Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Koncert za szklankę piwa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Koncert za szklankę piwa - ebook

Nieznajome, ukryte za rogiem, cierpliwie czeka.
Przyjdzie z zaskoczenia.
Często mówi się o nich: cwaniacy, kombinatorzy, krętacze. Mówi się też: ofiary banków, biedacy, desperaci. Ona myśli, że nie należy ich klasyfikować. Oni po prostu podjęli niewłaściwą decyzję, za którą płacą nie gapowe, ale „frankowe”. Czy to było złe, że tak bardzo chcieli uniezależnić się od rodziców? Rok wspólnego mieszkania stanowił pewną granicę, której przekroczenie mogło skutkować katastrofą rodzinną. Nigdy wcześniej nie podejrzewałaby siebie o to, że sama mogłaby być zarzewiem kłótni. A jednak…
Historia jakich wiele: emigracja, poszukiwanie własnego miejsca, ciąża nie w porę, bezdomny pies obdarzający przyjaźnią i marzenia, które wbrew przeciwnościom można dogonić.
W tle głównych wydarzeń poznajemy okaleczonego przez życie Toma oraz ludzi, niekoniecznie pokornych, mieszkających w domu spokojnej starości. Ten dom, jakże odmienny od polskich DPS-ów, odsłania przed nami:


„...rzeczywistość ludzi żyjących w jesieni życia; ich egzystencji, marzeń, potrzeb i rozterek. Przychodzimy na świat, by przeżyć życie – jednak jest pewien feler: nikt nie uczy nas starości, nie przygotowuje i najczęściej ludzie są przez nią brani przez zaskoczenie...”.
prof. Kazimierz Pamuła

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8159-832-3
Rozmiar pliku: 985 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_WTOREK, 23 LUTEGO 2016_ _– DOM NA WESTBURY_

_Nieznajome, ukryte za rogiem, cierpliwie czeka._
_Przyjdzie z_ _zaskoczenia._

Często mówi się o nich: cwaniacy, kombinatorzy, krętacze. Mówi się też: ofiary banków, biedacy, desperaci. Ona myśli, że nie należy ich klasyfikować. Oni po prostu podjęli niewłaściwą decyzję, za którą płacą nie gapowe, ale „frankowe”. Czy to było złe, że tak bardzo chcieli uniezależnić się od rodziców? Rok wspólnego mieszkania stanowił pewną granicę, której przekroczenie mogło skutkować katastrofą rodzinną. Nigdy wcześniej nie podejrzewałaby siebie o to, że sama mogłaby być zarzewiem kłótni. A jednak…

Magda głośno westchnęła. Włożyła ręce do zlewu i kontynuowała zmywanie naczyń. Robiła to machinalnie. Pod blatem kuchennym, obok pralki, stała zmywarka, niezbyt często używana. Może to było dziwne w dobie postępu cywilizacyjnego, ale Magda wcale się tym nie przejmowała. Lubiła porządek, a zbieranie brudnych naczyń przez dwa czy trzy dni, żeby zapełnić zmywarkę, budziło w niej odrazę. Wiesiek czasami śmiał się z niej, że jest pedantką. Zawsze temu gorąco zaprzeczała, chociaż sama przed sobą częściowo przyznawała mu rację. Oceniając stopień pedantyzmu w skali od jeden do dziesięć, dałaby sobie osiem punktów. Pedant w swoim dążeniu do utrzymania ładu i czystości uprzykrza życie sobie i innym. Ona, owszem, ganiła męża za brudne skarpetki zostawione koło łóżka, za chodzenie z kanapką w ręku, za rzucanie kurtki byle gdzie, jakby w domu brakowało szafy. Widok mokrego okrągłego śladu na ławie po szklance z zimnym piwem też ją irytował. Generalnie to były drobiazgi. Dobrze o tym wiedziała. Ale zaraz pedantka? Nie. Nie. Ona na pewno nią nie była.

Pewnego dnia, późnym wieczorem, kiedy w dwójkę oglądali jakiś program telewizyjny, nagle zerwała się z fotela, pobiegła do kuchni, wróciła ze ścierką i zaczęła wycierać kurz pod telewizorem. Wiesiek rzucił jej zdziwione spojrzenie i zapytał: „Co robisz?”. Stanęła niczym posąg. Spojrzała na ścierkę, jakby widziała ją po raz pierwszy, i się zmieszała. Rzeczywiście, co ona robiła? Od tamtej pory zaczęła odpuszczać sobie pewne czynności. Postanowiła, że już nigdy w życiu nie będzie niewolnicą własnego domu. Sprzątanie? Tak, ale tylko na tyle, na ile jest to konieczne.

Pedantyzm jest jak nałóg – potrafi wciągnąć w otchłań pozornie uporządkowanego, lepszego świata, nad którym sądzisz, że sprawujesz władzę. Na obrusie nie ma prawa być ani jednej zmarszczki, podłoga musi być idealnie czysta, okna muszą lśnić przejrzystością, poduszki na sofie nie mogą być rozrzucone. Zarówno klamki, jak i blaty kuchenne powinny być codziennie przetarte, najlepiej środkiem bakteriobójczym.

Życiowe credo to: „Czystość i porządek!”. Po jakimś czasie zaczyna pojawiać się uczucie zagubienia, bo już nie wiesz, gdzie jest twoje miejsce. Wyłącza ci się decyzyjność, ponieważ w twoim domu stajesz się samonapędzającym się, niewolnym narzędziem, które zedrze paznokcie, żeby zadowolić żyjącego w tobie stwora o imieniu Pedant. Ten władca jest bezwzględny. Nie odpuści ci w niczym. Nie pozwoli zasnąć, zanim wszystko nie zostanie wykonane. Potrafi o północy zerwać ciebie z łóżka tylko dlatego, że kabel od żelazka został luźno położony na podłodze, zamiast być poprawnie zwinięty.

Magda wiedziała, że czasami zbyt mocno się zapędzała, chcąc zrobić wszystko pod igiełkę. Dobrze, że Wiesiek stanowił dla niej pewnego rodzaju bufor. Jego motto życiowe było proste: „Życie jest zbyt krótkie, żeby trwonić je na bzdury”.

Prawie kończyła zmywanie, gdy jej uwagę przykuł jakiś ruch na rozległych polach, dobrze widocznych z okna przy zlewie. Maleńki punkt przesuwał się w jej stronę, ale dystans był zbyt duży, żeby dało się określić jego charakter. Mógł to być lis albo pies, albo zupełnie coś innego. W pewnej chwili punkt się zatrzymał. Magda odniosła wrażenie, że patrzył na nią. Wręcz czuła jego wzrok na sobie. Dłonie trzymające kubek zastygły w bezruchu, jakby bała się, że spłoszy to coś.

– Podejdź jeszcze trochę. Nie bój się – powiedziała na głos i odstawiła kubek.

Punkt zawrócił i podążył w kierunku kępy drzew i krzaków, przez które przebijał się zarys starego domu. W zasadzie to, co po nim zostało, trudno było nazwać domem. Podobno ostatni właściciele opuścili go jakieś dwadzieścia lat temu. Wyprowadzili się do Australii czy Kanady, i od tamtej pory nikt już tam nie zamieszkał. Drzewa otaczające posesję mocno wybujały, płot się przewrócił, okna straszyły pustymi otworami, mury domu popękały. Kamienie, z których zbudowano dom, miejscami zaczęły oddzielać się i wypadać. Dach, mocno zapadnięty w środkowej części, jeszcze jakimś cudem trzymał się w jednym kawałku. Smutny widok. Dom bez życia… Martwy dom…

Kiedyś oboje z Wieśkiem wybrali się tam na spacer. Lubili poznawać okolicę. Okazało się, że ruiny znajdowały się bliżej, niż wydawało się na początku – jakieś pięćset, może sześćset metrów od ich domu.

„Ich dom” – ładnie brzmiało. Chcieliby go tak nazwać, ale niestety nie byli jego właścicielami. Zbieg okoliczności sprawił, że obecnie powiększali odsetek osób wynajmujących, w dodatku na obczyźnie. Marzenia o własnym dachu nad głową pogrzebali w momencie, kiedy zaciągnęli na niego kredyt. Czysty paradoks. Jak oni się cieszyli, wnosząc walizki do ich M2… Zanim łóżko dojechało, przez miesiąc spali na materacu. Meblowali się powoli, ale to nie miało żadnego znaczenia. Byli tacy szczęśliwi… Po czterech latach spłacania przyszedł krach. Wzrosły im nie tylko odsetki rat. Okazało się, że kapitał kredytu raptem przewyższył ten, który ustanowiono w momencie podpisywania umowy. Czyste szaleństwo! Ich dług wcale się nie zmniejszył, tylko drastycznie wzrósł. Czy mogli przewidzieć coś takiego?

Magda pokiwała głową, jakby w odpowiedzi na głosy tych, którzy uważali siebie za rozsądniejszych i mądrzejszych: „Wiedzieliście, co podpisywaliście!”, „Chcieliście mieć kredyt we frankach? To go macie!”, „Widziały gały, co brały!”. Jak ona nienawidziła tych głosów. One niczego nie poprawiały, raczej wywoływały irytację i żal.

Gdyby udało się cofnąć czas, czy z Wieśkiem podjęliby taką samą decyzję? Jednego była pewna – nie posiadając dzisiejszej wiedzy, postąpiliby tak samo i to zamykało jakiekolwiek dyskusje na ten temat. Uciszało też wyrzuty sumienia.

Jeden telefon sprawił, że znaleźli się na obczyźnie. Opuszczali Polskę pełni nadziei i wiary, że musi im się udać. Ona miała trzydzieści lat, Wiesiek trzydzieści dwa, byli zdrowi, silni i nie bali się wyzwań – po prostu idealny materiał na pracowników.

Szybko musieli przeorganizować sobie życie, z którego jakaś część i tak została w Polsce. Czy tutaj zapuszczą korzenie? Na to pytanie jeszcze nie znała odpowiedzi.

Nie czekając na rejestrację w Irlandzkiej Izbie Pielęgniarek i Położnych, Magda podjęła pracę opiekunki w domu opieki w Limerick. Tam dostała zapewnienie, że gdy tylko dostarczy licencję pielęgniarską, od razu zostanie przesunięta na stosowne do jej wykształcenia stanowisko. Dzień, w którym otrzymała dokument sankcjonujący jej kwalifikacje, był jak promyk słońca po miesiącu ulewy. Uwierzyła, że od tego momentu wszystko się ułoży, że teraz może być tylko lepiej. Ona – pielęgniarka z kilkuletnim doświadczeniem w pracy w szpitalu – na pewno sobie poradzi.

Ze znajomością języka angielskiego nie miała większych problemów. Szkoła dała jej podstawy, a rodzice zadbali o to, żeby dokształcała się prywatnie. I chociaż czasami wściekała się, że musi iść na dodatkowe zajęcia, podczas gdy jej koleżanki spotykały się w parku, to teraz mogłaby tylko podziękować rodzicom za ich konsekwencję. Ileż oni musieli mieć cierpliwości do niej i jej brata.

Mama… Magda zawsze się rozklejała, gdy przypominała sobie jej ciche łzy, które pojawiły się na wieść o wyjeździe córki. Podczas rozstania otrzymała od niej złoty krzyżyk na cieniutkim łańcuszku. Magda była zszokowana, ponieważ ten krzyżyk mama dostała od swojej babci w bardzo szczególnym dniu. Był to dzień, kiedy urodziła pierwsze dziecko, czyli jej brata Krzyśka. Mokrą ręką dotknęła krzyżyka.

„Nie będę płakać…” Po chwili potrząsnęła głową. „Nie ma płakania!”

Nawet nie zauważyła, kiedy zlew zrobił się pusty, a jej ręce zajęły się wycieraniem talerzy. Spojrzała w okno. Miarowy deszcz pojawił się nie wiadomo skąd. Przed chwilą niebo było błękitne, ale już się nauczyła, że brak chmur nie dawał gwarancji dobrej pogody. Mimo wszystko trudno było przyzwyczaić się do tych nagłych zmian aury. Na kaprysy pogody można było narzekać, marudzić, złościć się albo znaleźć pocieszenie. Wielu Irlandczyków preferowało szklaneczkę whiskey albo lampkę wina, wypitą wieczorem w gronie przyjaciół. To z pewnością poprawiało humor i mimowolnie odsuwało problemy na bok. Może dlatego Irlandczycy są tak pogodnymi ludźmi, a może jest to ich cecha narodowa? Niemniej Magdzie ona bardzo się podobała.

Odstępstwo od tej reguły stanowiła jej pierwsza szefowa Claire. Ze swoją kamienną twarzą skrywającą wszelkie emocje mogłaby służyć jako model w akademii sztuk pięknych. Nikt nigdy nie wiedział, czy Claire była z czegoś zadowolona, czy nie. Mogłaś ciężko się napracować, wykonać coś dodatkowego, wybiegającego poza twoje obowiązki, mogłaś pomóc innym, chociaż nikt ciebie o to nie prosił, żeby w zamian usłyszeć wypowiadane suchym tonem: „Okej. W porządku”. Tylko tyle! Nie jakieś: „Świetnie”, „Fantastycznie!”, „Bardzo ci dziękuję”, „Jak miło z twojej strony”. Prawdopodobnie takie zachowanie byłoby szczytem uprzejmości, na którą Claire nie było stać.

Niektórzy pracownicy poza jej plecami wyzywali ją od zimnych ryb i suk. Czasami padały dużo cięższe określenia. Magda nie chciała się w to mieszać. Dla niej głównym priorytetem był powrót do zawodu, a Claire obiecała jej etat pielęgniarki. Niestety, kiedy niecałe dwa miesiące później Magda przyniosła certyfikat z nadanym numerem rejestracyjnym, nic się nie zmieniło. Pomimo kilku rozmów przeprowadzonych z szefową Magda nadal pracowała jako opiekunka.

Nie zastanawiając się długo, wysłała CV do kilku miejsc i już parę dni później zadzwoniono do niej z prośbą o spotkanie. Po dwóch tygodniach włożyła mundurek pielęgniarski i rozpoczęła nowy etap życia na obczyźnie. Dotychczas nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo tęskniła za swoją pracą i za białym fartuchem. Z jakąż radością i podnieceniem prasowała go dzień wcześniej.

Niespodziewane pukanie do drzwi przerwało jej rozmyślania. Starszy mężczyzna wpatrywał się w nią proszącym wzrokiem.

– Czy masz samochód? – zapytał bez ogródek.

– Nie. Nie mam samochodu – odpowiedziała zaskoczona. – Tak w ogóle to mam, ale dzisiaj mój mąż nim jeździ. Czy my się znamy?

– Mieszkam tam. – Nieznajomy wskazał ręką gdzieś za siebie. Potem wyciągnął dłoń w kierunku Magdy. – Jestem Robert. Wiesz, muszę jechać do banku, bo mam pilną sprawę. Autobusu nie ma, a ja mam kartę bankomatową. – Na dowód tego, co powiedział, wyjął z kieszeni kartę Visa i podniósł ją. – To mówisz, że nie masz samochodu… Szkoda. Chyba sobie pójdę…

– Robert, może następnym razem. Lepiej schowaj tę kartę, bo jeszcze ktoś ci ją ukradnie.

Magda dyskretnie przyglądała się nieznajomemu. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt pięć lat. Szpakowate, modnie przycięte włosy i gładko ogolona twarz sprawiały miłe wrażenie. Ciało mężczyzny, jeszcze całkiem dobrze umięśnione, nietrudno było sobie wyobrazić jako sprawnego biegacza czy piłkarza jakieś trzydzieści lat temu.

– To ja już, tego… pójdę, Marysiu – powiedział i odwrócił się na pięcie.

– Do widzenia, Robercie. Odwiedź nas kiedyś, może z żoną…

Nagle zrobiło się jej smutno.

Mężczyzna zatrzymał się, podniósł głowę i spojrzał w niebo.

– Bóg miał inne plany… Moja Ania też nie pytała mnie o zdanie… – westchnął. – Nie pozwól swojemu mężowi odejść przed tobą. Pamiętaj! Nie pozwól!

Nieznajomy skierował się w drogę powrotną, a Magdzie w uszach wciąż brzmiała dziwna prośba. I dlaczego on zwrócił się do niej: Marysiu?

Ponownie znalazła się w kuchni. Wyjrzała przez okno. Wzdłuż pól ciągnęły się rzędy krzaków, które okryły się żółtymi kwiatami. Na tle zielonej trawy i szarych drzew, które z niecierpliwością czekały na promienie słoneczne, żeby otworzyć pączki, ten złoty kolor cieszył oczy. Zwiastował szybko nadchodzącą wiosnę i nadzieję na więcej słońca, którego wciąż miała duży niedosyt. Zima wystarczająco dokuczyła wszystkim ciągłym deszczem i wysoką wilgotnością. Nigdy nie myślała, że taka kombinacja powoduje, iż odczuwalna temperatura jest drastycznie niższa od rzeczywistej. Niespełna rok minął od ich przyjazdu do Irlandii. Jak to szybko zleciało… Weszła do salonu i już miała włączyć telewizor, kiedy zadzwonił telefon.

To mama! Z radością chwyciła komórkę leżącą na stole.

– Mamo! Jak się cieszę! Może szybko oddzwonię przez WhatsAppa i przełączę na kamerkę? Tak? To już działam. Poczekaj. – Magda wygodnie usiadła w fotelu, podwinęła pod siebie nogi i z uśmiechem na twarzy wybrała numer.

– Jak dobrze ciebie widzieć, córeczko. Już trochę się stęskniłam. Nic się nie odzywasz, a ja… – W głosie kobiety zabrzmiała lekka przygana.

– Oj, mamo! Nie bądź taka szczegółowa! Dopiero co rozmawiałyśmy, jakieś trzy dni temu, prawda? Ale ja też się stęskniłam… Co dzisiaj robiłaś? Byłaś na zakupach?

– Nie miałam takiej potrzeby. Zresztą robienie zakupów jest takie nudne. Nigdy tego nie lubiłam.

– Wiem, wiem. Zawsze nas wysyłałaś albo tatę, jak jeszcze…

– O, tak. Tata był w tym bardzo dobry… – Głos kobiety raptownie się urwał.

Instynkt przestrzegł Magdę przed drążeniem tematu, ale wbrew niemu brnęła dalej:

– Przepraszam, mamo, ale może już czas iść do przodu. Jesteś jeszcze taka młoda i atrakcyjna. Mogłabyś sobie trochę odpuścić.

– Jak odpuścić? Madziu?! Jak? – Twarz Ireny momentalnie spochmurniała. – Pamięci nie można wyrzucić jak zbędny bagaż! Gdziekolwiek nie spojrzę, wszędzie widzę Jerzego… jak siedzi w fotelu, jak czyta gazetę, jak stoi przy oknie… jak mnie przyt… – Irena na chwilę przymknęła powieki, które nieznacznie zadrżały i przepuściły kilka łez. – Jeszcze… jeszcze nie potrafię o tym spokojnie rozmawiać… Nie jestem na to gotowa. Może później… Kiedy indziej… – wydusiła z siebie i wierzchem dłoni przetarła oczy.

– Jestem głupia. Nie powinnam na ciebie naciskać. Przepraszam.

Magda w myślach wyrzuciła sobie brak wyczucia.

– Nic się nie stało. Daj mi trochę czasu… i będzie dobrze. Kiedyś na pewno będzie dobrze… – Wypowiedziane słowa zabrzmiały cicho i niepewnie. Po chwili kobieta odchrząknęła: – Powiedz lepiej, co u ciebie? Jak tam w pracy?

– Oj! U mnie zawsze coś się dzieje. – Magda odetchnęła. – Jakiś czas temu do pokoju dwuosobowego przyjęliśmy jedną rezydentkę i wyobraź sobie, że mamy duży problem, bo ta nie zgadza się z tą, która już wcześniej tam zamieszkała. Ta nowa ma na imię Josephine i tyranizuje tę drugą, która ma na imię Marta. Marta jest spokojną i miłą babciunią. Ta druga to zasuszona, przygarbiona i zrzędliwa baba. Nie powinnam tak mówić jako pielęgniarka, ale gdy na to patrzę, to i mnie ponoszą nerwy. Josephine nie pozwala Marcie oglądać telewizji, bo ona tego nie lubi. Nie pozwala jej słuchać radia, bo ono ją denerwuje. Nie lubi, gdy rodzina przychodzi odwiedzać Martę, bo jest za ciasno i za głośno. I wiesz, co ona wtedy robi?

– Nie, ale jestem ciekawa. – Irena okazywała zainteresowanie i mogło wydawać się, że powróciła do równowagi.

– Ona siada na swoim fotelu, wyjmuje różaniec, zamyka oczy i odmawia go na głos. Nie można powiedzieć, że robi coś złego, prawda?

– No nie. Ona tylko się modli.

– Dokładnie. Najgorsze jest to, że ciągle burczy na tę niewinną babcię. A Marta się nie skarży. Wszystko znosi z pokorą, a nawet próbuje tłumaczyć tę drugą, że miała trudne dzieciństwo, ponieważ była wychowywana przez zakonnice.

– Może to jest jakieś usprawiedliwienie. Sama wiesz, że w wielu zakonach nie działo się dobrze. Nawet u nas. Ciągle są jakieś doniesienia o przemocy, molestowaniu i wykorzystywaniu seksualnym, które miały tam miejsce. Aż nie chce się wierzyć… A piętno zostaje do końca życia. I co zrobiliście? Jaka była reakcja waszego personelu na problem między tymi dwiema kobietami? Przecież są jakieś przepisy.

– Mamo, na relacje międzyludzkie nie ma gotowego przepisu. Oczywiście wszystkich rezydentów obowiązuje kontrakt, ale tam nie ma wymogów wobec charakteru przyjmowanych osób. Sama wiesz, że to jest niemożliwe. Przecież nie robi się testów charakterologicznych przed przyjęciem. – Magda nagle wstrząsnęła się, sięgnęła po koc i okryła nim nogi. – Co ja mówię! Gdyby rzeczywistość pokrywała się z opiniami rodzin, wszyscy nasi podopieczni powinni być mili, kochani i do rany przyłóż. Jeśli komuś zależy na oddaniu wrednej baby do domu opieki, to nie będzie robił sobie pod górkę i nie powie, że babcia jest wiedźmą, tylko powie, że ma złote serce. Prawda?

– No tak. I co z tą Jah… Jo… Cholerka! Język można sobie połamać. Jak sobie radzisz z tymi imionami? – zapytała retorycznie. – I jak dalej potoczyła się ta historia?

– Na razie sytuacja jest patowa. Nie mamy żadnego wolnego pokoju, za to mamy dwóch wrogów zamkniętych w małym pomieszczeniu. Josephine nie chce brać udziału w codziennych zajęciach. Nie chce też nigdzie wychodzić. Siedzi jak w okopie i nikogo do siebie nie dopuszcza. Co nam pozostaje… – W głosie Magdy zabrzmiała rezygnacja. Po krótkiej pauzie kontynuowała: – Zabieramy Martę na wszystko, co się da: na zajęcia artystyczne, muzykę, grę w bingo, pieczenie, ale to nie jest w porządku. W końcu ona ma takie samo prawo do przebywania i odpoczynku w swoim pokoju jak ta druga. To jest okropne. Wiesz, co się stało ostatnio?

W kuchni rozległ się suchy trzask włącznika od pieca gazowego. W kaloryferach zaszumiało i zabulgotało, jakby ktoś odkręcił wąż ogrodowy. Termometr w salonie wskazywał dwadzieścia stopni.

Magda przybliżyła telefon do siebie. Nie zdawała sobie sprawy, że zmarszczyła nos i zwęziła oczy.

– Jakieś parę dni temu Marta włączyła telewizor, bo chciała oglądać _Coronation Street_ _–_ taki irlandzki tasiemiec, jak niektóre nasze niekończące się produkcje. Oczywiście Josephine była temu przeciwna. Wzięła pilota i wyłączyła telewizor. Potem odłożyła go daleko, poza zasięg Marty. Ta jednak podjęła próbę i tak się wyciągnęła do przodu, że niewiele brakowało, a spadłaby z wózka. Aha! Zapomniałam ci powiedzieć, że ona nie chodzi. Kiedy już prawie dotykała tego pilota, Josephine podeszła i odsunęła go dalej. Co za baba! Ktoś z personelu zajrzał do pokoju i włączył telewizor, ale to jeszcze nie był koniec!

– Oj! Jak jej nie lubię! Sama mam ochotę poprzeklinać. – Matka pokiwała głową z dezaprobatą.

– Dokładnie! Ja też! Wiedźma z piekła rodem! Nie obchodzi mnie, że miała trudne dzieciństwo. To nie może być usprawiedliwieniem paskudnego zachowania.

– Raczej nie. No i co było dalej?

– Dalej to mogło być tylko gorzej. Josephine otworzyła szafę i z premedytacją zaczęła wyjmować z niej swoje rzeczy, zasłaniając sobą cały ekran. Sterta ubrań piętrzyła się na stoliku, a Josephine uważnie przeglądała każdą sztukę i pojedynczo wkładała ją z powrotem do szafy. Marta się zdenerwowała i zadzwoniła po personel, ale nawet my niczego nie osiągnęłyśmy. Na prośbę Marty zawiozłyśmy ją do pokoju dziennego, gdzie dokończyła oglądanie filmu. Smutne, prawda? I wkurzające!

– Oj, nie lubię tej całej Jah… Joe… Jose… Poczekaj! Nie poprawiaj mnie! – Matka powstrzymała Magdę, gdy ta otwierała usta. – Josephine! O rety! Wreszcie mi się udało! Co to za imię?!

– Takie samo jak każde inne. – Magda głośno się roześmiała i poprawiła w fotelu. Nogi ułożyła na małym podnóżku i zawinęła koc pod stopy. – Oni też mieliby problem z wypowiadaniem naszych imion: Grzegorz, Krzysztof czy Grażyna…

– Albo Małgorzata!

– Dokładnie. Albo Szczepan! Mamo, zróbmy sobie kawę? Co ty na to? – Magda wstała, przeciągnęła się, wzrokiem przejechała po zdjęciu stojącym na kominku i z telefonem w ręku przeszła do kuchni. Tam oparła go o mikrofalówkę i nastawiła dzbanek z wodą. Wyjęła biały kubek, nasypała dwie łyżeczki kawy rozpuszczalnej, wyciągnęła mleko z lodówki i poczekała. – Mamo, a jak z naszym mieszkaniem? Czy wszystko jest w porządku? Opłaty porobione? – zapytała rutynowo. Po chwili zapachniało zaparzoną kawą. Magda wróciła do salonu i przysunęła fotel bliżej stolika, na którym postawiła kubek.

– Taak. Porobione. – Kobieta zawahała się lekko.

– Mamo, wyczuwam problemy. Czy coś ukrywasz?

– Oj tam, zaraz ukrywam. A ty jesteś jak ten radar. Wszystko musisz namierzyć! Nic takiego się nie stało, tylko wasi lokatorzy trochę spóźnili się z czynszem. Ale wszystko jest już załatwione. – Matka pośpieszyła z wyjaśnieniem.

– O! To coś nowego. Zawsze płacili regularnie, prawda?

– Do tej pory tak. Spóźnili się cały tydzień. Musiałam do nich dzwonić, bo bałam się, że nie zapłacą.

– Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Mamo, przecież to są nasze sprawy. – W głosie Magdy pojawił się delikatny wyrzut. – Nie chcę, żebyś się dodatkowo denerwowała. Zresztą mam nadzieję, że następnego razu nie będzie. Czy jakoś to wytłumaczyli?

– Powiedzieli, że ostatnio dziecko im chorowało i dużo wydali na lekarzy i leki. Można w to uwierzyć… – Matka z pewnym zakłopotaniem usprawiedliwiała dzieci bliskiej koleżanki z pracy. To na jej prośbę poleciła ich Magdzie i Wieśkowi, kiedy przed wyjazdem do Irlandii szukali lokatorów na swoje mieszkanie.

– Można… Można… Zobaczymy.

– Nic nie pytasz o Krzyśka?

– Mamo! Nie dajesz mi szansy! – Magda nie potrafiła ukryć nagłej pretensji pomieszanej z irytacją. Niezamierzenie nabrała oficjalnego tonu. – To co słychać u mojego brata i mojej bratowej?

Matka głęboko westchnęła i jakoś cieplej spojrzała na córkę.

– Wszystko w porządku, Madziu. Nawet dobrze sobie radzą. Krzysiek brał udział w indywidualnych zawodach strzeleckich u nas, w Elblągu, i zajął pierwsze miejsce.

– Zawsze wiedziałam, że ma talent. Jest wręcz stworzony do swojej pracy.

– Tak, tylko żeby lepiej za nią płacili. Jeździ w konwojach, naraża się i ma tyle co łaska. Martyna trochę nadrabia, to jakoś im idzie. Wczoraj mnie odwiedzili i wiesz, te dwie małe sikorki są przeurocze. Emilka umie już ładnie czytać, a Karolinka potrafi wymienić wszystkie dni tygodnia, chociaż ma dopiero cztery lata.

– Mamo, wiem, że je kochasz i że one dla ciebie zawsze będą wyjątkowe.

– A dla ciebie nie?

– No nie wiem… – Magda sięgnęła po kubek z kawą i, zanim ponownie się odezwała, wzięła duży łyk gorącego napoju. – Dzieci trzeba umieć wyczuć, trzeba zniżyć się do ich poziomu, a ja tego nie potrafię. Dla mnie dzieci są zbyt skomplikowane i nie chodzi mi o zupki, pieluszki czy inne rzeczy związane z pielęgnacją. Tego można się nauczyć. Zdarza się, że mężczyźni bywają w tym bardzo dobrzy. Czasami są nawet lepsi od kobiet. – Magda zawiesiła głos. – Myślę, że mój Wiesiek byłby właśnie taki… Ale jeszcze nie pora… Mamo, dzieci są jak kuferek pełen niespodzianek – ciągle czymś zaskakują. Nie umiem reagować na takie sytuacje. Tego mnie nie nauczyłaś. – Magda roześmiała się, chociaż jej oczy wciąż były poważne.

– Madziu, to samo przychodzi, kiedy ma się własne dzieci. Tego nie trzeba się uczyć. Ja też nie miałam wiedzy na ten temat, a musiałam was wychować. I chyba tak źle nie wyszło? Co? – Matka żartobliwie puściła oko.

– Pewnie, że nie. Jesteś najlepszą matką na świecie! Tylko nie mówmy już o dzieciach. Dobrze?

– Jak chcesz, ale czas leci i młodsza nie będziesz. Pamiętaj, córeczko. A i ja chciałabym nacieszyć się wnukami od ciebie.

– Mamo, nie naciskaj na mnie. Wiesz, że tego nie lubię.

– Ale o twoich bratanicach chyba mogę opowiadać od czasu do czasu? Zresztą Karolinkę trzymałaś do chrztu, a to ma jakieś znaczenie. Prawda?

– Ma, ma. – Magda cichutko sapnęła. – Kocham je obie, chociaż wolę nie przebywać z nimi sam na sam.

– Oj, Madziu, Madziu. Dzieci to nie potwory. Sama to kiedyś zobaczysz, jak będziesz miała…

– Mamo! – Magda energicznie odstawiła kubek. – Ależ potrafisz wiercić dziurę w brzuchu. Przecież wiesz, że na razie nie chcę mieć dzieci, nie chcę też o tym rozmawiać! Prosiłam cię…

– Przepraszam. Tak się jakoś zapędziłam… Nie gniewaj się. Widocznie robię się stara, bo przestaję rozumieć pewne sprawy.

Magda wzięła głęboki wdech i głośno wypuściła powietrze. Telefon przełożyła do drugiej ręki.

– Ty nigdy nie będziesz dla mnie stara, mamo… A tak w ogóle, czy masz dzisiaj wolne? O tej porze zawsze jesteś w pracy. – Zerknęła na zegar wiszący na ścianie. Zbliżała się pierwsza po południu, czyli w Polsce było o godzinę później.

– Wyszłam wcześniej. Miałam umówioną wizytę w przychodni.

– Czy coś ci dolega? – U Magdy zapaliła się czujność. Od czasu gdy ojciec umarł, niespodziewanie cała jej uwaga skupiła się na zdrowiu matki. Do pewnego stopnia chciała mieć nad tym nadzór.

– Nie! No coś ty! Jestem zdrowa jak koń… no może jak klacz. – Matka szczerze się roześmiała. – To były tylko rutynowe badania. Nic mi nie jest.

– Na pewno? Jakoś zbyt mocno mnie nie przekonujesz.

– Mówię prawdę. Spokojnie, córeczko. Nie mam nic do ukrycia. Przy takim radarze jak ty i tak niczego nie udałoby się ukryć.

– Chyba ci wierzę. – Magda odetchnęła, lecz w dalszym ciągu uważnie studiowała twarz matki.

– No, już przestań! Czuję się jak na przesłuchaniu. O! Dzwonek! – W mieszkaniu matki rozległ się dźwięk melodyjki. Kobieta wstała i idąc, tłumaczyła: – To Hanka! Umówiłyśmy się na kawę. Córuś, nie gniewaj się, ale muszę już kończyć. Wkrótce się zdzwonimy. Buziaczki.

– Pa, mamuś. Cieszę się, że nie jesteś samotna.

Zanim Magda rozłączyła rozmowę, zdążyła złowić cień smutku w oczach matki. Ten cień sprawił, że nieoczekiwanie straciła humor. Głęboko zapadła się w fotelu i przywołała niechciane wspomnienia. „Przecież nie mogłam inaczej… Musiałam wyjechać…” Tłumaczenie samej siebie zadziałało jak środek znieczulający – tymczasowo zlikwidowało ból i uśpiło powracający problem.

Z zewnątrz dochodził odgłos kosiarki. Ktoś zdeterminowany rozpoczął sezon koszenia. Tutaj trawa miała się bardzo dobrze. Kwiaty mogły zostać zjedzone przez ślimaki, nowalijki też mogły paść ich łupem, za to trawa rosła jak zaczarowana.

Raptem zaskrzypiała klapka na korespondencję. Szara koperta upadła na podłogę przy drzwiach wejściowych, a za oknem mignęła sylwetka Michaela, tutejszego listonosza.

Magda rozcięła kopertę nożykiem, wyjęła list i zaczęła czytać. Zrobiła to dwa razy, po czym odłożyła pismo na stolik i ze smutkiem pokiwała głową. „Chyba damy radę?” – pomyślała. Nieoczekiwanie naszła ją ochota na wykrzyczenie wiązki przekleństw. Zamiast tego zgrzytnęła zębami i zgniotła kopertę. Wewnętrznie poczuła się przybita. Brzuch, jak zawsze w takich sytuacjach, ostro zastrajkował i nagła potrzeba fizjologiczna rzuciła Magdę w kierunku toalety. Stopnie prowadzące na piętro pokonała, biegnąc na palcach. Wzrokiem rzuciła na duże lustro zajmujące sporą powierzchnię ściany. Jakoś go nie lubiła, tak zupełnie bez powodu._PIĄTEK, 26 LUTEGO_ _– DOM POD JESIONEM_

_Naga dusza przystanęła pod krzyżem, na rozstaju dróg._

_Nie miała już łez…_

_Spojrzała do góry._

_Nikt jej nie widział. Nikt jej nie słyszał…_

Po prawej stronie Ennis Road stały piękne, okazałe, stare domy, które śmiało mogły uchodzić za rezydencje. Każdy z tych domów cechowała niepowtarzalność. Każdy z nich nosił znamiona dawnej świetności i niejeden przechodzień przypatrywał się im z uwagą i podziwem, skrycie zazdroszcząc właścicielom.

We współczesnych miastach domy stawiane są na niewielkich działkach. Ograniczenia przestrzenne oraz wysokie ceny gruntów narzuciły pewien kanon. Obecnie standardowa posesja charakteryzuje się: budynkiem jednopiętrowym z trzema sypialniami (o łącznej powierzchni od stu dziesięciu do stu dwudziestu metrów kwadratowych), małym trawnikiem z frontu oraz trochę większym z tyłu domu – na tyle dużym, żeby wystarczyło miejsca na zestaw ogrodowy oraz altankę. Tylna część zabudowy zazwyczaj jest otoczona murem wysokim na osiem szarych betonowych bloczków, co niestety pozwala sąsiadom zaglądać sobie przez płot. Dla wielu Irlandczyków nie stanowi to żadnego problemu, chociaż ostatnio dało się zauważyć, że co niektórzy decydowali się na podwyższenie muru o kolejne dwa bloczki, a to już wystarczyło, żeby zapewnić sobie całkowitą prywatność.

Gdy mijało się rząd kilkunastu domów przy Ennis Road, od razu rzucało się w oczy, że w ich przypadku minimalizm nie wchodził w rachubę. Część z tych budynków powstała w czasie, kiedy nie oszczędzano na rozmiarach działek. Trawniki od strony ulicy wyglądały niczym poletka, otoczone równo przystrzyżonymi wiecznie zielonymi parkanami, które dodatkowo ogrodzono stylizowanymi i metalowymi płotami. Na każdej bramce wejściowej zawieszono tabliczkę z nazwą domu. Od poszczególnych bramek biegły długie chodniki, kończące się przy drzwiach frontowych.

Same budynki sprawiały wrażenie dużych i przestronnych. Liczne wieżyczki, okna i witryny dodawały im lekkości i tworzyły wokół nich otoczkę wyjątkowości. Wyobraźnia mogła podsuwać obrazy z zamieszkującymi je wróżkami czy magami.

Nastał późny wieczór i lampy uliczne roztaczały żółtą poświatę wzdłuż szerokiej ulicy. W Domu pod Jesionem we wszystkich oknach panowała ciemność, z wyjątkiem jednego, znajdującego się na parterze.

Nagle ktoś z trzaskiem otworzył drzwi i wypadł na zewnątrz. W mroku otaczającym dom dało się rozróżnić sylwetkę kobiety, która wybiegając, zachwiała się, zamachała rękoma, by po chwili z trudem odzyskać równowagę. Ten manewr spowodował, że sporych rozmiarów torebka wypadła jej z dłoni, głucho uderzając o chodnik. Kobieta, chcąc jak najszybciej się oddalić, kilkakrotnie próbowała uchwycić uszy torby, zanim w końcu jej się udało.

Osobie postronnej mogłoby się wydawać, że patrzy na kogoś pijanego. Nieznajoma z trudem utrzymywała prosty krok i co rusz zahaczała jedną nogą o drugą. Wreszcie dotarła do bramki i z widoczną ulgą opuściła posesję, zostawiając furtkę otwartą. Powiewając rozpiętym płaszczem, skierowała się w stronę bocznej uliczki, gdzie zostawiła samochód.

W rozświetlonym oknie zamajaczyła czyjaś postać. Chwilę później roleta opadła i dom pogrążył się w czerni.

Mężczyzna, zamieszkujący tę posesję, udał się prosto do łazienki. Skorzystał z toalety, potem wszedł pod prysznic. Dokładnie namydlił całe ciało, kawałek po kawałku, od palców stóp po czubek głowy. Następnie spłukał pianę, ale jeszcze nie kończył kąpieli. Namydlił się ponownie, sięgnął po twardą myjkę i małymi ruchami rozpoczął szorowanie skóry, która wkrótce nabrała żywo czerwonej barwy. Żadne miejsce nie zostało pominięte, żadne miejsce nie mogło być zapomniane.

„Trzeba się tego pozbyć! Trzeba mocno trzeć”.

Mężczyzna z zawziętością pastwił się nad ciałem, które według niego wciąż nie było wystarczająco czyste. Z zadrapania na przedramieniu pociekła strużka krwi. Woda przygarnęła ją do siebie i różowym strumyczkiem spłynęła do kratki. Mężczyzna przejechał myjką po świeżej ranie i syknął. Zapulsowało. Upuścił szorstką gąbkę, zwiesił głowę i z jękiem osunął się po zimnych kaflach. Skulił się i objął kolana. Gorący tusz uderzał w jego nagi tors, którym co rusz wstrząsały dreszcze.

Nieznajomy bezwiednie powędrował do zakamarków pamięci i odgrzebał sytuację, której wspomnienie wciąż było żywe i bolesne.

Miał trzynaście lat i nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł się bądź zachowywał jak przeciętny chłopiec. Pojęcie normalności przestało dla niego istnieć, ponieważ to, co było nienormalne, stało się normą. Białe wymieszało się z czarnym, a on nie potrafił odnaleźć się w tym labiryncie poszarpanych, donikąd prowadzących, ścieżek. Którą drogą miał iść, żeby odzyskać spokój i pewność siebie? Nikt nie postawił drogowskazów, nikt nie zarządzał światłami na skrzyżowaniach jego młodzieńczych wyborów. Nikt też nie zauważył jego zagubienia, a on był jak niewidomy z białą laską, wypuszczony w obce miasto i zmagający się z przeciwnościami nieznanego terenu.

Miał trzynaście lat i rozsadzała go rozpacz. Czuł się jak osoba, której wyrwano serce i kazano żyć. Strach paraliżował jego myśli i odbierał marzenia. Przyszłość straciła dla niego wartość, przestała istnieć.

Stał się chłopcem pozbawionym pragnień, z których jedno, nieoczekiwanie, obudziło się i szybko urosło do rozmiarów nabrzmiałej wściekłości. Zażądało odwetu i popchnęło do działania. Pomysł zjawił się jak na zawołanie i wywołał w nim słodki dreszcz radości. Świadomość, że wszystko, co skradło jego chłopięce lata, obróci się w pył, podekscytowała go i dała nadzieję na pogrzebanie niezawinionych grzechów. Za to, że przestał łowić ryby; za to, że przestał grać z kolegami w rugby; za to, że przestał się śmiać, i za inne rzeczy, które nie zaistniały, chciał zobaczyć płomienie trawiące miejsce, które nauczyło go nienawiści.

Sztywnymi palcami wyjął zapałki i usiłował podpalić wiązkę słomy, ale czy z powodu podniecenia, czy może strachu wykonywał to nieumiejętnie i zapałki łamały się jedna po drugiej.

– Co tutaj robisz? – Jak grzmot pioruna zabrzmiał nad nim tubalny głos. – Co robisz? Odpowiadaj!

– Ja… – Zadarł głowę i nagle stracił umiejętność mowy. Zacharczał niewyraźnie i zakaszlał. Odczuł paniczną potrzebę ucieczki, lecz mięśnie, momentalnie zesztywniałe, odmówiły mu posłuszeństwa. Jak ciężkim kamieniem uderzyła go myśl, że zaprzepaścił szansę. Z trudem powstrzymał cisnące się do oczu łzy. Wstał na ugiętych nogach i się zachwiał. Pudełko wysunęło się z jego zdrętwiałych palców, po czym bezgłośnie upadło na trawę.

Przybyłemu wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zorientować się w sytuacji.

– Synu, dlaczego…?

On zacisnął zęby i pięści i obudził w sobie sprzeciw: „Nigdy więcej!”.

– Nie jestem twoim synem! – Wreszcie uwolnił swój bunt.

– Ale dlaczego? Poświęcałem ci tyle czasu! Mogłeś zostać kimś.

– I bez ciebie mogę być kimś! – W końcu odnalazł w sobie siłę.

– Ale podpalić? Podpalić?!! Jak śmiałeś podnieść na mnie rękę?!! Na mnie?!! Ty… – Mężczyźnie ślina popłynęła po trzęsącej się brodzie. – Ty… Ja cię… – Laska uniosła się i szybkie razy zaczęły spadać na chłopięce plecy.

Odruchowo się zgarbił. Dwa lata temu, czy rok wstecz, dałby się skatować. Teraz powiedział sobie: „Dość!”. Odciął się od fizycznego bólu, wyprostował sylwetkę i obrzucił napastnika wyzywającym wzrokiem. Nie zamierzał więcej się bać.

– Nie możesz zabić mnie po raz drugi! – wykrzyczał mu w twarz.

Zaskoczony mężczyzna powstrzymał podniesioną rękę.

On odwrócił się i powolnym krokiem udał się w stronę domu. Wtedy jeszcze nie wiedział, że ta noc będzie ostatnią nocą pod rodzinnym dachem.

– Ty… ty…! Obyś smażył się w piekle!!!

Rzucona laska minęła go o centymetry.

Szum wody tryskającej z prysznica przywrócił go do rzeczywistości.

Piekło jest dla tych, którzy sprzeniewierzyli się Bogu, zatem dla niewierzących piekła nie ma. Do kogo mają zwrócić się o pomoc ci, którzy nie wierzą w Boga?

„Trzeba było dać się zabić…” – pomyślał i z trudem dźwignął zmęczone ciało.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: