Kontener - ebook
Kontener - ebook
Port Gentil, portowe miasto w Gabonie, w którym przybyszy wykańcza równikowy skwar. Tylko jeden biały człowiek, Marco la Salle, czuje się tu jak ryba w wodzie, jednak oddałby wszystko za zimne belgijskie piwo. To właśnie przez ten trunek ginie w knajpianej bójce. Przynajmniej tak to z pozoru wygląda. Londyńskie City, gwar i pośpiech. Trzydziestoletni Paul Affleck, typowy biały kołnierzyk, marzy o awansie i uznaniu szefa. Wszystko w jego życiu toczyłoby się z góry utartym torem, gdyby nie pewna seria zdarzeń. Niespodziewana wiadomość o śmierci Marca la Salle'a, tajemniczego pracownika koncernu farmaceutycznego Saxon & Pride, w którym jest zatrudniony Paul, zbiega się ze zniknięciem bliskiej mu koleżanki z pracy, Glorii. Gdy okazuje się, że dziewczyna nie żyje, Affleck zaczyna poważnie traktować odkrycie Anny, dziennikarki z Polski, i oboje podejmują ryzykowną grę. Czy dwoje ludzi ma jakiekolwiek szanse w walce z korporacją, która zrobi wszystko, by prawda o kontenerze z Port Gentil nie wyszła na jaw?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-273-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To niewiarygodne, co ludzie potrafią nazwać piwem, pomyślał i skrzywił się okropnie po przełknięciu mętnej, żółtawej cieczy. Przez te lata zdążył przyzwyczaić się niemal do wszystkiego, ale ta jedna jedyna rzecz zawsze wytrącała go z równowagi. No, w każdym razie irytowała. W końcu Marco la Salle był Belgiem i pierwsze piwo, jakie w życiu wypił, to był duvel. Pewnie dlatego nigdy, nawet w myślach, nie nazywał tego paskudnego afrykańskiego płynu piwem. Był raczej skłonny podejrzewać wredny postkolonialny, antycywilizacyjny spisek, wymierzony w niego osobiście. I jeszcze te nazwy! Na przykład to, które miał przed sobą, nazywało się Regab Pils. Czy oni w ogóle wiedzą, co to jest pils?
Poza tą jedną rzeczą to nawet lubił Afrykę. W sumie spędził w niej prawie dwadzieścia ostatnich lat i nauczył się tu żyć bez nadmiernych stresów. Od jakichś dwóch lat był szczególnie zadowolony. Zlecenie, jakie dostał, pozwalało mu na spędzanie długich godzin w portowych knajpach Port Gentil, jednego z najsympatyczniejszych miast Afryki. Wyjątkowo jego nazwa oddawała stan faktyczny. To był miły port. Jak się człowiek odpowiednio zorganizował, to mógł nawet przez dłuższy czas się łudzić, że trafił do krainy szczęśliwości.
Marco nie miał specjalnie wrażliwej natury, a nawet można powiedzieć, że był w stanie znieść znacznie więcej niż większość ludzi, ale naprawdę nie sprawiał mu przyjemności widok afrykańskiej nędzy. Nie żeby jakoś specjalnie współczuł, tylko zwyczajnie nie lubił oglądać wokół siebie tych wielkich, okrągłych oczu i kościstych łydek oblepionych muchami. To mąciło jego wewnętrzny spokój. Dlatego w każdym afrykańskim mieście trzymał się dzielnic białych, o ile takie istniały, i starał się omijać miejscowe slumsy. W Port Gentil to było łatwiejsze niż gdzie indziej. Wystarczyło nie wychodzić z dzielnicy Pointe Akosso, położonej nad samą zatoką.
Do Port Gentil przypływają statki z całego świata, głównie po ropę i egzotyczne gatunki drewna. Po wpłynięciu do portu dla załóg następuje czas należnego relaksu, który polegał głównie na upijaniu się mieszanką przywiezionej ze sobą whisky i miejscowych wynalazków. Kiedyś główną atrakcją były czarne piękności, ale dziś już nikt by się na to nie odważył – nawet z potrójnym zabezpieczeniem. Lepiej nie kusić losu i w sprawach miłosnych udać się w inne rejony – to w końcu tylko kilka tygodni. Człowiek morza musi być cierpliwy, bo inaczej zwariowałby już podczas pierwszego rejsu. Tak więc portowe knajpy Pointe Akosso mają tę specyficzną męską atmosferę. Nie ma w nich nawet kelnerek ani barmanek – to zbyt dobrze płatne zajęcia, żeby dawać je kobietom.
Wstał od stolika, na którym zostawił niedopite piwo, zapłacił barmanowi trzysta franków (jakieś pół amerykańskiego dolara) i wyszedł do ocienionego palmami hotelowego ogrodu. Był sam środek pory deszczowej i na niebie zmagały się w bezgłośnych, na razie, zapasach frakcje czarnych, granatowych i spychane do defensywy słabe oddziały niebieskich. Gołym okiem było widać, że czarni muszą wygrać i lada chwila znowu zaleją opanowany przez siebie plac boju potokami wody, a co gorsza, dla zastraszenia i ostatecznego pognębienia przeciwników użyją efektów dźwiękowych. Marco nie lubił przyznawać się do tego także sam przed sobą, ale prawda była taka, że i europejskie burze budziły w nim niepokój. Afrykańskie, jak wszystko inne tutaj, były jeszcze bardziej złowrogie i naprawdę przerażające. Tutaj czarnym nie wystarczyło kilka razy wystrzelić na wiwat. Tutaj używali najcięższego kalibru. Dlatego zdecydowanie przyspieszył kroku – chciał, zanim zacznie się burza, zdążyć do starej portowej dzielnicy.
Szedł główną nadmorską promenadą. Mijał zadbane domy miejscowych Francuzów, kino, stojące na chodniku kawiarniane stoliki. Miał cholerne szczęście, że tu właśnie odbywała się cała operacja. Zupełnie jak w jakimś leniwym śródziemnomorskim miasteczku. Może z jednym wyjątkiem – mimo pory deszczowej było potwornie gorąco. Większość białych nie jest w stanie przyzwyczaić się do tego, że natychmiast po wyjściu z klimatyzowanego biura ogarnia ich fala gorąca, jakby przechodzili obok płonącego szybu naftowego. Marco znosił afrykański klimat bardzo dobrze. Oczywiście, starał się unikać nieocienionych miejsc podczas południowych godzin największego żaru. Ale kiedy musiał, to nawet w samo południe mógł normalnie działać, a nie zastygał w całkowitym bezruchu jak większość Murzynów i wszyscy biali. Ta umiejętność bardzo ułatwiała życie.
Skręcił w wąską uliczkę prowadzącą nad samą plażę. Nawet jeśli dobrze znosił tutejszy upał, to z przyjemnością poczuł na twarzy lekki powiew wiatru o zapachu będącym mieszanką różnych niemożliwych do uchwycenia aromatów, a znanym pod każdą szerokością geograficzną jako zapach morski. Każde morze ma swój własny charakterystyczny zapach, zawsze jednak jest coś wspólnego. Tutejszy wiatr od morza niósł coś słodkawego, jakby nadgniłego, ale jednocześnie pociągającego.
Uliczka doprowadziła go do ulubionej portowej knajpy Chez Annabel. Uwielbiał takie klimaty. Czasem trochę się tego wstydził, bo wolał uważać siebie za człowieka cywilizowanego. Jednak prawda była taka, że kochał obskurne portowe knajpy, najchętniej z koralikowymi zasłonami oddzielającymi wnętrze od rozgrzanej ulicy. Wnętrze koniecznie bardzo ciemne, tak że trzeba chwilę postać, zanim oczy przyzwyczają się do półmroku. Stoły i krzesła jakby powyciągane z różnych miejsc o trudnej przeszłości, a czasem po prostu zwykłe plastiki, szare od wżartego przez lata brudu. Tutaj czuł się najlepiej, a Chez Annabel należała do jego ulubionych.
– Cześć, Bongo – rzucił na powitanie w stronę baru. Jeszcze nie dostrzegł znajomego barmana, bo oczywiście panujący półmrok na chwilę go oślepił, ale wiedział bardzo dobrze, że Bongo musi tam być.
– Witaj, bracie. – I faktycznie Bongo tam był. Po chwili Marco dostrzegł chudą, czarną sylwetkę na tle brudnego lustra za barową ladą.
– Masz coś dla mnie? – zapytał i w jego głosie słychać było chwiejną nadzieję, którą starał się ukryć, ale barman potrafił usłyszeć ten zdradzający napięcie ton.
– Siadaj i przygotuj się na wielkie święto! – powiedział Bongo, celebrując każdą głoskę tego krótkiego zdania.
Marco posłusznie usiadł i bez słowa czekał na to, co miał mu do zakomunikowania Bongo. Przez prawie rok, z którego co najmniej dwa miesiące spędził w tym barze, nauczył się, że Bonga nie wolno popędzać. Im bardziej Marco się starał, tym bardziej obojętny na jego prośby i groźby był człowiek, który nazywał go bratem. Dlatego teraz grzecznie czekał.
Bongo zamilkł na chwilę i patrzył na Marca tak, jakby zastanawiał się, czy wystarczy, że wbije mu nóż w serce, czy przedtem dobrze by było zrobić kilka rytualnych nacięć. Nawet nie próbował ukryć, jak wielki sukces odniósł i jak bardzo Biały Brat jest w tej chwili od niego uzależniony.
Cisza stawała się już zbyt natrętna, ale Marco wiedział, że teraz nie może popełnić błędu i jedyne, co powinien zrobić, to udawać całkowite désinteressment. I wreszcie Bongo nie wytrzymał:
– Przywitaj się z Jego Królewską Mością! Dawno się nie widzieliście…
Marco utkwił głodne oczy w tacy, którą niósł przed sobą Bongo. To, co na niej zobaczył, przyprawiło go o kołatanie serca i wstyd powiedzieć, ślinotok. Na środku tacy, w towarzystwie wysokiej, ociekającej kroplami wody szklanki, stał najprawdziwszy, przepiękny, uśmiechający się do Marca swoją biało-zieloną etykietą hoegaarden grand cru! Wspaniałe belgijskie golden ale. Bongo postawił tacę przed Markiem, nawet nie dotknął żadnej rzeczy, która na niej leżała, i usiadł na drugim krześle przy stoliku.
Taki był ustalony od pewnego czasu rytuał: Bongo dłużej lub krócej drażnił się z Markiem, zanim postawił przed nim tacę z jedną butelką piwa, ociekającą wodą szklanką i stalowym otwieraczem do butelek (o ile sytuacja tego wymagała, bo czasem na tacy stały butelki zamykane ceramicznymi korkami na metalowych zawiasach). Kiedy taca z całą zawartością wylądowała przed Markiem, Bongo już tylko patrzył, jak jego Biały Brat rozpoczyna celebrę. Najpierw gładził butelkę i oglądał ją z każdej strony – sprawdzał, czy wszystko się zgadza. Potem kiwał głową na znak, że w porządku – mamy do czynienia z bezcennym oryginałem. Następnie podnosił otwieracz, drugą ręką przytrzymywał butelkę i jednym wprawnym ruchem zdejmował kapsel w taki sposób, że trudno było uchwycić moment otwarcia. Zdjęty z butelki kapsel zawsze był w idealnym stanie – bez najmniejszej rysy czy odkształcenia. Przez cały czas Marco wpatrywał się w butelkę wzrokiem pełnym miłości, oddania i radości. Kiedy była już otwarta, przelewał pieniący się płyn do szklanki, ale sposób, w jaki to robił, zawsze był inny, bo Marco wiedział, jak należy traktować każdy gatunek piwa. Fermentujące piwa belgijskie należało przelać do szklanki jednym ruchem, bo inaczej bardzo obfita piana wypływała ze szklanki. Piwa holenderskie były stworzone w sam raz, aby lać je cienką strużką po ściance. Piwa niemieckie lubił wlewać po trochu, tak aby stale utrzymywała się na nich półcentymetrowa warstwa piany.
Bongo uwielbiał na to patrzeć. Gdyby pochodził z Europy, pewnie mógłby pomyśleć, że większość facetów w taki sposób jak Marco do butelki z piwem odnosi się do wymarzonej kobiety. Jednak Bongo pochodził z Afryki i nigdy w życiu nie widział, żeby ktokolwiek odnosił się w taki sposób do kogokolwiek lub czegokolwiek, a już w szczególności do kobiety. Dlatego wpatrywał się w ten spektakl tak, aby nie uronić ani jednego gestu. To było piękne! No i należało docenić, że Marco wie o piwach wszystko, choć sam powtarzał zawsze, że jeszcze ciągle się uczy. Prawdziwy mistrz!
Tymczasem bursztynowy, pełen drobnych bąbelków płyn właśnie znalazł się u celu swej wyjątkowo długiej wędrówki. Pierwszy łyk Marco zawsze przyjmował z zamkniętymi oczami – nic nie mogło rozpraszać jego skupionej uwagi w takiej chwili. Po drugim otworzył oczy i rozpoczął wykład, na który czekał Bongo.
– Doskonale zbalansowany owocowy charakter o wyczuwalnej obecności ostrych przypraw. Nuty lemonki, moreli, ananasa i marcepanu. Pozostawia posmak łagodny, słodko-gorzki, z nutami wanilii, gorzkich pomarańczy i odrobiny alkoholu. Wybitny. – Wypowiedział to wszystko głosem natchnionym, ze wzrokiem skierowanym jakby poza pomieszczenie, w którym przebywał, nie tyle w kierunku słuchającego go Bonga, ile raczej ku potomności.
Na tym zakończyło się przedstawienie, na które obydwaj zawsze niecierpliwie czekali. Marco zdecydowanie powrócił duchem do stolika w Chez Annabel i dalej pił swoje piwo niewielkimi łyczkami, jeszcze czasem przymykając z rozkoszą oczy, ale zasadniczo odbierając już inne bodźce – na przykład portowe nowiny Bonga.
Nowiny nie były, niestety, najlepsze. Wyglądało na to, że Port Gentil czekają trudne dni. Do głównej kei Pointe Clairette przybił uss „Emory s. Land”, amerykański krążownik z tysiącem czterystoma żołnierzami na pokładzie.
– Przybili rano i tylko patrzeć, jak rozlezą się po mieście. – Bongo, nie wiedzieć czemu, nie lubił Amerykanów.
Marco natomiast nie miał nic przeciwko nim. Nawet ich lubił. Byli nieco za głośni i trochę aroganccy, ale za to na ogół zadowoleni z życia i chętni do zabawy. Jednak tym razem odrobinę się zmartwił. Kilku Amerykanów zawsze można było jakoś znieść, a nawet dobrze się bawić w ich towarzystwie. Tysiąc czterystu stanowiło jednak spore wyzwanie. Wszystkich ich nie puszczą na ląd, ale i tak będzie ich wystarczająco dużo.
– Nie przejmuj się, stary – próbował pocieszyć Bonga. – Przecież nie będą tu długo. Jakoś to przeżyjemy.
Bongo zawsze był dumny, kiedy Marco mówił „my”, mając na myśli siebie i jego.
– Tyle że raczej będziesz musiał sam stawić temu czoło, bo mnie jutro już tu nie będzie – dodał, wiedząc, że Bongo szczerze się zmartwi. Był jednym z nielicznych ludzi na świecie, którzy martwili się, że następnego dnia już go nie zobaczą. A może nawet jedynym?
– Nie! – ni to pytająco, ni to przecząco krzyknął Bongo. Rzeczywiście się zmartwił.
– Jutro rano towar będę miał już na pokładzie i odpływam w samo południe.
– Ale po co? Do tej pory jakoś dawali sobie radę.
– Wzywają mnie. Coś tam im nie pasuje. Zresztą nie wiem. Pojadę, to się dowiem.
– Kiedy wracasz? – Bongo już nie pytał „kiedy znowu przyjedziesz”, tylko „kiedy wracasz”. Jakby tu właśnie był Marca dom. I prawdę powiedziawszy, Marco też coraz częściej tak myślał o Port Gentil.
Przez chwilę milczał, bo sam zastanawiał się, ile czasu zajmie mu ta eskapada. Rejs do Las Palmas trwa jakieś dziesięć, dwanaście dni. Tam musi się spotkać z paroma osobami. Później poczeka na transport z powrotem i znowu wejdzie na pokład. W sumie zajmie mu to jakieś półtora miesiąca, a może nawet dwa. Ale w końcu, czy gdzieś mu się spieszy?
– Będę za jakieś dwa miesiące.
Bongo pokiwał głową ze zrozumieniem, ale było mu żal. Ponieważ jednak nie potrafił zamartwiać się zbyt długo, natychmiast dostrzegł w tej sytuacji pewne plusy.
– Jak wrócisz, to pewnie będę miał dla ciebie nowe skarby – powiedział to tak, że Marco niemal się wzruszył.
Ten barman faktycznie go polubił. Mimo że Marco sprawiał wrażenie, jakby ludzie, których spotykał na swojej drodze, jedynie mu przeszkadzali. Mimo że nigdy się nie uśmiechał (z wyjątkiem tych cudownych chwil, kiedy po długiej przerwie celebrował powitanie jednego ze swoich ulubionych gatunków). Mimo że jego twarz nie należała do szczególnie sympatycznych – ktoś kiedyś mu powiedział, że przypomina postać z kreskówek – rysy twarzy na tyle proste, aby już na pierwszy rzut oka odczytać, z jakiego podgatunku wywodzi się nasz bohater. Gdyby się tego trzymać, to Marca trzeba by przyporządkować podgrupie „smutni twardziele po przejściach” – o ile taka faktycznie występuje w kreskówkach. Bongo zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, ale nie mógł pozostać obojętny wobec jednej niezaprzeczalnej zalety Marca – ten biały potrafił słuchać. Bongo uważał, że w dzisiejszych czasach mało kto potrafi słuchać – raczej wszyscy chcą się pochwalić tym, co mają do powiedzenia. U Marca umiejętność słuchania była cechą wrodzoną, którą przez lata rozwinął w stopniu faktycznie nadzwyczajnym. Nieraz ta umiejętność uratowała mu życie. W Afryce, a przedtem w wojsku przekonał się, że najgorsze, co może się zdarzyć, to dać się zaskoczyć. Dlatego nieustannie słuchał i patrzył, i wyciągał wnioski. I to właśnie tak bardzo lubił u niego Bongo.
Ich znajomość osiągnęła już ten stopień zażyłości, że równie dobrze im się milczało, jak i rozmawiało. Dlatego Marco na razie zakończył tę konwersację i bez słowa sięgnął po leżącą na stoliku obok, jedyną wydawaną w całym Gabonie gazetę „Le Gri-Gri International”. Faktycznie na pierwszej stronie dziennik donosił o wizycie amerykańskiego okrętu wojennego, który miesiąc wcześniej wyruszył z Hiszpanii, aby po przyjacielsku odwiedzić kilka krajów Zatoki Gwinejskiej, pouczyć afrykańskich sojuszników, jak walczyć z AIDS, z terroryzmem i analfabetyzmem. Podobne wizyty Amerykanie złożą w Ghanie, Nigerii, Togo, Beninie i Sao Tomé.
Marco pokiwał głową, jakby pełen zrozumienia dla przyjacielskich gestów dzielnych Amerykanów. Nie miał w zwyczaju komentować na głos niczego, a już w szczególności spraw, które nie dotyczyły go bezpośrednio. Na własny użytek pomyślał, że to zaiste niezwykły zbieg okoliczności, oraz próbował zrozumieć, jaki jest faktyczny cel Amerykanów. Dość szybko przeanalizował dostępne mu fakty i uspokojony przewrócił stronę. Dalej nie było już równie ciekawych informacji – raczej zwyczajowa kronika z życia odwiecznego prezydenta Gabonu.
Kiedy Marco dotarł na trzecią stronę „Gri-Gri”, zapomniana kanonada czarnych obwieściła na zewnątrz bezwzględne zwycięstwo. Strugi deszczu uderzyły o dach baru z taką siłą, jakby cała wściekłość czarnych skierowana była przeciwko Chez Annabel. W środku zrobiło się jeszcze ciemniej i Bongo szybko zapalił stojącą na barze lampę naftową. Mógł co prawda włączyć oświetlenie elektryczne, ale po pierwsze, Marco bardzo go nie lubił, a po drugie, podczas burzy nie było to zbyt bezpieczne. A burza właśnie obwieściła początek przedstawienia. W chwilę po rozpoczęciu wodnej kanonady nad barem przetoczyły się surmy bojowe, zapowiadające rychłą iluminację. Marco był z siebie zadowolony – po pierwsze, nie siedział teraz sam w nudnym barze Le Meridien Mandji razem z usłużnym, drewnianym barmanem, a po drugie, zdążył do Bonga, zanim ten cały cyrk się zaczął. Rozsiadł się zatem wygodnie i z satysfakcją zabrał się do lektury czwartej, ostatniej strony „Gri-Gri”.
I właśnie wtedy rozpoczął się ciąg wydarzeń, których skutki odczuły wielkie korporacje, wielcy menadżerowie i całkiem zwykli ludzie o setki tysięcy mil od baru Chez Annabel.2
Autobus zatrzymał się naprzeciwko ruchomych reklam na Piccadilly Circus. Razem z kolorowym tłumem wysiadła ładna blondynka w długim wełnianym płaszczu. Na chwilę zatrzymała się i podniosła wzrok w kierunku skrzydlatej figury Merkurego na wysokiej kolumnie. Pod kolumną jak zwykle siedziało kilkanaście osób – od popijających piwo, niezbyt już trzeźwych wyrostków, po japońskich turystów.
Dziewczyna nie przyjechała do Londynu, aby oglądać zabytki czy poznawać jego niepowtarzalną atmosferę. Miała tu do wykonania bardzo konkretne zadanie. Jednak chwilowo musiała tylko czekać. A że mogła czekać w hotelowym pokoju albo spacerując ulicami miasta, wybrała to drugie. Telefon i tak miała przy sobie. Zawsze lubiła zatłoczone ulice wielkich miast. Czas płynął tu szybciej i nie sposób było się nudzić. Teraz było to tym bardziej ważne, że od telefonu, na który czekała, bardzo wiele zależało. W każdym razie zależała jej kariera.
Idąc z Piccadilly w kierunku Oxford Street, obserwowała przelewający się tłum i porządkowała w myślach dotychczas zebrane informacje oraz białe plamy w układance, którą zajmowała się od kilku tygodni. A dokładnie od dnia, w którym naczelny poprosił ją o pomoc w zbieraniu materiałów na temat pewnego podejrzanego biznesmena z Wybrzeża, a konkretnie z Gdańska. Chociaż nic na to początkowo nie wskazywało, wyszło na jaw, że „biznesmen” nie jest tylko lokalnym gangsterem. Jego działalność wykraczała daleko poza granice Trójmiasta. W miarę odkrywania coraz to nowych elementów układanki okazywało się, że cała ta historia jest znacznie bardziej fascynująca, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.
Fascynująca tym bardziej, że idąca teraz Brewer Street blondynka była dziennikarką zaledwie od dwóch lat. Wcześniej pracowała kilka lat w warszawskim biurze międzynarodowej korporacji. Odnosiła nawet pewne sukcesy w postaci kolejnych awansów i coraz lepszej pensji, ale rutyna i śmiertelna nuda ziejąca z biurowych korytarzy powoli zaczęły ją wpędzać w coś w rodzaju depresji. Każdego dnia liczyła godziny do wyjścia z pracy. Każdy dzień przybliżał ją do weekendu, który zazwyczaj przesypiała, bo była zbyt zmęczona, aby robić cokolwiek innego. Kiedy do jej działu przyszedł nowy szef i swoje urzędowanie rozpoczął od tego, że zaproponował jej „niezobowiązującą kolację”, decyzja przyszła jej łatwiej, niż przypuszczała. Następnego dnia wyczyściła szuflady swojego biurka, a w sekretariacie złożyła wymówienie. Pierwsze kroki po wyjściu z biurowca skierowała do redakcji ulubionej gazety.
Nie liczyła na natychmiastowe zatrudnienie i redakcja nie zrobiła jej niespodzianki. „Proszę pisać. Jak będzie dobre, to wydrukujemy. A potem się zobaczy”. Tyle usłyszała od szefa działu krajowego. O rozmowie z naczelnym w ogóle nie było mowy. Okazało się, że teraz jest bardzo mało ważną osobą i na rozmowę z nią ludzie ważni nie mają czasu. A jeszcze wczoraj na jej telefon czekali szefowie całkiem sporych firm! Powyższa konstatacja nie spowodowała jednak zmiany decyzji czy rozczarowania. Uznała po prostu, że jej życie zaczyna się od początku. Zabrała się w związku z tym do szukania tematów, pisania i zasypywania kolejnymi tekstami szefa działu.
Początkowo nie mogła się nadziwić, że sprawy, które uważała za fascynujące, jak choćby zakłamana polityka charytatywna większości przedsiębiorców, zupełnie nie obchodziły redaktorów. Kazali jej skupić się na zwykłym życiu zwykłych ludzi. Próbowała przekonywać, że sama jest zwykłym człowiekiem, a podobne sprawy ją interesują, ale taka argumentacja nie robiła żadnego wrażenia. Powoli zaczynała rozumieć, co dziennikarze mają na myśli, mówiąc o zwykłych ludziach. Najlepiej, żeby byli gangsterami, alkoholikami bijącymi żony i dzieci, a w najgorszym wypadku politykami prowadzącymi drugie życie. I bardzo szybko okazało się, że jest całkiem niezła w tropieniu „zwykłych ludzi”. Po pół roku dostała status stałego współpracownika, a po roku etat dziennikarski. Jej życie zaczęło się na nowo.
I teraz, po dwóch latach od pierwszej, niezbyt zachęcającej rozmowy z szefem działu, tropiła w Londynie „zwykłych ludzi”, i to w dodatku w środowisku podobnym do tego, z którego udało jej się wyrwać. Ku zdumieniu całej redakcji odkryła, że lokalny gangster współpracuje z wielką międzynarodową korporacją z siedzibą w Londynie. Udało jej się namierzyć osobę, która w owej korporacji musiała coś wiedzieć o współpracy z polskim „partnerem”, a to dzięki znajomości hierarchii powszechnej w takich miejscach. I teraz, spacerując zatłoczonymi ulicami Londynu, czekała na telefon od owej namierzonej osoby.
Telefon zadzwonił, gdy oglądała przecenione dżinsy w jednym ze sklepów na Oxford Street. Na ekranie komórki pojawił się nieznany londyński numer. To musiała być ona, bo nikt inny w Londynie nie znał jej numeru telefonu. Spokojnie odłożyła spodnie i przeszła w najdalszy kąt niewielkiego sklepu. Dopiero tam nacisnęła przycisk oznaczony zieloną słuchawką.
– Czy może pani być za pół godziny w Camden Head na rogu Camden Walk i Camden Passage? – Nie miała problemu z rozpoznaniem głosu. A więc „jej człowiek w korporacji” zdecydował się mówić!
– Oczywiście. Jeśli tylko te ulice są na planie miasta i jeśli możliwe jest dotarcie tam w pół godziny metrem z Oxford Street.
– To jest Islington. Z dojazdem na czas nie powinno być problemu. Proszę wysiąść na stacji Angel. To jest czarna linia. Znajdzie pani na planie.
– A jak panią poznam?
– Bez problemu.
Następnie usłyszała tylko ciągły sygnał oznaczający przerwanie rozmowy. Nie bardzo rozumiała, co ma znaczyć owo „bez problemu”. Jak można bez problemu rozpoznać w zatłoczonym pubie osobę, której nigdy nie widziało się na oczy? Postanowiła jednak na razie się tym nie przejmować, a raczej zająć się dotarciem na miejsce na czas. Bez trudu znalazła podane przez Glorię ulice na mapie, ustaliła trasę i ruszyła w kierunku zejścia do metra.
Gdy po półgodzinie otworzyła drzwi lokalu, szybko zrozumiała, co jej rozmówczyni miała na myśli. Wewnątrz było siwo od dymu wydychanego przez otyłych facetów o prostackich twarzach, zaczerwienionych od nadmiaru alkoholu i nadciśnienia. Jedyna kobieta siedziała przy końcu baru na wysokim stołku, a przed nią stała szklanka z wodą mineralną. Miała dość krótkie ciemne włosy, była szczupła, ale nie chuda, i ubrana bardzo kobieco i z klasą. Anna bez wahania ruszyła w stronę samotnej dziewczyny. Brytyjka zauważyła ją i prowadziła wzrokiem już od drzwi pubu. Gdy drobna blondynka znalazła się wystarczająco blisko, zapytała:
– Anna Niezgoda? – trudne dla anglojęzycznej osoby nazwisko wymówiła bez błędu, choć z silnym akcentem, szczególnie zniekształcającym samogłoskę „o” Anna skinęła głową i usiadła na drugim stołku. Zamówiła kawę, po czym odwróciła się twarzą do swojej rozmówczyni, a bokiem do baru.
– Dziękuję, że pani przyszła. – Jak zwykle w sytuacji gdy rozmowę zaczynają dwie zupełnie obce sobie osoby, trzeba było jakoś przełamać lody. – Czy możemy od razu przejść do rzeczy?
Angielka cały czas patrzyła na Annę bardzo poważnie. W odpowiedzi na kurtuazyjne pytanie tylko skinęła głową.
– Jak już mówiłam, moja gazeta interesuje się pewnym, powiedzmy, biznesmenem z Gdańska. W trakcie zbierania materiałów natknęłam się na ślad jego współpracy z pani firmą. Wydało mi się to o tyle dziwne, że ten pan nie ma w Polsce najlepszej opinii, a właściwie ma bardzo złą opinię. Stąd jego kontakty z poważnym koncernem są co najmniej dziwne, żeby nie powiedzieć podejrzane. Pani zajmuje się w firmie między innymi Polską. Czy może pani jakoś wytłumaczyć te powiązania?
Rzecz jasna Brytyjka nie odpowiedziała od razu. Najpierw powoli upiła nieco wody ze stojącej przed nią szklanki, nie odrywając przy tym wzroku od swojej rozmówczyni. Jeszcze chwilę patrzyła na nią, jakby badając, czy aby na pewno jest właściwym adresatem słów, które za chwilę miały paść. Wreszcie zaczerpnęła powietrza i zaczęła w sposób, który przyspieszył bicie serca Anny.
– Nie tylko nie potrafię wyjaśnić okoliczności, o której pani wspomniała, ale jeszcze kilku innych, o których zapewne pani jeszcze nie wie. Prawdę mówiąc, reputacja człowieka, o którym pani mówi, jest mi w tej sytuacji całkowicie obojętna.
– Nie bardzo rozumiem. To znaczy, że pani zdaniem facet, który dorobił się majątku na zwykłej gangsterce, jest odpowiednim partnerem dla szanującej się międzynarodowej firmy, w dodatku w tak wrażliwym sektorze?
– Dobrze pani wie, że nie uważam, aby to był dla nas właściwy partner. Tylko że w obliczu innych faktów jego przeszłość również pani wyda się nieistotnym szczegółem.
Anna poczuła, jak policzki ją palą, a krew zaczyna płynąć coraz szybciej.
– Mam nadzieję, że powie pani coś więcej i nie zostawi mnie z owymi „faktami” bez szansy dowiedzenia się, o co chodzi.
– Nad tym właśnie cały czas się zastanawiam. Nie wiem, na ile mogę pani zaufać.
Angielka była przynajmniej szczera. Anna pomyślała, że nawet trudno się dziwić jej wątpliwościom. Jeśli odkryła we własnej firmie coś na tyle paskudnego, że informacje o partnerze z Polski nie robią na niej wrażenia, to musi być bardzo przestraszona.
– Nie pracuję dla policji ani nie doniosę pani szefom, jeśli tego się pani obawia. Dziennikarze chronią swoje źródła informacji, bo z tego żyją. Ale oczywiście sama musi pani zdecydować, czy chce pani coś ujawnić, czy woli pani, żeby to pozostało tajemnicą firmy.
Szatynka o zielonych oczach jeszcze przez chwilę patrzyła na Annę uważnie, aż w końcu odchyliła się na swoim wysokim krześle i przedstawiła propozycję.
– Zróbmy tak: pani na własną rękę zbada trasę, jaką pływają statki do tej hurtowni, od której zaczęła pani zbierać informacje, i z powrotem. Jeśli nadal będzie pani chciała rozmawiać, proszę do mnie zadzwonić. Tu jest numer mojej komórki. – Przesunęła po blacie wizytówkę z odręcznie dopisanym numerem telefonu.
Anna podniosła kartonik. Rzuciła na niego okiem i zaraz potem otworzyła usta, żeby jeszcze raz spróbować zachęcić Brytyjkę do ujawnienia choćby kilku szczegółów. Ale zanim zdołała zacząć zdanie, jej rozmówczyni podniosła rękę, jakby chciała powstrzymać Annę od dalszych wynurzeń.
– Nie wyciągnie pani ode mnie niczego więcej. Sama jeszcze nie wiem, co mam z tym wszystkim zrobić. Muszę porozmawiać z osobą, której ufam. A pani przekona się, czy chce dalej brnąć w tę historię. Pewnie zajmie to pani tydzień lub dwa. Wtedy proszę wrócić i porozmawiamy dłużej i ciekawiej. Tyle mogę pani obiecać.
Anna z jednej strony była podekscytowana obietnicami i tym, że być może odkryje ponure tajemnice międzynarodowej korporacji. Ale z drugiej strony wiedziała, że jej szef nie będzie zachwycony, jeśli ona wróci z Londynu zaledwie z mglistymi planami.
– Przyznam, że wolałabym nieco więcej konkretów, zwłaszcza że pokonałam dość długą drogę, aby do pani dotrzeć… -podjęła jeszcze jedną próbę, ale bez specjalnej wiary w powodzenie.
– To pani ryzyko zawodowe. Mam nadzieję, że nie nudziła się pani w Londynie. – Dziewczyna dała do zrozumienia, że zakończyła rozmowę, bo wypowiadając ostatnie zdanie, jednocześnie wstała i wyciągnęła do Anny dłoń na pożegnanie. Polka uśmiechnęła się lekko i ściskając dłoń swojej rozmówczyni, dodała tylko „a zatem do zobaczenia”. Po chwili siedziała już samotnie nad kawą i zastanawiała się, jak sprzedać tę historię szefowi, żeby pozwolił na kolejne wyjazdy i następne kilka tygodni poświęcone na tropienie, a nie pisanie.
Zastanawiała się też, co takiego musiało się wydarzyć, że pracownica Saxon & Pride, ogromnego koncernu farmaceutycznego, zdecydowała się wskazać jej trop, który może doprowadzić do odkryć kompromitujących dla jej pracodawców. To nie było podobne do korporacyjnych urzędników. Sprawa musiała być naprawdę poważna. Anna dopiła kawę i wyszła z zadymionego baru na spokojną ulicę peryferyjnej dzielnicy. Najbliższy samolot do Warszawy odlatywał za cztery godziny.3
Przez koralikową zasłonę, oddzielającą bar od pola bitwy opanowanego przez czarnych, wtoczyła się splątana grupa marynarzy – na razie trudno było określić, ilu ich jest. Jak każdy, kto przekraczał granicę wytyczoną przez koraliki, także ci przybysze zmrużyli oczy i przystanęli na chwilę, czekając, aż z mroku wyłonią się sprzęty i ludzie. Przez tę chwilę Bongo i Marco mieli nad nimi przewagę i mogli bezkarnie się im przyglądać. Tyle tylko, że nie trzeba się było specjalnie wpatrywać, aby natychmiast dojść do przekonania, że proste proroctwa Bonga właśnie stają się rzeczywistością – Amerykanie rozleźli się po Port Gentil, a na pierwszej linii ich wędrówki z okrętu w kierunku miasta był bar Bonga.
Sześciu dobrze odżywionych amerykańskich chłopców w zabawnych białych mundurach stało o jakieś pięć metrów od Marca. Śmiali się bardzo głośno, ściągali z głów całkowicie nasiąknięte wodą śmieszne czapeczki. W miejscu gdzie zatrzymali się na chwilę, natychmiast utworzyły się spore kałuże.
Kiedy już zlokalizowali barową ladę, całą grupą podeszli do Bonga, na razie ignorując Marca, ale raczej dlatego że jeszcze go nie zauważyli, a nie z braku ochoty do nawiązywania nowych znajomości. Marco na wszelki wypadek czytał gazetę coraz bardziej wnikliwie, starając się utrzymać pionową zmarszczkę dzielącą czoło na przedłużeniu nosa.
Tymczasem Amerykanie jeden przez drugiego zaczęli wykrzykiwać coś do Bonga, który z kwaśną miną rozkładał ręce. Ten gest zrozumiałby każdy, ale Amerykanów nie dało się tak łatwo sprowadzić z raz obranej drogi. Po prostu mówili coraz głośniej i czekali, kiedy wreszcie cokolwiek dotrze do gościa za barem. Zwiększona ilość decybeli nie wpłynęła niestety na możliwości percepcyjne Bonga, i Marco wreszcie zlitował się nad nim. Wolno wstał od stolika, jeszcze wolniej podszedł do baru i niezłą angielszczyzną zapytał:
– Panowie, może mógłbym jakoś pomóc? Mój czarny przyjaciel niestety nie rozumie po angielsku. – Jak zwykle miał przy tym minę, jakby złożona propozycja była zwykłym wybiegiem, a jego prawdziwą intencją była masakra stojących przy barze marynarzy. Jednak Amerykanie całkowicie zignorowali wyraz twarzy Marca, a skupili się na warstwie werbalnej jego komunikatu, na który zareagowali z entuzjazmem, zwłaszcza że dopiero teraz spostrzegli, że nie są w tym barze sami.
– Stary, dzięki, powiedz człowiekowi za barem, żeby dał nam po piwie – ucieszył się młody człowiek mierzący dobrze ponad sześć stóp wzrostu i noszący dystynkcje starszego marynarza.
Drugi, stojący obok marynarz podszedł szybko do stolika Marca i w oczywisty sposób nie wiedząc, co czyni, podniósł prawie już pustą butelkę hoegaarden grand cru:
– O rany, ludzie, w życiu bym nie przypuszczał, że tu mają takie piwo. Chłopaki, piłem to kiedyś w Europie. – Tu zwrócił się do Marca z prośbą, aby poprosił barmana o sześć takich samych piw i siódme dla tłumacza.
– Przykro mi, ale Bongo nie ma już tego piwa, możecie dostać lokalne. – Jak nietrudno się domyślić, Marco najchętniej rzuciłby się na śmiałka, ale na razie starał się trzymać nerwy na wodzy. Wiele zależało od reakcji Amerykanina. Niestety, młody marynarz nie dostrzegł, że szerokie ramiona Marca się podniosły, a dłonie zamiast w kieszeniach dżinsów spoczywały już na ladzie baru.
– Chyba nie sądzisz, że w to uwierzę. Akurat mu się skończyło?! – ton Amerykanina zmienił się drastycznie. Tym razem marynarz ewidentnie szukał zaczepki.
Marco dobrze wiedział, że nie najlepiej spełnia się jako wygaszacz konfliktów, a na pomoc Bonga nie mógł liczyć. Postanowił więc mówić jak najmniej i złagodzić rysy twarzy na tyle, na ile pozwalały mu na to naturalne predyspozycje. Bongo oczywiście zorientował się, że Amerykanie domagają się piwa, którego im nie poda, bo tę jedyną, prawie już wykończoną przez Marca butelkę kupił za skrzynkę miejscowego piwa od marynarza z jakiegoś rosyjskiego kontenerowca. Rosjanin z pewnością nie był koneserem i dbał o wielkość zapasów, a nie ich jakość. Niestety, miał tylko jedną butelkę, bo resztę wypił w drodze z Rotterdamu do Port Gentil.
Jedyne, co mógł w związku z tym zrobić Bongo, to odwrócić uwagę Amerykanów od stolika Marca i od tego, co na nim stoi. Szybko chwycił w każdą dłoń po trzy butelki sobragi i zamachał nimi przed oczami marynarzy. Mało brakowało, a goście złapaliby się na przynętę Bonga. Niestety, ten cholerny znawca belgijskiego piwa, który pierwszy zauważył butelkę hoegaardena, nie zamierzał się poddać. Steve – jak się później okazało, nazywał się Steven O’Connor – wytrącił dwie butelki z ręki Bonga, zakasał rękawy i podszedł bardzo blisko Marca. To było zdecydowanie zbyt blisko, ale Marco zdawał sobie sprawę, że nawet on nie powinien lekceważyć sześciu dryblasów z amerykańskiego okrętu wojennego. Dlatego nadal starał się zachować spokój. Koledzy próbowali uspokoić Steve’a, lecz bez specjalnego sukcesu. Amator piwa mówił coraz głośniej i niebezpiecznie machał potężnymi łapami.
I nagle wielka pięść amerykańskiego marynarza wylądowała na szczęce Marca. Na chwilę go zamroczyło, ale szybko się otrząsnął. Przestał kalkulować i błyskawicznie przestawił się na działanie. W takich chwilach wyłączał myślenie i włączał instynkt. Długie i żmudne szkolenie w armii, setki misji, wrodzone predyspozycje, ponad sześć stóp wzrostu i szerokie bary – wszystko to sprawiało, że Marco był strasznym przeciwnikiem. Jednym ciosem powalił Steve’a. Koledzy, którzy do tej pory starali się powstrzymać swojego kumpla, teraz stali w osłupieniu wokół leżącego na wznak. Bongo zza baru, gdzie schronił się błyskawicznie, gdy tylko zorientował się, co się święci, obserwował, jak narasta w nich wściekłość. Pierwszy cios, wymierzony przez wielkiego Latynosa Pabla, nie znalazł twarzy Marca, bo ten uchylił się instynktownie, a następnie dosięgnął pięścią ucha Pabla z taką siłą, że zaprawiony w bojach były członek ulicznego gangu nie zdołał powstrzymać okrzyku bólu. Marco od razu zaatakował jeszcze najbliżej stojącego trzeciego marynarza – stosunkowo drobnego blondyna imieniem Peter – posyłając go na betonową podłogę, ale był to ostatni cios, jaki zdołał wyprowadzić.
Marco nie zauważył, że za bar, który miał za plecami i którego z powodu stojącego tam Bonga nie traktował jako potencjalnego zagrożenia, że za ten bar wszedł najmniejszy z Amerykanów. Claude Schiavo miał podobny do Marca instynkt walki – nie analizował, nie myślał, tylko widząc, jak wielka jest techniczna przewaga cudzoziemca, złapał po prostu butelkę whisky, którą przyniósł ze sobą, i wymierzył mu silny cios prosto w potylicę. Gdyby to była jakaś inna butelka, pewnie Marco obudziłby się po półgodzinie z potwornym bólem głowy i przez resztę życia kombinowałby, jak dopaść cholernych Amerykanów. Ale mały Schiavo wymierzył cios pełną flaszką chivas regal. Półtoracentymetrowe dno butelki wybiło w czaszce Marca dziurę wielkości piłki do tenisa. Jak później napisał miejscowy lekarz, zgon nastąpił natychmiast.