Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Korytarz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 lutego 2021
Ebook
9,99 zł
Audiobook
14,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Korytarz - ebook

Zbiór opowiadań, w których śmierć nie zostaje przedstawiona z patosem, a z charakterystyczną dla autora swadą i ironią. Odchodzenie bywa tu nieoczekiwane, śmierć można skwitować śmiechem, zarządca cmentarza jawi się jako bardzo osobliwa postać, a zwłoki niekoniecznie muszą zaznać spokoju. Tym samym odchodzenie staje się zaskakująco bliskie życiu – pełnemu dynamiki, wyzwań i niepokoju.

Marek Ławrynowicz - pisarz, poeta, autor scenariuszy filmowych i zdobywca Nagrody Fundacji „Wyzwania”, nagrody na festiwalu „Dwa Teatry” za słuchowisko „Ameryka wkracza do Malinówki” (2002), wyróżnienia Biblioteki Raczyńskich (powieść „Diabeł na dzwonnicy”). Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, redaktor naczelny kwartalnika literackiego „Wyspa” (2007-2008).

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-81508-5
Rozmiar pliku: 283 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czarne oczy nie chcą spać

Miałem kiedyś w Pradze przyszywanego dziadka Michala Bouhtsky'ego. Jego ojciec Vatzlav był właścicielem niewielkiego browaru w Ustii nad Łabą, ale ten browar go nie cieszył i wyruszył na Ukrainę, gdzie ożenił się z Iriną Nikołajewną Akuliczewą, trochę Rosjanką, trochę Ukrainką i chyba trochę Tatarką, bo miała lekko skośne oczy. Z tego małżeństwa urodził się na początku ubiegłego wieku Michal.

Na Ukrainie Vatzlav Bohutsky dorobił się trzech browarów, wszystkie większe od tego w Ustii. Dorobiwszy się niespodziewanie zachorował. Jeździł do najlepszych doktorów we Lwowie, potem w Kijowie, ale zalecane kuracje nie pomagały. Wreszcie czując, że już z nim zupełnie źle ruszył do Pragi, gdzie mieszkał pewien wybitny specjalista. Niestety na rogatkach miasta zmarł i został pochowany na Vinohradach w roku 1907-mym.

Irina Nikołajewna była osobą energiczną. Opłakawszy Vatzlava zaczęła skrzętnie szukać kogoś, kto by się zajął nią i browarami. Ponieważ była młoda, urodziwa i w dodatku zamożna rychło znalazł się kandydat w osobie Aleksandra Puzińskiego, który wprawdzie na produkcji piwa się nie znał, ale miał jak na polskiego szlachcica całkiem dobrą głowę do interesów, a ponadto był ponoć wyśmienitym kochankiem, więc Irina Nikołajewna miała wszelkie powody do zadowolenia.

Nieustanna gotowość erotyczna Aleksandra po pewnym czasie zaczęła ją przerażać, uznała bowiem, że taki mężczyzna musi mieć mnóstwo kochanek. Ilekroć Puziński wyjeżdżał w interesach ruszała za nim i w męskim przebraniu podróżowała tymi samymi pociągami, brała pokoje w tych samych hotelach, śledziła męża, podsłuchiwała pod drzwiami, zaglądała przez dziurkę od klucza. Nie wiadomo czy szlachcic zorientował się w sytuacji, czy też był z natury wierny dość, że mimo usilnych starań nie udało się Irinie Nikołajewnej wykryć najmniejszej nawet zdrady. Nie pocieszyło jej to, przeciwnie cierpiała jeszcze bardziej przekonana, że kochanki męża muszą być niesłychanie przebiegłe i wyrachowane, a co z takiego wyrachowania może wyniknąć każdy rozumie.

W końcu zaczęła cierpieć na przewlekle migreny, często spazmatycznie płakała, chciała się nawet utopić, ale w okolicy nie było odpowiedniego do tego celu zbiornika wodnego. Mimo migreny, spazmów i depresji z małżeństwa Iriny i Aleksandra urodziły się Anna, Ewa i Jan - który gdy dorósł ożenił się z moją babką. Dzięki temu syn Czecha i Rosjanko-Ukrainko-Tatarki Michal Bohutsky został moim przyszywanym dziadkiem.

Gdy wybuchła rewolucja lud pracujący zgładził kapitalistę Aleksandra Puzińskiego i zamierzał zgwałcić kapitalistkę Irinę Nikołajewną, ale na szczęście udało jej się uciec wraz z dziećmi z podpalonego browaru. Chciała dotrzeć do Polski, albo do Czech, ale droga na zachód była całkowicie zamknięta. Wobec tego Irina Nikołajewna uciekała na wschód tak skutecznie, że już po dziewięciu miesiącach znalazła się we Władywostoku, gdzie cudem udało jej się wsiąść na statek płynący do Japonii.

W tym dalekim i egzotycznym kraju znaleźli się dobrzy ludzie, którzy widząc cierpiącą na nieustanne migreny Rosjanko-Ukrainko-Tatarkę z czwórką Czesko-Polsko-Rosyjsko-Ukraińsko-Tatarskich dzieci postanowili jej pomóc i już dwa miesiące później cała rodzina wsiadła na statek płynący do Triestu skąd bez kłopotu przedostali się do Pragi. Irina Nikołajewna szybko nawiązała tam znajomości wśród "białej" emigracji, znalazła pracę (niestety byle jaką) i nawet odnalazła grób pierwszego męża na Vinohradach. Dokonawszy tego wszystkiego zachorowała i trzy miesiące później umarła.

Michal miał wtedy osiemnaście lat, Anna czternaście, Ewa trzynaście, a mój dziadek Jan dziesięć. Z Polski odezwała się rodzina Puzińskich serdecznie zapraszając wszystkich do siebie, ale Michal nie chciał jechać. Czuł się Czechem i bardzo mu się w Pradze podobało. Został więc sam jak palec w pięknym mieście nad Wełtawą i miał tam spędzić następne sześćdziesiąt sześć lat swego życia.

"Biała emigracja" próbowała się zająć tak obiecującym młodzieńcem, ale Michal lubił chodzić własnymi drogami. Interesował go film. Tak długo kręcił się wśród filmowców, aż trafił do grupy statystów występujących w miarę regularnie w kręconych wtedy filmach. Był szczęśliwy.

Czy można zobaczyć młodego Bohutsky'ego na starych filmach? Oczywiście. Pojawia się tam jako przechodzień, gość w kawiarni, widz na wyścigach konnych, a raz nawet jako dźwigający trumnę. To były cudowne czasy. Nie dość, że mógł uczestniczyć w realizacji, łazić po planie, męczyć reżysera, wkurzać operatora, prosić o autografy współczesne gwiazdy filmowe - to jeszcze mu za to płacili. W końcu podczas realizacji "Miłości i zdrady" spotkał Olgę Innokientijewną i jego szczęście było pełne.

Olga Innokientijewna była córką cenionego w czasach carskich w mieście Rostowie dyrygenta Innokientija Lwowicza Rumizonowa. Z dawnych czasów pozostały Innokientijowi Lwowiczowi długi (których nie spłacał) i zrobiona z kości słoniowej, bogato rzeźbiona batuta, którą zawsze nosił przy sobie w specjalnym, wymoszczonym pluszem futerale i chętnie okazywał każdemu kto chciał słuchać o Rostowie, płynącej przez to miasto wielkiej i pięknej rzece Don oraz wirtuozerii i klasie tamtejszej orkiestry.

W Pradze Innokietijowi Lwowiczowi chciano powierzyć kierownictwo orkiestry grywającej podczas zabaw ogródkowych. Dumnie odmówił. Nie doceniał uroków czeskiej "dechowki", nie znał repertuaru i nie chciał znać. Czekał na coś lepszego przez rok, dwa lata, aż zaczął się z biedy wynajmować jako statysta do filmów, gdzie z racji potężnej postury i imponującej brody wielce go ceniono.

Olga Innokientijewna była panną siedemnastoletnią, szczupłą, eteryczną o wielkich rozmarzonych oczach. Miała bardzo bladą cerę trochę z natury, a trochę za sprawą rozwijającej się u niej wolno, ale nieustannie gruźlicy. Michal Bohutsky zakochał się w Oldze Innokientijewnej od pierwszego wejrzenia przez tydzień walczył z onieśmieleniem, a potem na podpraskiej łące gdzie oboje odgrywali lud czeski w historycznej epopei "Husyci" wyznał jej swą miłość i usłyszał, że nie jest Oldze obojętny. Zaczął codziennie bywać w Innokientija Lwowicza i szybko się z nim zaprzyjaźnił. Już miało dojść do ślubu gdy zdarzyło się nieszczęście.

Podczas kręcenia filmu "Okrutny księżyc" wszyscy troje odgrywali mieszczan jedzących ciastka w kawiarnianym ogródku. Przed ogródek miał zajechać z wielką szybkością samochód a następnie mieli z niego wyskoczyć zamaskowani bandyci.

Niestety czy szybkość była za duża, czy samochód nie taki jak trzeba, czy dzień nieodpowiedni, dość, że kierowca nie zdążył zahamować i samochód wpadał z ogromnym impetem do ogródka. Rozległy się historyczne okrzyki. Dziesiątki rąk chwyciły samochód i zaczęły go ciągnąć z powrotem. Gdy go odciągnięto na chodniku leżał trup Innokientija Lwowicza. Obok niego spoczywał pęknięty talerzyk z ledwie napoczętym ciastkiem z kremem, zmiażdżone pudełko, a obok przełamana na pół batuta z kości słoniowej.

Pogrzeb Innokientija Lwowicza był imponujący. Przybyła niemal cała "biała emigracja" panie szły w oszałamiających przedrewolucyjnych sukniach rozsiewając wokół siebie dyskretny zapach naftaliny. Panowie pięknie się prezentowali we frakach i cylindrach na głowie. W cerkwi chór rozśpiewał się jakby chciał wynagrodzić Innokientijowi Lwowiczowi lata praskich upokorzeń. Płakano po słynnym rostowskim dyrygencie dyskretnie, ale szczerze, podkreślając przy okazji, że nie każdy ma tyle szczęścia by umrzeć podczas spożywania ciastka z kremem. Jedno jest bezsprzeczne. Już nigdy w czeskim filmie nie pojawił się obdarzony tak imponującą brodą statysta.

Po pogrzebie Innokientija Lwowicza Olga i Michal stali się sobie jeszcze bliżsi. Ślub trzeba było odłożyć ze względu na żałobę, ale i tak prawie się nie rozstawali. Dziadek Michal zawsze twierdził, że to był najszczęśliwszy okres w jego życiu.

W grudniu, gdy kręcili nocne zdjęcia do "Golema" Olga bardzo się przeziębiła. Przez dwa tygodnie leżała z wysoką gorączką, potem przyplątało się zapalenie płuc, z którego ledwie ją odratowano. Wtedy zaatakowała gruźlica. Dziadek Michal biegał od lekarza do lekarza, sprowadzał leki zza granicy, pożyczał na prawo i lewo, ale mimo jego wysiłków Olga gasła w oczach. Dwunastego lipca w piękny słoneczny dzień odeszła na zawsze.

Michal był tak biedny, że nie było go stać nawet na wykupienie grobu. Nie powiadomił nikogo o pogrzebie. Stał samotny w tłumie podobnych mu nędzarzy i patrzył jak układają Olgę w głębokim dole wśród innych ciał. Zostało po niej tylko na wpół zatarte nazwisko na wmurowanej w chodnik płycie.

Gdy zasypano dół dziadek Michal siadł na ławce i siedział na niej bez przerwy przez dwa dni i dwie noce. Sam nie wiedział co ma ze sobą zrobić. Jechać do Polski? Po co? Wracać do Rosji? Nonsens! Postanowił mimo wszystko zostać w Pradze. Kręcono kolejny film, ale się nie zgłosił. Zbyt by mu to przypominało Olgę. Idąc ulicą zobaczył na drzwiach kartkę: "Zegarmistrz poszukuje ucznia.". Zapukał, drzwi się otworzyły i tak Michal Bohutsky został zegarmistrzem.

Gdy go poznałem dziadek Michal dobiegał osiemdziesiątki. Mieszkał na Smihovie w trzypokojowym mieszkaniu, którego okna były na wysokości chodnika, więc człowiek czuł się tam jak na niekończącym się pokazie najnowszej kolekcji butów.

Pod największym oknem stał ogromny stół wypełniony zegarkami, częściami do nich i różnorakim sprzętem do naprawy. Nad stołem pochylał się dziadek Michal zawsze w czarnym garniturze i z wielkim szkłem powiększającym wciśniętym w oko. Od chwili, gdy wszedł przez drzwi tamtego zakładu zegarmistrzowskiego w jego życiu działo się zdumiewająco niewiele. Przez Pragę, przetoczyła się wojna, po niej nastąpiła równie straszna stalinowska dyktatura a on wciąż siedział przy stole i reperował zegarki. Nie ożenił się, nie poznał nawet żadnej kobiety, nie miał przyjaciół. Kiedyś jeszcze chodził na długie spacery, bywał na koncertach i wystawach, regularnie oglądał wszystkie filmy, ale zwolna jego wyprawy stawały się coraz krótsze, aż ograniczyły się w końcu do wyprawy raz na trzy dni do najbliższego sklepu po zakupy.

Za oknem nieustannie gdzieś śpieszyły się damskie i męskie nogi, dodawały gazu lub hamowały z piskiem samochody, mimo komunizmu kipiało życie, a on tkwił niemal już pogrzebany w swoim podziemiu wsłuchany w tykanie zegarków, drewniane kukanie kukułek, melodyjki wygrywane przez pięknie inkrustowane zegary z kurantem. To mu wystarczało. Mógłby tak siedzieć przez całą wieczność.

Ściany wokół dziadka wypełnione były fotosami zapomnianych gwiazd z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Potrafił o nich godzinami opowiadać. Dawne czasy zmieniły się w jego pamięci w staroświecki film o mocno skomplikowanej fabule i nie do końca jasnym przesłaniu. Wyblakłe piękności z fotosów nagle nabierały życia, wychodziły z rożnych zakamarków mieszkania i odgrywały swe dawne role zaciekle gestykulując i krzywiąc się niemiłosiernie. Część milczała, bo to były jeszcze gwiazdy kina niemego, a gdy szły przez pokój dałbym głowę, że słyszę jak za ścianą gra taper.

Takie iluzje podsuwała dziadkowi i mnie wyobraźnia, potem czar pryskał, pozostawał ciemny pokój wypełniony tykaniem zegarków i kurzem. Tak to upływały nam owe praskie wieczory.

Raz tylko udało mi się dziadka Bohutsky'ego wyciągnąć z domu. Wędrując po Malej Stranie zobaczyłem plakat z informacją, że na Wyspie Strzeleckiej będzie zabawa przy "dechowce". Nigdy przedtem nie słyszałem na żywo "dechowki", która jest a raczej kiedyś była czeską specjalnością muzyczną. No i sama Strzelecka Wyspa - to przecież tam dobry wojak Szwejk miał się zgłosić do wojska, żeby polec za Najjaśniejszego Pana.

Gdy dziadek usłyszał gdzie się wybieram postanowił mi towarzyszyć. Włożył (mimo, że był sierpień) nieprawdopodobnie długi czarny płaszcz, przedpotopowy załamany nad okiem beret i błyszczące blaskiem dawnej świetności lakierki.

Wyspa Strzelecka nie okazała się niczym nadzwyczajnym - po prostu spora rzeczna wyspa jakich wiele na Wełtawie. Mniej więcej pośrodku znajdował się duży, piętrowy budynek w stylu lekko zatrącającym o secesję. Oddaliśmy nakrycia w szatni i zaczęliśmy się wspinać po schodach tak szerokich, że mogłyby się na nich odbywać parady wojskowe.

Sala na piętrze była ogromna. Na prawo od wejścia ustawiono scenę zdolną pomieścić orkiestrę symfoniczną z chórem. Przed sceną pozostawiono miejsce do tańca a dalej ciągnęły się długie niknące w półmroku stoły pokryte tandetnymi papierowymi obrusami. Przy stołach siedzieli starzy mężczyźni i stare kobiety z kuflami piwa w dłoniach, oni zaróżowieni od alkoholu i emocji, one mieniące się wyblakłymi kolorami pudru, tuszu do rzęs, szminki, kolorowymi piórami w kapeluszach i kwiatami z jedwabiu przyszytymi do sukien miedzy przywiędłą piersią a naznaczaną tysiącami żył i żyłek szyją.

Rozejrzałem się. Na sali poza mną nie było nikogo w moim wieku. Najmłodszy uczestnik zabawy mógł mieć siedemdziesiąt lat.

Nad sceną rozjarzyły się reflektory i dziarskim krokiem wybiegł na nią doktor Daxa, kiedyś znany z telewizyjnych pogadanek o muzyce operowej, a po sześćdziesiątym ósmym zesłany w otchłań podejrzanych imprez rozrywkowych, dechovek i uroczystości państwowych trzeciej kategorii.

Doktor Daxa był ubrany w nieco wymięty frak, w którym nie mieścił się jego potężny brzuch, ale ruchy miał wciąż eleganckie. Podbiegł do mikrofonu, ukłonił się z gracją a potem wyjął z butonierki różę i rzucił ją w stronę papierowych obrusów. Z piesi siedemdziesięcio i osiemdziesięciolatek wydobyło się pełne wzruszenia westchnienie.

To co mówił doktor Daxa, było wszystkim doskonale znane. Dowodził, że nie ma nic na świecie piękniejszego od starych czeskich pieśni i niepowtarzalnego brzmienia dechovki. To z nich prości ludzie czerpali wzruszenia, które tyle już pokoleń doprowadziły do szczęścia rodzinnego nim pojawił się na świecie rock and roll i zapaskudził niepowtarzalną czeską tradycję. Wymawiając słowa "rock and roll" Daxa niepokojąco poczerwieniał na twarzy i już, już się wydawało, że dostanie wylewu, ale opanował się jakoś, uśmiechnął z wdziękiem upadłego konferansjera, sięgnął dłonią do butonierki, a uświadomiwszy sobie, że różę rzucił widowni już wcześniej pomachał radośnie zebranym i wezwał na scenę muzyków.

Weszli jeden za drugim poważni, grubawi, przyczesując odruchowo dłonią przerzedzone włosy, usiedli na skrzypiących niebezpiecznie krzesłach i zapatrzyli się w swe instrumenty.

W ślad za nimi wbiegł na scenę wysoki, siwowłosy dyrygent i sala zatrzęsła się od oklasków, bo wszyscy poznali, że to sam Josef Martinek wybitny mistrz batuty, znawca tradycji, teoretyk i popularyzator. Orkiestra wstała na cześć dyrygenta i niemal natychmiast skrzypiąc usiadła. Martinek uniósł batutę, przez chwilę wskazywał nią wiszący pod sufitem krzyształowy żyrandol, a potem wykonał pierwszy ruch. Sapnęły z wysiłku instrumenty dęte, zapiszczał melancholijnie akordeon, złapała rytm perkusja i salę wypełniła muzyka. Staruszkowie zerwali się ze swoich miejsc i popędzili ku scenie.

Tańczyli zapominając o trapiących ich chorobach, zbliżającej się szybkim krokiem śmierci, biedzie i samotności. Po trzech kawałkach orkiestra godnie wstała i wszyscy rzucili się do swoich miejsc.

Dziadek Bohutsky nie tańczył. Siedział z przymkniętymi oczami, uśmiechając się od czasu do czasu do czegoś co mu zapewne ta muzyka przypominała. Nie przeszkadzałem mu. Wcisnąłem się w kat i wolno sączyłem swoje piwo. Po chwili przysiadł się do mnie jakiś bardzo stary człowiek w czerwonym krawacie.

- Nie ma porządku na świecie, młody człowieku. - powiedział. - A światu przecież potrzebny jest porządek.

- Może to i racja. - zgodziłem się na wszelki wypadek.

- Gdyby Stalin żył to by był porządek. - kontynuował starzec. - Ale nie ma Stalina. Otruli.

- Ja tam go nie żałuję. - powiedziałem.

- I ja. - gorliwie zgodził się staruszek. - Mniejsza o Stalina. Ale porządku, porządku szkoda.

- Zawsze ktoś inny może wprowadzić porządek.

- Kto dziś jest do tego zdolny!? - zawołał staruszek. - Nie ma już odpowiednich ludzi na świecie. Kiedyś był jeszcze Hitler. Ale cóż musiał popełnić samobójstwo.

- Jego też nie żałuję. - powiedziałem.

- A kto by go tam żałował. - rozzłościł się. - Ale co porządek to porządek. Do czego może prowadzić świat bez porządku?

- Nie wiem.

- Do nieporządku. - starzec sięgnął po kufel, pił z niego długo i zawzięcie, a potem spojrzał na mnie niechętnie i oddalił się bez słowa.

Orkiestra znów wkroczyła na scenę. Rozległy się entuzjastyczne oklaski.

Dziadek Bohutsky poczuł się źle, więc przeciskając się wśród tańczących par kierowaliśmy się do wyjścia. Na parterze opodal damskiej toalety okładało się pięściami dwóch osiemdziesięciolatków. Opodal stała płacząc w batystową chusteczkę drobniutka jak dziecko staruszka.

Wyszliśmy w noc. Autobus wiózł nas pustymi ulicami, wreszcie wspiął się wolno na smichovskie wzgórze. Do późna w noc dziadek siedział nad wypełnionym zegarkami stołem i płakał. Nie pytałem go, z jakiego powodu.

Kiedy ostatni raz przyjechałem do Pragi był początek czerwca. Pociąg przyjechał około północy, było ciepło, wiał lekki wiatr. Metro przyjaźnie stukotało, a kobiecy glos informował mnie o stacjach, do których się zbliżaliśmy tak melodyjnie jakby to były wyznania miłosne. Udało mi się złapać ostatni autobus i wkrótce dotarłem do drzwi dziadka.

Na drzwiach od razu rzucała się w oczy przyklejona na skos biała taśma z papieru, na której było coś nagryzmolone po czesku, ale z powodu panującego wokół półmroku i słabej znajomości czeskiej pisowni nie mogłem nic zrozumieć. Na wszelki wypadek zapukałem raz i drugi, ale jak przeczuwałem nikt za drzwiami się nie odezwał. Zrozumiałem, że dziadek nie żyje. Był środek nocy a ja nie znałem w Pradze nikogo. Stałem przed drzwiami, nawet sam nie wiem dlaczego zapukałem jeszcze raz i już zbierałem się do odejścia, gdy drzwi po przeciwnej stronie korytarza uchyliły się i szparze ukazało się czyjeś zaciekawione oko. Potem zza drzwi wysunęła się ręka i wymownym gestem zaprosiła mnie do środka. Wszedłem.

Znalazłem się w obszernym korytarzu, gdzie wisiało pełno płaszczy i parasoli a na środku stał niewysoki mężczyzna w szlafroku pospiesznie narzuconym na piżamę.

- Josef Adamek - przedstawił się wyciągając do mnie rękę. - Wiem kim pan jest. Pan Bohutsky wiele mi o panu opowiadał.

- Czy on...

-Tak. Pan Michal nie żyje. Proszę niech pan wejdzie dalej.

Weszliśmy do pokoju, usiedliśmy w fotelach. Adamek sięgnął do lodówki i wyciągnął stamtąd butelkę wódki.

- Mongolska. - powiedział nalewając do kieliszków. - Jestem inżynierem. Jeździ się tu i tam.

Wypiliśmy. Adamek poszedł do kuchni przygotować coś do jedzenia. Potem przez dłuższą chwile siedzieliśmy w milczeniu.

- Kiedy to się stało?

- Dwa dni temu. W szpitalu na Strahowie. Pan Michal za nic nie chciał tam iść. Wiedział, że umrze.

- Skąd mógł to wiedzieć?

- Miał przeczucie. Wszystko przez ten film.

- Film?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: