Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Koniak i Daktyle - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 czerwca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Koniak i Daktyle - ebook

„Koniak i Daktyle” to notatki z życia polskiego fotografa w San Francisco z lat 1975-85. Uciekając z szarego PRL-u, Majewski, absolwent ASP, zaczyna tam nowe życie. Jako jedyny Polak chwyta w ręce starego Pentakona 6×6 i zaczyna współpracę z legendarnym „Rolling Stone” w mieście, które w tym czasie jest nieoficjalną stolicą hippisów. W redakcji uczy się fotoreporterki od najlepszych – Jima Marshalla i Annie Leibovitz. Fotografując gwiazdy rocka i Hollywood, podgląda od podszewki ich świat. Dzięki temu czytelnik poznaje z pierwszej ręki historie największych grup i wokalistów tamtego okresu – m.in. The Doobie Brothers, The Who, The Rolling Stones czy Santany oraz uczestniczy w największych balangach tamtych kolorowych czasów.
Kultowa książka „Koniak i Daktyle” wprowadza nas w życie San Francisco, które w latach 70. było stolicą hippisów, wolnym i najbardziej tolerancyjnym miastem na świecie. Tutaj pod palmami Kalifornii za posiadanie małej ilości marihuany płaciło się tylko mandat 100 $, gdy tymczasem w innych amerykańskich stanach można było trafić do aresztu. Legalne wtedy LSD zamieniło San Francisco w krainę baśni z 1001 nocy, a emancypacja młodych dziewczyn przez pigułki antykoncepcyjne dała hippisom free love. Do tego raju na ziemi dostał się Marek Majewski, jedyny Polak współpracujący z pismem „Rolling Stone”, opisując ten wyzwolony świat w swojej kultowej książce.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-941731-4-2
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Autora

Książka ta nie jest pochwałą zażywania narkotyków ani ich nie propaguje. Niemniej pisząc o kulturze hippisów, trudno jest je pominąć, gdyż były częścią składową oraz sposobem bycia całej ówczesnej generacji. Książka ta stara się oddzielić używki od narkotyków, które są niebezpieczne, i zażywając je, łatwo można się uzależnić.

_______________________

Na koniec przypomnę jeszcze motto włoskiego Odrodzenia:

„Nic co ludzkie, nie jest nam obce”.

M.A. MajewskiPRZEDMOWA

Fakty dotyczące powstania tej książki są długie i skomplikowane. Osobiście znałem Marka Majewskiego w czasach, kiedy mieszkał w San Francisco, i muszę powiedzieć, że na podstawie jego przeżyć można by napisać kilka książek.

Kim jest ten artysta z dalekiej Polski, który przybył tutaj, na Zachodnie Wybrzeże Stanów, w poszukiwaniu przygód i wolności? Nie był wyłącznie fotografem, gdyż po studiach artystycznych w Warszawie zajmował się malarstwem i grafiką, pracował również w piśmie „Jazz”. Tutaj na tej „ziemi obiecanej” zaczynał jak wielu emigrantów, próbując różnych nietypowych zawodów, żeby przetrwać, bo powrót do Polski nie wchodził w rachubę.

Marek przyjechał do Stanów z niewielką znajomością angielskiego i najpierw, aby przetrwać, pracował jako sprzedawca samochodów. Później zaczepił się w hippisowskim wydawnictwie książek i plakatów Celestial Art. W tym też okresie, po zobaczeniu filmu Spielberga „Szczęki”, zaprojektował plakat fotograficzny z głową rekina wyskakującą z muszli klozetowej. Ten przewrotny dowcip graficzny wywołał sensację na Biennale Plakatu w Warszawie. Kilka lat później Marek rozpoczął prawdziwą karierę w piśmie „Rolling Stone”, gdzie jako grafik był jedynym Polakiem w składzie redakcyjnym. Tam też jako asystent uczył się fotoreporterki od najlepszych — Jima Marshalla i Annie Leibovitz. Pracował tam za marne stawki, ale liczył się prestiż pracy w hippisowskim piśmie rockowego świata. Po kilku latach Marek doszedł tam do pozycji asystenta art directora. Poznał wtedy masę ludzi, którzy przewinęli się przez łamy tej niepowtarzalnej publikacji. Wtedy też z pasją kronikarza zaczął pracować nad swoim albumem fotograficznym, awansując z grafika na wolnego strzelca najpierw w „Rolling Stone”, a później jako szef fotograficzny w nowopowstałym piśmie „Artbeat”, gdzie zaprojektował format i winietę.

Marek świadomie rezygnuje z opisów czasów, kiedy zaczynał w „Rolling Stone” jako grafik. Akcja jego opowieści zbudowana jest wokół postaci fotografa, którym został nieco później. Nie dlatego, że poprzedni okres jego życia był nudny, ale dlatego, że chciał klarowniej zbudować postać bohatera swojej książki Andy Madżeskiego, bo tak zamerykanizowali mu nazwisko jego rówieśnicy.

Pamiętam, jak kiedyś długo namawiałem Marka, aby opublikował swoje wspomnienia, które spisywał w formie pamiętnika. Radziłem mu, aby przerobił je na powieść beletrystyczną. Tłumaczył, że nie ma na to czasu i że po prostu nie jest pisarzem. Dopiero w połowie lat osiemdziesiątych, gdy wyjechał do Toronto i kupił komputer, zabrał się do tego. Kiedy pokazał mi pierwsze rozdziały, wiedziałem, że będzie to „hot stuff”. Jednak brak czasu, jak również kłopoty w życiu rodzinnym nie pozwoliły mu dokończyć tego projektu. Miał już maszynopis, ale do finałowego wygładzenia nie mógł się jakoś zmobilizować i zabrał się do tego później. Gdy po jakimś czasie odwiedziłem Marka w Kanadzie i zapoznałem się z kompletnym rękopisem, czułem, że jest to potencjalny bestseller. Marka proza ma w sobie tę młodość, którą kiedyś straciliśmy i do której można powrócić tylko we wspomnieniach.

Marek swoim potocznym stylem prozy hołduje polskim idolom pióra, takim jak Tyrmand, Hłasko i Nowakowski. Jestem nieco starszy od autora „Koniaku” i pamiętam „Buszującego w zbożu” Salingera, z lat 60., którego wtedy łyknąłem z wypiekami na policzkach w dwa wieczory.

„Koniak i daktyle” to niewątpliwie kultowa opowieść, która z kronikarską dokładnością wprowadza nas w okres życia miasta, które kiedyś było niekoronowaną stolicą hippisów. Razem z Markiem, na trawce, odjeżdżamy w krainę zbuntowanej młodej Ameryki, zauroczeni wolnością, której nam w Polsce brakowało. Czytając o tych kolorowych latach dzieci kwiatów, czujemy podniecenie, które zmusza nas do przerzucania kartek, aby dowiedzieć się więcej o generacji obrazoburców, która zatrzęsła Kalifornią oraz całym ówczesnym światem. Lata 70. były pełne narkotyków, wolnej miłości i wyzwolenia z mieszczańskich, zakłamanych kanonów życia. Marek Majewski jako jedyny Polak był w samym środku tego kotła, co też zauważył krytyk Krzysztof Mętrak w swojej recenzji pierwszego wydania, przytaczając fragment z wycieczki po sklepach Haight-Ashbury „...wszedłem do pieczary rewolucji i artystycznego rozpasania...”.

— Życzę przyjemnej lektury.

Dariusz Muszyński, San Francisco, sierpień 1993

PS od autora: Format tej książki dostosowany jest do amerykańskich „paper backów”, które łatwo mieszczą się w tylnej kieszeni dżinsów czy w kieszeni marynarki. Wysokość formatu zaś dostosowałem do łatwiejszego czytania w komunikacji miejskiej. MM.Rozdział 1

MIASTO NA SIEDMIU WZGÓRZACH

San Francisco, do którego dotarłem w połowie lat siedemdziesiątych, było dla mnie olśnieniem. Niekoronowana stolica hippisów, muzyczna stajnia zespołów rockowych spod znaku psychodelic, jak również legendarna kraina gorączki złota z minionego stulecia. Już od najmłodszych lat fascynowała mnie Ameryka. Jako mały chłopiec słuchałem opowieści babci, jak to po wojnie nad Warszawę przylatywały amerykańskie samoloty zrzucające paczki UNRR-y. W paczkach tych było wszystko: używane ubrania w doskonałym stanie, jedzenie w puszkach i nawet zabawki dla dzieci. Mówiła, że Ameryka jest gdzieś tam na drugiej półkuli ziemskiej i że to bardzo piękny i bogaty kraj. Zasłuchany w te opowieści, chciałem zostać lotnikiem, aby kiedyś polecieć za ocean do tego bajkowego kraju i później przylecieć nad Warszawę z tymi paczkami.

Jestem pokoleniem powojennym i wychowałem się w Warszawie. W szkole średniej uprawiałem różnego rodzaju sporty. Później na studiach w Akademii Sztuk Pięknych zacząłem palić papierosy i pić „rizlingi”. W środowisku artystycznym, w które wrastałem, nie było miejsca dla sportowców.

W liceum plastycznym, gdzie trochę zmądrzałem, z zapartym tchem oglądałem i czytałem kolorowe pismo „Ameryka”. Tam też wyławiałem nieliczne artykuły o San Francisco. Ten daleki, dziki zachód był wymarzoną krainą z lektur mego dzieciństwa. Fantazję moją podsycała książka Winetou, którą dostałem od ciotki na gwiazdkę. Zacząłem też chodzić do kina na westerny, takie jak Rio Bravo czy Siedmiu wspaniałych. Szły one na panoramicznym ekranie w kinie Śląsk lub Moskwa, gdzie w ciemnej sali kinowej przenosiłem się na daleki, dziki zachód.

Warszawa lat sześćdziesiątych to miasto, w którym się wychowałem. Bazar Różyckiego, ciuchy na Lubelskiej, Trasa W-Z, no i największy architektoniczny bzdet wszech czasów — Pałac Kultury i Nauki imienia Stalina, krótko nazywany Pekinem. Przodownicy współzawodnictwa socjalistycznego bawili się w rytm przebojów Kuba, wyspa jak wulkan gorąca. Natomiast my, młodzi, szaleliśmy na prywatkach przy piosenkach Elvisa lub uczyliśmy się niepodzielnie panującego twista. Pamiętam, jak w wakacje razem z kumplami pojechałem autostopem do Sopotu, gdzie w klubie Non-Stop uczyliśmy się twista.

W deszczowe wieczory lub po nocach, z zapartym tchem, słuchało się Radia Luxemburg, gdzie szły najnowsze zachodnie przeboje. W tym małym świecie za żelazną kurtyną tęskniliśmy za płytami Beatlesów i Rolling Stonesów, marząc o nowych amerykańskich dżinsach.

Gdy kończyłem liceum plastyczne, przyjechał do nas daleki wujek z Ameryki. Długo nie odzywał się po wojnie, nie przysyłając nawet paczek. Mieszkał niedaleko San Francisco, w Redwood City. Nie miałem pojęcia, gdzie to jest, ale wiedziałem, że w stanie Kalifornia, gdzieś tam na zachodnim wybrzeżu Stanów. Wujek przypłynął do Polski „Batorym”, z którego zjechał dużym „struclem na kołach” marki Dodge. Nie wiedzieliśmy nawet, jak się to wymawia — okazało się, że dla niego był to dodż. Tą pakowną bryczką krążyliśmy po Polsce, wzbudzając zrozumiałą sensację tablicami rejestracyjnymi Kalifornii. Wujek przesiedział w Polsce dwa miesiące i ciągle się dziwił, że tak na wszystko narzekamy. Przed wyjazdem przyrzekł, że za kilka lat zaprosi mnie na wakacje do Stanów.

Rok po jego wyjeździe zacząłem studia na ASP i złożyłem papiery o paszport. Po prawie roku nerwówki poszedłem do pałacu Mostowskich dowiedzieć się, co jest grane. Tam, w ponurych kazamatach UB, przywitał mnie oderwany od pługa, czerstwy osiłek w zielonym mundurze. Wojsko trochę go wygładziło, ale nie do tego stopnia, żeby zniwelować luki w gramatyce. Ciepły stołek w UB wyorał miejscem urodzenia i zaangażowaniem ideowym, gdyż spod tego niskiego czoła nie mogło wyjść wiele.

Gdy usiadłem przed nim przy biurku, on, zaciągając śpiewnym kresowym akcentem, powiedział:

— Wy jestescje niepewny element Majeski i za granicę nie pojedziecie. Wy tyż podburzacije innych w demonstracjach przeciw państwu polskiemu — tak to określił, patrząc na mnie badawczo.

Zrobiłem wtedy głupią minę, zaprzeczając stanowczo. Wtedy ubek popatrzył mi lekceważąco w oczy, mówiąc: — A my tu mamy na was dowody, kochanieńki...

Po czym wprowadził mnie w stan zupełnego zdumienia, wyjmując z szuflady biurka jakieś zdjęcia. Na jednym z nich stałem przy krawężniku ulicy w dużej grupie studentów na Krakowskim Przedmieściu. Przyglądałem się wtedy demonstracji, bodajże z okazji zawieszenia wystawiania Dziadów Mickiewicza.

— Kwadratowy debil — pomyślałem, wracając maksymalnie wkurzony do domu. Wtedy dopiero zrozumiałem, że żyję za drutami obozu, a komuna nie posyła nas do gazu tylko dlatego, żeby nie wywołać niepotrzebnej paniki. Z pasją zacząłem słuchać Radia Wolna Europa, z którego dowiedziałem się o możliwości przekroczenia zielonej granicy. Chciałem uciec z tego raju na ziemi, jaki stworzył mi kochany socjalizm. Razem z kumplem z malarstwa planowaliśmy skok na Zachód przez Jugosławię. Ale to nie wypaliło, bo odmówiono nam nawet zasranej wkładki paszportowej.

Kilka lat później, gdy kończyłem ASP, nastąpiła zmiana ekipy i nadeszły czasy Gierka. Wtedy znowu wystąpiłem o paszport, a wujek powtórnie przysłał mi zaproszenie. Gdy dostałem wezwanie po odbiór paszportu, nie wierzyłem własnym oczom. Niemalże ucałowałem portret Gierka w gazecie. Przez cały tydzień chodziłem pijany, czując się obywatelem innego świata. Po cichu planowałem, że do komuny nigdy nie wrócę. Po prostu cały wyjazd kosztował mnie za dużo nerwów. W Gdyni, żegnany przez rodzinę, wypłynąłem do USA małym statkiem towarowym. Wujek żałował mi biletu na „Batorego”, ale nie miałem mu tego za złe. Byłem zadowolony, że w ogóle wyjeżdżam z tego szaroburego raju za żelazną kurtyną.

Podróż statkiem była nudna i wyczerpująca. Jesienne sztormy na Atlantyku rzucały naszym małym statkiem jak pudełkiem od zapałek. Płynąłem razem z przaśnymi góralami, jadącymi w odwiedziny do Chicago. Ci siermiężni ludzie byli mało ciekawi i męczący, dlatego większą część podróży spędziłem w kajucie bosmana, grając w karty. Nigdy nie zapomnę, jak dobijaliśmy do brzegu ziemi obiecanej. Wtedy z sercem w gardle podziwiałem panoramę stolicy wolnego świata. Olbrzymie drapacze chmur fantastycznie prezentowały się z dystansu. Potem, gdy wreszcie minęliśmy Statuę Wolności, odetchnąłem z ulgą.

W porcie przywitał mnie zadowolony z mego przyjazdu wujek. Współczuł mi trochę, gdy dowiedział się o moich perypetiach paszportowych. W listach nic specjalnie nie pisałem, bo jeden znajomy ostrzegł mnie, że listy idące do Stanów są skrupulatnie czytane przez ubeków, liczących na przechwycenie jakichś ważnych wiadomości szpiegowskich. Coś jak te asy polskiego wywiadu z popularnych książeczek z serii „Tygrysa”. Zresztą system ten cechował kompletny brak wyobraźni, ale jak mogło być inaczej, skoro oderwane od pługa burasy wykonywały zadania przerastające pojemność ich ptasich mózgów.

Nowy Jork znałem już trochę z amerykańskich filmów, jednak w rzeczywistości prezentował się dużo ciekawiej. Zatrzymaliśmy się u znajomych wujka na Brooklynie, gdzie panowała prawdziwa polska atmosfera. Kiedy doszliśmy do siebie po kilkudniowym bankiecie, ruszyliśmy zwiedzać Manhattan. Wujek co prawda był tutaj, ale bardzo dawno, i teraz podziwiał wszystko razem ze mną.

— San Francisco jest dużo piękniejsze i bardziej miniaturowe — powtarzał ciągle. Umierałem z ciekawości, aby znaleźć się wreszcie w samolocie. Po tygodniowym pobycie wreszcie ruszyliśmy na lotnisko. Lot samolotem był wspaniały. Podróżowaliśmy dwusilnikowym Boeingiem i czułem się jak w hollywoodzkim filmie. Samolot sunął w powietrzu jak po maśle, a nam ciągle serwowano jakieś żarcie lub drinki. Chociaż podróż trwała niecałe pięć godzin, wyświetlono nam film West Side Story, o którym słyszałem w Polsce. Nasza kinematografia nie mogła go zakupić, bo bardzo drogo kosztował. Tak przynajmniej pisano o tym w prasie. Jednak wydaje mi się, że powód był inny. Film opowiadał o historii miłości i wolności istnienia, co było trudne do wycięcia przez naszą cenzurę. Powiedziałem o tym wujkowi, ale nic nie kapował — po prostu za długo już żył w wolnym świecie.

Gdy w San Francisco podchodziliśmy do lądowania, ujrzałem wspaniałą panoramę miasta. Z tej wysokości wyglądało fenomenalnie, jakby ułożone z dużych klocków dla dzieci, na tle bezchmurnego nieba.

— A tam — pokazywał wujek — jest Golden Gate Bridge, który łączy dwa cyple zatoki. To jeden z największych wiszących mostów na świecie — dodał z dumą.

Z tej wysokości, widoczny gdzieś na horyzoncie, wydawał się jak zrobiony z zapałek. Nie wiem dlaczego, ale patrząc na to miasto, czułem, że zostanę tu na dłużej. W tej wspaniałej panoramie poczułem przyciągającą magię, której nie potrafiłem wtedy zdefiniować...

Nazajutrz obudziły mnie ciepłe promienie kalifornijskiego słońca. Ciągle nie mogłem uwierzyć, że jestem już na miejscu. Wnętrze pokoju, w którym spałem, urządzone było skromnie i wyczułem tu atmosferę prowincjonalnej Polski. Wstałem z łóżka i podszedłem do okna. Na zewnątrz był zaniedbany ogródek ogrodzony niską siatką, przy którego boku rosło kilka palm i nieznanych mi egzotycznych krzewów. Chociaż mieliśmy listopad, lato było tu jeszcze w pełni. Bezchmurne, lazurowe niebo mówiło mi, że jestem gdzieś na dalekim południu. Pomyślałem o Warszawie, Polsce i sprawach, które raz na zawsze zostawiłem za sobą. Wspomnieniami wróciłem do dziewczyny, która zerwała ze mną tuż przed otrzymaniem paszportu do Stanów. Widać nie byłem dla niej dobrą partią, gdyż poleciała na prywaciarza. Jego ojciec miał wytwórnię pocztówek dźwiękowych koło kina Atlantic. Synek strasznie szpanował, rzucając szmalem na wszystkie strony. Biała beemka, eskapady do Zakopca, balangi w lepszych lokalach Warszawy, no i piękna kawalerka przy Puławskiej. Ja natomiast, biedny studencina, nie miałem nic, czym mogłem ją zadziwić i zabrać na ubaw do Stodoły. Właściwie to nic konkretnego nie miałem w jej świecie małego, drobnomieszczańskiego materializmu. Szpanować tym, że pracowałem dorywczo w „Jazzie”, gdzie razem z Markiem Karewiczem składaliśmy do kupy okładki fotograficzno-graficzne. Płacili tam słabo, ale czasem dawali darmowe bilety na jakiś duży koncert. Pamiętam, jak wziąłem ją na występ Rolling Stonesów w Kongresowej. Wtedy stanąłem głowie, aby to załatwić i odniosłem wrażenie, że pierwszy raz czymś jej zaimponowałem. Ale tak naprawdę to byłem dla niej nikim, nie miałem nawet własnego mieszkania, a co dopiero mówić o samochodzie. Potem, gdy dowiedziała się, że jadę do Stanów, znowu chciała nawiązać kontakt, aby zabezpieczyć sobie tyły. Przypuszczała, że tam zostanę i kombinowała, aby załapać się na tę Amerykę, ale ja już spuściłem ją razem z wodą. Zdenerwowała mnie tą miłosną idyllą z tym prywaciarzem i jego kasą. W kilka dni przed wyjazdem znowu zadzwoniła do mnie.

— No cóż — powiedziałem jej przez telefon, gdy chciała się ze mną umówić — ty masz wesołe życie tutaj, ja będę miał weselsze tam, w San Francisco.

— To napisz chociaż kartkę — odparła proszącym głosem.

— Może napiszę — powiedziałem obiecująco.

— Bo tak naprawdę to ja cię zawsze kochałam — dodała desperacko.

— Niedługo się zobaczymy, jak przyjadę. Bo chyba nie sądzisz, że tam zostanę na stałe? — skłamałem jej w żywe oczy.

— Na razie! — rzuciłem sucho do słuchawki, kończąc rozmowę.

Ale była z niej zdrowa laska i jak szliśmy ulicą, to faceci się za nią oglądali. Studiowała na ASP i pracowała w „Corze” jako modelka.

Z tych warszawskich wspomnień wyrwała mnie krzątanina wujka w kuchni. Widać już wstał i zaczął szykować jakieś śniadanie.

— No cóż — pomyślałem, ubierając się — przeszło, nie wróci i jakoś się zapomni. Mało to ryb w wodzie. Lepiej pomyśleć, jak się zahaczyć tutaj w Stanach. Mojemu krewnemu nie zdradzałem jeszcze, że zamierzam zostać. Postanowiłem poczekać na dogodny moment, aby teraz nie denerwować go niepotrzebnie.

Gdy tak rozmyślałem, wujek wszedł do pokoju.

— No, jak się tam spało, Andrzejku? — zapytał, stojąc w otwartych drzwiach sypialni.

— Fantastycznie. Nie mogę uwierzyć, że jestem już tutaj, w tej egzotycznej Kalifornii, którą znałem tylko z amerykańskich filmów.

— A jak się podoba nasza pogoda?

— Coś niesamowitego. Przecież to praktycznie koniec jesieni, a słońce zdrowo jeszcze grzeje — odparłem zdziwiony.

— Taki jest nasz koniec lata. Pory roku tutaj są zupełnie inne i prawdziwe lato zaczyna się trochę później.

— To co? Zrobię jakieś śniadanie i ruszymy do miasta. Mam jeszcze kilka dni wolnego, więc trzeba to wykorzystać — dodał wesoło.

Przeszliśmy do kuchni, gdzie wujek poczęstował mnie doskonałym sokiem pomarańczowym. Gdy powiedziałem, że pomarańcze są w Polsce tylko na Boże Narodzenie, roześmiał się.

— U nas są tańsze od kartofli i jutro kupię ci całą skrzynkę. W Kalifornii rosną wszystkie owoce cytrusowe, włączając w to figi i daktyle. — Rozprawiając jeszcze o klimacie, przyrządził fantastyczną jajecznicę na boczku. Zjedliśmy ją ze smakiem i ruszyliśmy w drogę.

Autostrada wyglądało imponująco, miała cztery pasy i pędziło nią dużo ładnych, nowych samochodów. Wujek od czasów odwiedzin w kraju zmienił wóz. Jechaliśmy teraz jasnobeżowym Fordem, który lśnił nowością. W Polsce opowiadał, że w Stanach ma firmę sprzedającą używane auta. Tam robiło to duże wrażenie, tutaj jak się potem przekonałem, był to cienki interes.

Dojeżdżając do miasta, zobaczyłem je teraz z niższej perspektywy. Śródmieście, przez które prowadziła autostrada, wyrastało w górę budynkami przynajmniej na trzydzieści pięter. Domy były z różnych epok architektonicznych, a między nimi strzelały w niebo supernowoczesne biurowce ze szkła i stali. Oglądałem to jak urzeczony, bo poza Mariotem nic innego nie widziałem. Nie zauważyłem nawet, jak autostrada się skończyła i po chwili jechaliśmy już w wąwozie wieżowców, które dopiero co podziwiałem z dystansu. Poczułem się jak na Manhattanie w Nowym Jorku. Jednak było tu znacznie czyściej na chodnikach, a sklepy świeciły wypieszczonym, wielkomiejskim połyskiem. Elegancko ubrani przechodnie gorączkowo spieszyli gdzieś w interesach.

— To jest Montgomery Street, ulica wielkiego biznesu — powiedział wujek. — A to jest Bank of America, największy bank w Stanach, jak też budynek w mieście — wskazał na supernowoczesny, bardzo wysoki biurowiec z czarnego marmuru. — Czterdzieści dwa piętra — dodał.

— Jest tak zbudowany, aby wytrzymał trzęsienia ziemi, które czasem nas nachodzą.

Po tym komentarzu skręciliśmy w bok, wjeżdżając na jeden z miejskich parkingów. Pierwszy raz zobaczyłem piętrowy garaż, co w śródmieściu miało duży sens. Zaparkowaliśmy na samej górze i winda zwiozła nas w dół, gdzie znowu znaleźliśmy się w wąwozie wieżowców. Pieszo dotarliśmy do ulicy Powell, gdzie był pierwszy przystanek antycznego tramwaju na linie. Na rondzie, mimo wczesnej pory, stała już spora kolejka turystów.

Przejażdżka była dużo przyjemniejsza niż mogłem to sobie wyobrazić. Niektóre górki okazały się tak strome, że podczas zjazdu zapierało dech w piersiach — dlatego tramwaj był na linie. Kupa ludzi wisiała z boku na stopniach i żaden policjant na to nie reagował. Niechby spróbowali taki numer u nas w Warszawie — pomyślałem w żartach.

Po pokonaniu kilku stromych ulic i zakrętów dojechaliśmy nad sam brzeg zatoki do Fisherman’s Wharf. Mieścił się tu mały port rybacki, a przy końcowym przystanku stał duży budynek z czerwonej cegły. Kiedyś zajmowała go fabryka czekolady, a teraz przerobiono go na kompleks turystyczny. Wewnątrz znajdowały się liczne restauracje i sklepy z pamiątkami. W środku, na dziedzińcu panował gwar i tłok. Uliczni grajkowie i mimowie zabawiali międzynarodowy tłum turystów, a w rogu grała grupa dyksilandowa. Po zwiedzeniu tego ceglanego molu, ruszyliśmy spacerkiem w kierunku North Beach, gdzie wujek kupił smaczne kanapki i colę. Wtedy, przy pobliskim skwerze, pierwszy raz zobaczyłem hippisów. Siedzieli w małej grupie na trawie, wyróżniając się długimi włosami i kolorowymi strojami. Potem wujek zaciągnął mnie na wymarły o tej porze Broadway, gdzie mieściło się centrum rozrywki z lokalami striptizowymi i novelty shops dla dorosłych. Znalazłem tu klub jazzowy The Matador, o którym z dumą wspominał redaktor „Jazzu” z Warszawy, wizytujacy San Francisco. Po drugiej stronie ulicy zaczynało się Chinatown, które po Hongkongu było największym skupiskiem Chińczyków w Stanach, coś jak dla Polaków Chicago.

Tutaj dopiero panował ścisk jak na bazarze. Jaskrawo pomalowane sklepy i restauracje krzyczały dużymi literami chińsko-angielskich napisów. Znalazłem tu nieznaną mi jeszcze egzotykę. Wśród kakofonii jaskrawych kolorów dominowały czarne, czerwone i żółte barwy. Kręciło się tu mnóstwo ludzi w typowo chińskich strojach, porozumiewając się dziwnie brzmiącym językiem. W małych sklepikach było dosłownie wszystko. Od prostych pamiątek, przez biżuterię, meble i tanią porcelanę, aż po pornograficzne karty do gry drukowane gdzieś w Hongkongu. Przecinając tę kolorową i egzotyczną dzielnicę, dotarliśmy do centrum miasta, gdzie parkowaliśmy nasz samochód.

Z górnego piętra parkingu spojrzałem na perspektywę jednej z ulic. W oddali rysował się drugi most prowadzący do Berkeley, które graniczyło z Oakland, niekoronowaną stolicą czarnego bluesa. Z tej wysokości wujek pokazał mi ruchliwą Market Street, po której jeździły trolejbusy i tramwaje. Było tam mnóstwo sklepów i kilka domów towarowych, a w dalszej perspektywie fabryka Levi Straussa produkującego słynne dżinsy. Mieliśmy tam jechać jutro na zakupy.

Potem wujek rozgadał się o słynnym moście Golden Gate, projektowanym przez polskiego inżyniera Modrzejewskiego. Tę olbrzymią stalową kładkę przerzucono przez wejście do zatoki i była cudem techniki lat trzydziestych. Myślę, że moje opisy nie zanudzą czytelnika i aby to sobie lepiej wyobrazić, odsyłam do podręcznej mapki, gdzie można przestudiować topografię tego wspaniałego miasta. San Francisco, w wielu filmach Bogarta nazywane w skrócie „Frisco”, było mniejsze od Warszawy z populacją około miliona ludzi.

W drodze powrotnej dopiero w samochodzie poczułem zmęczenie. Nie odespałem jeszcze lotu samolotem, a różnica czasu między wschodem a zachodem też robiła swoje. Z okna śledziłem znikającą panoramę wieżowców i wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że właśnie tutaj spędzę moje najbarwniejsze lata życia.

Do Redwood przyjechaliśmy w dosyć dużym korku, co zajęło sporo czasu. W domu wujek szybko zrobił amerykański obiad. Zjedliśmy zupę z puszki i TV dinner a na koniec były donaty z herbatą. TV dinner był zamrożony na aluminiowej tacy i podgrzewało się go błyskawicznie w piekarniku. Bardzo mi się to spodobało, gdyż eliminowało to zmywanie naczyń. Później przy drinku zaczęliśmy rozmawiać o perspektywach pracy. W Polsce dolar stał bardzo wysoko, więc chciałem zarobić trochę grosza, aby w razie czego nie wracać do kraju z pustymi rękami. Wujek zapytał mnie o prawo jazdy, gdyż potrzebował kierowcy. Handlował używanymi samochodami, sprowadzając je z pobliskich okolic. Przed wyjazdem zrobiłem międzynarodowy kurs, ale tutaj był to pic na muchy, jak zaznaczył. Wyciągnąłem z walizki ten świstek i pokazałem go krewniakowi. Wujek pooglądał cienką, kartonową książeczkę i uśmiechnął się, mówiąc:

— Nie wygląda to za dobrze, Andrzejku, a jak nas zatrzyma policja, to wyrobisz sobie kalifornijskie... OK. Na razie się nie przejmuj, pojeździmy trochę razem, abyś się skapował na znakach drogowych, co nie jest takie trudne, a potem pojedziemy do DMW i zrobisz tam test. W listach pisałeś, że znasz angielski — dodał, patrząc na mnie wyczekująco.

— Tak, znam go trochę — odpowiedziałem niepewnie. Miałem angielski na studiach, także coś tam załapałem. Później chodziłem prywatnie na konwersacje do człowieka z ogłoszenia, z którym szlifowałem amerykański akcent. Wujek uśmiechnął się znowu i zamienił ze mną kilka słów.

— Jest lepiej niż myślałem, ale masz ciężki akcent i trzeba będzie nad nim popracować. Zapiszę cię do tutejszej wieczorówki i na razie się nie przejmuj.

— Nic na tym nie stracisz, a raczej zyskasz — dodał, klepiąc mnie po plecach.

— Wyglądasz na inteligentnego i powinieneś szybko to chwycić. Szkoła jest za darmo, więc trzeba to wykorzystać.

Następnie, dolewając whisky do szklanek, zapytał znienacka — Chciałbyś tutaj zostać, no nie? — Muszę przyznać, że tym pytaniem mnie zaskoczył, tak jakby wiedział o moich sekretnych planach.

— Więc język trzeba opanować jak najszybciej — dodał, uśmiechając się porozumiewawczo.

— Nie martw się, pomogę ci, załatwimy wszystko jak trzeba. Od czego są krewni.

Po czym, widząc moje zmartwienie na twarzy, trącił moją szklankę.

— Zdrowie! Głowa do góry, jakoś to będzie... Po co martwić się na zapas!

Stwierdzeniem tym zbudował we mnie pewność, której mi brakowało. Zadowolony z obrotu sprawy wypiłem drinka duszkiem. Whisky, zwłaszcza z colą, smakowała mi bardziej niż wódka, za którą nie przepadałem. Piło się ją z lodem, wodą sodową lub colą i raczej przyjemnie rozluźniała, niż waliła obuchem w łeb, jak nasza czyściocha. Po kilku drinkach weszliśmy na luźne obroty, a wujek zaczął swoje wspomnienia z armii Andersa — jak to „czerwoni” wywieźli go do Rosji po kampanii wrześniowej itd. Potem rozprawiał o licznych przygodach w Afryce i we Włoszech. Pod Monte Cassino był ranny, ale jakoś się wylizał. Po wojnie chciał wrócić do kraju, lecz bał się ruskich. Wiedział, że przeszli przez Polskę czołgami i nie wypuszczą jej łatwo z rąk. Wybrał Amerykę, bo znał ją z filmów i książek, coś jak ja. A dlaczego San Francisco? Po prostu chciał zobaczyć, jak to naprawdę jest na tym „kowbojowie”.

Żeby było raźniej, przyjechał tu z kumplem z wojska. Od razu poszli do fabryki na taśmę, bo słabo znali język. Potem próbował różnych zawodów, kumpel pojechał do Chicago do krewnych, a on został sam w tym mieście Bogarta i gorączki złota. Szukał przez jakiś czas żony, chciał zakładać rodzinę — ale potem mu to przeszło. Amerykanki mu nie leżały, a Polek było mało. No i w ten sposób został starym kawalerem. — Nie jest tu źle — ciągnął dalej — mam swój interes i nikt nie wpieprza mi się w paradę — zakończył na luzie swój monolog.

Potem ja opowiedziałem mu trochę o Polsce i naszym „ręka rękę myje systemie”. Była to smutna opowieść, więc wujek ze współczuciem polewał whisky, aż wykończyliśmy flaszkę i nad ranem poszliśmy spać.

Tak zakończył się mój pierwszy dzień w „kowbojowie” — jak nazywał to miasto wujek.

PIERWSZE DOLARY

Po kilku miesiącach pracy u mojego krewniaka, zacząłem przyzwyczajać się do nowego życia. W wieczorówce język szedł mi dobrze i odważnie spoglądałem w przyszłość. Do San Francisco jeździłem w towarzystwie Bogdana, niedoszłego studenta AGH z Krakowa, który parę lat temu prysnął przez Jugosławię na Zachód. Był on krewniakiem znajomych wujka. Byliśmy w tym samym wieku i łączyły nas wspólne tematy. Później przez niego poznałem drugiego Polaka — Darka, nieco starszego od nas, ale bardzo równego. Był inżynierem i dostał się tutaj przez Libię. Pracował teraz w dużej architektonicznej firmie Behtla w śródmieściu.

W krótkim czasie zostałem dumnym właścicielem mojego pierwszego samochodu. Był to sześcioletni Ford Mustang, identyczny jak ten w filmie Leloucha Kobieta i mężczyzna. W Polsce za taki wóz oddałbym kilka lat życia. Wujek dał mi go na kredyt, który spłacałem miesięcznie.

Bogdan Sochecki, mój nowy kolega, był średniego wzrostu spaślakiem i jedzenie stanowiło esencję jego życia. Sposobem myślenia nie odbiegał daleko od dobrego wojaka Szwejka, zresztą pochodził z byłej Galicji, czyli Krakowa. Chodził w przesadnie szerokich dzwonach i fizjonomią przypominał Eltona Johna. Rzadkie długie włosy formował grzebieniem tak, że przez moment wydawało się, że nosi perukę. Miał jednak duże poczucie humoru, co robiło z niego fajnego kumpla. Szpanował też Fordem Thunderbirdem. Miał on elektrycznie podnoszone szyby i Bogdan w czasie jazdy z satysfakcją na twarzy otwierał je i zamykał. Razem z tym pociesznym grubasem włóczyłem się po zakazanych zakamarkach Frisco. Odwiedzaliśmy lokale striptizowe, chodziliśmy do małych podejrzanych kin porno i snuliśmy się po kolorowych sklepikach w Chinatown. Z nim oglądałem to wszystko od innej, zakazanej strony. Bogdan siedział tu już rok i znał trochę teren.

Po kilku tygodniach wygrzebałem z walizki aparat fotograficzny, który przywiozłem z Polski. W kraju zapłaciłem za niego kupę pieniędzy. Był to enerdowski pentacon — duża, ale lekka lustrzanka o formacie 6x6 cm. Okazało się, że na filmie Kodaka robił całkiem niezłe zdjęcia. Do fotografii podszedłem z prawdziwą pastą, której nie miałem jeszcze w Polsce. Robiłem dużo zdjęć czarno-białych, bo znałem już ich obróbkę. Żałowałem pieniędzy na kolorowy film, którego wywołanie w zakładzie drogo kosztowało. Po wykręceniu kilku rolek zauważyłem, że zaczyna mi coś wychodzić. Miałem wykształcenie plastyczne i potrzebowałem tylko poprawić technikę naświetlania i wywoływania.

Tymczasem praca u wujka postępowała znanym, utartym torem. Skupowaliśmy używane bryczki, głównie z ogłoszeń w gazetach lub na aukcjach i najczęściej były to wozy amerykańskie. Czego myśmy nie mieli: fordy, chevrolety, cadillaki, dogde’e, plymuthy i kupę innych marek, o których w Polsce nikt nawet nie słyszał. Wujek nie kupował nic, co miało więcej niż pięć, sześć lat.

— Starsze to tylko kłopot i złom — mawiał.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: