Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kongo requiem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kongo requiem - ebook

Jeszcze mroczniejsza niż Lontano kontynuacja bestsellerowego thrillera

Choć rodziny się nie wybiera, diabeł wybrał swój klan

U Morvanów wszystkie drogi wiodą do piekła…

Tajemnice, których nie udało się rozwikłać, prowadzą Grégoire’a i Erwana do Lontano, mrocznego serca Afryki – brutalnej, wrogiej, wyniszczającej żarem i tonącej w błocie pory deszczowej. To tam, w miejscu, gdzie toczy się konflikt etniczny, gdzie dla ich rodziny wszystko się zaczęło i gdzie czary wciąż mają wielką moc, a duchy przeszłości nie pozwalają zmrużyć oka, poszukują prawdy.

Tymczasem w Paryżu i Florencji Loïc i Gaëlle muszą zmierzyć się z kolejnym zabójcą. Nie zdają sobie sprawy, że zmagają się ciągle z tym samym wrogiem: Człowiekiem Gwoździem.

Kto i dlaczego zabija, ożywiając po dziesiątkach lat Człowieka Gwoździa? Kto tak zaciekle mści się na Morvanach? I co ściągnęło na nich klątwę, która każe walczyć o przetrwanie wszystkim bez wyjątku?

„W tej niezwykłej sadze rodzinnej, gdzie fetyszystyczne rytuały dalekich krajów splatają się ze skrajnymi wypaczeniami współczesnego społeczeństwa, Jean-Christophe Grangé snuje poruszającą opowieść o bohaterach, na których możemy się natknąć – dalekich od doskonałości, ale jakże bliskich ludziom. To jedna z tych książek, które nie pozwalają już spokojnie zasnąć”. Le Parisien

„Jean-Christophe Grangé wciąga nas w mroczny świat rodziny, na której ciąży okrutna afrykańska przeszłość”. Le Journal de Québec

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-140-0
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Lotnisko w Lubumbashi, Kongo-Kinszasa. Przy wyjściu jarmarczny tłum, a w nim bandy kieszonkowców. Samolot przemalowany w pośpiechu. U jego stóp gromady czarnych ludzi i białych tobołków. Krzyki. Wymachiwanie rękami. Barwne tuniki. Tekturowe pudła. Czy tę walkę, te przepychanki należało uznać wyłącznie za przejaw lokalnych obyczajów? A może za zdumiewający przykład regresu społecznego?

Grégoire Morvan już od dawna nie zadawał sobie takich pytań. Wiedział, że na końcu pasa startowego sprzedawano porcje ludzkiego mięsa, kupowane na rodzinne uczty. I że przed startem pilot spotykał się w kokpicie ze swoim czarownikiem. I że większość części zamiennych przehandlowano chętnym, którzy przerobili je i zamontowali w zdezelowanych motocyklach. A jeśli chodzi o pasażerów…

Morvan nie leciał tym samolotem. Przyjechał tylko po to, żeby sprawdzić, czy jego jutrzejszy wylot jest przygotowany – wynajął antonowa, finansując to z własnej kieszeni. Sowicie opłacił celników, funkcjonariuszy urzędu celnego i wojskowych, nie pomijając „protokołu”, czyli niezliczonych pasożytów włóczących się po lotnisku i żyjących wyłącznie z łapówek. Dostarczył wszystkie wymagane dokumenty: plan lotu, kartę rejestracyjną, umowy ubezpieczeniowe, licencje pilotów, zezwolenia… Wszystko było sfałszowane, ale nikogo to nie obchodziło – w Kongu nie obowiązują wzory dokumentów, tu wystarcza byle kopia.

Razem z synem Erwanem przylecieli dwa dni temu do Lubumbashi po krótkim międzylądowaniu w Kinszasie. Dziewięć godzin lotu, żeby dotrzeć do stolicy Demokratycznej Republiki Konga, kolejne cztery do stolicy Katangi, najbogatszego, wciąż zagrożonego wojną regionu kraju.

Odbyli tę podróż razem, choć każdego sprowadzały tutaj inne sprawy. Erwan chciał grzebać w popiołach przeszłości. Szczegółowo przeanalizować tok śledztwa, które przed czterdziestu laty prowadził jego ojciec, tropiąc seryjnego mordercę atakującego białe dziewczyny z Lontano, górniczego miasta w północnej Katandze. Zdaniem Erwana, Grégoire popełnił błąd – Catherine Fontana, siódma ofiara przypisana Człowiekowi Gwoździowi, została zamordowana przez kogoś innego. Do diabła, co ty możesz o tym wiedzieć?

Morvan zrobił, co mógł, żeby powstrzymać syna przed podejmowaniem tego wyzwania, kiedy jednak Erwan wziął bezpłatny urlop i kupił bilet lotniczy, stało się jasne, że nikt nie odwiedzie go od tego zamiaru. Postanowił więc mu towarzyszyć, tym bardziej że sam również miał w Katandze coś do załatwienia.

– Ruszamy, szefie?

Odwrócił się. Michel stał z wielkim pękiem kluczy na obrzeżu płyty lotniska, jakby uważał się za właściciela tego miejsca. Był niskim, chudym Afrykaninem o szyi długiej jak u żyrafy. Nosił przydomek Kudłacz, bo jego gęste, kręcone włosy tworzyły na głowie wielką czapę. Miał na sobie spodnie z tergalu i jaskrawą, wzorzystą koszulę. Michel był zaufanym Morvana, o ile w Lubumbashi w ogóle można było komuś ufać.

Morvan ruszył za Michelem w palących promieniach słońca. Czuło się tu tylko ten przytłaczający blask, niszczycielską jaskrawą biel, która zabijała każdą myśl i wszelką nadzieję.

Sprzęt zgromadzono w zamkniętym na cztery spusty hangarze, którego strzegli żołnierze. Kudłacz otworzył drzwi i przesunął jedną ich część.

– Proszę!

W świetle dnia ich oczom ukazały się dwie ciężarówki wywrotki marki Renault i trzy toyoty z napędem na cztery koła, z usuniętymi fotelami pasażerów – wszystko odkupione od innych firm wydobywczych. Morvan doprowadził do przegłosowania stosownego budżetu przez zgromadzenie ogólne Coltano – spółki górniczej, którą sam założył w latach dziewięćdziesiątych – pod pozorem potrzeby dokonania napraw instalacji w rejonie Kolwezi. W rzeczywistości zamierzał po cichu eksploatować nowe złoża odkryte przez geologów. To była dla niego istna manna z nieba.

Podszedł, żeby osobiście sprawdzić, czy koła, kierownice i silniki na pewno są jeszcze na miejscu.

– Paliwo?

– Tam.

Nie posunął się do sprawdzenia zawartości baryłek – miał na głowie ważniejsze sprawy.

– A reszta?

Michel zrobił minę konspiratora i wskazał wojskowe skrzynie ustawione w cieniu. Spokojnie wybrał klucz z pęku i otworzył jedną z nich. Zawierała około czterdziestu sztuk broni szturmowej, magazynki i pistolety. Czarni z buszu nie umieli posługiwać się takim sprzętem, ale Cross miał ich przeszkolić.

– Jak to zdobyłeś?

– Z MONUSCO¹.

Tysiące błękitnych hełmów zmagających się od prawie piętnastu lat z bagnem, jakim był ten kraj. Zaangażowanie dużych sił przyniosło marny skutek. W panującym tu chaosie co pewien czas ginęła broń, która potem znajdowała się w skrzyniach ukrywanych w takich właśnie hangarach…

Grégoire chwycił karabin FAMAS i wprawnym ruchem załadował. Ten prosty gest ożywił gorzkie wspomnienia. Lata walki, podbojów, brutalności w sercu Afryki – drogiej jego sercu, a zarazem znienawidzonej.

Wybrał glocka 9 mm, wsunął go za pasek na plecach i wsadził do kieszeni spodni kilka magazynków – prezent dla Erwana. Chciał sabotować to jego prywatne śledztwo, ale nie zamierzał pozostawić syna bezbronnego. Co to, to nie.

– Mamy również zapas M43 kaliber 7,62 mm.

Naboje używane do AK-47. Nie można było zapominać o klasyce – poczciwych starych kałachach nowoczesnych Afrykanów.

– Świetnie. Ilu ludzi zabieramy?

– Ośmiu.

– Jesteś ich pewien?

– Jak siebie samego.

– Zaczynam się bać.

Michel cmoknął, ale Morvan wcale nie żartował. Chociaż przed chwilą na krótko przypomniał sobie siebie jako dwudziestopięcioletniego wojownika, pioniera nowego świata, to teraz poczuł, że stoi nad grobem. A na pewno odczuwał zmęczenie na myśl o prowadzeniu przez busz bandy obiboków do ukrytych kopalń.

– Szefie, ci ludzie, których wybrałem, należeli do FARDC² i…

Morvan już go nie słuchał. Jeśli wszystko poszło zgodnie z planem – chociaż w Afryce to nierealne – oddalone o tysiąc kilometrów kopalnie były już przygotowane, a droga wykarczowana aż do lądowiska, które znajdowało się dwadzieścia kilometrów od złóż. Mając ciężarówki, będą mogli przetransportować pierwsze tony koltanu do samolotu, co pozwoli błyskawicznie rozkręcić wydobycie. Zamierzał przez całe miesiące nielegalnie handlować z Rwandą, a kiedy już nabije kabzę, poinformować partnerów – władze Katangi, kongijskich akcjonariuszy, europejskich wspólników. I dopiero wtedy zacznie się dzielić pozostałymi skarbami.

Tak to wyglądało w teorii. Najświeższe wiadomości – lakoniczne e-maile, z których wynikało, że wszystko jest w porządku – nie napawały go optymizmem.

– Dobra robota, Michel.

Popatrzył na sprzęt i to poprawiło mu nastrój. Powiedział sobie, że mimo swoich sześćdziesięciu siedmiu lat wciąż może się bawić w afrykańskiego Fitzcarraldo. Prawdę mówiąc, to syn, wcielając się w rolę stróża sprawiedliwości, zmusił go do ruszenia tyłka z domu. Oby przynajmniej udało mu się odnieść podwójną korzyść – wzbogacić się i trzymać smarkacza na wodzy.

– Postaraj się, żebyśmy mogli odlecieć jutro przed południem.

– Nie ma problemu, szefie.

Morvan odszedł w prażącym słońcu. Miał na sobie prostą koszulę z niebieskiego lnu, która luźno powiewała na spodniach z beżowego płótna – zdobył się na takie ustępstwo wobec klimatu, choć zawsze nosił nienagannie skrojone czarne garnitury.

W dali warczały śmigła samolotu, ale uczepieni przesuwanych schodów ludzie nie rezygnowali, chociaż już odciągano je od maszyny. Bijatyka. Podrapał się po niesfornej czuprynie białego Murzyna i gestem ręki przepędził żebrzące dzieciaki, które właśnie go wypatrzyły.

Ta podróż będzie jego ostatnim kłamstwem.2

Erwan siedział już przy stoliku na tarasie hotelowej restauracji, kiedy dołączył do niego ojciec, żeby zjeść kolację. Tuż przed siódmą wieczorem noc spadła jak zasłona.

– Lecimy jutro rano! – oświadczył triumfalnym tonem Morvan.

– Rozmawialiśmy przecież o tym sto razy – odparł Erwan, nie odrywając oczu od karty dań. – Nie jadę z tobą.

Morvan ciężko opadł na plastikowe krzesło. Erwan zauważył, że Padre odpowiada kongijskim normom: sto kilogramów wagi przy stu dziewięćdziesięciu centymetrach wzrostu.

– Jedziemy w tym samym kierunku, skorzystaj z okazji i leć ze mną.

– Nie. Chcę zachować niezależność.

Grégoire parsknął śmiechem.

– Mam nadzieję, że nie oskarżysz mnie o próbę przekupienia funkcjonariusza!

Erwan obserwował ojca, którego potężna sylwetka odcinała się od jasnej plamy podświetlanego basenu. Chmara komarów unosiła się nad turkusową wodą, rzucając na nią rozedrgany cień.

– Nie chcę mieć cię na karku – rzucił ostro. – Sam muszę zdobyć informacje. Muszę być niezależny. I obiektywny.

– Mówisz jak dziennikarz.

– Wygrzebywanie sprawy sprzed czterdziestu lat to raczej praca dla historyka.

Jechał do Katangi, nie wiedząc, co go tu czeka. Czasami podejrzewał ojca o krycie prawdziwego mordercy Catherine Fontany. Innym razem myślał, że stary działał w dobrej wierze i, podobnie jak wszyscy, był przekonany o winie Thierry’ego Pharabota. Prawdę mówiąc, trudno mu było wyobrazić sobie prowadzenie takiego śledztwa bez ekipy, bez zaplecza technicznego, bez śladów i świadków.

Podszedł do nich kelner. W mroku – taras oświetlały bowiem tylko tafla basenu i ultrafiolet lamp przeciw komarom – było widać zaledwie jego białą koszulę, muszkę i lamówkę kamizelki w serek. Ponieważ przestępował z nogi na nogę, lekko się kołysząc, wyglądał jak lunatyk bez głowy.

– Dwa razy ryba tygrysia. Dwa razy! – rzucił kategorycznie Morvan.

– Znowu?

– Tu nie ma nic innego. To najlepsza ryba rzeczna. Zjesz ją z ryżem i do jutrzejszego popołudnia będziesz miał spokój. Zyskasz dzień bez sraczki.

Zrobił mu ten numer już wczoraj i przedwczoraj. Trzymając się takiej diety, Erwan przez miesiąc nie uwolniłby się od zaparcia.

– Chcę poznać prawdę – podjął w zadumie. – Chyba mam do tego prawo?

– Oczywiście. Ale co właściwie jest przedmiotem twojego śledztwa? Morderstwo sprzed czterdziestu lat? Śmierć dziewczyny, o której nic nie wiesz? W mieście, które już nie istnieje? Skąd pewność, że nie zabił jej Człowiek Gwóźdź?

– W chwili jej śmierci przebywał osiemdziesiąt kilometrów od Lontano.

– Co ty możesz o tym wiedzieć? – nie ustępował stary, który oparł się łokciami o stół. – Myślisz, że w Afryce można liczyć na porządek w odnotowywaniu dat, odległości, polegać na zeznaniach? Zachowujesz się bezczelnie, chcąc sprawdzać moje śledztwo, badać wydarzenia, które nastąpiły, zanim się urodziłeś.

Erwan uznał, że nie może dać się sprowokować. Kolejne starcie między ojcem a synem nie miało sensu. Należało załagodzić sytuację.

– Właśnie – przyznał. – Tkwiłeś w tym po uszy. Przeżywałeś tragizm tamtych dni. Być może teraz, z dystansu…

Morvan rozchylił usta, jakby chciał krzyknąć, ale zdołał się opanować. Odrzucił głowę do tyłu, lekko się uśmiechając.

– Jesteś policjantem i wiesz równie dobrze jak ja, że fakty nie zawsze przystają do logiki i chronologii. Czy mimo tych niespójności nie wydaje ci się jednak najbardziej prawdopodobne, że ta dziewczyna została zamordowana przez zabójcę, który w ten sam sposób uśmiercił sześć innych osób?

Erwan wziął garść orzeszków pistacjowych. Jak co wieczór, na rybę trzeba było czekać tak długo, jakby dopiero po zamówieniu ktoś biegł nad rzekę, żeby ją złowić.

– W takim razie znajdę dowody, które potwierdzą wyniki śledztwa, i załatwię sprawę w ciągu kilku dni.

– Ale skąd weźmiesz te dowody?

– Znajdę je w pełnych aktach procesu Pharabota.

– Już ich nie ma.

– Są. Odnalazłem je.

Ojciec zmarszczył brwi.

– Gdzie?

– Dwa kroki stąd. W kolegium Saint-François-de-Sales.

– Widziałeś je?

– Pójdę tam jutro rano. Uzyskałem już potwierdzenie, są tam przechowywane.

– Ktoś z ciebie zadrwił.

Erwan rozłożył ręce jak człowiek, który zdaje się na zrządzenie opatrzności. Te flegmatyczne reakcje irytowały ojca – czuł to i był zadowolony, że wyprowadza starego z równowagi.

– Zobaczymy – odparł z niezmąconym spokojem.

Morvan uderzył ręką w stół. Serwetki stłumiły brzęk sztućców.

– Kurwa, nie rozumiesz, że jesteśmy w Kongu! Ślady znikają po dwóch godzinach, raporty po dwóch dniach, archiwa po miesiącu. Są tylko trzy rzeczy, które przetrwały w tym pieprzniku: deszcz, błoto i busz. O reszcie możesz zapomnieć.

Erwan musiał przyznać mu rację. Wczoraj przemierzał miasto, szukając starych gazet. Ani śladu. Próbował dotrzeć do różnych instancji sądowych, jednostek administracyjnych. Bezskutecznie. Dziś udał się do ratusza, do archidiecezji w Lubumbashi, do biur spółek wydobywczych. Na próżno. Pozostało mu już tylko Saint-François-de-Sales.

– Domyślam się, że zaczniesz szukać świadków tamtych zdarzeń? – zagadnął ojciec.

– Spróbuję.

– A wiesz, jaka jest średnia długość życia w Afryce?

Erwan milczał. W końcu, daleki od zniechęcenia, olbrzym o kędzierzawych włosach uniósł do ust szklankę – koktajl z owoców egzotycznych, stronił bowiem zawsze od alkoholu.

– Ja w każdym razie życzę ci powodzenia!

Wznieśli toast na znak zakopania topora wojennego.

– Ale bez żartów – podjął życzliwym tonem stary. – Jak zamierzasz dostać się do Lontano?

– Dowiedziałem się, że jest regularne połączenie lotnicze do Ankoro, na zachód od jeziora Tanganika.

– Samoloty nie latają tam od miesięcy. Nie ma już nawet pasa startowego.

– Na lotnisku powiedziano mi co innego.

– Za bakczysz są ci tu gotowi obiecać, że możesz tam jechać na hipopotamie!

Erwan wzruszył ramionami i znów sięgnął po orzeszki.

– Załóżmy, że się tam dostaniesz – podjął ugodowo Morvan. – Ale to jeszcze daleko od Lontano, musisz jakoś pokonać ponad sto kilometrów na północ.

– Popłynę barką. Dowiadywałem się, na rzece jest ich sporo, bo zaopatrują przybrzeżne wioski. Nawet chińscy handlowcy korzystają z takiego transportu.

– Zdajesz sobie sprawę, że znajdziesz się w północnej Katandze?

– Co z tego?

– To, ptaszyno, że toczy się tam wojna.

Czekał na tę chwilę od przyjazdu – silny nacisk na konflikt w Kongu. Dlaczego nie? Przed wyjazdem przeczytał wszystko, co znalazł na ten temat, ale niewiele zrozumiał.

– Pozwól, że jeszcze raz wyjaśnię ci sytuację – ciągnął Morvan tonem wykładowcy.

Próbował już oświecić syna, kiedy przed dwoma miesiącami przyjechali na pogrzeb Philippe’a Sese Nseko, „nieodżałowanego” dyrektora Coltano, ale Erwan słuchał go jednym uchem, wtedy bowiem nie przyszłoby mu na myśl, że wkrótce znów znajdzie się w Kongu.

– W tym kongijskim bagnie nie warto szukać ani początku, ani końca, skoro jednak od czegoś trzeba zacząć, przyjmijmy, że zaczęło się od ludobójstwa w Rwandzie w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku. W ciągu kilku dni Hutu wymordowali milion Tutsi. Przeklęty afrykański obłęd, ale daruję sobie szczegóły, bo wszyscy je znają.

To był dopiero początek rzezi. Kiedy Tutsi odzyskali władzę w Kigali, Hutu uciekli w rejon Wielkich Jezior, na wschód Konga. W ciągu kilku dni do Kiwu przybyły miliony uchodźców. Liczba ludności miast w ciągu jednej nocy się podwoiła, gdzieniegdzie wzrosła nawet trzy- lub czterokrotnie. Błyskawicznie urządzano obozy. Nikt nie wiedział, co począć z Hutu, obawiano się, że w ślad za nimi nadciągną żądni zemsty Tutsi.

Paul Kagame, nowy prezydent Rwandy z plemienia Tutsi, niezwłocznie wysłał swoje oddziały w pościg i wykorzystał sytuację, żeby usunąć starego Mobutu. Gdyby po rzezi własnego ludu ściął marszałkowi głowę, Zachód by mu przyklasnął. Ale on, chcąc usprawiedliwić inwazję, doprowadził do niby-rewolty w Kongu, wciągając do koalicji grupę dawnych rebeliantów. Był wśród nich Laurent-Désiré Kabila, stary bojownik z lat sześćdziesiątych, od dawna na emeryturze.

– W ten sposób zaczęła się pierwsza wojna kongijska – przerwał mu Erwan.

Grégoire westchnął. Wydawało mu się, że tylko on może mówić o sytuacji w Afryce. Zresztą właśnie dlatego powstrzymywał się od takich rozmów. Z jego punktu widzenia nie było tam ani problemu, ani szans na znalezienie dobrego rozwiązania. Tylko potworny zamęt, nad którym trzeba było panować na bieżąco.

– Pierwsza wojna trwała zaledwie kilka miesięcy. Był tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy rok. Kabila umocnił się i wyraził wdzięczność na swój sposób: zwrócił się przeciwko Kagame i wygnał z kraju tych „podłych najeźdźców” Tutsi.

Na ich talerzach nadal nie pojawiły się ryby. Wczoraj czekali ponad godzinę, a kiedy wreszcie kelner podał im dania, ryba była zimna, im zaś odechciało się jeść.

Erwan słuchał ojca jak odgłosów otaczającego ich buszu. To kipiące w ciemnościach życie dawało mu ukojenie. Od czasu do czasu rozbrzmiewała solowa śpiewka żaby olbrzymiej.

Nie chciał jeszcze porzucać roli wyzwolonego:

– Też o tym czytałem. W odwecie Kagame uzbroił swoich ludzi i znów zaatakował rejon Wielkich Jezior. To była druga wojna kongijska.

– Właśnie – przyznał powściągliwie Morvan. – Ale sytuacja się zmieniła. Kabila zdążył uformować oddziały, te sławne kadogos złożone z dzieci-żołnierzy. Uzbroił także Hutu, chociaż wcześniej sprowokował ich rzeź na wschodzie kraju. W dodatku zyskał nowych sprzymierzeńców: Angolę i Zimbabwe. Tymczasem Kagame sprzymierzył się z Ugandą i Burundi. W centrum Afryki wybuchła wojna kontynentalna, która zapoczątkowała reakcję łańcuchową: Mai Mai, Banyamulenge, czyli kongijski odłam ludu Tutsi, i wielu rebeliantów. Nawet w szeregach regularnej armii kongijskiej dochodziło do waśni między dawnymi żołnierzami FAZ, sił zbrojnych Zairu, a kadogos, dziećmi-żołnierzami. Można by tak wyliczać bez końca…

– Z tego, co czytałem, sytuacja się uspokoiła?

– Gadanie! Nie wiem, ile razy podejmowano negocjacje, wprowadzano zawieszenie broni, zawierano przymierza. I za każdym razem konflikt wybuchał na nowo. Prawdę mówiąc, nikt nie wie, jak to się dalej potoczy.

– Nikt oprócz ciebie.

– Nie przypisuję sobie takiej wiedzy, mogę ci jednak powiedzieć dwie rzeczy, ponieważ to żadna tajemnica. Po pierwsze, ta wojna już dawno by się skończyła, gdyby nie toczyła się na jednym z najbardziej zasobnych skupisk złóż podziemnych na świecie. Po drugie, zawsze najbardziej cierpią cywile. Dotąd te konflikty pochłonęły pięć milionów istnień. To więcej niż Jugosławia, Afganistan i Irak razem wzięte. Oczywiście ginęły głównie kobiety i dzieci, dziesiątkowane przez epidemie, głód, gwałty, brak opieki medycznej.

Ledwie to powiedział, podano im ryby. Tym razem, mimo długiego oczekiwania i przygnębiającej rozmowy, rzucili się na jedzenie. Zapadła cisza. Przeżuwając pozbawione smaku danie, Erwan rozmyślał. Ojciec potwierdzał zgromadzone przez niego informacje, jednak fakty nabierały w jego ustach bardziej realnego wymiaru.

Po kilku minutach Erwan podjął:

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Czy teraz jest tam w miarę spokojnie, czy też nie?

– Siłom ONZ udało się częściowo opanować sytuację, owszem. W końcu zatrzymano przywódców, odbywają się rozmowy pokojowe, ale trwa także handel bronią, kopalnie pracują pełną parą i finansują różne „oddziały samoobrony”. Władze centralne nie mają na tym terenie nic do powiedzenia.

– Według moich źródeł na północy jest bezpiecznie. Wojna toczy się w Kiwu i…

– Czy ty mnie słuchasz? Powtarzam: tu nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć, zwłaszcza w rejonie Tanganiki. Oddziały Tutsi mogą pojawić się w każdej chwili i zaatakować FARDC.

– Ale ty tam jedziesz…

– Bo robię interesy.

Erwan wiedział, że ojciec zamierza potajemnie prowadzić wydobycie koltanu w nowych kopalniach w rejonie Lontano. Musiał przyznać, że dobiegający siedemdziesiątki Padre wciąż był facetem z jajami.

– Tak czy inaczej – podjął Morvan – obaj zmierzamy w tym samym kierunku, więc po prostu skorzystaj z mojego samolotu. Zostawię cię w Ankoro i wrócę po dwóch, trzech tygodniach w to samo miejsce. Będziesz miał dość czasu na szperanie.

Jak dotąd Erwan nie potrafił stwierdzić, czy w propozycji ojca kryje się jakiś podstęp, wiedział jednak, że Morvan nie miał powodu mu pomagać – wręcz przeciwnie. Szybko przeanalizował sytuację. Wspólny przelot z pewnością pozwalał mu zyskać trochę tak cennego czasu, a Grégoire miał na głowie ważniejsze sprawy niż pilnowanie go.

– Ale nie mogę lecieć przed drugą po południu – zaznaczył jeszcze, żeby zbyt łatwo nie ustąpić. – Muszę wpaść do Saint-François-de-Sales.

– Zaczekam na ciebie – obiecał Morvan, podając mu rękę.

Ściskając ojcowską dłoń, Erwan poczuł się, jakby zaciskał sobie pętlę na szyi.3

Erwan szedł przez zalane słońcem, wyludnione miasto. Białe miasto szerokich alei, przy których zieleniły się palmy i wznosiły budynki z tarasami na dachach. Wiedział, że to tylko sen, ale ten sen miał niezwykłą moc – tworzył zamknięty świat, z którego Erwan nie potrafił się wyrwać.

Szedł z trudem, czując, jak stopy zapadają mu się w podłoże. Asfalt był jednak twardy, to jego ciało uginało się jak ulepione z błota. Jego kończyny nie miały już ani kości, ani mięśni. Jaskrawe światło odbierało mu resztki sił – topił się w tym skwarze…

Zauważył w cieniu bram brunatne plamy, które wyglądały jak sylwetki. Podszedł bliżej i ujrzał poczerniałe, ociekające tłuszczem skóry przybite do drzwi i rozciągające się na metr.

To ludzka skóra…

Przypomniał sobie, że to lokalna specjalność – garbarze wyprawiali tu wyłącznie ludzką skórę.

Rozległ się krzyk, potem drugi i jeszcze jeden. Erwan próbował przyspieszyć kroku, ale jego nogi coraz bardziej grzęzły w podłożu. Nie uciekał, tylko się zapadał… w sobie.

Wrzaski stawały się nieznośne, rozsadzały mu głowę, jak uderzenia w skorupę. Otworzył oczy. Ściany pokoju pulsowały za moskitierą. Głosy, zupełnie realne, dobiegały z zewnątrz. Zapach spalenizny unosił się w powietrzu. Usiadł i wreszcie zrozumiał, że gdzieś się pali.

Przez chwilę szarpał się z muślinem, zanim zdołał wydostać się z łóżka. Jego skóra lśniła od potu. Zataczając się, ruszył w stronę jaśniejszego kwadratu okna.

Drzewa zasłaniały ulicę, ale w dali było słychać wrzawę. Klienci i personel hotelu kręcili się po parku. Cienie wydłużały się i plątały na trawnikach. Erwan spojrzał na zegarek: była czwarta nad ranem.

Wskoczył w spodnie i koszulę, chwycił klucz i wyszedł. Nie próbował budzić ojca, przekonany, że ten jest już na dole. Stary nigdy nie spał, w każdym razie nie tak jak normalny człowiek – żeby odpocząć i dać umysłowi pełną swobodę.

Kiedy wyszedł na zewnątrz, poczuł się jak mięso w piekarniku. Dziedziniec. Ulica. Cuchnący dym, który zatyka nozdrza i dusi płuca. Niebo było czerwone, iskrzyło jak ogromny kominek. Ludzie biegali, krzyczeli, popychali się. Odgadł, że ten tłum nie ucieka, ale w pośpiechu zmierza na miejsce katastrofy.

Podążając za wszystkimi, poddał się niepojętemu rozgorączkowaniu, które przypominało podskórny lęk, jaki w dzieciństwie wzbudza burza. Wydawało się, że wszyscy ulegli ambiwalentnym odczuciom, i trudno było powiedzieć, co brało górę – przerażenie, konsternacja czy radość. Także dzieci, ogarnięte istnym szaleństwem, pędziły do pożaru.

Skręcili w jedną z przecznic. Erwana zadziwiło, jak łatwo wszyscy ci ludzie wybiegli z domów w środku nocy. Lubumbashi zdawało się skupiskiem budowli właściwie pozbawionych ścian. Wciąż stało mu przed oczyma miasto ze snu – aleje, jasne fasady, natłuszczone skóry. Wcale nie przypominało tych mrocznych ulic bez latarni, gwarnych i zatłoczonych. Zrobiło mu się niedobrze.

Dotarli na plac, gdzie zamiast bruku była tylko ubita ziemia. Żyły miedzi, nici purpury przebijały się przez tę spękaną glebę, jakby drzemał pod nią wulkan. Tu niepodzielnie panowała panika. Kobiety i mężczyźni biegali bezładnie, nawołując się, przenosząc worki i różne przedmioty. Uciekali z tej okolicy, bojąc się, że wkrótce wszystko pochłonie ogień.

Na razie płonął tylko jeden budynek. Trzypiętrowy blok, z okien którego buchały żółtoczerwone płomienie i strugi czarnej smoły. Pożar napawał się własną siłą, panoszył się w upojeniu pośród nocy.

Erwana ogarnęło dziwne przeczucie. Złapał za ramię przebiegającą obok kobietę z dzieckiem pod pachą i miskami w wolnej ręce.

– Co to za budynek?

Uciekinierka spojrzała na niego zdumiona. Nie zrozumiała pytania, a może wydało jej się zbyt głupie.

– Co tu się pali? – zapytał znowu.

– Saint-François-de-Sales! Kolegium!

Puścił ją i spojrzał na budynek, w którym pokładał całą nadzieję. Teraz był to już tylko rozpalony do czerwoności szkielet – ściany osuwały się jak topiący się cukier. Pomyślał o uczniach tej szkoły, ale oczywiście wewnątrz nikogo nie było.

Rozejrzał się i ocenił nader skromny sprzęt gaśniczy, którym posługiwali się strażacy – zwykli młodzi ludzie w szortach i koszulkach, wylewający wodę z wiader i worków, sypiący nabieraną łopatami ziemię w walce z ogniem. Toczyli ją pod okiem żołnierzy MONUSCO, którzy stali z założonymi rękami, czekając na rozkaz niewidocznego dowódcy.

Erwan skamieniał. W tym kolegium prawdopodobnie niewiele mogło się spalić, jeśli nie liczyć archiwum, na którego zbiory tak liczył. Nazwiska świadków, okoliczności towarzyszące zbrodniom Człowieka Gwoździa, protokoły z przesłuchań i procesu poszły z dymem na jego oczach.

Ledwie rozpoczął to śledztwo, a ono już się skończyło.

W tym momencie pomyślał o ojcu i zaczął go szukać. Wystarczyło, że się odwrócił – stary siedział tuż za nim, pod murem. Jego umazana sadzą twarz przypominała pośmiertną maskę. Sprawiał wrażenie człowieka, którego nie obchodzi pożar ani cała ta wrzawa – rysował coś patykiem na ziemi.

Czując, że jest obserwowany, uniósł głowę i zobaczył syna. Bezradnie wyciągnął rękę i Erwan zrozumiał, kto podłożył ogień w kolegium Saint-François-de-Sales.4

– Teraz nic cię tu już nie zatrzymuje, więc możemy wystartować w południe.

– Odpieprz się!

O siódmej rano Erwan usiadł na wprost ojca, przy tym samym stoliku co wczoraj wieczorem – gdziekolwiek się jest, wystarczą dwa dni, żeby wyrobić sobie pewne nawyki. Erwan nie zdołał już zasnąć, targany gniewem i poczuciem bezradności. Czy powinien zrezygnować ze śledztwa? Wykluczone! Musiał przejść od razu do drugiego etapu i działać po omacku. Znaleźć ostatnich świadków w sprawie, nie znając nazwisk, nie mając żadnych informacji. Zrekonstruować fakty, daty i miejsca bez żadnych wskazówek.

– Jeżeli myślisz, że mam z tym coś wspólnego, to…

– Nie myślę, tylko wiem.

Morvan nalał mu kawy. W ciemnych okularach był bardziej nieodgadniony niż zwykle. Ubrał się w różową lnianą koszulę i kremowe spodnie z kantem. W jego obecności Erwan zawsze czuł się wymięty jak włóczęga.

– Młodzieńcza pewność… – szepnął Grégoire.

Powiedział to ironicznym tonem, jego syn przekroczył już bowiem czterdziestkę. Erwan założył ciemne okulary, żeby wyrównać szanse w tym pojedynku, i wypił kawę, a raczej lurę bez smaku i ledwie ciepłą. Za to rogalik był dziś smaczniejszy.

– Najlepiej będzie – odparł Erwan – jeżeli zaczniemy się wzajemnie ignorować. Jedź do swoich kopalni, a ja sam sobie poradzę.

– I nadal zamierzasz popłynąć tam rzeką? Taki Czas Apokalipsy w Kongu? Może lepiej sięgnij po literacki pierwowzór, powieść Conrada, który…

Nie słuchał ojca. Myślał o cudownym widowisku, jakie stworzył o świcie deszcz. Przez otwarte okno Erwan podziwiał lawinę mieniących się kropli, które zalewały ziemię, kiedy w powietrzu wciąż jeszcze unosił się zapach spalenizny. Ulewa z pewnością pokonała ogień, ale tu nikt się nie pofatygował, żeby schować ławki, przesunąć stoliki i krzesła. Pozwalano, by gwałtowny deszcz wszystko moczył.

Kolejny rogalik. Im dłużej stary mówił, tym większą rozbudzał w nim bojowość. Nienawiść do ojca zawsze była jego pożywką.

– Pozwolisz przynajmniej, że udzielę ci kilku rad?

– Pod warunkiem, że przestaniesz się zachowywać jak król Konga.

– Rzecz w tym, że moja władza nie sięga poza granice Lubumbashi. Tam będziesz musiał unikać zwracania na siebie uwagi. Na północy moje nazwisko w niczym ci nie pomoże.

– Nie zamierzałem się nim posługiwać.

– Postarałeś się o zezwolenia?

Erwan ugryzł się w język, żeby nie zakląć. Myśląc tylko o śledztwie, nie poczynił żadnych przygotowań koniecznych do samej podróży.

– Co jest potrzebne? – rzucił niechętnie.

– Zezwolenie szefa prowincji, ministra turystyki, MONUSCO, urzędu odbudowy infrastruktury, urzędu górniczego… Lista chętnych do brania łapówek jest długa.

– Nic jeszcze nie mam – wyznał.

– Zacznij od najwyższego szczebla, żeby zamknąć innym gęby. A przede wszystkim nie mów, dokąd dokładnie chcesz jechać.

– A kiedy już będę na miejscu?

– Zapłacisz. Będzie trochę drożej, ale to drobiazg. – Morvan położył dłonie na stoliku, jakby rozwijał mapę Katangi. – Załóżmy, że zdobędziesz papierki i znajdziesz miejsce w samolocie do Ankoro… Potem popłyniesz tą twoją barką. Taki masz plan?

– Tak.

– A widziałeś kiedyś te barki?

– Nie.

– Przeważnie pływają po dwie. Mają po kilkadziesiąt metrów długości i zabierają wszystko, co się da: całe rodziny, bydło, żywność, sprzęt, paliwo, żołnierzy, księży, prostytutki… Czysty folklor.

– Jak długo trwa podróż do Lontano?

– Kilka dni. Nie ma reguły. Teraz, w związku z zagrożeniem wojną, zatrzymują się wszędzie tylko na chwilę. Wysadzają ludzi, wyładowują żywność, leki organizacji pozarządowych, czasem broń, i natychmiast odpływają, żeby nie zwrócić na siebie uwagi żadnej milicji.

– A co potem? Kiedy będę mógł wrócić barką?

– Barki nie wracają. Przynajmniej nie po tej stronie rzeki.

– Ale przecież są jakieś łodzie do Ankoro?

– Być może, jeśli jednak zostaniesz w Lontano, masz zerowe szanse przeżycia. Musiałbyś przeprowadzić śledztwo podczas kilkugodzinnego postoju. Potem wróciłbyś na pokład, dziękując Bogu, że wciąż jesteś cały.

– Wczoraj proponowałeś, że mnie tam zostawisz na tydzień albo dwa.

– Ale z moją eskortą. Sam nie przetrwasz nawet dnia.

– To jakiś absurd.

– Nie ja to powiedziałem. Rzeczywiście, taka podróż tylko po to, żeby spędzić na miejscu godzinę czy dwie…

Wymknęło mu się pytanie godne żółtodzioba:

– Czy ta rzeka to już Kongo?

– To górny odcinek, Lualaba. Zabrałeś chininę?

– Lariam.

– To źle: meflochina ma czasem potworne działania uboczne. Widziałem ludzi, którzy wpadali w obłęd, tracili wzrok albo dostawali przez to świństwo zawału.

Erwan milczał, ale jego mina była wymowna – nie chciał, żeby ojciec traktował go jak dziesięciolatka.

– Podróżowałeś już kiedyś po niebezpiecznych krajach?

– Po Indiach, kiedy szukałem Loïca.

– Nie ma porównania.

– Pełniłem tę misję w Gujanie i…

– To Francja.

– Co próbujesz mi powiedzieć?

Morvan pochylił się nad stołem jak stary pirat w kącie tawerny:

– Że Kongo-Kinszasa tkwi w epoce kamienia łupanego. Wystrzegaj się skaleczeń, bo infekcja zabije cię w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Nigdy nie pij wody, której nie oczyściłeś. Stosuj środki odstraszające owady, ponieważ w buszu najczęściej owady roznoszą choroby.

– Wziąłem ze sobą apteczkę.

– W takim razie pilnuj jej jak biletu powrotnego. I oczywiście nie zadawaj się z czarnymi kobietami.

Morvan podniósł z ziemi plecak firmy Eastpak i postawił go na kolanach. Wyjął jakieś zawiniątko i położył je między kawą a rogalikami.

– Już nie powiesz, że o tobie nie myślę.

Erwan uniósł rąbek płótna i zobaczył polimerową czarną rękojeść z logo GLOCK, w którym „G” obejmuje inne litery.

– Magazynki są w plecaku – dodał Grégoire, chowając broń. – To dobry sprzęt, kradziony siłom MONUSCO.

Erwan starał się ukryć osłupienie.

– Bardzo ci dziękuję, ale nie sądzę, żeby był mi potrzebny.

– Więc się mylisz i dlatego powinieneś mnie słuchać. – Znów sięgnął do plecaka, tym razem po telefon większy od przeciętnych i z potężną anteną.

– To Iridium. Z niego będziesz mógł do mnie zadzwonić zewsząd, choćbyś znalazł się w sercu lasu. To sprzęt do takich potrzeb.

– Chcesz powiedzieć: gdybym wpadł w tarapaty?

Tym słowom towarzyszyły drwiąca mina i bezsensownie wyzywające spojrzenie.

– Będę około pięćdziesięciu kilometrów w górę rzeki, w ciągu dwudziestu czterech godzin mogę ściągnąć tam samolot. Mój numer jest w pamięci telefonu.

Erwan przysiągł sobie w żadnym razie nie kontaktować się z ojcem. Zdawał sobie sprawę, jak drażliwa jest kwestia jego śledztwa: szukał zabójcy Catherine Fontany, w głębi ducha liczył zaś, że przyskrzyni własnego ojca, a ten mimo wszystko ciągle go chronił.

Stary zasunął zamek błyskawiczny i podał plecak Erwanowi, który skinął głową, w ten sposób dziękując.

Kolejna kawa. A po niej ostatnia porcja wskazówek na drogę:

– Musisz sobie uświadomić, że wojownicy, których tu spotkasz, nie mają nic wspólnego z mordercami, jakich widujesz w trzydziestce szóstce. Większość z nich to kanibale, mają głowy nabite niesamowitymi wierzeniami. Mai Mai myślą, że w zetknięciu z ich ciałami kule zamieniają się w krople wody, Tutsi noszą ze sobą sakwy pełne ludzkich genitaliów, a Hutu gwałcą kobiety na trzewiach ich zamordowanych mężów.

– Przypominam ci, że pracuję w kryminalnej.

– Przecież mówię… Tu nie chodzi o gościa, który zabił żonę, ani nawet o psychopatę mającego na koncie kilka ofiar. Mówię o szaleńcach, którzy uśmiercili setki ludzi, którzy są zdolni zmusić kobietę do zjedzenia własnego dziecka, poćwiartowanego i ugotowanego na jej oczach. Gdybyś spotkał tych ludzi, nie próbuj bawić się w superglinę.

Erwan udawał, że zapamiętał wszystkie nauki ojca. Prawdę mówiąc, wcale mu nie wierzył. Te potworności były echem krążących po buszu legend, które w przekazach ulegały zniekształceniom.

Poza tym zamierzał unikać wojowników. Nie przyjechał tu, żeby ocalić świat, musiał tylko odszukać świadków, odświeżyć im pamięć i odkryć, co naprawdę stało się w kwietniu 1971 roku w Lontano. To wszystko.

– Idę się pakować – oznajmił Morvan, wstając. – Nie będziesz żałował?

– Poradzę sobie, tato, nie nalegaj.

Grégoire poklepał go po plecach.

– Wrócę, zanim zdążysz wyjechać.5

Kiedy Morvan wchodził do holu, portier poinformował go, że ktoś czeka na niego za hotelem, w patio zwanym, nie wiedzieć czemu, „atrium”.

– Kto?

Czarny uśmiechnął się bezradnie – nie miał pojęcia albo nie mógł powiedzieć. Grégoire zaklął pod nosem i przeszedł przez recepcję, żeby skorzystać z korytarza zarezerwowanego dla obsługi. Ranek źle się zaczynał.

Po tylnym dziedzińcu krążył olbrzym w ciemnym garniturze i ray-banach na czole – był tak barczysty, że zdawał się wypełniać całą przestrzeń. Generał brygady Trésor Mumbanza we własnej osobie przybył w towarzystwie zbira wysokiego jak on, ale znacznie drobniejszego i ubranego w mundur polowy.

– Witaj! – zawołał olbrzym, rozkładając ramiona.

– Właśnie zamierzałem do ciebie zadzwonić – skłamał Morvan.

– Mam nadzieję! Nikt mnie nie uprzedził o twoim przyjeździe!

– Niedopatrzenie w biurze.

Mimo pewnej niechęci i kiepskiego nastroju Morvan docenił urok miejsca wybranego na to spotkanie. Właśnie takie ciche zakątki pozwalają poczuć, że przenika się do serca Afryki. Ziemię w patio zaściełały czerwone wióry i liście, które opadły nocą. Dalej otoczony przeszklonymi ścianami zaniedbany ogród krył sporo drzew o szarej korze i potężnych korzeniach. Wyglądało to trochę jak szklarnia pod gołym niebem, namiastka lasu tropikalnego.

Goryl przyniósł plastikowe krzesło i podsunął je Morvanowi. Był to raczej rozkaz niż kurtuazja. Usiadł, dwaj rozmówcy stali.

– Przyszedłem przynieść ci zezwolenia. Na podróż nad Tanganikę.

Mumbanza wręczył mu kartonową teczkę, która już przesiąkła wilgocią. Zawierała niemal kilogram papierów: podpisanych, kontrasygnowanych, opatrzonych pieczęciami i potwierdzonych przez armię potulnych urzędników.

– Kto ci powiedział, że jadę na północ?

– Cii, cii… Dobrze wiesz, że wiem wszystko, kuzynie.

Kudłacz zdobył samochody w dobrym stanie, paliwo, broń, ludzi. Trudno było wymagać, żeby na dokładkę był również dyskretny.

– Wyruszam na rekonesans – oświadczył tylko.

– Mam wrażenie, że zabierasz ze sobą sprzęt do transportu minerałów.

Mumbanza, zwany w Lubumbashi „Bossem”, był panem Katangi, dowódcą wojsk prowincji, człowiekiem, który nie pozwalał, żeby wojna ogarnęła najbogatszy rejon Konga. Kiedy zamordowano Philippe’a Sese Nseko, lokalnego dyrektora Coltano, generał został jego naturalnym następcą na czele spółki. Nie znał się na górnictwie, ale mógł zapewnić spokój w rejonie złóż, a to było najważniejsze. Ta nowa funkcja nie przeszkodziła mu w sięganiu po inne i wszyscy wiedzieli, że chciał zostać gubernatorem Katangi.

– Prowadzisz rekonesans w ramach Coltano?

– Nie. Dla Kabili.

Czarny zmarszczył brwi:

– Od kiedy pracujesz dla naszego kraju?

– Od chwili, kiedy poprosił mnie o to Kabongo – zmyślił.

Nazwisko szarej eminencji złóż naturalnych Demokratycznej Republiki Konga zrobiło oczekiwane wrażenie. Nawet pięćset kilometrów od Kinszasy lepiej było nie drażnić władzy centralnej. Zdarzało się, że ktoś tracił pozycję albo nawet znikał z bardziej błahego powodu.

– Czyżbyś pracował w ramach nadgodzin?

– W rejonie Tanganiki jest teraz spokojniej, więc sprawdzę, co można by tam eksploatować.

– Gdzie mniej więcej są prowadzone poszukiwania?

Morvan skwitował to pytanie uśmiechem. Niepostrzeżenie odzyskiwał panowanie nad sytuacją. Mumbanza prawdopodobnie nie wierzył w jego kłamstwa, jak jednak miał cokolwiek zweryfikować?

– Mam nadzieję, że nie prowadzisz interesów kosztem własnej firmy…

– Dlaczego miałbym to robić?

– Ponieważ w zeszłym miesiącu sprzedałeś wszystkie akcje.

Zawsze go zdumiewało, jak dobrze poinformowani są Kongijczycy. Po śmierci Nseko w Coltano wszystko szło nie tak, kurs akcji nagle wzrósł na skutek ich tajemniczego skupu. A Morvanowi zależało przede wszystkim na tym, żeby nie interesowano się jego spółką i nie odkryto istnienia nowych złóż. Obawiał się także, że afrykańscy partnerzy mogliby podejrzewać, że to on stoi za wykupem akcji. W końcu udało mu się ugasić pożar, wyprzedając ze stratą własny pakiet.

– To już inna historia. I mam nadzieję, że należy do przeszłości.

Czarny klasnął w dłonie, nagle znów pogodny.

– Pozwól, że ci przedstawię pułkownika Laurenta Bisingye, nowego komendanta sektora operacyjnego północnej Katangi. Teraz, kiedy ja bawię się w cywila, on dba o żołnierzy!

Oficer zbliżył się o krok i skłonił głowę. Mierzył ponad metr dziewięćdziesiąt, a wydawał się lżejszy od suchych liści pod ich stopami. Teraz Morvan go poznał. W 1994 roku setki tysięcy niewinnych Tutsi zostało w okrutny sposób wymordowanych przez Hutu, ale inni Tutsi, wyszkoleni i uzbrojeni w Ugandzie, w niczym nie ustępowali bestialskim ludobójcom. Bisingye należał do ich grona. Tworzył w Kiwu milicję i wyrobił sobie straszliwą reputację, wymyślając tortury. Zasłynął głównie z topienia plastiku w sromach małych dziewczynek i noworodków. To nie przeszkadzało mu głęboko wierzyć w Boga i gdyby nie był żołnierzem, zostałby księdzem. W Królestwie Niebieskim nie było miejsca dla Hutu.

Wyglądał na tego, kim był. Kościstą twarz o ostrych jak brzytwa rysach, typową dla jego plemienia, znaczyły poprzeczne blizny. Nie były to rany zadane nożem, lecz nacięcia, które robił sobie jako wojownik. W Afryce granica między stygmatami cierpienia a symbolami odwagi jest szczególnie cienka.

– W razie jakichkolwiek problemów na miejscu zawsze możesz się do niego zwrócić – dodał Mumbanza.

Morvan nie wątpił, że będzie miał problemy, i był pewien, że przyczynią mu ich zwłaszcza sprzymierzeńcy Bisingye. Wówczas powinien zwrócić się do oficera. To właśnie chciał mu powiedzieć Mumbanza – tam biały mógł łatwo wyparować.

Wstał i uścisnął kurzą łapkę pułkownika.

– Bardzo mi miło.

Oprawca nie odezwał się ani słowem, nawet się nie uśmiechnął. Grégoire usiadł, pogrążając się w mrocznych rozmyślaniach. Żeby eksploatować nowe kopalnie, musiał zawrzeć pakt z Kabongą za plecami władz kraju. Jeżeli stanie się coś nieprzewidzianego, będzie musiał dogadać się także z Mumbanzą – za plecami Kabongi.

W tym tempie zyski zaczną topnieć jak śnieg w wiosennym słońcu.

Generał rozprawiał o obecnej sytuacji, ostrzegając go przed możliwością starć między wojskami Rwandy i Konga na linii rzeki. Mówiło się nawet o wzmożonych transportach broni.

Morvan w to nie wierzył. Zresztą w tej chwili nic go to nie obchodziło – trwał w swoistym półśnie, ukołysany szmerem zieleni. Z gigantycznych drzew zwieszały się liany, pył wirował w smugach światła słonecznego, owady tańczyły w porannej mgiełce. W powietrzu unosiła się woń grzybów przemieszana z zapachem kory. Przypominało mu to bardzo odległe, ale znajome miejsce. Jakąś piwnicę, do której docierają promienie boskiego światła.

– Czy ty mnie słuchasz?

– Wybacz – powiedział wyrwany z zadumy. – Co mówiłeś?

– Pytałem, co robi tu twój syn.

Erwan stałby się piętą achillesową Morvana, zwłaszcza gdyby został w Lubumbashi. Ktoś mógłby bez problemu namierzyć dzieciaka i w ten sposób wyrwać dla siebie sporą część tortu.

– To nie ma ze mną nic wspólnego. Przyjechał zebrać informacje do śledztwa, które prowadzi w Paryżu.

– Wujaszku, Katanga jest naprawdę daleko od Panamy.

– We wrześniu we Francji popełniono serię morderstw, wzorując się na Człowieku Gwoździu.

Wzmianka o tym mordercy wywoływała w Kongu takie wrażenie, jak przywołanie imienia Kuby Rozpruwacza w Anglii albo Błękitnobrodego we Francji. Był seryjnym mordercą, o którym wszyscy tu słyszeli. Może nawet dumą narodową. Mumbanza pokiwał głową – dotarły do niego echa tej sprawy.

– Erwan dopadł winnego… – podjął Francuz.

– Chciałeś chyba powiedzieć, że go zabił.

Morvan udał, że nie słyszy.

– Przyjechał, żeby zapoznać się z aktami z procesu Pharabota, a potem zamknąć śledztwo.

Olbrzym przechadzał się wolnym krokiem po patio, od czasu do czasu unosząc czubkiem buta liść.

– Podejrzewałem, że za tą historią z pożarem w kolegium kryją się jakieś grzeszki.

Zaśmiał się zadowolony z tej uwagi, po czym rzucił Morvanowi ostre spojrzenie.

– Słyszałem, że to wypadek – odparł Francuz.

– Cała Afryka to jeden wielki wypadek.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Że ktoś sprzątał. Stare akta przechowywano w Saint-François-de-Sales. Nikt nie lubi, kiedy grzebie się w cuchnącym bajorze przeszłości.

Morvan dziękował niebiosom, że ten łajdak urodził się po wszystkim i mógł tylko podejrzewać, jak straszna była skrywana prawda.

– Zatem wkrótce wyjedzie? – podjął czarny, wsunąwszy ręce do kieszeni.

– Przed powrotem do Francji chce sprawdzić jeszcze pewne tropy.

– Tu?

– W Lontano.

– Nie uzyska zezwoleń.

Generał zaczynał go irytować tą postawą pana i władcy.

– Chyba że ja się o nie postaram.

Mumbanza stanął nad nim. W promiennym słońcu, wśród tych drzew, które zdawały się stare jak świat, osiągał mityczny wymiar, niczym jeden z gigantów kosmologii Dolnego Konga, tej, która stała się inspiracją Człowieka Gwoździa.

– Naprawdę tego chcesz? A może dobremu białemu tatusiowi wcale nie jest na rękę, żeby synek grzebał w jego przeszłości?

– Zaczynasz mnie irytować – warknął Morvan, wstając. – Muszę przygotować się do podróży.

Trésor lekko się skłonił, przepraszając rozmówcę. Był to teatralny gest, wsparty grymasem i przerysowany. Commedia dell’arte w sosie pili-pili.

– Pontoizau nie pozwoli twojemu synowi jeździć po kraju.

– Kto taki?

– Nowy dowódca MONUSCO. Z tym gościem naprawdę nie ma żartów.

Morvan przypomniał sobie, że natknął się na niego na lotnisku – Kanadyjczyk, za którym łaził człowiek z karabinem FAMAS. Erwanowi rzeczywiście trudno będzie ruszyć się z Lubumbashi.

Uznał, że powinien zakończyć to spotkanie rozmową na temat niebudzący kontrowersji:

– A co z Nseko? Śledztwo zbliża się do końca?

– Jakie śledztwo? – odparł Mumbanza, wybuchając śmiechem.

Bembę znaleziono w jego willi, z rozpłataną piersią i wyciętym sercem. Zabójca – albo zabójcy – użyli piły tarczowej. Nikt nie starał się wykryć sprawców tej zbrodni, zapamiętano tylko jej symboliczny wymiar: Nseko zawinił i spotkała go za to kara. W kraju od dwudziestu lat pogrążonym w wojnie było to dość banalne.

– Życzę ci szczęśliwej podróży, bracie – rzucił generał. – Od czasu do czasu daj znak życia.

Zamyślony Morvan odprowadził spojrzeniem odchodzącego generała. Kto zabił Nseko? Tutsi, dla których był konkurentem na rynku koltanu? Wspólnicy, z którymi handlował na własny rachunek? A może sam Mumbanza? Chyba przyszła pora poważnie się nad tym zastanowić.

Nseko był jednym z nielicznych Kongijczyków wiedzących o nowych pokładach. Czy przed śmiercią zdradził tę tajemnicę? Jeśli tak, to i na Morvana czekają już na wzgórzach z piłami elektrycznymi w rękach.

Jakby na potwierdzenie jego podejrzeń, Mumbanza odwrócił się i objął ręką ramię swojego złowrogiego cerbera.

– Ale przede wszystkim – rzucił rozbawiony – w razie kłopotów skontaktuj się z obecnym tutaj pułkownikiem Bisingye!11

Erwan podszedł do recepcji po klucz, kiedy usłyszał głośne wybuchy śmiechu. Odwrócił się i zobaczył dość szczególnego mężczyznę, który mówił z flamandzkim akcentem do otaczającego go personelu hotelowego. Wszyscy odnosili się do niego z szacunkiem.

Staruszek, prawdopodobnie ponad osiemdziesięcioletni, był ubrany w nieprzemakalną pelerynę, na głowie miał panamkę w kolorze khaki, a na nogach kalosze. Niski i chudy jak kościotrup, można by pomyśleć – zasuszony w słońcu, mimo ciężkiego plecaka stał wyprostowany. Jego wygląd nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do roli, jaką odgrywał w sercu Czarnej Afryki, na piersi bowiem miał duży krucyfiks.

Erwan wytężył słuch – kapłan przyjechał z Fungurume, miasta leżącego na drodze do Ankoro. Najpierw Salvo, teraz ten staruszek… Może szczęście wreszcie się do niego uśmiechnie?

Jeszcze przez chwilę obserwował staruszka o pożółkłej, pokrytej zmarszczkami twarzy. Białka jego uzbrojonych w okulary oczu miały barwę nikotyny, a źrenice lśniły jak maleńkie czarne perły.

– Dobry wieczór, ojcze – zagadnął Erwan, kiedy czarni odeszli.

Przedstawił się i uzyskał w odpowiedzi szeroki uśmiech tego człowieka, żyjącego od dziesiątków lat zgodnie z nakazami chrześcijańskiego miłosierdzia. W kilku słowach przedstawił duchownemu powody swojego przyjazdu do Lubumbashi. Ojciec Albert go nie zrozumiał, Erwan dorzucił więc kilka zdań, kładąc nacisk na nazwisko Grégoire’a Morvana i przydomek Człowieka Gwoździa.

– Cóż, młody człowieku, sięgasz po sprawę, która rozegrała się dawno temu! – stwierdził zakonnik.

– Czy ojciec był już wtedy w Kongu?

Misjonarz stał nieruchomo w swojej pelerynie. Wyglądał jak gipsowa figurka, która się suszy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: