje z usług prawników. Niespodziewanie do walki o uratowanie mu życia włącza się młody adwokat z chicagowskiej kancelarii prawnej, Adam Hall. Decyzja Halla nie jest przypadkowa: Cayhall jest w rzeczywistości jego dziadkiem. Adam przenosi się do Memphis, zamieszkuje u swojej ciotki Lee i podejmuje beznadziejną walkę o odroczenie egzekucji lub ułaskawienie skazańca przez gubernatora. Dzięki Lee poznaje historię rodziny Cayhallów, dowiadując się przy okazji o takich wyczynach dziadka, które nawet jemu – zaprzysięgłemu przeciwnikowi kary śmierci – każą wątpić, czy zasługuje na jego obronę. Wydaje się, że tylko cud może ocalić Sama... jak na przykład ujawnienie pewnej tajemnicy dotyczącej okoliczności popełnionej przez niego zbrodni...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7885-186-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książ­ce

Gre­envil­le, stan Mis­si­si­pi, rok 1967. Dwóch ak­ty­wi­stów Ku-Klux-Kla­nu pod­kła­da bom­bę w biu­rze ży­dow­skie­go ad­wo­ka­ta Ma­rvi­na Kra­me­ra. W eks­plo­zji giną dwaj pię­cio­let­ni sy­no­wie praw­ni­ka, a on sam zo­sta­je cięż­ko ran­ny. Uję­ty prak­tycz­nie na miej­scu zbrod­ni za­twar­dzia­ły ra­si­sta Sam Cay­hall jest są­dzo­ny za po­dwój­ne za­bój­stwo. W at­mos­fe­rze ame­ry­kań­skie­go Po­łu­dnia dwa ko­lej­ne pro­ce­sy koń­czą się – wsku­tek nie­moż­no­ści uzgod­nie­nia wer­dyk­tu – unie­waż­nie­niem po­stę­po­wa­nia. Kil­ka­na­ście lat póź­niej Sam Cay­hall po­now­nie sta­je przed są­dem. Tym ra­zem zo­sta­je uzna­ny za win­ne­go mor­der­stwa i ska­za­ny na karę śmier­ci. Za­czy­na się dzie­wię­cio­let­nia ba­ta­lia od­wo­ław­cza, za­koń­czo­na nie­po­wo­dze­niem. Cay­hall, któ­re­mu do eg­ze­ku­cji w ko­mo­rze ga­zo­wej zo­sta­ły tyl­ko ty­go­dnie, re­zy­gnu­je z usług praw­ni­ków. Nie­spo­dzie­wa­nie do wal­ki o ura­to­wa­nie mu ży­cia włą­cza się mło­dy ad­wo­kat z chi­ca­gow­skiej kan­ce­la­rii praw­nej, Adam Hall. De­cy­zja Hal­la nie jest przy­pad­ko­wa: Cay­hal l jest w rze­czy­wi­sto­ści jego dziad­kiem. Adam prze­no­si się do Mem­phis, za­miesz­ku­je u swo­jej ciot­ki Lee i po­dej­mu­je bez­na­dziej­ną wal­kę o od­ro­cze­nie eg­ze­ku­cji lub uła­ska­wie­nie ska­zań­ca przez gu­ber­na­to­ra. Dzię­ki Lee po­zna­je hi­sto­rię ro­dzi­ny Cay­hal­lów, do­wia­du­jąc się przy oka­zji o ta­kich wy­czy­nach dziad­ka, któ­re na­wet jemu – za­przy­się­głe­mu prze­ciw­ni­ko­wi kary śmier­ci – każą wąt­pić, czy za­słu­gu­je na jego obro­nę. Wy­da­je się, że tyl­ko cud może oca­lić Sama… jak na przy­kład ujaw­nie­nie pew­nej ta­jem­ni­cy do­ty­czą­cej oko­licz­no­ści po­peł­nio­nej przez nie­go zbrod­ni…Podziękowania

Sam by­łem kie­dyś ad­wo­ka­tem i re­pre­zen­to­wa­łem lu­dzi oskar­ża­nych o róż­ne prze­stęp­stwa. Szczę­śli­wie nie bro­ni­łem nig­dy ni­ko­go, kto po­peł­nił­by prze­stęp­stwo za­gro­żo­ne karą śmier­ci i zo­stał na nią ska­za­ny, dzię­ki cze­mu nig­dy nie mu­sia­łem od­wie­dzać ska­zań­ca w celi śmier­ci i ro­bić tego wszyst­kie­go, co ro­bią ad­wo­ka­ci w tej po­wie­ści.

Po­nie­waż nie­na­wi­dzę ślę­cze­nia w bi­blio­te­kach, zro­bi­łem tak, jak zwy­kle po­stę­pu­ję przy pi­sa­niu książ­ki. Wy­szu­ka­łem praw­ni­ków zna­ją­cych się na rze­czy, za­przy­jaź­ni­łem się z nimi i wy­dzwa­nia­jąc o róż­nych po­rach dnia i nocy, za­mę­cza­łem ich dzie­siąt­ka­mi py­tań. I za to chcę im te­raz po­dzię­ko­wać.

Le­onard Vin­cent, któ­ry przez wie­le lat pra­co­wał w wy­dzia­le wię­zien­nic­twa we wła­dzach sta­no­wych Mis­si­si­pi, otwo­rzył przede mną drzwi swo­je­go biu­ra. Po­mógł mi w zro­zu­mie­niu miej­sco­we­go pra­wa, udo­stęp­nił akta, za­pro­wa­dził do blo­ku śmier­ci i opro­wa­dził po ogrom­nym te­re­nie wię­zie­nia sta­no­we­go zna­ne­go jako Parch­man. Opo­wie­dział mi też wie­le hi­sto­rii, któ­rych okru­chy tra­fi­ły do tej opo­wie­ści. Obaj z Le­onar­dem nadal zma­ga­my się z dy­le­ma­ta­mi mo­ral­ny­mi, ja­kie to­wa­rzy­szą i za­pew­ne za­wsze będą to­wa­rzy­szyć ka­rze śmier­ci. Dzię­ku­ję też per­so­ne­lo­wi i straż­ni­kom wię­zien­nym z Parch­man.

Jim Cra­ig jest świet­nym, peł­nym wy­ro­zu­mia­ło­ści praw­ni­kiem. Jako dy­rek­tor wy­ko­naw­czy Mis­sis­sip­pi Ca­pi­tal De­fen­ce Re­so­ur­ce Cen­ter, dla więk­szo­ści ska­zań­ców prze­by­wa­ją­cych w ce­lach śmier­ci jest ofi­cjal­nym rzecz­ni­kiem ich in­te­re­sów. Z ogrom­ną zna­jo­mo­ścią rze­czy prze­pro­wa­dził mnie przez gąszcz pro­ce­dur od­wo­ław­czych i bi­tew to­czo­nych w są­dach. Wszel­kie błę­dy w tej książ­ce ob­cią­ża­ją mnie, nie jego.

Tom Fre­eland i Guy Gil­le­spie są mo­imi ko­le­ga­mi ze stu­diów praw­ni­czych i obu im dzię­ku­ję za chęć nie­sie­nia po­mo­cy. Marc Smir­noff, mój przy­ja­ciel i wy­daw­ca „The Oxford Ame­ri­can”, jak zwy­kle prze­sie­dział wie­le go­dzin nad tek­stem, za­nim go wy­sła­łem do wy­daw­nic­twa w No­wym Jor­ku.

Dzię­ku­ję też za po­moc Ro­ber­to­wi War­re­no­wi i Wil­lia­mo­wi Bal­lar­do­wi. Jak zwy­kle spe­cjal­ne wy­ra­zy wdzięcz­no­ści na­le­żą się mo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciół­ce Re­nee, któ­ra nadal czy­ta mi przez ra­mię każ­dy ko­lej­ny roz­dział.Rozdział 1

Decy­zja o pod­ło­że­niu bom­by w biu­rze za­wzię­te­go ży­dow­skie­go ad­wo­ka­ta za­pa­dła sto­sun­ko­wo ła­two. W jej pod­ję­ciu uczest­ni­czy­ły tyl­ko trzy oso­by. Jed­ną z nich był czło­wiek fi­nan­su­ją­cy przed­się­wzię­cie, dru­gą miej­sco­wy ak­ty­wi­sta, trze­cią mło­dy pa­trio­tycz­ny fa­na­tyk, któ­ry znał się na ma­te­ria­łach wy­bu­cho­wych i miał nie­zwy­kłą umie­jęt­ność zni­ka­nia bez śla­du. Po pod­ło­że­niu tej bom­by znik­nął i przez sześć lat ukry­wał się w Ir­lan­dii Pół­noc­nej.

Ce­lem ata­ku był Ma­rvin Kra­mer, przed­sta­wi­ciel czwar­te­go po­ko­le­nia osia­dłych w sta­nie Mis­si­si­pi ży­dow­skich imi­gran­tów, któ­rzy do­ro­bi­li się na han­dlu w Del­cie Mis­si­si­pi. Miesz­kał w Gre­envil­le, nad­rzecz­nym mia­stecz­ku z nie­wiel­ką, ale pręż­ną mniej­szo­ścią ży­dow­ską, w sta­rym du­żym domu sprzed woj­ny se­ce­syj­nej. Mia­stecz­ko było spo­koj­ne i za­miesz­ki na tle ra­so­wym pra­wie się tu nie zda­rza­ły. Ma­rvin zde­cy­do­wał się na stu­dia praw­ni­cze, bo zaj­mo­wa­nie się han­dlem go nu­dzi­ło. Jak więk­szość Ży­dów po­cho­dze­nia nie­miec­kie­go, jego ro­dzi­na bez tru­du wto­pi­ła się w kul­tu­rę ame­ry­kań­skie­go Po­łu­dnia i jej człon­ko­wie uwa­ża­li się za ty­po­wych po­łu­dniow­ców, któ­rzy od są­sia­dów róż­ni­li się tyl­ko wia­rą.

Pra­wie nie spo­ty­ka­li się z prze­ja­wa­mi an­ty­se­mi­ty­zmu i upra­wia­li swój za­wód jako peł­no­praw­ni człon­ko­wie miej­sco­wej so­cje­ty.

Jed­nak losy Ma­rvi­na po­to­czy­ły się in­a­czej. Pod ko­niec lat pięć­dzie­sią­tych oj­ciec wy­słał go na pół­noc, gdzie spę­dził czte­ry lata w col­le­ge’u w Bran­de­is i ko­lej­ne trzy na wy­dzia­le pra­wa Uni­wer­sy­te­tu Co­lum­bia. Gdy w 1964 roku po­wró­cił do Gre­envil­le, stan Mis­si­si­pi stał już w ogniu wal­ki o pra­wa oby­wa­tel­skie dla mniej­szo­ści et­nicz­nych i ra­so­wych. Ma­rvin z peł­nym za­an­ga­żo­wa­niem rzu­cił się w jej wir i już nie­ca­ły mie­siąc po otwar­ciu skrom­nej kan­ce­la­rii wraz z dwo­ma ko­le­ga­mi z Bran­de­is zo­stał aresz­to­wa­ny za pró­bę wpi­sy­wa­nia czar­nych na li­sty wy­bor­ców. Oj­ciec się na nie­go wściekł, cała ro­dzi­na mia­ła mu to za złe, ale na Ma­rvi­nie nie zro­bi­ło to wra­że­nia. Gdy miał dwa­dzie­ścia pięć lat, po raz pierw­szy za­gro­żo­no mu śmier­cią, i od tej pory za­czął no­sić broń. Ku­pił też pi­sto­let żo­nie, dziew­czy­nie z Mem­phis, a tak­że po­le­cił ich czar­no­skó­rej po­mo­cy do­mo­wej, by za­wsze mia­ła w to­reb­ce broń. Bliź­nia­cy Kra­me­rów mie­li wte­dy po dwa i pół roku.

Pierw­szy po­zew z kan­ce­la­rii praw­ni­czej Ma­rvin B. Kra­mer i Part­ne­rzy – choć wte­dy nie było jesz­cze żad­nych part­ne­rów – tra­fił do sądu w roku 1965 i do­ty­czył no­to­rycz­ne­go na­ru­sza­nia przez urzęd­ni­ków miej­sco­wej ad­mi­ni­stra­cji pra­wa do gło­so­wa­nia.

O spra­wie pi­sa­no na pierw­szych stro­nach tu­tej­szych ga­zet, któ­re po­ka­za­ły też zdję­cie Ma­rvi­na. To star­czy­ło, by tra­fił na li­sty Ku-Klux-Kla­nu do gro­na Ży­dów za­słu­gu­ją­cych na na­ucz­kę. Był ży­dow­skim ra­dy­ka­łem z bro­dą i mięk­kim ser­cem, wy­kształ­co­nym przez Ży­dów z Pół­no­cy, któ­ry pod­bu­rzał Mu­rzy­nów z Del­ty Mis­si­si­pi¹. Cze­goś ta­kie­go nie moż­na było to­le­ro­wać.

Po­tem jesz­cze ro­ze­szły się po­gło­ski, że Kra­mer z wła­snych pie­nię­dzy wpła­ca kau­cje za Jeźdź­ców Wol­no­ści² i in­nych dzia­ła­czy w wal­ce o pra­wa czar­nej mniej­szo­ści. Wy­ta­czał też spra­wy są­do­we prze­ciw ogra­ni­cza­niu swo­bód pod ha­słem „tyl­ko dla bia­łych” i sfi­nan­so­wał od­bu­do­wę ko­ścio­ła dla czar­nych, pod­pa­lo­ne­go przez KKK. Przyj­mo­wał też w domu czar­no­skó­rych, a tak­że jeź­dził na Pół­noc i wy­gła­szał mowy do tam­tej­szych Ży­dów, na­ma­wia­jąc ich do czyn­ne­go udzia­łu w wal­ce o pra­wa mniej­szo­ści. Pi­sał sąż­ni­ste li­sty do miej­sco­wych ga­zet, jed­nak tyl­ko kil­ka z nich uka­za­ło się dru­kiem. Krót­ko mó­wiąc, me­ce­nas Kra­mer zde­cy­do­wa­nym kro­kiem zmie­rzał ku swe­mu prze­zna­cze­niu.

Obec­ność noc­ne­go stró­ża, któ­ry noc w noc su­mien­nie pil­no­wał klom­bów wo­kół domu, za­po­bie­gła bez­po­śred­nie­mu ata­ko­wi na dom Kra­me­rów. Stróż był uzbro­jo­nym po zęby daw­nym po­li­cjan­tem, któ­re­go Kra­mer za­trud­niał od dwóch lat, roz­po­wia­da­jąc po ca­łym Gre­envil­le, że on i jego ro­dzi­na znaj­du­ją się pod sta­łą ochro­ną do­świad­czo­ne­go strzel­ca wy­bo­ro­we­go. Człon­ko­wie Ku-Klux-Kla­nu, do któ­rych to oczy­wi­ście do­tar­ło, wo­le­li zo­sta­wić dom Kra­me­rów w spo­ko­ju. Dla­te­go za­pa­dła de­cy­zja, że ce­lem ata­ku sta­nie się biu­ro Ma­rvi­na Kra­me­ra.

Przy­go­to­wa­nie ca­łej ak­cji trwa­ło bar­dzo krót­ko, głów­nie dla­te­go, że uczest­ni­czy­ło w nim tak nie­wie­le osób. Fa­cet z kasą, aro­ganc­ki i pew­ny sie­bie bu­rak na­zwi­skiem Je­re­miah Do­gan, peł­nił w tym cza­sie funk­cję Wiel­kie­go Maga Kla­nu w sta­nie Mis­si­si­pi. Jego po­przed­ni­ka wła­śnie wsa­dzo­no do wię­zie­nia i Do­gan z en­tu­zja­zmem prze­jął obo­wiąz­ki kie­ru­ją­ce­go ak­cją pod­kła­da­nia bomb. Mógł być pro­sta­kiem, ale nie był głu­pi. Do tego stop­nia, że FBI przy­zna­ło póź­niej, że Do­gan do­sko­na­le spraw­dził się w roli ter­ro­ry­sty, przy­jął bo­wiem za­sa­dę roz­dzie­la­nia brud­nej ro­bo­ty mię­dzy małe au­to­no­micz­ne bo­jów­ki dzia­ła­ją­ce zu­peł­nie nie­za­leż­nie od sie­bie. FBI od­no­si­ło suk­ce­sy w in­fil­tro­wa­niu sze­re­gów Kla­nu i zdo­by­wa­niu in­for­ma­to­rów, w związ­ku z czym Do­gan nie ufał ni­ko­mu poza ro­dzi­ną i garst­ką naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków. Był wła­ści­cie­lem naj­więk­szej w Me­ri­dian fir­my han­dlu­ją­cej uży­wa­ny­mi sa­mo­cho­da­mi i dzię­ki róż­nym prze­krę­tom za­ra­biał kro­cie. By­wał też ka­zno­dzie­ją i cza­sa­mi wy­gła­szał ka­za­nia w wiej­skich ko­ściół­kach.

Dru­gim człon­kiem gru­py był Sam Cay­hall z Clan­ton w okrę­gu Ford w Mis­si­si­pi, trzy go­dzi­ny na pół­noc od Me­ri­dian i go­dzi­nę na po­łu­dnie od Mem­phis. Agen­ci FBI do­brze zna­li Cay­hal­la i wie­dzie­li, że na­le­ży do Ku-Klux-Kla­nu, nie wie­dzie­li na­to­miast nic o jego po­wią­za­niach z Do­ga­nem. W jego stro­nach Klan prak­tycz­nie nie prze­ja­wiał ak­tyw­no­ści i Cay­hal­la uwa­ża­no bar­dziej za nie­szko­dli­we­go dzi­wa­ka. Ostat­nio w okrę­gu Ford spa­lo­no wpraw­dzie kil­ka krzy­ży, ale nie do­szło do żad­nych za­ma­chów i nikt nie zgi­nął. FBI wie­dzia­ło, że oj­ciec Cay­hal­la też kie­dyś na­le­żał do Kla­nu, ale całą ro­dzi­nę uwa­ża­no za z grun­tu nie­szko­dli­wą. Wcią­gnię­cie do ak­cji Sama Cay­hal­la było ze stro­ny Do­ga­na świet­nym po­su­nię­ciem.

Sy­gna­łem do roz­po­czę­cia ak­cji w biu­rze Kra­me­ra był te­le­fon wie­czo­rem sie­dem­na­ste­go kwiet­nia 1967 roku. Po­dej­rze­wa­jąc – zresz­tą słusz­nie – że jego te­le­fo­ny są na pod­słu­chu, Do­gan od­cze­kał do pół­no­cy i po­je­chał na sta­cję ben­zy­no­wą na po­łu­dnie od Me­ri­dian. Po­dej­rze­wał, że jest śle­dzo­ny przez agen­tów FBI, w czym też się nie my­lił, bo nie od­stę­po­wa­li go na krok, nie wie­dzie­li na­to­miast, do kogo dzwo­ni z au­to­ma­tu na sta­cji.

Sam Cay­hall wy­słu­chał wia­do­mo­ści, za­dał kil­ka py­tań, odło­żył słu­chaw­kę i spo­koj­nie wró­cił do łóż­ka. Nic nie po­wie­dział żo­nie, ona zaś była na tyle tak­tow­na, by o nic go nie py­tać. Na­stęp­ne­go dnia wcze­śnie rano wy­szedł z domu, wsiadł w sa­mo­chód i po­je­chał do Clan­ton. Jak co dzień zjadł śnia­da­nie w The Cof­fee Shop, po czym spo­koj­nie wy­krę­cił nu­mer au­to­ma­tu w bu­dyn­ku sądu okrę­go­we­go.

Dwa dni póź­niej, dwu­dzie­ste­go kwiet­nia o zmro­ku, Cay­hall wy­je­chał z Clan­ton i od­był dwu­go­dzin­ną po­dróż do Cle­ve­land w Mis­si­si­pi, go­dzi­nę dro­gi od Gre­envil­le. Sta­nął na par­kin­gu ru­chli­we­go cen­trum han­dlo­we­go i po­cze­kał całe czter­dzie­ści mi­nut, ale zie­lo­ny pon­tiac się nie po­ja­wił. W ob­skur­nym bar­ku zjadł por­cję sma­żo­ne­go kur­cza­ka i po­je­chał do Gre­envil­le, by przyj­rzeć się sie­dzi­bie kan­ce­la­rii Ma­rvin B. Kra­mer i Part­ne­rzy. Dwa ty­go­dnie wcze­śniej przez cały dzień wa­łę­sał się po Gre­envil­le, co po­zwo­li­ło mu nie­źle po­znać mia­stecz­ko. Bez tru­du od­szu­kał biu­ro Kra­me­ra, po­tem prze­je­chał obok jego wiel­kiej po­sia­dło­ści nad rze­ką, po­tem jesz­cze raz zlo­ka­li­zo­wał sy­na­go­gę. Do­gan go uprze­dził, że sy­na­go­ga może być ich na­stęp­nym ce­lem, ale naj­pierw mu­szą się roz­pra­wić z ży­dow­skim ad­wo­ka­tem. O je­de­na­stej wie­czo­rem był już z po­wro­tem w Cle­ve­land i tym ra­zem zo­ba­czył zie­lo­ne­go pon­tia­ca, tyle że nie na par­kin­gu cen­trum han­dlo­we­go, a na par­kin­gu dla cię­ża­ró­wek przy szo­sie 61, któ­ry sta­no­wił za­pa­so­wy punkt kon­tak­to­wy. Zna­lazł klu­czy­ki pod dy­wa­ni­kiem przed fo­te­lem kie­row­cy, wsiadł i ru­szył w dro­gę po­śród ży­znych pól Del­ty. Za­trzy­mał się na jed­nej z po­lnych dróg i otwo­rzył kla­pę ba­gaż­ni­ka. W kar­to­nie pod war­stwą sta­rych ga­zet le­ża­ło pięt­na­ście la­sek dy­na­mi­tu, trzy de­to­na­to­ry i lont. Wró­cił do mia­stecz­ka i za­siadł w ca­ło­noc­nej ka­fej­ce.

Do­kład­nie o dru­giej nad ra­nem do ka­fej­ki wszedł trze­ci z człon­ków eki­py i usiadł przy sto­li­ku Cay­hal­la. Na­zy­wał się Rol­lie We­dge i miał nie­speł­na dwa­dzie­ścia dwa lata, ale już cie­szył się re­pu­ta­cją god­ne­go za­ufa­nia uczest­ni­ka woj­ny w kwe­stii praw oby­wa­tel­skich. Utrzy­my­wał, że jest z Lu­izja­ny i obec­nie miesz­ka w gó­rach, gdzie go nikt nie znaj­dzie. Nie był z na­tu­ry chwa­li­pię­tą, ale kil­ka­krot­nie po­wtó­rzył Cay­hal­lo­wi, że go­tów jest od­dać ży­cie za su­pre­ma­cję bia­łej rasy. Jego oj­ciec też na­le­żał do Kla­nu, pro­wa­dził fir­mę roz­biór­ko­wą i to od nie­go Rol­lie na­uczył się ob­cho­dzić z ma­te­ria­ła­mi wy­bu­cho­wy­mi.

Sam nie­wie­le wie­dział o We­dge’u, ale nie bar­dzo wie­rzył w jego opo­wie­ści. Nig­dy też nie spy­tał Do­ga­na, skąd tego chło­pa­ka wy­trza­snął.

Pół go­dzi­ny mi­nę­ło na są­cze­niu kawy i roz­mo­wie o ni­czym. Ku­bek Cay­hal­la chwi­la­mi drżał mu w pal­cach, dłoń Rol­lie­go była spo­koj­na i nie­ru­cho­ma, a on na­wet nie mru­gnął okiem. Już parę razy uczest­ni­czy­li w tego typu ak­cjach i Cay­hall nie mógł się na­dzi­wić, że ktoś tak mło­dy umie za­cho­wać taki spo­kój. W ra­por­tach skła­da­nych Do­ga­no­wi za­wsze pod­kre­ślał, że chło­pa­ko­wi nig­dy nie pusz­cza­ją ner­wy, na­wet gdy pod­cho­dzi do celu i bie­rze do ręki dy­na­mit.

Sa­mo­chód, któ­rym We­dge przy­je­chał, zo­stał wy­po­ży­czo­ny na lot­ni­sku w Mem­phis. Po wyj­ściu z ka­fej­ki We­dge za­brał nie­wiel­ką tor­bę z tyl­ne­go sie­dze­nia, za­mknął wóz i usiadł obok Cay­hal­la. Zie­lo­ny pon­tiac z Cay­hal­lem za kie­row­ni­cą wy­je­chał z Cle­ve­land i ru­szył na po­łu­dnie szo­są 61. Do­cho­dzi­ła trze­cia nad ra­nem i pra­wie nie było ru­chu. Kil­ka ki­lo­me­trów za wio­ską Shaw Cay­hall skrę­cił w ciem­ną szu­tro­wą dro­gę i się za­trzy­mał. Rol­lie ka­zał mu zo­stać w sa­mo­cho­dzie, sam zaś wy­siadł, żeby spraw­dzić ma­te­ria­ły w ba­gaż­ni­ku. Wziął z sobą tor­bę, wło­żył do ba­gaż­ni­ka i do­kład­nie obej­rzał dy­na­mit, de­to­na­to­ry i lont. Za­trza­snął kla­pę, wró­cił na miej­sce i ka­zał Sa­mo­wi ru­szać do Gre­envil­le.

Po raz pierw­szy prze­je­cha­li obok kan­ce­la­rii Kra­me­ra oko­ło czwar­tej nad ra­nem. Na uli­cy było pu­sto i ciem­no; Rol­lie bąk­nął, że za­no­si się na naj­ła­twiej­szą ro­bo­tę ze wszyst­kich.

– Szko­da, że nie moż­na wy­sa­dzić domu – mruk­nął pod no­sem, gdy mi­ja­li po­sia­dłość Kra­me­rów.

– No, szko­da – od­rzekł Cay­hall nie­pew­nie. – Ale wiesz, ma tam ochro­nia­rza.

– Tak, wiem. Są­dzę, że by­śmy so­bie z nim po­ra­dzi­li.

– Pew­nie tak. Tyl­ko że są tam też dzie­ci.

– Naj­le­piej je za­bi­jać, póki są małe – burk­nął Rol­lie. – Z ma­łych ży­dow­skich gnoj­ków wy­ra­sta­ją po­tem duże ży­dow­skie gno­je.

Cay­hall za­par­ko­wał w za­uł­ku na ty­łach kan­ce­la­rii Kra­me­ra. Zga­sił sil­nik i obaj wy­sie­dli. Ostroż­nie otwo­rzy­li ba­gaż­nik i wy­jąw­szy kar­ton i tor­bę, ru­szy­li wzdłuż ży­wo­pło­tu do tyl­ne­go wej­ścia do bu­dyn­ku.

Cay­hall bez tru­du sfor­so­wał drzwi i po paru se­kun­dach byli już w środ­ku. Uda­jąc, że szu­ka ja­kie­goś ad­re­su, Sam dwa ty­go­dnie wcze­śniej zaj­rzał do biu­ra Kra­me­ra i za­mie­nił parę słów z re­cep­cjo­nist­ką, po czym po­pro­sił o po­zwo­le­nie na sko­rzy­sta­nie z to­a­le­ty. W przej­ściu mię­dzy to­a­le­tą a drzwia­mi pro­wa­dzą­cy­mi do ga­bi­ne­tu – za­pew­ne Kra­me­ra – sta­ła wą­ska sza­fa z se­gre­ga­to­ra­mi peł­ny­mi sta­rych szpar­ga­łów.

– Stań przy drzwiach i pil­nuj, czy nikt nie idzie – za­rzą­dził chłod­nym to­nem Rol­lie, a Sam bez na­my­słu wy­ko­nał po­le­ce­nie. Wo­lał stać na cza­tach i nie brać do ręki ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych.

Rol­lie szyb­ko we­pchnął kar­ton do dol­nej czę­ści sza­fy i uzbro­ił bom­bę. Wy­ma­ga­ło to pre­cy­zji ru­chów i ser­ce wa­li­ło Sa­mo­wi jak mło­tem. Jak za­wsze pod­czas tego typu ak­cji, na wszel­ki wy­pa­dek usta­wił się do We­dge’a ple­ca­mi.

Cała ope­ra­cja nie trwa­ła na­wet pię­ciu mi­nut. Wy­szli z bu­dyn­ku i spo­koj­nym kro­kiem ru­szy­li w stro­nę zie­lo­ne­go pon­tia­ca. Byli nie­zwy­cię­że­ni, wszyst­ko wy­da­wa­ło im się ta­kie ła­twe. Mie­li już za sobą pod­ło­że­nie bom­by w biu­rze agen­cji nie­ru­cho­mo­ści w Jack­son, bo jej wła­ści­ciel od­wa­żył się sprze­dać dom czar­nej pa­rze, a w do­dat­ku sam był Ży­dem. Wy­sa­dzi­li też biu­ro lo­kal­nej ga­ze­ty, po­nie­waż jej wy­daw­ca zaj­mo­wał neu­tral­ne sta­no­wi­sko w kwe­stii se­gre­ga­cji ra­so­wej. Ob­ró­ci­li też w kupę gru­zu naj­więk­szą w ca­łym sta­nie sy­na­go­gę w Jack­son.

Na zga­szo­nych świa­tłach wy­je­cha­li z za­uł­ka i Sam za­pa­lił re­flek­to­ry, do­pie­ro gdy pon­tiac zna­lazł się na uli­cy.

We wszyst­kich do­tych­cza­so­wych ła­dun­kach We­dge sto­so­wał pięt­na­sto­mi­nu­to­wy lont, któ­ry za­pa­lał za­pał­ką jak zwy­kłą pe­tar­dę. Mie­li po­tem zwy­czaj otwie­rać szy­by w sa­mo­cho­dzie i krą­żyć po oko­li­cy tak dłu­go, aż ci­szę roz­ry­wa­ła po­tęż­na de­to­na­cja. Ro­bi­li to za­wsze z bez­piecz­nej od­le­gło­ści, po czym spo­koj­nie opusz­cza­li miej­sco­wość.

Dziś jed­nak mia­ło być in­a­czej. Sam po­my­lił dro­gę, skrę­cił w nie­wła­ści­wą prze­czni­cę i na­gle wy­ro­sły przed nimi mi­ga­ją­ce czer­wo­ne świa­tła na prze­jeź­dzie ko­le­jo­wym, gdzie mu­sie­li po­cze­kać na prze­jazd dość dłu­gie­go po­cią­gu to­wa­ro­we­go. Sam ner­wo­wo zer­kał na ze­ga­rek, pod­czas gdy Rol­lie sie­dział nie­po­ru­szo­ny. Po­ciąg wresz­cie prze­je­chał, Sam ru­szył i zno­wu źle skrę­cił. Zna­leź­li się w po­bli­żu rze­ki, w od­da­li wzno­si­ła się syl­wet­ka mo­stu, nad­brzeż­na uli­ca była za­bu­do­wa­na roz­pa­da­ją­cy­mi się ru­de­ra­mi. Sam raz jesz­cze spoj­rzał na ze­ga­rek. Wy­ni­ka­ło z nie­go, że zie­mia za­drży za nie­ca­łe pięć mi­nut, i zde­cy­do­wa­nie wo­lał­by się już znaj­do­wać na pu­stej ciem­nej szo­sie. Rol­lie po­ru­szył się tyl­ko raz na znak znie­cier­pli­wie­nia bra­kiem uwa­gi swe­go kie­row­cy, ale nic nie po­wie­dział.

Ko­lej­ny skręt, ko­lej­na prze­czni­ca. Gre­envil­le nie było du­żym mia­stem, więc Sam uznał, że je­śli bę­dzie kon­se­kwent­nie skrę­cał, w koń­cu do­trze do ja­kiejś uli­cy, któ­rą roz­po­zna. Ko­lej­ny nie­uda­ny skręt oka­zał się jed­no­cze­śnie ostat­nim. Wje­chał pod prąd w jed­no­kie­run­ko­wą uli­cę i gwał­tow­nie wdep­nął ha­mu­lec; sa­mo­chód szarp­nął i sil­nik zgasł. Sam prze­su­nął dźwi­gnię bie­gów w po­zy­cję „park” i prze­krę­cił klu­czyk; roz­rusz­nik gład­ko za­dzia­łał, jed­nak sil­nik nie za­sko­czył. A po­tem w po­wie­trzu za­pach­nia­ło ben­zy­ną.

– Jas­sna cho­le­ra! – syk­nął Sam przez za­ci­śnię­te zęby. – Jas­sna cho­le­ra!

Rol­lie wci­snął się głę­biej w fo­tel i spoj­rzał przez okno.

– Ja­sna cho­le­ra! Za­lał się! – Po­now­nie prze­krę­cił klu­czyk, ale znów bez re­zul­ta­tu.

– Nie wy­czerp aku­mu­la­to­ra – po­wie­dział spo­koj­nie Rol­lie.

Sam był bli­ski pa­ni­ki. Wpraw­dzie się zgu­bił i nie bar­dzo wie­dział, gdzie jest, jed­nak czuł, że nie od­je­cha­li da­le­ko od cen­trum. Głę­bo­ko wes­tchnął i ro­zej­rzał się po uli­cy, po­tem znów spoj­rzał na ze­ga­rek. Wo­kół nie było żad­nych sa­mo­cho­dów, wszę­dzie pa­no­wa­ła ci­sza. Nic, tyl­ko pod­kła­dać bom­by. Ocza­mi wy­obraź­ni wi­dział tlą­cy się lont. Czuł drżą­cą pod no­ga­mi zie­mię, sły­szał trzask roz­ry­wa­ne­go drew­na, huk wa­lą­ce­go się muru, brzęk pę­ka­ją­cych szyb. Prze­mknę­ło mu przez gło­wę, że są tak bli­sko, że mogą na­wet do­stać odłam­ka­mi.

– Moż­na by po­my­śleć, że Do­gan przy­śle ja­kiś przy­zwo­ity sa­mo­chód – burk­nął pod no­sem. Rol­lie sie­dział nie­ru­cho­mo, wpa­tru­jąc się w coś za oknem.

Od wyj­ścia z biu­ra Kra­me­ra mi­nę­ło do­bre pięt­na­ście mi­nut i lada chwi­la moż­na się było spo­dzie­wać eks­plo­zji. Otarł rę­ka­wem kro­ple potu z czo­ła i raz jesz­cze prze­krę­cił klu­czyk. Tym ra­zem sil­nik ła­ska­wie za­sko­czył. Sam zer­k­nął z uśmie­chem na Rol­lie­go, ten jed­nak nadal sie­dział nie­po­ru­szo­ny, jak­by to wszyst­ko go nie do­ty­czy­ło. Wy­co­fał więc sa­mo­chód z jed­no­kie­run­ko­wej ulicz­ki i pę­dem ru­szył przed sie­bie. Ko­lej­na uli­ca wy­glą­da­ła zna­jo­mo i dwie prze­czni­ce da­lej skrę­ci­li w Main Stre­et.

– Ja­kie­go lon­tu uży­łeś? – spy­tał Sam, gdy w koń­cu do­tar­li do wjaz­du na szo­sę 82, nie­ca­łe dzie­sięć prze­cznic od biu­ra Kra­me­ra.

Rol­lie wzru­szył ra­mio­na­mi, jak­by to była jego spra­wa i Cay­hall nie po­wi­nien na­wet py­tać. Zwol­ni­li na wi­dok za­par­ko­wa­ne­go na po­bo­czu ra­dio­wo­zu, po­tem znów przy­śpie­szy­li i do­tar­li do koń­ca za­bu­do­wań. Chwi­lę póź­niej Gre­envil­le zo­sta­ło już za nimi.

– Ja­kie­go lon­tu uży­łeś? – po­wtó­rzył Sam, tym ra­zem bar­dziej na­tar­czy­wie.

– Wy­pró­bo­wa­łem coś no­we­go – od­rzekł Rol­lie, nie od­wra­ca­jąc gło­wy.

– Co?

– I tak tego nie zro­zu­miesz – burk­nął chło­pak i Sam po­czuł na­ra­sta­ją­cy gniew.

– Ja­kiś za­pal­nik cza­so­wy?

– Coś w tym ro­dza­ju.

* * *

Całą dro­gę do Cle­ve­land od­by­li w mil­cze­niu. Cay­hall zer­kał we wstecz­ne lu­ster­ko i wi­dząc, jak świa­tła Gre­envil­le stop­nio­wo roz­my­wa­ją się w od­da­li, spo­dzie­wał się uj­rzeć ogni­stą kulę i usły­szeć da­le­ki huk eks­plo­zji, jed­nak nic ta­kie­go nie na­stą­pi­ło. We­dge chy­ba ni­cze­go nie ocze­ki­wał, bo na­wet tro­chę się zdrzem­nął.

Na par­kin­gu było peł­no cię­ża­ró­wek, ich kie­row­cy tło­czy­li się w przy­droż­nej knaj­pie. Rol­lie jak zwy­kle wy­siadł bez sło­wa i za­trza­snął za sobą drzwi.

– Do na­stęp­ne­go razu – rzu­cił przez otwar­te okno i ru­szył do swo­je­go sa­mo­cho­du z wy­po­ży­czal­ni. Sam od­pro­wa­dził go wzro­kiem, jak zwy­kle zdu­mio­ny jego opa­no­wa­niem i zim­ną krwią.

Było po wpół do szó­stej i nie­bo na wscho­dzie za­czy­na­ło ró­żo­wieć. Sam wy­je­chał z par­kin­gu; zie­lo­ny pon­tiac ru­szył szo­są 61 z po­wro­tem na po­łu­dnie.

* * *

Kosz­mar ata­ku bom­bo­we­go na biu­ro Kra­me­ra za­czął się mniej wię­cej w chwi­li, gdy dro­gi Rol­lie­go We­dge’a i Sama Cay­hal­la ro­ze­szły się w Cle­ve­land. Naj­pierw za­dzwo­nił bu­dzik na sto­li­ku noc­nym tuż przy gło­wie Ruth Kra­mer. Włą­czył się jak zwy­kle o pią­tej trzy­dzie­ści, tyle że Ruth od razu po­czu­ła, że jest z nią coś nie tak. Czu­ła lek­ką go­rącz­kę, świ­dru­ją­cy ból w skro­niach i mdło­ści. Ma­rvin po­mógł jej do­wlec się do ła­zien­ki, a ona prze­sie­dzia­ła w niej całe pół go­dzi­ny. Od mie­sią­ca w Gre­envil­le sza­lał wi­rus pa­skud­nej gry­py i wy­glą­da­ło na to, że wła­śnie od­na­lazł dro­gę do domu Kra­me­rów.

O szó­stej trzy­dzie­ści słu­żą­ca obu­dzi­ła pię­cio­let­nich bliź­nia­ków Kra­me­rów, Jo­sha i Joh­na, i do­pil­no­wa­ła, by szyb­ko wzię­li prysz­nic, ubra­li się i zje­dli śnia­da­nie. Ma­rvin uznał, że naj­le­piej bę­dzie nic nie zmie­niać w pla­nie i za­wieźć chłop­ców do przed­szko­la, co uchro­ni ich przed zła­pa­niem wi­ru­sa od mat­ki. Przed wyj­ściem za­dzwo­nił do zna­jo­me­go le­ka­rza, po­pro­sił o wy­sta­wie­nie re­cep­ty i zo­sta­wił słu­żą­cej dwa­dzie­ścia do­la­rów na le­kar­stwo, po któ­re mia­ła iść do ap­te­ki. Zo­sta­wił Ruth na pod­ło­dze w ła­zien­ce z po­dusz­ką pod gło­wą oraz wo­recz­kiem lodu na twa­rzy i wy­je­chał z domu z chłop­ca­mi.

Jego pra­ca nie ogra­ni­cza­ła się tyl­ko do po­ty­czek są­do­wych w spra­wie prze­strze­ga­nia praw oby­wa­tel­skich. W roku 1967 nie było ich w Mis­si­si­pi aż tak wie­le, by dało się z tego wy­żyć. Zaj­mo­wał się też spra­wa­mi kry­mi­nal­ny­mi, a tak­że ty­po­wy­mi spra­wa­mi cy­wil­ny­mi: roz­wo­da­mi, ban­kruc­twa­mi, umo­wa­mi kup­na i sprze­da­ży nie­ru­cho­mo­ści. I mimo iż jego oj­ciec pra­wie się do nie­go nie od­zy­wał, a resz­cie ro­dzi­ny z tru­dem przy­cho­dzi­ło wy­ma­wiać jego imię, jed­ną trze­cią cza­su spę­dza­ne­go w kan­ce­la­rii po­świę­cał spra­wom ro­dzin­nym. Aku­rat tego dnia miał się sta­wić w są­dzie o dzie­wią­tej, by zło­żyć wnio­sek w spra­wie nie­ru­cho­mo­ści na­le­żą­cej do jego wuja.

Chłop­cy uwiel­bia­li by­wać w jego biu­rze. W przed­szko­lu po­win­ni zja­wić się o ósmej, miał więc tro­chę cza­su, by przed od­sta­wie­niem ich tam i pój­ściem do sądu za­jąć się spra­wa­mi bie­żą­cy­mi. Wi­zy­ty chłop­ców w biu­rze zda­rza­ły się mniej wię­cej raz w mie­sią­cu, ale nie było dnia, by go nie bła­ga­li, żeby za­brał ich do pra­cy i do­pie­ro stam­tąd za­wiózł do przed­szko­la.

Do­tar­li do kan­ce­la­rii oko­ło wpół do ósmej i chłop­cy bez za­sta­no­wie­nia do­pa­dli biur­ka re­cep­cjo­nist­ki, gdzie jak zwy­kle le­ża­ła ster­ta pa­pie­rów cze­ka­ją­ca na po­se­gre­go­wa­nie, sko­pio­wa­nie, po­spi­na­nie i po­wkła­da­nie do ko­pert. Biu­ro było dość duże, skła­da­ło się z kil­ku po­miesz­czeń, któ­re w mia­rę roz­wo­ju kan­ce­la­rii były re­mon­to­wa­ne i udo­stęp­nia­ne. Drzwi wej­ścio­we pro­wa­dzi­ły do nie­wiel­kiej po­cze­kal­ni, w któ­rej biur­ko re­cep­cjo­nist­ki sta­ło nie­mal wci­śnię­te pod scho­dy. Pod ścia­na­mi usta­wio­no czte­ry krze­sła dla klien­tów, na pod­ło­dze le­ża­ły ster­ty cza­so­pism. Po pra­wej i le­wej znaj­do­wa­ły się drzwi pro­wa­dzą­ce do ga­bi­ne­tów dwóch pra­cow­ni­ków, jako że Ma­rvin za­trud­niał już trzech praw­ni­ków. Na wprost po­cze­kal­nia prze­cho­dzi­ła w ko­ry­tarz pro­wa­dzą­cy w głąb bu­dyn­ku i ja­kieś dwa­dzie­ścia pięć me­trów od drzwi fron­to­wych znaj­do­wa­ło się tyl­ne wyj­ście z bu­dyn­ku. Naj­więk­szym po­miesz­cze­niem na par­te­rze był ga­bi­net Ma­rvi­na, do któ­re­go pro­wa­dzi­ły ostat­nie drzwi po le­wej, tuż obok sza­fy z se­gre­ga­to­ra­mi. Po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza, do­kład­nie na­prze­ciw­ko ga­bi­ne­tu Ma­rvi­na, mie­ścił się po­kój jego oso­bi­stej se­kre­tar­ki. Mia­ła na imię He­len i była zgrab­ną mło­dą ko­bie­tą, któ­ra już od pół­to­ra roku po­ja­wia­ła się w jego snach.

Na pierw­szym pię­trze znaj­do­wał się ga­bi­net trze­cie­go pra­cow­ni­ka oraz po­ko­je dwóch se­kre­ta­rek. Dru­gie pię­tro nie mia­ło ogrze­wa­nia i kli­ma­ty­za­cji, więc znaj­du­ją­ce się na nim po­miesz­cze­nia wy­ko­rzy­sty­wa­no na ar­chi­wum i pod­ręcz­ny ma­ga­zy­nek.

Ma­rvin zwy­kle przy­jeż­dżał do biu­ra mię­dzy siód­mą trzy­dzie­ści a ósmą, po­nie­waż lu­bił mieć go­dzi­nę spo­ko­ju przed przyj­ściem per­so­ne­lu i roz­dzwo­nie­niem się te­le­fo­nów. W pią­tek dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go kwiet­nia jak zwy­kle zja­wił się w biu­rze jako pierw­szy.

Otwo­rzył klu­czem drzwi wej­ścio­we, za­pa­lił świa­tło i za­trzy­mał się w po­cze­kal­ni. Chciał przy­po­mnieć bliź­nia­kom, że nie wol­no im ba­ła­ga­nić na biur­ku He­len, ale nim zdą­żył otwo­rzyć usta, już ich przy nim nie było. Za­nim ich do­go­nił i wsa­dziw­szy gło­wę do środ­ka, wy­gło­sił swo­je na­uki, Josh zdą­żył już chwy­cić no­życz­ki, a John pstry­kał zszy­wa­czem. Ma­rvin uśmiech­nął się, wszedł do sie­bie i po chwi­li bez resz­ty po­grą­żył się w pa­pie­rach.

Mniej wię­cej kwa­drans przed ósmą – jak to so­bie póź­niej od­two­rzył w szpi­ta­lu – po­szedł na dru­gie pię­tro po tecz­kę z do­ku­men­ta­mi, któ­re mia­ły mu się przy­dać w jed­nej z bie­żą­cych spraw. Mru­cząc coś pod no­sem, ru­szył scho­da­mi na górę i to – jak się póź­niej oka­za­ło – ura­to­wa­ło mu ży­cie. Idąc po scho­dach, sły­szał do­bie­ga­ją­cy z dołu śmiech chłop­ców.

Wy­buch roz­szedł się pio­no­wo i po­zio­mo z szyb­ko­ścią paru ty­się­cy me­trów na se­kun­dę. Pięt­na­ście la­sek dy­na­mi­tu w bu­dyn­ku o drew­nia­nej kon­struk­cji w mgnie­niu oka za­mie­ni­ło go w ru­mo­wi­sko. Wy­buch był tak po­tęż­ny, że opa­da­nie drew­nia­nych szczap i gru­zu trwa­ło bli­sko mi­nu­tę. Zie­mia pod no­ga­mi za­drża­ła, jak­by na­stą­pi­ło trzę­sie­nie, a – jak to póź­niej ze­zna­li świad­ko­wie – deszcz spa­da­ją­cych na uli­ce Gre­envil­le okru­chów szkła zda­wał się nie mieć koń­ca.

Josh i John znaj­do­wa­li się oko­ło czte­rech me­trów od epi­cen­trum wy­bu­chu i na swo­je szczę­ście na­wet nie zdą­ży­li się zo­rien­to­wać, co się sta­ło. Przy­najm­niej nie cier­pie­li. Ich zma­sa­kro­wa­ne zwło­ki zna­leź­li stra­ża­cy pod dwu­ipół­me­tro­wą war­stwą gru­zu. Kra­me­ra naj­pierw rzu­ci­ło o su­fit po­miesz­cze­nia na dru­gim pię­trze, po­tem nie­przy­tom­ny ru­nął wraz z frag­men­ta­mi stro­pu do dy­mią­ce­go kra­te­ru po­środ­ku bu­dyn­ku. Zna­le­zio­no go po dwu­dzie­stu mi­nu­tach i za­wie­zio­no do szpi­ta­la, gdzie przed upły­wem trzech go­dzin pod­da­no go am­pu­ta­cji obu nóg na wy­so­ko­ści ko­lan.

Wy­buch na­stą­pił do­kład­nie o siód­mej czter­dzie­ści sześć i moż­na to było uznać za szczę­śli­we zrzą­dze­nie losu. Se­kre­tar­ka Ma­rvi­na, He­len, wła­śnie wy­cho­dzi­ła z pocz­ty czte­ry prze­czni­ce da­lej, kie­dy po­czu­ła sil­ny po­dmuch. Gdy­by wy­buch na­stą­pił dzie­sięć mi­nut póź­niej, za­stał­by ją w środ­ku szy­ku­ją­cą kawę. Miesz­ka­ją­cy trzy prze­czni­ce od biu­ra Da­vid Lu­kland, mło­dy pra­cow­nik Kra­me­ra, wła­śnie wy­cho­dził z miesz­ka­nia, gdy po­czuł i usły­szał wy­buch. Dzie­sięć mi­nut póź­niej sie­dział­by już przy biur­ku w swo­im ga­bi­ne­cie na pierw­szym pię­trze.

W są­sied­nim bu­dyn­ku wy­buchł po­żar i choć ogień był nie­wiel­ki i zo­stał szyb­ko uga­szo­ny, bar­dzo przy­czy­nił się do ogól­ne­go za­mie­sza­nia. Do­by­wa­ją­cy się z bu­dyn­ku dym był przez ja­kiś czas bar­dzo gę­sty, co skło­ni­ło wie­lu miesz­kań­ców do pa­nicz­nej uciecz­ki.

Były też dwie ofia­ry wśród prze­chod­niów. Me­tro­wy ka­wał bel­ki o prze­kro­ju pięć na dzie­sięć cen­ty­me­trów wy­lą­do­wał na chod­ni­ku, sto me­trów od bu­dyn­ku, od­bił się i wal­nął pa­nią Mil­dred Tal­ton pro­sto w twarz w chwi­li, gdy wy­sia­dła z za­par­ko­wa­ne­go sa­mo­cho­du, by przyj­rzeć się wy­bu­cho­wi. Do­zna­ła zła­ma­nia nosa i głę­bo­kich ran twa­rzy, ale na szczę­ście dość szyb­ko się z tego wy­li­za­ła.

Ob­ra­że­nia dru­giej z ofiar były mniej­sze, ale ich kon­se­kwen­cje oka­za­ły się dużo po­waż­niej­sze. Sam Cay­hall szedł wol­no chod­ni­kiem w stro­nę biu­ra Kra­me­ra, gdy zie­mia tak mu się za­trzę­sła pod no­ga­mi, że stra­cił rów­no­wa­gę i upadł na kra­węż­nik. Wsta­jąc, do­stał jed­nym okru­chem szkła w szy­ję, dru­gim w lewy po­li­czek. Usko­czył za pień drze­wa, by za­sło­nić się przed desz­czem okru­chów szkła i in­nych śmie­ci, po­tem spoj­rzał na roz­ta­cza­ją­cy się przed nim ob­raz spu­sto­sze­nia i rzu­cił się do uciecz­ki.

Ka­pią­ca z po­licz­ka krew wsią­ka­ła mu w ko­szu­lę, two­rząc roz­le­głą pla­mę. Był w szo­ku i póź­niej nie­wie­le z tego pa­mię­tał. Wsiadł do zie­lo­ne­go pon­tia­ca i po­śpiesz­nie od­je­chał z miej­sca za­ma­chu. Pew­nie uda­ło­by mu się po raz dru­gi bez­piecz­nie wy­je­chać z mia­sta, gdy­by nie był tak oszo­ło­mio­ny i tro­chę bar­dziej uwa­żał. Za­wia­do­mie­ni o wy­bu­chu dwaj po­li­cjan­ci w ra­dio­wo­zie ru­szy­li pę­dem w kie­run­ku cen­trum i nie­mal wpa­dli na wlo­ką­ce­go się środ­kiem jezd­ni zie­lo­ne­go pon­tia­ca, któ­ry nie zje­chał na bok i nie ustą­pił dro­gi. Ra­dio­wóz je­chał z włą­czo­ny­mi lam­pa­mi i wy­ją­cą sy­re­ną, gli­nia­rze do­dat­ko­wo trą­bi­li i wrzesz­cze­li, ale kie­row­ca pon­tia­ca upar­cie trzy­mał się środ­ka jezd­ni i nie re­ago­wał. Gli­nia­rze za­trzy­ma­li ra­dio­wóz, pod­bie­gli do auta i szarp­nąw­szy za drzwi, uj­rze­li w środ­ku za­krwa­wio­ne­go męż­czy­znę. Wy­cią­gnę­li go, sku­li mu ręce kaj­dan­ka­mi i nie­zbyt de­li­kat­nie wpa­ko­wa­li na tyl­ne sie­dze­nie ra­dio­wo­zu. W re­zul­ta­cie Sam tra­fił do aresz­tu, a zie­lo­ne­go pon­tia­ca od­pro­wa­dzo­no na po­li­cyj­ny par­king.

* * *

Bom­ba, któ­ra za­bi­ła bliź­nia­ków, na­le­ża­ła do naj­pry­mi­tyw­niej­szych z moż­li­wych. Pę­czek pięt­na­stu la­sek dy­na­mi­tu, okle­jo­nych sza­rą ta­śmą izo­la­cyj­ną. Za­miast lon­tu Rol­lie We­dge za­sto­so­wał de­to­na­tor cza­so­wy w po­sta­ci zwy­kłe­go bu­dzi­ka na sprę­ży­nę. Usu­nął wska­zów­kę mi­nu­to­wą, mię­dzy cy­fer­ka­mi sie­dem i osiem wy­wier­cił otwo­rek i umie­ścił w nim ka­wa­łek dru­tu, któ­ry po ze­tknię­ciu ze wska­zów­ką go­dzi­no­wą za­my­kał ob­wód i de­to­no­wał bom­bę. Rol­lie chciał mieć wię­cej cza­su, niż za­pew­niał pięt­na­sto­mi­nu­to­wy lont. Poza tym uwa­żał się za eks­per­ta i po­sta­no­wił po­eks­pe­ry­men­to­wać z no­wym spo­so­bem od­pa­la­nia ła­dun­ku.

Być może wska­zów­ka go­dzi­no­wa była lek­ko zwi­chro­wa­na. Być może tar­cza bu­dzi­ka nie była ide­al­nie pła­ska. Być może Rol­lie za moc­no lub za sła­bo na­krę­cił sprę­ży­nę. Być może drut nie był dość pre­cy­zyj­nie wpa­so­wa­ny w tar­czę. W koń­cu było to pierw­sze po­dej­ście Rol­lie­go do de­to­na­to­ra cza­so­we­go. A może wy­buch na­stą­pił do­kład­nie tak, jak to so­bie za­pla­no­wał.

Jak­kol­wiek było, w ra­mach kam­pa­nii bom­bo­wej Je­re­mia­ha Do­ga­na i Ku-Klux-Kla­nu w Mis­si­si­pi po­pły­nę­ła ży­dow­ska krew i prak­tycz­nie ozna­cza­ło to ko­niec kam­pa­nii.Rozdział 3

W roku 1970 Ruth i Ma­rvin Kra­me­ro­wie prze­pro­wa­dzi­li for­mal­ną se­pa­ra­cję. W tym sa­mym roku Ma­rvi­na przy­ję­to do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go, gdzie rok póź­niej po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. Ruth wró­ci­ła do Mem­phis i za­miesz­ka­ła z ro­dzi­ca­mi. Mimo zwią­za­nych z tym pro­ble­mów, ro­dzi­na na­ci­ska­ła na trze­ci pro­ces. Wła­ści­wie cała ży­dow­ska spo­łecz­ność w Gre­envil­le przy­ję­ła z obu­rze­niem wia­do­mość, że pro­ku­ra­tor jest już zmę­czo­ny prze­gra­ny­mi pro­ce­sa­mi i stra­cił za­pał do ści­ga­nia Cay­hal­la i Do­ga­na.

Ma­rvi­na po­cho­wa­no obok jego sy­nów. Nowy skwer w mie­ście otrzy­mał na­zwę Jo­sha i Joh­na Kra­me­rów; usta­no­wio­no tak­że sty­pen­dium ich imie­nia. Z cza­sem kosz­mar tra­gicz­nej śmier­ci bliź­nia­ków nie­co przy­blakł, mi­ja­ły lata i za­mach bom­bo­wy w Gre­envil­le co­raz bar­dziej od­cho­dził w nie­pa­mięć.

Mimo na­ci­sków ze stro­ny FBI do trze­cie­go pro­ce­su osta­tecz­nie nie do­szło. Nie było żad­nych no­wych do­wo­dów, a sę­dzia nie­wąt­pli­wie znów prze­niósł­by pro­ces w inne miej­sce. Oskar­ży­cie­le wy­glą­da­li na znie­chę­co­nych i tyl­ko FBI nie usta­wa­ło w wy­sił­kach.

Pla­ny ko­lej­nych za­ma­chów bom­bo­wych Do­ga­na spa­li­ły na pa­new­ce, po­nie­waż Cay­hall stra­cił do nich ser­ce, a We­dge gdzieś znik­nął. Do­ga­no­wi po­zo­sta­ło ro­bić do­brą minę, ubie­rać się w pa­rad­ne sza­ty i wy­gła­szać mowy. W re­zul­ta­cie za­czął się uwa­żać za waż­ną oso­bi­stość po­li­tycz­ną. Dzien­ni­ka­rze z Pół­no­cy byli zdu­mie­ni jego jaw­nie ra­si­stow­ski­mi ata­ka­mi, on zaś był za­wsze go­tów wło­żyć dla nich kap­tur i ziać nie­na­wi­ścią. Przez pe­wien czas cie­szył się na­wet nie­ja­kim roz­gło­sem i chęt­nie się w nim pła­wił.

Jed­nak pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych Je­re­miah Do­gan był już tyl­ko zwy­kłym ło­bu­zem w kap­tu­rze i człon­kiem szyb­ko za­mie­ra­ją­cej or­ga­ni­za­cji. Czar­ni zdo­by­li pra­wo gło­su. Skoń­czy­ła się se­gre­ga­cja w szko­łach pu­blicz­nych. Ba­rie­ry ra­so­we na ca­łym Po­łu­dniu pa­da­ły na mocy ko­lej­nych wy­ro­ków są­do­wych. Po­ję­cie praw oby­wa­tel­skich do­tar­ło do Mis­si­si­pi, a Ku-Klux-Klan oka­zał się ża­ło­śnie bez­sil­ny w pró­bach trzy­ma­nia Mu­rzy­nów tam, gdzie we­dług jego człon­ków było ich miej­sce. Pies z ku­la­wą nogą nie zwra­cał już uwa­gi na pło­ną­ce krzy­że Do­ga­na.

W 1979 roku mia­ły miej­sce dwa istot­ne zda­rze­nia we wciąż otwar­tej, ale cał­ko­wi­cie uśpio­nej spra­wie za­ma­chu bom­bo­we­go na kan­ce­la­rię praw­ną Kra­me­ra. Pierw­szym był wy­bór Da­vi­da McAl­li­ste­ra na pro­ku­ra­to­ra okrę­go­we­go w Gre­envil­le. W wie­ku dwu­dzie­stu sied­miu lat zo­stał naj­młod­szym pro­ku­ra­to­rem w hi­sto­rii sta­nu. Jako na­sto­la­tek stał w tłu­mie ga­piów i przy­glą­dał się, jak agen­ci FBI grze­bią w ru­mo­wi­sku po biu­rze Kra­me­ra. Krót­ko po ob­ję­ciu sta­no­wi­ska zło­żył zo­bo­wią­za­nie, że do­pro­wa­dzi do wy­mie­rze­nia spra­wie­dli­wo­ści spraw­com tego za­ma­chu.

Zda­rze­niem nu­mer dwa było po­sta­wie­nie Je­re­mia­ha Do­ga­na w stan oskar­że­nia za prze­krę­ty po­dat­ko­we. Po la­tach wo­dze­nia FBI za nos Do­ga­no­wi tym ra­zem za­bra­kło spry­tu i dał się przy­ła­pać kon­tro­le­rom skar­bo­wym. Wdro­żo­ne śledz­two trwa­ło osiem mie­się­cy i za­koń­czy­ło się oskar­że­niem Do­ga­na o prze­stęp­stwa po­dat­ko­we, któ­re opi­sa­no w trzy­dzie­sto­stro­ni­co­wym pro­to­ko­le. Zgod­nie z jego tre­ścią Do­gan w la­tach 1974–1978 nie zgło­sił do opo­dat­ko­wa­nia przy­cho­du po­nad stu ty­się­cy do­la­rów. Oskar­że­nie obej­mo­wa­ło osiem­dzie­siąt sześć za­rzu­tów i było za­gro­żo­ne karą dwu­dzie­stu ośmiu lat wię­zie­nia.

Wina Do­ga­na nie pod­le­ga­ła dys­ku­sji, więc jego ad­wo­kat (już nie Clo­vis Bra­zel­ton) za­czął od razu szu­kać moż­li­wo­ści za­war­cia ugo­dy. I w tym mo­men­cie wkro­czy­ło FBI.

W wy­ni­ku se­rii ner­wo­wych i nie­przy­ja­znych spo­tkań z Do­ga­nem oraz jego ad­wo­ka­tem wła­dze fe­de­ral­ne za­pro­po­no­wa­ły układ: Do­gan zło­ży ze­zna­nie ob­cią­ża­ją­ce Cay­hal­la w spra­wie za­ma­chu na Kra­me­ra, w za­mian za co nie zo­sta­nie ska­za­ny na wię­zie­nie za nie­pła­ce­nie po­dat­ków. Nie prze­sie­dzi na­wet jed­ne­go dnia za krat­ka­mi. Do­sta­nie ostry do­zór i grzyw­nę, ale obej­dzie się bez od­siad­ki. Do­gan od po­nad dzie­się­ciu lat nie miał kon­tak­tu z Cay­hal­lem i nie dzia­łał już w Ku-Klux-Kla­nie. Było wie­le po­wo­dów, dla któ­rych opła­ca­ło mu się roz­wa­żyć tę pro­po­zy­cję, naj­istot­niej­szym zaś był ten, że miał do wy­bo­ru: po­zo­stać na wol­no­ści lub spę­dzić oko­ło dzie­się­ciu lat w wię­zie­niu.

Chcąc go zdo­pin­go­wać, urząd skar­bo­wy do­łą­czył do pro­po­zy­cji li­stę ca­łe­go jego ma­jąt­ku i za­pla­no­wał wy­prze­daż po ob­ni­żo­nych ce­nach. By do­dat­ko­wo zmo­ty­wo­wać Do­ga­na do pod­ję­cia de­cy­zji, pro­ku­ra­tor McAl­li­ster prze­ko­nał wiel­ką ławę przy­się­głych w Gre­envil­le, żeby raz jesz­cze po­sta­wi­ła jego i jego kom­pa­na Cay­hal­la w stan oskar­że­nia za za­mach na biu­ro Kra­me­ra.

Do­gan się ugiął i za­warł układ.

* * *

Po dwu­na­stu la­tach spo­koj­ne­go ży­cia w okrę­gu Ford Sam Cay­hall znów usły­szał za­rzu­ty, zo­stał aresz­to­wa­ny i sta­nął przed groź­bą pro­ce­su i śmier­ci w ko­mo­rze ga­zo­wej. By ze­brać pie­nią­dze na ad­wo­ka­ta, mu­siał za­cią­gnąć kre­dyt pod za­staw domu i nie­wiel­kiej far­my. Clo­vis Bra­zel­ton nie miał już gło­wy do ta­kich dro­bia­zgów, zresz­tą Do­gan nie na­le­żał te­raz do jego sprzy­mie­rzeń­ców.

Od cza­su pierw­szych dwóch pro­ce­sów w Mis­si­si­pi wie­le się zmie­ni­ło. Czar­ni ma­so­wo wpi­sy­wa­li się na li­sty wy­bor­ców i wy­bie­ra­li czar­nych re­pre­zen­tan­tów lo­kal­nych władz. Tak­że czy­sto bia­łe ławy przy­się­głych na­le­ża­ły już do rzad­ko­ści. W sta­nie Mis­si­si­pi było dwóch czar­no­skó­rych sę­dziów i dwóch czar­no­skó­rych sze­ry­fów, a wie­lu czar­nych ad­wo­ka­tów krę­ci­ło się po ko­ry­ta­rzach są­do­wych w to­wa­rzy­stwie bia­łych ko­le­gów. Ofi­cjal­nie se­gre­ga­cja ra­so­wa do­bie­gła koń­ca, a wie­lu bia­łych miesz­kań­ców sta­nu Mis­si­si­pi ze zdu­mie­niem za­cho­dzi­ło w gło­wę, o co było kie­dyś tyle szu­mu. Dla­cze­go tak się opie­ra­no przed wpro­wa­dze­niem oczy­wi­stych praw dla wszyst­kich? Choć zo­sta­wa­ło jesz­cze wie­le do zro­bie­nia, Mis­si­si­pi w roku 1980 było zu­peł­nie in­nym sta­nem niż w roku 1967. I Sam Cay­hall zda­wał so­bie z tego spra­wę.

Za­trud­nił do­świad­czo­ne­go ad­wo­ka­ta pro­ce­so­we­go z Mem­phis, Ben­ja­mi­na Key­esa, któ­re­go pierw­szym po­su­nię­ciem było zło­że­nie wnio­sku o od­da­le­nie oskar­że­nia z uwa­gi na to, że są­dze­nie Cay­hal­la po tak dłu­giej prze­rwie bę­dzie nie­spra­wie­dli­we. Ar­gu­ment oka­zał się no­śny i spra­wa opar­ła się aż o Sąd Naj­wyż­szy sta­nu Mis­si­si­pi, któ­ry mu­siał pod­jąć osta­tecz­ną de­cy­zję. W koń­cu sto­sun­kiem sze­ściu gło­sów do trzech sąd po­sta­no­wił, że pro­ces może się od­być.

I tak też się sta­ło. Trze­ci i ostat­ni pro­ces Sama Cay­hal­la roz­po­czął się w lu­tym 1981 roku w ma­łym zim­nym bu­dyn­ku sądu w okrę­gu La­ke­he­ad na pół­noc­no-za­chod­nim krań­cu sta­nu Mis­si­si­pi. Dużo da­ło­by się po­wie­dzieć o tym pro­ce­sie. Wy­stą­pił na nim mło­dy am­bit­ny pro­ku­ra­tor Da­vid McAl­li­ster, któ­ry świet­nie so­bie ra­dził na sali, ale miał też okrop­ny zwy­czaj wdzię­cze­nia się do pra­sy. Był przy­stoj­ny, wy­ga­da­ny i pe­łen we­rwy, a wkrót­ce sta­ło się ja­sne, że nie przy­pad­kiem uparł się przy tym pro­ce­sie. Pro­ku­ra­tor McAl­li­ster miał am­bi­cje po­li­tycz­ne i mie­rzył wy­so­ko.

Wśród przy­się­głych było ośmio­ro bia­łych i czwo­ro czar­nych. Na sto­le sę­dziow­skim le­żał ma­te­riał do­wo­do­wy z po­przed­nich dwóch pro­ce­sów w po­sta­ci odłam­ku szkła, lon­tu, ra­por­tów FBI i wszyst­kich pre­zen­to­wa­nych wów­czas fo­to­gra­fii i eks­po­na­tów.

I tym ra­zem tak­że ze­zna­wał Je­re­miah Do­gan, któ­ry ubra­ny w ro­bo­czą dżin­so­wą ko­szu­lę, za­jął miej­sce dla świad­ków i ze skru­chą opo­wie­dział ła­wie przy­się­głych, jak z obec­nym na sali Sa­mem Cay­hal­lem spi­sko­wał w celu pod­ło­że­nia bom­by w biu­rze pana Kra­me­ra. Sam nie spusz­czał z nie­go wzro­ku i chło­nął każ­de jego sło­wo, ale Do­gan na­wet na nie­go nie spoj­rzał. Obroń­ca Sama ma­glo­wał po­tem Do­ga­na przez pół dnia i na­wet zmu­sił go do przy­zna­nia, że się do­ga­dał z wła­dza­mi, jed­nak szko­da była już nie do na­pra­wie­nia.

Przy­wo­ła­nie na­zwi­ska Rol­lie­go We­dge’a nie da­wa­ło obro­nie Sama Cay­hal­la żad­nych ko­rzy­ści. Wręcz prze­ciw­nie. Ozna­cza­ło­by przy­zna­nie, że Sam rze­czy­wi­ście przy­je­chał do Gre­envil­le z bom­bą. Mu­siał­by się przy­znać, że uczest­ni­czył w spi­sku, co w świe­tle pra­wa czy­ni­ło z nie­go win­ne­go na rów­ni z tym, kto wła­sno­ręcz­nie pod­ło­żył ła­du­nek. A po­nad­to Sam zo­stał­by w ten spo­sób zmu­szo­ny do ze­zna­wa­nia przed są­dem, cze­go on i jego ad­wo­kat wo­le­li unik­nąć. Wia­do­mo było z góry, że nie po­ra­dzi so­bie z do­cie­kli­wy­mi py­ta­nia­mi oskar­że­nia, bo żeby na nie od­po­wia­dać, mu­siał­by co­raz głę­biej brnąć w kłam­stwa.

W do­dat­ku na tym eta­pie nikt by już nie uwie­rzył w na­głe po­ja­wie­nie się spraw­cy, o któ­rym do­tąd nie było mowy i któ­re­go nikt nig­dy nie wi­dział. Sam wie­dział, że pró­ba zrzu­ce­nia od­po­wie­dzial­no­ści na Rol­lie­go We­dge’a nic mu nie da, i nie wspo­mniał o nim na­wet swo­je­mu ad­wo­ka­to­wi.

* * *

Na za­koń­cze­nie pro­ce­su Da­vid McAl­li­ster sta­nął przed ławą przy­się­głych i w wy­peł­nio­nej po brze­gi sali roz­praw wy­gło­sił mowę koń­co­wą. Mó­wił o swo­im dzie­ciń­stwie w Gre­envil­le, ko­le­gach Ży­dach z tam­tych cza­sów i tym, że ni­czym nie róż­ni­li się od in­nych. O Kra­me­rach, któ­rzy byli uczci­wy­mi, cięż­ko pra­cu­ją­cy­mi ludź­mi, przy­no­szą­cy­mi chlu­bę swe­mu mia­stu. Opo­wia­dał, że jako chło­piec ba­wił się z wie­lo­ma czar­no­skó­ry­mi ró­wie­śni­ka­mi i wie­dział, ja­ki­mi mogą być przy­ja­ciół­mi. Nig­dy nie ro­zu­miał, dla­cze­go mu­szą cho­dzić do in­nej szko­ły niż on. Przed­sta­wił też wzru­sza­ją­cą hi­sto­rię o tym, jak dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go kwiet­nia 1967 roku, kie­dy o po­ran­ku zie­mia za­drża­ła mu pod no­ga­mi, pu­ścił się bie­giem w stro­nę cen­trum, gdzie w nie­bo wzbi­jał się słup czar­ne­go dymu. Jak przez trzy go­dzi­ny stał za ba­rier­ką po­li­cyj­ną i cze­kał. Jak stra­ża­cy od­na­leź­li ran­ne­go Ma­rvi­na Kra­me­ra i jak zbie­gli się do miej­sca na ru­mo­wi­sku, w któ­rym zna­le­zio­no zma­sa­kro­wa­ne zwło­ki jego syn­ków. Jak się roz­pła­kał na wi­dok dwóch okry­tych bia­łym płót­nem cia­łek nie­sio­nych do ka­ret­ki.

Mowa McAl­li­ste­ra była maj­stersz­ty­kiem i gdy skoń­czył, na sali za­pa­dła głu­cha ci­sza, a kil­ko­ro przy­się­głych ocie­ra­ło so­bie oczy chu­s­tecz­ka­mi.

* * *

Dwu­na­ste­go lu­te­go 1981 roku Sama Cay­hal­la uzna­no za win­ne­go po­dwój­ne­go mor­der­stwa pierw­sze­go stop­nia i jed­ne­go usi­ło­wa­nia mor­der­stwa. Dwa dni póź­niej ci sami przy­się­gli w tej sa­mej sali ogło­si­li wer­dykt: kara śmier­ci.

Sama prze­wie­zio­no do wię­zie­nia sta­no­we­go w Parch­man, gdzie dzie­więt­na­ste­go lu­te­go 1981 roku tra­fił do celi śmier­ci. Za­czę­ło się cze­ka­nie na wi­zy­tę w ko­mo­rze ga­zo­wej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: