Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kontener - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
14 kwietnia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kontener - ebook

Port Gentil, portowe miasto w Gabonie, w którym przybyszy wykańcza równikowy skwar. Tylko jeden biały człowiek, Marco la Salle, czuje się tu jak ryba w wodzie, jednak oddałby wszystko za zimne belgijskie piwo. To właśnie przez ten trunek ginie w knajpianej bójce. Przynajmniej tak to z pozoru wygląda. Londyńskie City, gwar i pośpiech. Trzydziestoletni Paul Affleck, typowy biały kołnierzyk, marzy o awansie i uznaniu szefa. Wszystko w jego życiu toczyłoby się z góry utartym torem, gdyby nie pewna seria zdarzeń. Niespodziewana wiadomość o śmierci Marca la Salle'a, tajemniczego pracownika koncernu farmaceutycznego Saxon & Pride, w którym jest zatrudniony Paul, zbiega się ze zniknięciem bliskiej mu koleżanki z pracy, Glorii. Gdy okazuje się, że dziewczyna nie żyje, Affleck zaczyna poważnie traktować odkrycie Anny, dziennikarki z Polski, i oboje podejmują ryzykowną grę. Czy dwoje ludzi ma jakiekolwiek szanse w walce z korporacją, która zrobi wszystko, by prawda o kontenerze z Port Gentil nie wyszła na jaw?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-273-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

To nie­wia­ry­god­ne, co lu­dzie po­tra­fią na­zwać pi­wem, po­my­ślał i skrzy­wił się okrop­nie po prze­łknię­ciu męt­nej, żół­ta­wej cie­czy. Przez te lata zdą­żył przy­zwy­cza­ić się nie­mal do wszyst­kie­go, ale ta jed­na je­dy­na rzecz za­wsze wy­trą­ca­ła go z rów­no­wa­gi. No, w każ­dym ra­zie iry­to­wa­ła. W koń­cu Mar­co la Sal­le był Bel­giem i pierw­sze piwo, ja­kie w ży­ciu wy­pił, to był du­vel. Pew­nie dla­te­go nig­dy, na­wet w my­ślach, nie na­zy­wał tego pa­skud­ne­go afry­kań­skie­go pły­nu pi­wem. Był ra­czej skłon­ny po­dej­rze­wać wred­ny post­ko­lo­nial­ny, an­ty­cy­wi­li­za­cyj­ny spi­sek, wy­mie­rzo­ny w nie­go oso­bi­ście. I jesz­cze te na­zwy! Na przy­kład to, któ­re miał przed sobą, na­zy­wa­ło się Re­gab Pils. Czy oni w ogó­le wie­dzą, co to jest pils?

Poza tą jed­ną rze­czą to na­wet lu­bił Afry­kę. W su­mie spę­dził w niej pra­wie dwa­dzie­ścia ostat­nich lat i na­uczył się tu żyć bez nad­mier­nych stre­sów. Od ja­kichś dwóch lat był szcze­gól­nie za­do­wo­lo­ny. Zle­ce­nie, ja­kie do­stał, po­zwa­la­ło mu na spę­dza­nie dłu­gich go­dzin w por­to­wych knaj­pach Port Gen­til, jed­ne­go z naj­sym­pa­tycz­niej­szych miast Afry­ki. Wy­jąt­ko­wo jego na­zwa od­da­wa­ła stan fak­tycz­ny. To był miły port. Jak się czło­wiek od­po­wied­nio zor­ga­ni­zo­wał, to mógł na­wet przez dłuż­szy czas się łu­dzić, że tra­fił do kra­iny szczę­śli­wo­ści.

Mar­co nie miał spe­cjal­nie wraż­li­wej na­tu­ry, a na­wet moż­na po­wie­dzieć, że był w sta­nie znieść znacz­nie wię­cej niż więk­szość lu­dzi, ale na­praw­dę nie spra­wiał mu przy­jem­no­ści wi­dok afry­kań­skiej nę­dzy. Nie żeby ja­koś spe­cjal­nie współ­czuł, tyl­ko zwy­czaj­nie nie lu­bił oglą­dać wo­kół sie­bie tych wiel­kich, okrą­głych oczu i ko­ści­stych ły­dek ob­le­pio­nych mu­cha­mi. To mą­ci­ło jego we­wnętrz­ny spo­kój. Dla­te­go w każ­dym afry­kań­skim mie­ście trzy­mał się dziel­nic bia­łych, o ile ta­kie ist­nia­ły, i sta­rał się omi­jać miej­sco­we slum­sy. W Port Gen­til to było ła­twiej­sze niż gdzie in­dziej. Wy­star­czy­ło nie wy­cho­dzić z dziel­ni­cy Po­in­te Akos­so, po­ło­żo­nej nad samą za­to­ką.

Do Port Gen­til przy­pły­wa­ją stat­ki z ca­łe­go świa­ta, głów­nie po ropę i eg­zo­tycz­ne ga­tun­ki drew­na. Po wpły­nię­ciu do por­tu dla za­łóg na­stę­pu­je czas na­leż­ne­go re­lak­su, któ­ry po­le­gał głów­nie na upi­ja­niu się mie­szan­ką przy­wie­zio­nej ze sobą whi­sky i miej­sco­wych wy­na­laz­ków. Kie­dyś głów­ną atrak­cją były czar­ne pięk­no­ści, ale dziś już nikt by się na to nie od­wa­żył – na­wet z po­trój­nym za­bez­pie­cze­niem. Le­piej nie ku­sić losu i w spra­wach mi­ło­snych udać się w inne re­jo­ny – to w koń­cu tyl­ko kil­ka ty­go­dni. Czło­wiek mo­rza musi być cier­pli­wy, bo in­a­czej zwa­rio­wał­by już pod­czas pierw­sze­go rej­su. Tak więc por­to­we knaj­py Po­in­te Akos­so mają tę spe­cy­ficz­ną mę­ską at­mos­fe­rę. Nie ma w nich na­wet kel­ne­rek ani bar­ma­nek – to zbyt do­brze płat­ne za­ję­cia, żeby da­wać je ko­bie­tom.

Wstał od sto­li­ka, na któ­rym zo­sta­wił nie­do­pi­te piwo, za­pła­cił bar­ma­no­wi trzy­sta fran­ków (ja­kieś pół ame­ry­kań­skie­go do­la­ra) i wy­szedł do ocie­nio­ne­go pal­ma­mi ho­te­lo­we­go ogro­du. Był sam śro­dek pory desz­czo­wej i na nie­bie zma­ga­ły się w bez­gło­śnych, na ra­zie, za­pa­sach frak­cje czar­nych, gra­na­to­wych i spy­cha­ne do de­fen­sy­wy sła­be od­dzia­ły nie­bie­skich. Go­łym okiem było wi­dać, że czar­ni mu­szą wy­grać i lada chwi­la zno­wu za­le­ją opa­no­wa­ny przez sie­bie plac boju po­to­ka­mi wody, a co gor­sza, dla za­stra­sze­nia i osta­tecz­ne­go po­gnę­bie­nia prze­ciw­ni­ków uży­ją efek­tów dźwię­ko­wych. Mar­co nie lu­bił przy­zna­wać się do tego tak­że sam przed sobą, ale praw­da była taka, że i eu­ro­pej­skie bu­rze bu­dzi­ły w nim nie­po­kój. Afry­kań­skie, jak wszyst­ko inne tu­taj, były jesz­cze bar­dziej zło­wro­gie i na­praw­dę prze­ra­ża­ją­ce. Tu­taj czar­nym nie wy­star­czy­ło kil­ka razy wy­strze­lić na wi­wat. Tu­taj uży­wa­li naj­cięż­sze­go ka­li­bru. Dla­te­go zde­cy­do­wa­nie przy­spie­szył kro­ku – chciał, za­nim za­cznie się bu­rza, zdą­żyć do sta­rej por­to­wej dziel­ni­cy.

Szedł głów­ną nad­mor­ską pro­me­na­dą. Mi­jał za­dba­ne domy miej­sco­wych Fran­cu­zów, kino, sto­ją­ce na chod­ni­ku ka­wiar­nia­ne sto­li­ki. Miał cho­ler­ne szczę­ście, że tu wła­śnie od­by­wa­ła się cała ope­ra­cja. Zu­peł­nie jak w ja­kimś le­ni­wym śród­ziem­no­mor­skim mia­stecz­ku. Może z jed­nym wy­jąt­kiem – mimo pory desz­czo­wej było po­twor­nie go­rą­co. Więk­szość bia­łych nie jest w sta­nie przy­zwy­cza­ić się do tego, że na­tych­miast po wyj­ściu z kli­ma­ty­zo­wa­ne­go biu­ra ogar­nia ich fala go­rą­ca, jak­by prze­cho­dzi­li obok pło­ną­ce­go szy­bu naf­to­we­go. Mar­co zno­sił afry­kań­ski kli­mat bar­dzo do­brze. Oczy­wi­ście, sta­rał się uni­kać nie­ocie­nio­nych miejsc pod­czas po­łu­dnio­wych go­dzin naj­więk­sze­go żaru. Ale kie­dy mu­siał, to na­wet w samo po­łu­dnie mógł nor­mal­nie dzia­łać, a nie za­sty­gał w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu jak więk­szość Mu­rzy­nów i wszy­scy bia­li. Ta umie­jęt­ność bar­dzo uła­twia­ła ży­cie.

Skrę­cił w wą­ską ulicz­kę pro­wa­dzą­cą nad samą pla­żę. Na­wet je­śli do­brze zno­sił tu­tej­szy upał, to z przy­jem­no­ścią po­czuł na twa­rzy lek­ki po­wiew wia­tru o za­pa­chu bę­dą­cym mie­szan­ką róż­nych nie­moż­li­wych do uchwy­ce­nia aro­ma­tów, a zna­nym pod każ­dą sze­ro­ko­ścią geo­gra­ficz­ną jako za­pach mor­ski. Każ­de mo­rze ma swój wła­sny cha­rak­te­ry­stycz­ny za­pach, za­wsze jed­nak jest coś wspól­ne­go. Tu­tej­szy wiatr od mo­rza niósł coś słod­ka­we­go, jak­by nad­gni­łe­go, ale jed­no­cze­śnie po­cią­ga­ją­ce­go.

Ulicz­ka do­pro­wa­dzi­ła go do ulu­bio­nej por­to­wej knaj­py Chez An­na­bel. Uwiel­biał ta­kie kli­ma­ty. Cza­sem tro­chę się tego wsty­dził, bo wo­lał uwa­żać sie­bie za czło­wie­ka cy­wi­li­zo­wa­ne­go. Jed­nak praw­da była taka, że ko­chał ob­skur­ne por­to­we knaj­py, naj­chęt­niej z ko­ra­li­ko­wy­mi za­sło­na­mi od­dzie­la­ją­cy­mi wnę­trze od roz­grza­nej uli­cy. Wnę­trze ko­niecz­nie bar­dzo ciem­ne, tak że trze­ba chwi­lę po­stać, za­nim oczy przy­zwy­cza­ją się do pół­mro­ku. Sto­ły i krze­sła jak­by po­wy­cią­ga­ne z róż­nych miejsc o trud­nej prze­szło­ści, a cza­sem po pro­stu zwy­kłe pla­sti­ki, sza­re od wżar­te­go przez lata bru­du. Tu­taj czuł się naj­le­piej, a Chez An­na­bel na­le­ża­ła do jego ulu­bio­nych.

– Cześć, Bon­go – rzu­cił na po­wi­ta­nie w stro­nę baru. Jesz­cze nie do­strzegł zna­jo­me­go bar­ma­na, bo oczy­wi­ście pa­nu­ją­cy pół­mrok na chwi­lę go ośle­pił, ale wie­dział bar­dzo do­brze, że Bon­go musi tam być.

– Wi­taj, bra­cie. – I fak­tycz­nie Bon­go tam był. Po chwi­li Mar­co do­strzegł chu­dą, czar­ną syl­wet­kę na tle brud­ne­go lu­stra za ba­ro­wą ladą.

– Masz coś dla mnie? – za­py­tał i w jego gło­sie sły­chać było chwiej­ną na­dzie­ję, któ­rą sta­rał się ukryć, ale bar­man po­tra­fił usły­szeć ten zdra­dza­ją­cy na­pię­cie ton.

– Sia­daj i przy­go­tuj się na wiel­kie świę­to! – po­wie­dział Bon­go, ce­le­bru­jąc każ­dą gło­skę tego krót­kie­go zda­nia.

Mar­co po­słusz­nie usiadł i bez sło­wa cze­kał na to, co miał mu do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia Bon­go. Przez pra­wie rok, z któ­re­go co naj­mniej dwa mie­sią­ce spę­dził w tym ba­rze, na­uczył się, że Bon­ga nie wol­no po­pę­dzać. Im bar­dziej Mar­co się sta­rał, tym bar­dziej obo­jęt­ny na jego proś­by i groź­by był czło­wiek, któ­ry na­zy­wał go bra­tem. Dla­te­go te­raz grzecz­nie cze­kał.

Bon­go za­milkł na chwi­lę i pa­trzył na Mar­ca tak, jak­by za­sta­na­wiał się, czy wy­star­czy, że wbi­je mu nóż w ser­ce, czy przed­tem do­brze by było zro­bić kil­ka ry­tu­al­nych na­cięć. Na­wet nie pró­bo­wał ukryć, jak wiel­ki suk­ces od­niósł i jak bar­dzo Bia­ły Brat jest w tej chwi­li od nie­go uza­leż­nio­ny.

Ci­sza sta­wa­ła się już zbyt na­tręt­na, ale Mar­co wie­dział, że te­raz nie może po­peł­nić błę­du i je­dy­ne, co po­wi­nien zro­bić, to uda­wać cał­ko­wi­te désin­te­res­sment. I wresz­cie Bon­go nie wy­trzy­mał:

– Przy­wi­taj się z Jego Kró­lew­ską Mo­ścią! Daw­no się nie wi­dzie­li­ście…

Mar­co utkwił głod­ne oczy w tacy, któ­rą niósł przed sobą Bon­go. To, co na niej zo­ba­czył, przy­pra­wi­ło go o ko­ła­ta­nie ser­ca i wstyd po­wie­dzieć, śli­no­tok. Na środ­ku tacy, w to­wa­rzy­stwie wy­so­kiej, ocie­ka­ją­cej kro­pla­mi wody szklan­ki, stał naj­praw­dziw­szy, prze­pięk­ny, uśmie­cha­ją­cy się do Mar­ca swo­ją bia­ło-zie­lo­ną ety­kie­tą ho­ega­ar­den grand cru! Wspa­nia­łe bel­gij­skie gol­den ale. Bon­go po­sta­wił tacę przed Mar­kiem, na­wet nie do­tknął żad­nej rze­czy, któ­ra na niej le­ża­ła, i usiadł na dru­gim krze­śle przy sto­li­ku.

Taki był usta­lo­ny od pew­ne­go cza­su ry­tu­ał: Bon­go dłu­żej lub kró­cej draż­nił się z Mar­kiem, za­nim po­sta­wił przed nim tacę z jed­ną bu­tel­ką piwa, ocie­ka­ją­cą wodą szklan­ką i sta­lo­wym otwie­ra­czem do bu­te­lek (o ile sy­tu­acja tego wy­ma­ga­ła, bo cza­sem na tacy sta­ły bu­tel­ki za­my­ka­ne ce­ra­micz­ny­mi kor­ka­mi na me­ta­lo­wych za­wia­sach). Kie­dy taca z całą za­war­to­ścią wy­lą­do­wa­ła przed Mar­kiem, Bon­go już tyl­ko pa­trzył, jak jego Bia­ły Brat roz­po­czy­na ce­le­brę. Naj­pierw gła­dził bu­tel­kę i oglą­dał ją z każ­dej stro­ny – spraw­dzał, czy wszyst­ko się zga­dza. Po­tem ki­wał gło­wą na znak, że w po­rząd­ku – mamy do czy­nie­nia z bez­cen­nym ory­gi­na­łem. Na­stęp­nie pod­no­sił otwie­racz, dru­gą ręką przy­trzy­my­wał bu­tel­kę i jed­nym wpraw­nym ru­chem zdej­mo­wał kap­sel w taki spo­sób, że trud­no było uchwy­cić mo­ment otwar­cia. Zdję­ty z bu­tel­ki kap­sel za­wsze był w ide­al­nym sta­nie – bez naj­mniej­szej rysy czy od­kształ­ce­nia. Przez cały czas Mar­co wpa­try­wał się w bu­tel­kę wzro­kiem peł­nym mi­ło­ści, od­da­nia i ra­do­ści. Kie­dy była już otwar­ta, prze­le­wał pie­nią­cy się płyn do szklan­ki, ale spo­sób, w jaki to ro­bił, za­wsze był inny, bo Mar­co wie­dział, jak na­le­ży trak­to­wać każ­dy ga­tu­nek piwa. Fer­men­tu­ją­ce piwa bel­gij­skie na­le­ża­ło prze­lać do szklan­ki jed­nym ru­chem, bo in­a­czej bar­dzo ob­fi­ta pia­na wy­pły­wa­ła ze szklan­ki. Piwa ho­len­der­skie były stwo­rzo­ne w sam raz, aby lać je cien­ką struż­ką po ścian­ce. Piwa nie­miec­kie lu­bił wle­wać po tro­chu, tak aby sta­le utrzy­my­wa­ła się na nich pół­cen­ty­me­tro­wa war­stwa pia­ny.

Bon­go uwiel­biał na to pa­trzeć. Gdy­by po­cho­dził z Eu­ro­py, pew­nie mógł­by po­my­śleć, że więk­szość fa­ce­tów w taki spo­sób jak Mar­co do bu­tel­ki z pi­wem od­no­si się do wy­ma­rzo­nej ko­bie­ty. Jed­nak Bon­go po­cho­dził z Afry­ki i nig­dy w ży­ciu nie wi­dział, żeby kto­kol­wiek od­no­sił się w taki spo­sób do ko­go­kol­wiek lub cze­go­kol­wiek, a już w szcze­gól­no­ści do ko­bie­ty. Dla­te­go wpa­try­wał się w ten spek­takl tak, aby nie uro­nić ani jed­ne­go ge­stu. To było pięk­ne! No i na­le­ża­ło do­ce­nić, że Mar­co wie o pi­wach wszyst­ko, choć sam po­wta­rzał za­wsze, że jesz­cze cią­gle się uczy. Praw­dzi­wy mistrz!

Tym­cza­sem bursz­ty­no­wy, pe­łen drob­nych bą­bel­ków płyn wła­śnie zna­lazł się u celu swej wy­jąt­ko­wo dłu­giej wę­drów­ki. Pierw­szy łyk Mar­co za­wsze przyj­mo­wał z za­mknię­ty­mi ocza­mi – nic nie mo­gło roz­pra­szać jego sku­pio­nej uwa­gi w ta­kiej chwi­li. Po dru­gim otwo­rzył oczy i roz­po­czął wy­kład, na któ­ry cze­kał Bon­go.

– Do­sko­na­le zba­lan­so­wa­ny owo­co­wy cha­rak­ter o wy­czu­wal­nej obec­no­ści ostrych przy­praw. Nuty le­mon­ki, mo­re­li, ana­na­sa i mar­ce­pa­nu. Po­zo­sta­wia po­smak ła­god­ny, słod­ko-gorz­ki, z nu­ta­mi wa­ni­lii, gorz­kich po­ma­rań­czy i odro­bi­ny al­ko­ho­lu. Wy­bit­ny. – Wy­po­wie­dział to wszyst­ko gło­sem na­tchnio­nym, ze wzro­kiem skie­ro­wa­nym jak­by poza po­miesz­cze­nie, w któ­rym prze­by­wał, nie tyle w kie­run­ku słu­cha­ją­ce­go go Bon­ga, ile ra­czej ku po­tom­no­ści.

Na tym za­koń­czy­ło się przed­sta­wie­nie, na któ­re oby­dwaj za­wsze nie­cier­pli­wie cze­ka­li. Mar­co zde­cy­do­wa­nie po­wró­cił du­chem do sto­li­ka w Chez An­na­bel i da­lej pił swo­je piwo nie­wiel­ki­mi łycz­ka­mi, jesz­cze cza­sem przy­my­ka­jąc z roz­ko­szą oczy, ale za­sad­ni­czo od­bie­ra­jąc już inne bodź­ce – na przy­kład por­to­we no­wi­ny Bon­ga.

No­wi­ny nie były, nie­ste­ty, naj­lep­sze. Wy­glą­da­ło na to, że Port Gen­til cze­ka­ją trud­ne dni. Do głów­nej kei Po­in­te Cla­iret­te przy­bił uss „Emo­ry s. Land”, ame­ry­kań­ski krą­żow­nik z ty­sią­cem czte­ry­sto­ma żoł­nie­rza­mi na po­kła­dzie.

– Przy­bi­li rano i tyl­ko pa­trzeć, jak roz­le­zą się po mie­ście. – Bon­go, nie wie­dzieć cze­mu, nie lu­bił Ame­ry­ka­nów.

Mar­co na­to­miast nie miał nic prze­ciw­ko nim. Na­wet ich lu­bił. Byli nie­co za gło­śni i tro­chę aro­ganc­cy, ale za to na ogół za­do­wo­le­ni z ży­cia i chęt­ni do za­ba­wy. Jed­nak tym ra­zem odro­bi­nę się zmar­twił. Kil­ku Ame­ry­ka­nów za­wsze moż­na było ja­koś znieść, a na­wet do­brze się ba­wić w ich to­wa­rzy­stwie. Ty­siąc czte­ry­stu sta­no­wi­ło jed­nak spo­re wy­zwa­nie. Wszyst­kich ich nie pusz­czą na ląd, ale i tak bę­dzie ich wy­star­cza­ją­co dużo.

– Nie przej­muj się, sta­ry – pró­bo­wał po­cie­szyć Bon­ga. – Prze­cież nie będą tu dłu­go. Ja­koś to prze­ży­je­my.

Bon­go za­wsze był dum­ny, kie­dy Mar­co mó­wił „my”, ma­jąc na my­śli sie­bie i jego.

– Tyle że ra­czej bę­dziesz mu­siał sam sta­wić temu czo­ło, bo mnie ju­tro już tu nie bę­dzie – do­dał, wie­dząc, że Bon­go szcze­rze się zmar­twi. Był jed­nym z nie­licz­nych lu­dzi na świe­cie, któ­rzy mar­twi­li się, że na­stęp­ne­go dnia już go nie zo­ba­czą. A może na­wet je­dy­nym?

– Nie! – ni to py­ta­ją­co, ni to prze­czą­co krzyk­nął Bon­go. Rze­czy­wi­ście się zmar­twił.

– Ju­tro rano to­war będę miał już na po­kła­dzie i od­pły­wam w samo po­łu­dnie.

– Ale po co? Do tej pory ja­koś da­wa­li so­bie radę.

– Wzy­wa­ją mnie. Coś tam im nie pa­su­je. Zresz­tą nie wiem. Po­ja­dę, to się do­wiem.

– Kie­dy wra­casz? – Bon­go już nie py­tał „kie­dy zno­wu przy­je­dziesz”, tyl­ko „kie­dy wra­casz”. Jak­by tu wła­śnie był Mar­ca dom. I praw­dę po­wie­dziaw­szy, Mar­co też co­raz czę­ściej tak my­ślał o Port Gen­til.

Przez chwi­lę mil­czał, bo sam za­sta­na­wiał się, ile cza­su zaj­mie mu ta eska­pa­da. Rejs do Las Pal­mas trwa ja­kieś dzie­sięć, dwa­na­ście dni. Tam musi się spo­tkać z pa­ro­ma oso­ba­mi. Póź­niej po­cze­ka na trans­port z po­wro­tem i zno­wu wej­dzie na po­kład. W su­mie zaj­mie mu to ja­kieś pół­to­ra mie­sią­ca, a może na­wet dwa. Ale w koń­cu, czy gdzieś mu się spie­szy?

– Będę za ja­kieś dwa mie­sią­ce.

Bon­go po­ki­wał gło­wą ze zro­zu­mie­niem, ale było mu żal. Po­nie­waż jed­nak nie po­tra­fił za­mar­twiać się zbyt dłu­go, na­tych­miast do­strzegł w tej sy­tu­acji pew­ne plu­sy.

– Jak wró­cisz, to pew­nie będę miał dla cie­bie nowe skar­by – po­wie­dział to tak, że Mar­co nie­mal się wzru­szył.

Ten bar­man fak­tycz­nie go po­lu­bił. Mimo że Mar­co spra­wiał wra­że­nie, jak­by lu­dzie, któ­rych spo­ty­kał na swo­jej dro­dze, je­dy­nie mu prze­szka­dza­li. Mimo że nig­dy się nie uśmie­chał (z wy­jąt­kiem tych cu­dow­nych chwil, kie­dy po dłu­giej prze­rwie ce­le­bro­wał po­wi­ta­nie jed­ne­go ze swo­ich ulu­bio­nych ga­tun­ków). Mimo że jego twarz nie na­le­ża­ła do szcze­gól­nie sym­pa­tycz­nych – ktoś kie­dyś mu po­wie­dział, że przy­po­mi­na po­stać z kre­skó­wek – rysy twa­rzy na tyle pro­ste, aby już na pierw­szy rzut oka od­czy­tać, z ja­kie­go pod­ga­tun­ku wy­wo­dzi się nasz bo­ha­ter. Gdy­by się tego trzy­mać, to Mar­ca trze­ba by przy­po­rząd­ko­wać pod­gru­pie „smut­ni twar­dzie­le po przej­ściach” – o ile taka fak­tycz­nie wy­stę­pu­je w kre­sków­kach. Bon­go zda­wał so­bie z tego wszyst­kie­go spra­wę, ale nie mógł po­zo­stać obo­jęt­ny wo­bec jed­nej nie­za­prze­czal­nej za­le­ty Mar­ca – ten bia­ły po­tra­fił słu­chać. Bon­go uwa­żał, że w dzi­siej­szych cza­sach mało kto po­tra­fi słu­chać – ra­czej wszy­scy chcą się po­chwa­lić tym, co mają do po­wie­dze­nia. U Mar­ca umie­jęt­ność słu­cha­nia była ce­chą wro­dzo­ną, któ­rą przez lata roz­wi­nął w stop­niu fak­tycz­nie nad­zwy­czaj­nym. Nie­raz ta umie­jęt­ność ura­to­wa­ła mu ży­cie. W Afry­ce, a przed­tem w woj­sku prze­ko­nał się, że naj­gor­sze, co może się zda­rzyć, to dać się za­sko­czyć. Dla­te­go nie­ustan­nie słu­chał i pa­trzył, i wy­cią­gał wnio­ski. I to wła­śnie tak bar­dzo lu­bił u nie­go Bon­go.

Ich zna­jo­mość osią­gnę­ła już ten sto­pień za­ży­ło­ści, że rów­nie do­brze im się mil­cza­ło, jak i roz­ma­wia­ło. Dla­te­go Mar­co na ra­zie za­koń­czył tę kon­wer­sa­cję i bez sło­wa się­gnął po le­żą­cą na sto­li­ku obok, je­dy­ną wy­da­wa­ną w ca­łym Ga­bo­nie ga­ze­tę „Le Gri-Gri In­ter­na­tio­nal”. Fak­tycz­nie na pierw­szej stro­nie dzien­nik do­no­sił o wi­zy­cie ame­ry­kań­skie­go okrę­tu wo­jen­ne­go, któ­ry mie­siąc wcze­śniej wy­ru­szył z Hisz­pa­nii, aby po przy­ja­ciel­sku od­wie­dzić kil­ka kra­jów Za­to­ki Gwi­nej­skiej, po­uczyć afry­kań­skich so­jusz­ni­ków, jak wal­czyć z AIDS, z ter­ro­ry­zmem i anal­fa­be­ty­zmem. Po­dob­ne wi­zy­ty Ame­ry­ka­nie zło­żą w Gha­nie, Ni­ge­rii, Togo, Be­ni­nie i Sao Tomé.

Mar­co po­ki­wał gło­wą, jak­by pe­łen zro­zu­mie­nia dla przy­ja­ciel­skich ge­stów dziel­nych Ame­ry­ka­nów. Nie miał w zwy­cza­ju ko­men­to­wać na głos ni­cze­go, a już w szcze­gól­no­ści spraw, któ­re nie do­ty­czy­ły go bez­po­śred­nio. Na wła­sny uży­tek po­my­ślał, że to za­iste nie­zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści, oraz pró­bo­wał zro­zu­mieć, jaki jest fak­tycz­ny cel Ame­ry­ka­nów. Dość szyb­ko prze­ana­li­zo­wał do­stęp­ne mu fak­ty i uspo­ko­jo­ny prze­wró­cił stro­nę. Da­lej nie było już rów­nie cie­ka­wych in­for­ma­cji – ra­czej zwy­cza­jo­wa kro­ni­ka z ży­cia od­wiecz­ne­go pre­zy­den­ta Ga­bo­nu.

Kie­dy Mar­co do­tarł na trze­cią stro­nę „Gri-Gri”, za­po­mnia­na ka­no­na­da czar­nych ob­wie­ści­ła na ze­wnątrz bez­względ­ne zwy­cię­stwo. Stru­gi desz­czu ude­rzy­ły o dach baru z taką siłą, jak­by cała wście­kłość czar­nych skie­ro­wa­na była prze­ciw­ko Chez An­na­bel. W środ­ku zro­bi­ło się jesz­cze ciem­niej i Bon­go szyb­ko za­pa­lił sto­ją­cą na ba­rze lam­pę naf­to­wą. Mógł co praw­da włą­czyć oświe­tle­nie elek­trycz­ne, ale po pierw­sze, Mar­co bar­dzo go nie lu­bił, a po dru­gie, pod­czas bu­rzy nie było to zbyt bez­piecz­ne. A bu­rza wła­śnie ob­wie­ści­ła po­czą­tek przed­sta­wie­nia. W chwi­lę po roz­po­czę­ciu wod­nej ka­no­na­dy nad ba­rem prze­to­czy­ły się sur­my bo­jo­we, za­po­wia­da­ją­ce ry­chłą ilu­mi­na­cję. Mar­co był z sie­bie za­do­wo­lo­ny – po pierw­sze, nie sie­dział te­raz sam w nud­nym ba­rze Le Me­ri­dien Man­dji ra­zem z usłuż­nym, drew­nia­nym bar­ma­nem, a po dru­gie, zdą­żył do Bon­ga, za­nim ten cały cyrk się za­czął. Roz­siadł się za­tem wy­god­nie i z sa­tys­fak­cją za­brał się do lek­tu­ry czwar­tej, ostat­niej stro­ny „Gri-Gri”.

I wła­śnie wte­dy roz­po­czął się ciąg wy­da­rzeń, któ­rych skut­ki od­czu­ły wiel­kie kor­po­ra­cje, wiel­cy me­na­dże­ro­wie i cał­kiem zwy­kli lu­dzie o set­ki ty­się­cy mil od baru Chez An­na­bel.2

Au­to­bus za­trzy­mał się na­prze­ciw­ko ru­cho­mych re­klam na Pic­ca­dil­ly Cir­cus. Ra­zem z ko­lo­ro­wym tłu­mem wy­sia­dła ład­na blon­dyn­ka w dłu­gim weł­nia­nym płasz­czu. Na chwi­lę za­trzy­ma­ła się i pod­nio­sła wzrok w kie­run­ku skrzy­dla­tej fi­gu­ry Mer­ku­re­go na wy­so­kiej ko­lum­nie. Pod ko­lum­ną jak zwy­kle sie­dzia­ło kil­ka­na­ście osób – od po­pi­ja­ją­cych piwo, nie­zbyt już trzeź­wych wy­rost­ków, po ja­poń­skich tu­ry­stów.

Dziew­czy­na nie przy­je­cha­ła do Lon­dy­nu, aby oglą­dać za­byt­ki czy po­zna­wać jego nie­po­wta­rzal­ną at­mos­fe­rę. Mia­ła tu do wy­ko­na­nia bar­dzo kon­kret­ne za­da­nie. Jed­nak chwi­lo­wo mu­sia­ła tyl­ko cze­kać. A że mo­gła cze­kać w ho­te­lo­wym po­ko­ju albo spa­ce­ru­jąc uli­ca­mi mia­sta, wy­bra­ła to dru­gie. Te­le­fon i tak mia­ła przy so­bie. Za­wsze lu­bi­ła za­tło­czo­ne uli­ce wiel­kich miast. Czas pły­nął tu szyb­ciej i nie spo­sób było się nu­dzić. Te­raz było to tym bar­dziej waż­ne, że od te­le­fo­nu, na któ­ry cze­ka­ła, bar­dzo wie­le za­le­ża­ło. W każ­dym ra­zie za­le­ża­ła jej ka­rie­ra.

Idąc z Pic­ca­dil­ly w kie­run­ku Oxford Stre­et, ob­ser­wo­wa­ła prze­le­wa­ją­cy się tłum i po­rząd­ko­wa­ła w my­ślach do­tych­czas ze­bra­ne in­for­ma­cje oraz bia­łe pla­my w ukła­dan­ce, któ­rą zaj­mo­wa­ła się od kil­ku ty­go­dni. A do­kład­nie od dnia, w któ­rym na­czel­ny po­pro­sił ją o po­moc w zbie­ra­niu ma­te­ria­łów na te­mat pew­ne­go po­dej­rza­ne­go biz­nes­me­na z Wy­brze­ża, a kon­kret­nie z Gdań­ska. Cho­ciaż nic na to po­cząt­ko­wo nie wska­zy­wa­ło, wy­szło na jaw, że „biz­nes­men” nie jest tyl­ko lo­kal­nym gang­ste­rem. Jego dzia­łal­ność wy­kra­cza­ła da­le­ko poza gra­ni­ce Trój­mia­sta. W mia­rę od­kry­wa­nia co­raz to no­wych ele­men­tów ukła­dan­ki oka­zy­wa­ło się, że cała ta hi­sto­ria jest znacz­nie bar­dziej fa­scy­nu­ją­ca, niż kto­kol­wiek mógł przy­pusz­czać.

Fa­scy­nu­ją­ca tym bar­dziej, że idą­ca te­raz Bre­wer Stre­et blon­dyn­ka była dzien­ni­kar­ką za­le­d­wie od dwóch lat. Wcze­śniej pra­co­wa­ła kil­ka lat w war­szaw­skim biu­rze mię­dzy­na­ro­do­wej kor­po­ra­cji. Od­no­si­ła na­wet pew­ne suk­ce­sy w po­sta­ci ko­lej­nych awan­sów i co­raz lep­szej pen­sji, ale ru­ty­na i śmier­tel­na nuda zie­ją­ca z biu­ro­wych ko­ry­ta­rzy po­wo­li za­czę­ły ją wpę­dzać w coś w ro­dza­ju de­pre­sji. Każ­de­go dnia li­czy­ła go­dzi­ny do wyj­ścia z pra­cy. Każ­dy dzień przy­bli­żał ją do week­en­du, któ­ry za­zwy­czaj prze­sy­pia­ła, bo była zbyt zmę­czo­na, aby ro­bić co­kol­wiek in­ne­go. Kie­dy do jej dzia­łu przy­szedł nowy szef i swo­je urzę­do­wa­nie roz­po­czął od tego, że za­pro­po­no­wał jej „nie­zo­bo­wią­zu­ją­cą ko­la­cję”, de­cy­zja przy­szła jej ła­twiej, niż przy­pusz­cza­ła. Na­stęp­ne­go dnia wy­czy­ści­ła szu­fla­dy swo­je­go biur­ka, a w se­kre­ta­ria­cie zło­ży­ła wy­mó­wie­nie. Pierw­sze kro­ki po wyj­ściu z biu­row­ca skie­ro­wa­ła do re­dak­cji ulu­bio­nej ga­ze­ty.

Nie li­czy­ła na na­tych­mia­sto­we za­trud­nie­nie i re­dak­cja nie zro­bi­ła jej nie­spo­dzian­ki. „Pro­szę pi­sać. Jak bę­dzie do­bre, to wy­dru­ku­je­my. A po­tem się zo­ba­czy”. Tyle usły­sza­ła od sze­fa dzia­łu kra­jo­we­go. O roz­mo­wie z na­czel­nym w ogó­le nie było mowy. Oka­za­ło się, że te­raz jest bar­dzo mało waż­ną oso­bą i na roz­mo­wę z nią lu­dzie waż­ni nie mają cza­su. A jesz­cze wczo­raj na jej te­le­fon cze­ka­li sze­fo­wie cał­kiem spo­rych firm! Po­wyż­sza kon­sta­ta­cja nie spo­wo­do­wa­ła jed­nak zmia­ny de­cy­zji czy roz­cza­ro­wa­nia. Uzna­ła po pro­stu, że jej ży­cie za­czy­na się od po­cząt­ku. Za­bra­ła się w związ­ku z tym do szu­ka­nia te­ma­tów, pi­sa­nia i za­sy­py­wa­nia ko­lej­ny­mi tek­sta­mi sze­fa dzia­łu.

Po­cząt­ko­wo nie mo­gła się na­dzi­wić, że spra­wy, któ­re uwa­ża­ła za fa­scy­nu­ją­ce, jak choć­by za­kła­ma­na po­li­ty­ka cha­ry­ta­tyw­na więk­szo­ści przed­się­bior­ców, zu­peł­nie nie ob­cho­dzi­ły re­dak­to­rów. Ka­za­li jej sku­pić się na zwy­kłym ży­ciu zwy­kłych lu­dzi. Pró­bo­wa­ła prze­ko­ny­wać, że sama jest zwy­kłym czło­wie­kiem, a po­dob­ne spra­wy ją in­te­re­su­ją, ale taka ar­gu­men­ta­cja nie ro­bi­ła żad­ne­go wra­że­nia. Po­wo­li za­czy­na­ła ro­zu­mieć, co dzien­ni­ka­rze mają na my­śli, mó­wiąc o zwy­kłych lu­dziach. Naj­le­piej, żeby byli gang­ste­ra­mi, al­ko­ho­li­ka­mi bi­ją­cy­mi żony i dzie­ci, a w naj­gor­szym wy­pad­ku po­li­ty­ka­mi pro­wa­dzą­cy­mi dru­gie ży­cie. I bar­dzo szyb­ko oka­za­ło się, że jest cał­kiem nie­zła w tro­pie­niu „zwy­kłych lu­dzi”. Po pół roku do­sta­ła sta­tus sta­łe­go współ­pra­cow­ni­ka, a po roku etat dzien­ni­kar­ski. Jej ży­cie za­czę­ło się na nowo.

I te­raz, po dwóch la­tach od pierw­szej, nie­zbyt za­chę­ca­ją­cej roz­mo­wy z sze­fem dzia­łu, tro­pi­ła w Lon­dy­nie „zwy­kłych lu­dzi”, i to w do­dat­ku w śro­do­wi­sku po­dob­nym do tego, z któ­re­go uda­ło jej się wy­rwać. Ku zdu­mie­niu ca­łej re­dak­cji od­kry­ła, że lo­kal­ny gang­ster współ­pra­cu­je z wiel­ką mię­dzy­na­ro­do­wą kor­po­ra­cją z sie­dzi­bą w Lon­dy­nie. Uda­ło jej się na­mie­rzyć oso­bę, któ­ra w owej kor­po­ra­cji mu­sia­ła coś wie­dzieć o współ­pra­cy z pol­skim „part­ne­rem”, a to dzię­ki zna­jo­mo­ści hie­rar­chii po­wszech­nej w ta­kich miej­scach. I te­raz, spa­ce­ru­jąc za­tło­czo­ny­mi uli­ca­mi Lon­dy­nu, cze­ka­ła na te­le­fon od owej na­mie­rzo­nej oso­by.

Te­le­fon za­dzwo­nił, gdy oglą­da­ła prze­ce­nio­ne dżin­sy w jed­nym ze skle­pów na Oxford Stre­et. Na ekra­nie ko­mór­ki po­ja­wił się nie­zna­ny lon­dyń­ski nu­mer. To mu­sia­ła być ona, bo nikt inny w Lon­dy­nie nie znał jej nu­me­ru te­le­fo­nu. Spo­koj­nie odło­ży­ła spodnie i prze­szła w naj­dal­szy kąt nie­wiel­kie­go skle­pu. Do­pie­ro tam na­ci­snę­ła przy­cisk ozna­czo­ny zie­lo­ną słu­chaw­ką.

– Czy może pani być za pół go­dzi­ny w Cam­den Head na rogu Cam­den Walk i Cam­den Pas­sa­ge? – Nie mia­ła pro­ble­mu z roz­po­zna­niem gło­su. A więc „jej czło­wiek w kor­po­ra­cji” zde­cy­do­wał się mó­wić!

– Oczy­wi­ście. Je­śli tyl­ko te uli­ce są na pla­nie mia­sta i je­śli moż­li­we jest do­tar­cie tam w pół go­dzi­ny me­trem z Oxford Stre­et.

– To jest Is­ling­ton. Z do­jaz­dem na czas nie po­win­no być pro­ble­mu. Pro­szę wy­siąść na sta­cji An­gel. To jest czar­na li­nia. Znaj­dzie pani na pla­nie.

– A jak pa­nią po­znam?

– Bez pro­ble­mu.

Na­stęp­nie usły­sza­ła tyl­ko cią­gły sy­gnał ozna­cza­ją­cy prze­rwa­nie roz­mo­wy. Nie bar­dzo ro­zu­mia­ła, co ma zna­czyć owo „bez pro­ble­mu”. Jak moż­na bez pro­ble­mu roz­po­znać w za­tło­czo­nym pu­bie oso­bę, któ­rej nig­dy nie wi­dzia­ło się na oczy? Po­sta­no­wi­ła jed­nak na ra­zie się tym nie przej­mo­wać, a ra­czej za­jąć się do­tar­ciem na miej­sce na czas. Bez tru­du zna­la­zła po­da­ne przez Glo­rię uli­ce na ma­pie, usta­li­ła tra­sę i ru­szy­ła w kie­run­ku zej­ścia do me­tra.

Gdy po pół­go­dzi­nie otwo­rzy­ła drzwi lo­ka­lu, szyb­ko zro­zu­mia­ła, co jej roz­mów­czy­ni mia­ła na my­śli. We­wnątrz było siwo od dymu wy­dy­cha­ne­go przez oty­łych fa­ce­tów o pro­stac­kich twa­rzach, za­czer­wie­nio­nych od nad­mia­ru al­ko­ho­lu i nad­ci­śnie­nia. Je­dy­na ko­bie­ta sie­dzia­ła przy koń­cu baru na wy­so­kim stoł­ku, a przed nią sta­ła szklan­ka z wodą mi­ne­ral­ną. Mia­ła dość krót­kie ciem­ne wło­sy, była szczu­pła, ale nie chu­da, i ubra­na bar­dzo ko­bie­co i z kla­są. Anna bez wa­ha­nia ru­szy­ła w stro­nę sa­mot­nej dziew­czy­ny. Bry­tyj­ka za­uwa­ży­ła ją i pro­wa­dzi­ła wzro­kiem już od drzwi pubu. Gdy drob­na blon­dyn­ka zna­la­zła się wy­star­cza­ją­co bli­sko, za­py­ta­ła:

– Anna Nie­zgo­da? – trud­ne dla an­glo­ję­zycz­nej oso­by na­zwi­sko wy­mó­wi­ła bez błę­du, choć z sil­nym ak­cen­tem, szcze­gól­nie znie­kształ­ca­ją­cym sa­mo­gło­skę „o” Anna ski­nę­ła gło­wą i usia­dła na dru­gim stoł­ku. Za­mó­wi­ła kawę, po czym od­wró­ci­ła się twa­rzą do swo­jej roz­mów­czy­ni, a bo­kiem do baru.

– Dzię­ku­ję, że pani przy­szła. – Jak zwy­kle w sy­tu­acji gdy roz­mo­wę za­czy­na­ją dwie zu­peł­nie obce so­bie oso­by, trze­ba było ja­koś prze­ła­mać lody. – Czy mo­że­my od razu przejść do rze­czy?

An­giel­ka cały czas pa­trzy­ła na Annę bar­dzo po­waż­nie. W od­po­wie­dzi na kur­tu­azyj­ne py­ta­nie tyl­ko ski­nę­ła gło­wą.

– Jak już mó­wi­łam, moja ga­ze­ta in­te­re­su­je się pew­nym, po­wiedz­my, biz­nes­me­nem z Gdań­ska. W trak­cie zbie­ra­nia ma­te­ria­łów na­tknę­łam się na ślad jego współ­pra­cy z pani fir­mą. Wy­da­ło mi się to o tyle dziw­ne, że ten pan nie ma w Pol­sce naj­lep­szej opi­nii, a wła­ści­wie ma bar­dzo złą opi­nię. Stąd jego kon­tak­ty z po­waż­nym kon­cer­nem są co naj­mniej dziw­ne, żeby nie po­wie­dzieć po­dej­rza­ne. Pani zaj­mu­je się w fir­mie mię­dzy in­ny­mi Pol­ską. Czy może pani ja­koś wy­tłu­ma­czyć te po­wią­za­nia?

Rzecz ja­sna Bry­tyj­ka nie od­po­wie­dzia­ła od razu. Naj­pierw po­wo­li upi­ła nie­co wody ze sto­ją­cej przed nią szklan­ki, nie od­ry­wa­jąc przy tym wzro­ku od swo­jej roz­mów­czy­ni. Jesz­cze chwi­lę pa­trzy­ła na nią, jak­by ba­da­jąc, czy aby na pew­no jest wła­ści­wym ad­re­sa­tem słów, któ­re za chwi­lę mia­ły paść. Wresz­cie za­czerp­nę­ła po­wie­trza i za­czę­ła w spo­sób, któ­ry przy­spie­szył bi­cie ser­ca Anny.

– Nie tyl­ko nie po­tra­fię wy­ja­śnić oko­licz­no­ści, o któ­rej pani wspo­mnia­ła, ale jesz­cze kil­ku in­nych, o któ­rych za­pew­ne pani jesz­cze nie wie. Praw­dę mó­wiąc, re­pu­ta­cja czło­wie­ka, o któ­rym pani mówi, jest mi w tej sy­tu­acji cał­ko­wi­cie obo­jęt­na.

– Nie bar­dzo ro­zu­miem. To zna­czy, że pani zda­niem fa­cet, któ­ry do­ro­bił się ma­jąt­ku na zwy­kłej gang­ster­ce, jest od­po­wied­nim part­ne­rem dla sza­nu­ją­cej się mię­dzy­na­ro­do­wej fir­my, w do­dat­ku w tak wraż­li­wym sek­to­rze?

– Do­brze pani wie, że nie uwa­żam, aby to był dla nas wła­ści­wy part­ner. Tyl­ko że w ob­li­czu in­nych fak­tów jego prze­szłość rów­nież pani wyda się nie­istot­nym szcze­gó­łem.

Anna po­czu­ła, jak po­licz­ki ją palą, a krew za­czy­na pły­nąć co­raz szyb­ciej.

– Mam na­dzie­ję, że po­wie pani coś wię­cej i nie zo­sta­wi mnie z owy­mi „fak­ta­mi” bez szan­sy do­wie­dze­nia się, o co cho­dzi.

– Nad tym wła­śnie cały czas się za­sta­na­wiam. Nie wiem, na ile mogę pani za­ufać.

An­giel­ka była przy­najm­niej szcze­ra. Anna po­my­śla­ła, że na­wet trud­no się dzi­wić jej wąt­pli­wo­ściom. Je­śli od­kry­ła we wła­snej fir­mie coś na tyle pa­skud­ne­go, że in­for­ma­cje o part­ne­rze z Pol­ski nie ro­bią na niej wra­że­nia, to musi być bar­dzo prze­stra­szo­na.

– Nie pra­cu­ję dla po­li­cji ani nie do­nio­sę pani sze­fom, je­śli tego się pani oba­wia. Dzien­ni­ka­rze chro­nią swo­je źró­dła in­for­ma­cji, bo z tego żyją. Ale oczy­wi­ście sama musi pani zde­cy­do­wać, czy chce pani coś ujaw­nić, czy woli pani, żeby to po­zo­sta­ło ta­jem­ni­cą fir­my.

Sza­tyn­ka o zie­lo­nych oczach jesz­cze przez chwi­lę pa­trzy­ła na Annę uważ­nie, aż w koń­cu od­chy­li­ła się na swo­im wy­so­kim krze­śle i przed­sta­wi­ła pro­po­zy­cję.

– Zrób­my tak: pani na wła­sną rękę zba­da tra­sę, jaką pły­wa­ją stat­ki do tej hur­tow­ni, od któ­rej za­czę­ła pani zbie­rać in­for­ma­cje, i z po­wro­tem. Je­śli nadal bę­dzie pani chcia­ła roz­ma­wiać, pro­szę do mnie za­dzwo­nić. Tu jest nu­mer mo­jej ko­mór­ki. – Prze­su­nę­ła po bla­cie wi­zy­tów­kę z od­ręcz­nie do­pi­sa­nym nu­me­rem te­le­fo­nu.

Anna pod­nio­sła kar­to­nik. Rzu­ci­ła na nie­go okiem i za­raz po­tem otwo­rzy­ła usta, żeby jesz­cze raz spró­bo­wać za­chę­cić Bry­tyj­kę do ujaw­nie­nia choć­by kil­ku szcze­gó­łów. Ale za­nim zdo­ła­ła za­cząć zda­nie, jej roz­mów­czy­ni pod­nio­sła rękę, jak­by chcia­ła po­wstrzy­mać Annę od dal­szych wy­nu­rzeń.

– Nie wy­cią­gnie pani ode mnie ni­cze­go wię­cej. Sama jesz­cze nie wiem, co mam z tym wszyst­kim zro­bić. Mu­szę po­roz­ma­wiać z oso­bą, któ­rej ufam. A pani prze­ko­na się, czy chce da­lej brnąć w tę hi­sto­rię. Pew­nie zaj­mie to pani ty­dzień lub dwa. Wte­dy pro­szę wró­cić i po­roz­ma­wia­my dłu­żej i cie­ka­wiej. Tyle mogę pani obie­cać.

Anna z jed­nej stro­ny była pod­eks­cy­to­wa­na obiet­ni­ca­mi i tym, że być może od­kry­je po­nu­re ta­jem­ni­ce mię­dzy­na­ro­do­wej kor­po­ra­cji. Ale z dru­giej stro­ny wie­dzia­ła, że jej szef nie bę­dzie za­chwy­co­ny, je­śli ona wró­ci z Lon­dy­nu za­le­d­wie z mgli­sty­mi pla­na­mi.

– Przy­znam, że wo­la­ła­bym nie­co wię­cej kon­kre­tów, zwłasz­cza że po­ko­na­łam dość dłu­gą dro­gę, aby do pani do­trzeć… -pod­ję­ła jesz­cze jed­ną pró­bę, ale bez spe­cjal­nej wia­ry w po­wo­dze­nie.

– To pani ry­zy­ko za­wo­do­we. Mam na­dzie­ję, że nie nu­dzi­ła się pani w Lon­dy­nie. – Dziew­czy­na dała do zro­zu­mie­nia, że za­koń­czy­ła roz­mo­wę, bo wy­po­wia­da­jąc ostat­nie zda­nie, jed­no­cze­śnie wsta­ła i wy­cią­gnę­ła do Anny dłoń na po­że­gna­nie. Po­lka uśmiech­nę­ła się lek­ko i ści­ska­jąc dłoń swo­jej roz­mów­czy­ni, do­da­ła tyl­ko „a za­tem do zo­ba­cze­nia”. Po chwi­li sie­dzia­ła już sa­mot­nie nad kawą i za­sta­na­wia­ła się, jak sprze­dać tę hi­sto­rię sze­fo­wi, żeby po­zwo­lił na ko­lej­ne wy­jaz­dy i na­stęp­ne kil­ka ty­go­dni po­świę­co­ne na tro­pie­nie, a nie pi­sa­nie.

Za­sta­na­wia­ła się też, co ta­kie­go mu­sia­ło się wy­da­rzyć, że pra­cow­ni­ca Sa­xon & Pri­de, ogrom­ne­go kon­cer­nu far­ma­ceu­tycz­ne­go, zde­cy­do­wa­ła się wska­zać jej trop, któ­ry może do­pro­wa­dzić do od­kryć kom­pro­mi­tu­ją­cych dla jej pra­co­daw­ców. To nie było po­dob­ne do kor­po­ra­cyj­nych urzęd­ni­ków. Spra­wa mu­sia­ła być na­praw­dę po­waż­na. Anna do­pi­ła kawę i wy­szła z za­dy­mio­ne­go baru na spo­koj­ną uli­cę pe­ry­fe­ryj­nej dziel­ni­cy. Naj­bliż­szy sa­mo­lot do War­sza­wy od­la­ty­wał za czte­ry go­dzi­ny.3

Przez ko­ra­li­ko­wą za­sło­nę, od­dzie­la­ją­cą bar od pola bi­twy opa­no­wa­ne­go przez czar­nych, wto­czy­ła się splą­ta­na gru­pa ma­ry­na­rzy – na ra­zie trud­no było okre­ślić, ilu ich jest. Jak każ­dy, kto prze­kra­czał gra­ni­cę wy­ty­czo­ną przez ko­ra­li­ki, tak­że ci przy­by­sze zmru­ży­li oczy i przy­sta­nę­li na chwi­lę, cze­ka­jąc, aż z mro­ku wy­ło­nią się sprzę­ty i lu­dzie. Przez tę chwi­lę Bon­go i Mar­co mie­li nad nimi prze­wa­gę i mo­gli bez­kar­nie się im przy­glą­dać. Tyle tyl­ko, że nie trze­ba się było spe­cjal­nie wpa­try­wać, aby na­tych­miast dojść do prze­ko­na­nia, że pro­ste pro­roc­twa Bon­ga wła­śnie sta­ją się rze­czy­wi­sto­ścią – Ame­ry­ka­nie roz­leź­li się po Port Gen­til, a na pierw­szej li­nii ich wę­drów­ki z okrę­tu w kie­run­ku mia­sta był bar Bon­ga.

Sze­ściu do­brze od­ży­wio­nych ame­ry­kań­skich chłop­ców w za­baw­nych bia­łych mun­du­rach sta­ło o ja­kieś pięć me­trów od Mar­ca. Śmia­li się bar­dzo gło­śno, ścią­ga­li z głów cał­ko­wi­cie na­siąk­nię­te wodą śmiesz­ne cza­pecz­ki. W miej­scu gdzie za­trzy­ma­li się na chwi­lę, na­tych­miast utwo­rzy­ły się spo­re ka­łu­że.

Kie­dy już zlo­ka­li­zo­wa­li ba­ro­wą ladę, całą gru­pą po­de­szli do Bon­ga, na ra­zie igno­ru­jąc Mar­ca, ale ra­czej dla­te­go że jesz­cze go nie za­uwa­ży­li, a nie z bra­ku ocho­ty do na­wią­zy­wa­nia no­wych zna­jo­mo­ści. Mar­co na wszel­ki wy­pa­dek czy­tał ga­ze­tę co­raz bar­dziej wni­kli­wie, sta­ra­jąc się utrzy­mać pio­no­wą zmarszcz­kę dzie­lą­cą czo­ło na prze­dłu­że­niu nosa.

Tym­cza­sem Ame­ry­ka­nie je­den przez dru­gie­go za­czę­li wy­krzy­ki­wać coś do Bon­ga, któ­ry z kwa­śną miną roz­kła­dał ręce. Ten gest zro­zu­miał­by każ­dy, ale Ame­ry­ka­nów nie dało się tak ła­two spro­wa­dzić z raz ob­ra­nej dro­gi. Po pro­stu mó­wi­li co­raz gło­śniej i cze­ka­li, kie­dy wresz­cie co­kol­wiek do­trze do go­ścia za ba­rem. Zwięk­szo­na ilość de­cy­be­li nie wpły­nę­ła nie­ste­ty na moż­li­wo­ści per­cep­cyj­ne Bon­ga, i Mar­co wresz­cie zli­to­wał się nad nim. Wol­no wstał od sto­li­ka, jesz­cze wol­niej pod­szedł do baru i nie­złą an­gielsz­czy­zną za­py­tał:

– Pa­no­wie, może mógł­bym ja­koś po­móc? Mój czar­ny przy­ja­ciel nie­ste­ty nie ro­zu­mie po an­giel­sku. – Jak zwy­kle miał przy tym minę, jak­by zło­żo­na pro­po­zy­cja była zwy­kłym wy­bie­giem, a jego praw­dzi­wą in­ten­cją była ma­sa­kra sto­ją­cych przy ba­rze ma­ry­na­rzy. Jed­nak Ame­ry­ka­nie cał­ko­wi­cie zi­gno­ro­wa­li wy­raz twa­rzy Mar­ca, a sku­pi­li się na war­stwie wer­bal­nej jego ko­mu­ni­ka­tu, na któ­ry za­re­ago­wa­li z en­tu­zja­zmem, zwłasz­cza że do­pie­ro te­raz spo­strze­gli, że nie są w tym ba­rze sami.

– Sta­ry, dzię­ki, po­wiedz czło­wie­ko­wi za ba­rem, żeby dał nam po pi­wie – ucie­szył się mło­dy czło­wiek mie­rzą­cy do­brze po­nad sześć stóp wzro­stu i no­szą­cy dys­tynk­cje star­sze­go ma­ry­na­rza.

Dru­gi, sto­ją­cy obok ma­ry­narz pod­szedł szyb­ko do sto­li­ka Mar­ca i w oczy­wi­sty spo­sób nie wie­dząc, co czy­ni, pod­niósł pra­wie już pu­stą bu­tel­kę ho­ega­ar­den grand cru:

– O rany, lu­dzie, w ży­ciu bym nie przy­pusz­czał, że tu mają ta­kie piwo. Chło­pa­ki, pi­łem to kie­dyś w Eu­ro­pie. – Tu zwró­cił się do Mar­ca z proś­bą, aby po­pro­sił bar­ma­na o sześć ta­kich sa­mych piw i siód­me dla tłu­ma­cza.

– Przy­kro mi, ale Bon­go nie ma już tego piwa, mo­że­cie do­stać lo­kal­ne. – Jak nie­trud­no się do­my­ślić, Mar­co naj­chęt­niej rzu­cił­by się na śmiał­ka, ale na ra­zie sta­rał się trzy­mać ner­wy na wo­dzy. Wie­le za­le­ża­ło od re­ak­cji Ame­ry­ka­ni­na. Nie­ste­ty, mło­dy ma­ry­narz nie do­strzegł, że sze­ro­kie ra­mio­na Mar­ca się pod­nio­sły, a dło­nie za­miast w kie­sze­niach dżin­sów spo­czy­wa­ły już na la­dzie baru.

– Chy­ba nie są­dzisz, że w to uwie­rzę. Aku­rat mu się skoń­czy­ło?! – ton Ame­ry­ka­ni­na zmie­nił się dra­stycz­nie. Tym ra­zem ma­ry­narz ewi­dent­nie szu­kał za­czep­ki.

Mar­co do­brze wie­dział, że nie naj­le­piej speł­nia się jako wy­ga­szacz kon­flik­tów, a na po­moc Bon­ga nie mógł li­czyć. Po­sta­no­wił więc mó­wić jak naj­mniej i zła­go­dzić rysy twa­rzy na tyle, na ile po­zwa­la­ły mu na to na­tu­ral­ne pre­dys­po­zy­cje. Bon­go oczy­wi­ście zo­rien­to­wał się, że Ame­ry­ka­nie do­ma­ga­ją się piwa, któ­re­go im nie poda, bo tę je­dy­ną, pra­wie już wy­koń­czo­ną przez Mar­ca bu­tel­kę ku­pił za skrzyn­kę miej­sco­we­go piwa od ma­ry­na­rza z ja­kie­goś ro­syj­skie­go kon­te­ne­row­ca. Ro­sja­nin z pew­no­ścią nie był ko­ne­se­rem i dbał o wiel­kość za­pa­sów, a nie ich ja­kość. Nie­ste­ty, miał tyl­ko jed­ną bu­tel­kę, bo resz­tę wy­pił w dro­dze z Rot­ter­da­mu do Port Gen­til.

Je­dy­ne, co mógł w związ­ku z tym zro­bić Bon­go, to od­wró­cić uwa­gę Ame­ry­ka­nów od sto­li­ka Mar­ca i od tego, co na nim stoi. Szyb­ko chwy­cił w każ­dą dłoń po trzy bu­tel­ki so­bra­gi i za­ma­chał nimi przed ocza­mi ma­ry­na­rzy. Mało bra­ko­wa­ło, a go­ście zła­pa­li­by się na przy­nę­tę Bon­ga. Nie­ste­ty, ten cho­ler­ny znaw­ca bel­gij­skie­go piwa, któ­ry pierw­szy za­uwa­żył bu­tel­kę ho­ega­ar­de­na, nie za­mie­rzał się pod­dać. Ste­ve – jak się póź­niej oka­za­ło, na­zy­wał się Ste­ven O’Con­nor – wy­trą­cił dwie bu­tel­ki z ręki Bon­ga, za­ka­sał rę­ka­wy i pod­szedł bar­dzo bli­sko Mar­ca. To było zde­cy­do­wa­nie zbyt bli­sko, ale Mar­co zda­wał so­bie spra­wę, że na­wet on nie po­wi­nien lek­ce­wa­żyć sze­ściu dry­bla­sów z ame­ry­kań­skie­go okrę­tu wo­jen­ne­go. Dla­te­go nadal sta­rał się za­cho­wać spo­kój. Ko­le­dzy pró­bo­wa­li uspo­ko­ić Ste­ve’a, lecz bez spe­cjal­ne­go suk­ce­su. Ama­tor piwa mó­wił co­raz gło­śniej i nie­bez­piecz­nie ma­chał po­tęż­ny­mi ła­pa­mi.

I na­gle wiel­ka pięść ame­ry­kań­skie­go ma­ry­na­rza wy­lą­do­wa­ła na szczę­ce Mar­ca. Na chwi­lę go za­mro­czy­ło, ale szyb­ko się otrzą­snął. Prze­stał kal­ku­lo­wać i bły­ska­wicz­nie prze­sta­wił się na dzia­ła­nie. W ta­kich chwi­lach wy­łą­czał my­śle­nie i włą­czał in­stynkt. Dłu­gie i żmud­ne szko­le­nie w ar­mii, set­ki mi­sji, wro­dzo­ne pre­dys­po­zy­cje, po­nad sześć stóp wzro­stu i sze­ro­kie bary – wszyst­ko to spra­wia­ło, że Mar­co był strasz­nym prze­ciw­ni­kiem. Jed­nym cio­sem po­wa­lił Ste­ve’a. Ko­le­dzy, któ­rzy do tej pory sta­ra­li się po­wstrzy­mać swo­je­go kum­pla, te­raz sta­li w osłu­pie­niu wo­kół le­żą­ce­go na wznak. Bon­go zza baru, gdzie schro­nił się bły­ska­wicz­nie, gdy tyl­ko zo­rien­to­wał się, co się świę­ci, ob­ser­wo­wał, jak na­ra­sta w nich wście­kłość. Pierw­szy cios, wy­mie­rzo­ny przez wiel­kie­go La­ty­no­sa Pa­bla, nie zna­lazł twa­rzy Mar­ca, bo ten uchy­lił się in­stynk­tow­nie, a na­stęp­nie do­się­gnął pię­ścią ucha Pa­bla z taką siłą, że za­pra­wio­ny w bo­jach były czło­nek ulicz­ne­go gan­gu nie zdo­łał po­wstrzy­mać okrzy­ku bólu. Mar­co od razu za­ata­ko­wał jesz­cze naj­bli­żej sto­ją­ce­go trze­cie­go ma­ry­na­rza – sto­sun­ko­wo drob­ne­go blon­dy­na imie­niem Pe­ter – po­sy­ła­jąc go na be­to­no­wą pod­ło­gę, ale był to ostat­ni cios, jaki zdo­łał wy­pro­wa­dzić.

Mar­co nie za­uwa­żył, że za bar, któ­ry miał za ple­ca­mi i któ­re­go z po­wo­du sto­ją­ce­go tam Bon­ga nie trak­to­wał jako po­ten­cjal­ne­go za­gro­że­nia, że za ten bar wszedł naj­mniej­szy z Ame­ry­ka­nów. Clau­de Schia­vo miał po­dob­ny do Mar­ca in­stynkt wal­ki – nie ana­li­zo­wał, nie my­ślał, tyl­ko wi­dząc, jak wiel­ka jest tech­nicz­na prze­wa­ga cu­dzo­ziem­ca, zła­pał po pro­stu bu­tel­kę whi­sky, któ­rą przy­niósł ze sobą, i wy­mie­rzył mu sil­ny cios pro­sto w po­ty­li­cę. Gdy­by to była ja­kaś inna bu­tel­ka, pew­nie Mar­co obu­dził­by się po pół­go­dzi­nie z po­twor­nym bó­lem gło­wy i przez resz­tę ży­cia kom­bi­no­wał­by, jak do­paść cho­ler­nych Ame­ry­ka­nów. Ale mały Schia­vo wy­mie­rzył cios peł­ną flasz­ką chi­vas re­gal. Pół­to­ra­cen­ty­me­tro­we dno bu­tel­ki wy­bi­ło w czasz­ce Mar­ca dziu­rę wiel­ko­ści pił­ki do te­ni­sa. Jak póź­niej na­pi­sał miej­sco­wy le­karz, zgon na­stą­pił na­tych­miast.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: