Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kosmiczne Bobry i zemsta Księżycowej Szarańczy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 marca 2019
Ebook
29,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kosmiczne Bobry i zemsta Księżycowej Szarańczy - ebook

Yonzi Chamarovitch jest bohaterem Sory! Konstruktorem i pilotem „Kolosa” najpotężniejszego robota bojowego, który ocalił Cesarstwo przed inwazją Księżycowej Szarańczy – kosmicznego szkodnika siejącego w galaktyce zagładę. Na swoje nieszczęście Yonzi jest Mik-Makiem, małym bobrowatym futrzakiem, którego nikt prócz pobratymców nie traktuje poważnie.

Cesarz nie ma jednak wyboru i właśnie Chamarovitch staje na czele międzyplanetarnej misji mającej zdobyć surowce na budowę całej armii „Kolosów”. Drużyna, a raczej załoga złożona z ludzi i Mik-Maków to prawdziwa beczka prochu, która czeka tylko na to, aby eksplodować… i eksploduje. W trakcie kosmicznej potyczki statek zostaje uszkodzony, a przymusowe lądowanie na obcej planecie kończy się uprowadzeniem Yonziego przez barbarzyńców.

Sorze kończy się czas! Nadciąga największy rój Księżycowej Szarańczy jaki widziała galaktyka!

Książka w najlepszym tego słowa znaczeniu oldschoolowa, przypominająca czasy, kiedy na pierwszym miejscu stała przygoda na ponadplanetarną skalę, ale gdzieś między słowami kryły się też rzeczy ważne i bliskie czytelnikowi współczesnemu. „Kosmiczne bobry i zemsta Księżycowej Szarańczy” to książka zaskakująco udana jak na debiutanta; wyraźnie czuć fascynację autora fantastyką przygodową i często zaskakującymi w literackim wydaniu rozwiązaniami wprost ze świata gier komputerowych, który także nie jest mu obcy.

Bartek Biedrzycki, autor serii Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7995-269-4
Rozmiar pliku: 6,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Bohater bitwy na Wierzbowych Polach

Do licha, człowiek! Jest sześć światów i sześć księżyców! Jak na Sorze kogoś mamy, to tam też ktoś mieszka, nie?!

Admirał Vermoni Verganza o podróżach między światami

– A więc postanowione! – podsumował cesarz Alfons VI, uderzając upierścienioną dłonią w stół. – Jeden kolos na początek. Sto tysięcy sorinów wynagrodzenia za budowę. Pokrywam koszt transportu i materiałów.

– Z tym będzie pewien problem, jaśnie cesarzu – odpowiedział z drugiego końca stołu Mik-Mak, niewielki stworek sięgający człowiekowi do uda, który przez swoje krótkie brązowe futerko i małe łapki przypominał bobra. Odróżniały go od tego zwierzęcia: płaski pyszczek z równo przystrzyżonymi wąsiskami, brak łopatowatego ogona i oczywiście ubranie. Mik-Mak miał na sobie zieloną kamizelkę oraz cylinder. Stół był dla niego zbyt wielki, przez co stojąc na krześle, musiał krzyczeć, by władca w ogóle go usłyszał. – Obawiam się, że nie posiadacie odpowiedniego sprzętu do wyrobu moich maszyn.

– To znaczy? – zdziwił się cesarz.

– Jak by to powiedzieć… Kolosa buduje się z drewna i metalu. Biorąc pod uwagę, że maszyna jest sporych rozmiarów, potrzebuję na jej budowę naprawdę konkretnych zasobów. Niestety cesarskie wydobycie odbywa się w zbyt prymitywny sposób, żeby sprostać naszym wymaganiom.

– Jeśli jesteśmy tacy ciemni, to jak w takim razie zbudowałeś swoje mechaniczne ustrojstwo? Nie wierzę, że Wolne Księstwa mają aż takie wydobycie rudy żelaza. Czyżbyś… współpracował z Przymierzem? – burknął cesarz, mając na myśli sąsiadujące królestwo, wyraźnie urażony słowem „prymitywny”.

– W żadnym wypadku! – uspokajał Mik-Mak. – Handlujemy z Avelią. Ich pojedyncza kopalnia wydobywa miesięcznie więcej rudy niż cała Sora rocznie. Przylatują do nas barki po brzegi wypełnione żelazem.

– Z Avelią? – Cesarz zdziwił się, słysząc nazwę sąsiadującego świata, o którym prawie nic nie wiedział. Mik-Mak nie zamierzał jednak rozpoczynać dyskusji objaśniającej handel i podróże w Światozbiorze.

– Muszę polecieć na Avelię i dobić targu z kopalnią. Moje miasto Gawen współpracuje z nią od wielu pokoleń. Avelijczyków nie obchodzi jednak soryjska waluta. O wiele bardziej cenią złoto. Cesarstwo musi przygotować przynajmniej dwie skrzynie czystego kruszcu, a ja wrócę z żelazem i zbuduję wielkie maszyny. Znam jeden statek i dobrego przewoźnika wykonującego podobne zlecenia. Cesarz musi tylko zapłacić za jego usługi.

– Czy czegoś jeszcze życzy sobie nasz gość?

– Zasadniczo jest jedna kwestia, którą powinieneś mieć na uwadze, cesarzu – zaczął Mik-Mak. – Pamiętaj, proszę, że posiadam już zbudowanego innego kolosa. Kilka zaufanych osób wie, gdzie on się znajduje i jak go obsługiwać. Nie chciałbym, żeby Cesarstwo zmusiło nas do… jego użycia – powiedział bardzo powoli, ważąc każde słowo.

– Chyba nie spodziewacie się zdrady ze strony ludzi?! – Cesarz teatralnie wymachiwał rękami, nie kryjąc oburzenia.

– Przez wzgląd na historię… trzeba ostrożnie podchodzić do sytuacji – odpowiedział Mik-Mak. – Chcę pomóc Cesarstwu, ponieważ Księżycowa Szarańcza jest wrogiem życia na całej Sorze, wrogiem zarówno ludzi, jak i Mik-Maków. To, że akurat przebywałem tamtego dnia ze swoim kolosem na Wierzbowych Polach, było prawdziwym cudem… a te nie zdarzają się za często. Wszyscy potrzebujemy lepszej broni do walki z najeźdźcą, a nie sobą nawzajem.

Cesarz odchrząknął nerwowo i na znak zawartego porozumienia wzniósł kielich z winem.

– Za sojusz między Cesarstwem Soryjskim i Federacją Wolnych Księstw, szanowny… Yonzi Chamarovitch, jeśli dobrze wymówiłem nazwisko?

– Bezbłędnie, Wasza Cesarska Mość. Oby to był początek wielopokoleniowej współpracy.

– Oby, panie Chamarovitch. Nie możemy dopuścić do kolejnego takiego starcia jak to na Wierzbowych Polach. Przecież nie będziemy liczyć na to, że zawsze przyjdzie nam pan z pomocą.

– Mik-Maki zawsze przychodzą z pomocą, cesarzu. Nie odmawiamy jej… swoim przyjaciołom.

Po tych słowach, podpisaniu kilku dokumentów i opróżnieniu kanki wina, dyplomatycznej kurtuazji wreszcie stało się zadość. Niewielki Mik-Mak skłonił się trzykrotnie cesarzowi i opuścił salę.

Wędrowanie po ludzkich zamkach było dla Yonziego prawdziwą katorgą ze względu na ich wielkość. Wdzięczny był, że spotkanie zostało umówione w Segenburgu, a nie w stolicy imperium, Herzenstadt, gdzie wszystko byłoby jeszcze większe. Kilkukrotnie musiał zatrzymać się na odpoczynek. Gdy tylko zjawił się na zamku, zaoferowano mu rykszę, którą wożono szlacheckie niemowlęta, Yonzi uznał to jednak za obelgę dla jego i tak już poniżanej rasy. Obiecał sobie, że opuszczając zamek, przejdzie całą drogę piechotą jak równy ludziom.

Wiele godzin później udało mu się dotrzeć do gościnnej części pałacu. Doradcy cesarza złośliwie wybrali mu pokój na szczycie wieży, upierając się, że są to pokoje dla najwyższych gości. Wykończony Yonzi miał przed sobą wybór: wielogodzinną wspinaczkę po schodach, gdzie każdy stopień był mu niemal równy, lub poproszenie strażnika, by ten wniósł go na górę jak ludzkiego berbecia. Obolałe nogi zwyciężyły w starciu z dumą.

W pokoju wielkości składziku na węgiel już czekał na Yonziego inny Mik-Mak. Miał dłuższe od niego siwiejące futro zaczesane do tyłu i pokaźne wąsy, spod których wystawała pykająca fajka. Ubrany był w żółtą szatę charakterystyczną dla cesarskiej służby.

Mezmer Tornov.

– Jak rozumiem, pertraktacje się udały – zaczął Tornov.

– Nie jest to pańska sprawa – burknął Yonzi. Nie pałał przesadną sympatią do Mezmera. Mik-Maki w ogóle nie przepadały za inżynierami, którzy współpracują z ludźmi, a ten mieszkał na dworze królewskim i od wielu lat modernizował cesarskie wojsko. Pomysły takich jak on przysłużyły się ludziom do zwalczania Mik-Maków, gdy te rozpoczęły rewoltę niepodległościową wiele lat wcześniej. Wszak tylko Mik-Mak wie, jak pokonać innego Mik-Maka. Yonzi miał nadzieję, że historia potraktuje jego samego inaczej. Nie uważał się za zdrajcę i sprzedawczyka.

Chciał pokoju pomiędzy ich ludami. Tylko i wyłącznie.

– Oczywiście, dyplomato. Wszystko, czego sobie zażyczy bohater bitwy na Wierzbowych Polach – zakpił Mezmer, na co Yonzi nie miał zamiaru odpowiadać.

Tornov był zazdrosny. Nie mógł znieść, że innemu Mik-Makowi udzielono audiencji u cesarza. Że zbudował coś TAK niezwykłego i jednocześnie godnego uwagi władcy.

Gdy nieproszony gość opuścił wreszcie pokój, Yonzi położył się na specjalnie przygotowanym dla niego posłaniu. Niestety, okrągły materac leżący na podłodze aż nadto kojarzył mu się z psim legowiskiem.

***

Alfons VI, władca Cesarstwa Soryjskiego, przeżywał jedną z najgorszych nocy w swoim półwiecznym panowaniu. Nie pomogła wizyta w sali cesarskich nałożnic ani trzecia opróżniona kanka wina. Krążył wściekle po jednej z prywatnych komnat. Ścienne gobeliny przedstawiające najważniejsze bitwy w dziejach Cesarstwa rozświetlał tuzin świec.

Świec!

Te gryzonie budowały maszyny dorównujące wielkością wieży, w której umieścił dyplomatę, a ludzie w tym czasie używali mieczy, kusz i armat.

Kiedy między ludźmi i Mik-Makami pojawiła się tak wielka przepaść?

Dobrze wiedział, że bez nich by sobie nie poradzili z Księżycową Szarańczą w bitwie na Wierzbowych Polach, gdzie zleciały się ich dziesiątki tysięcy. Był tam ten cały Yonzi Chamarovitch. Ocalił jego wojsko, jego poddanych. Może nawet cały region. Do licha, nigdy wcześniej nie walczyli z taką chmarą, może właśnie teraz odpieraliby ataki tych szkaradzieństw tutaj? Może broniliby się już w stolicy? Ten Yonzi Chamarovitch, mały przeklęty Mik-Mak, w maszynie, którą zbudował, sam jeden ocalił Cesarstwo.

„Mój dziadek jadał Mik-Maki w każdą pełnię. Chyba nadal mamy gdzieś księgi kucharskie z przepisami – pomyślał cesarz. – A teraz muszę z nimi pertraktować. HA! PERTRAKTOWAĆ! W ciągu mniej niż stu lat tak się zmienili? Ludzie hodowali Mik-Maki w klatkach, przy świniach i krowach. Zwykłe bydło umiejące trzymać młotek.

To oni wymyślili strzelby. Odlali dla Cesarstwa pierwsze armaty i skonstruowali bomby. Gdyby nie ta przeklęta rewolta, wszystko byłoby po staremu. A dziś? Mik-Maki prowadzą regularny handel z… Avelią? Astrolodzy Cesarstwa nie mają pojęcia o królestwach i ludach żyjących poza Sorą, z wyjątkiem oczywiście Księżycowej Szarańczy, a Mik-Maki nie tylko zdążyły się porozumieć z Avelią, ale również podpisać „traktat handlowy”.

Krążył po komnacie wzburzony, mrucząc pod nosem obelgi pod adresem bobrowatych. Nie miał wątpliwości, że jego wnuk Alfons VIII będzie musiał traktować Mik-Maki jak równe ludziom. A może nawet biała flaga zawiśnie nad Cesarstwem? Może to ludzie będą żyć w chlewie, hodowani przez tych zapchlonych futrzaków jako siła robocza?! Gonitwę myśli przerwało mu pukanie do drzwi.

– Wejść! – rozkazał.

– Wasza Cesarska Mość chciał mnie widzieć? – Zza skrzypiących drzwi wychylił głowę wysoki mężczyzna, z krótko przystrzyżonymi czarnymi włosami, ubrany w skórzaną tunikę. Na jego piersi lśniła złota tarcza gwardii honorowej. Kapitan Hajmir Genzelmayer, dowódca Czwartej Armii Cesarskiej, naoczny świadek bitwy na Wierzbowych Polach.

– Polecisz na Avelię razem z tym Mik-Makiem. Dowiesz się wszystkiego co możliwe o tym świecie i jego mieszkańcach. Weźmiesz też ze sobą oddział Maxwella. Niech infiltruje miasto tego gryzonia... Gawen, jeśli dobrze pamiętam. Twoim głównym zadaniem będzie jednak dowiedzieć się jak najwięcej od tego Yonziego Chamarovitcha. Jak budują te swoje maszyny? Może ma przy sobie jakieś plany albo schematy? – Cesarz wyliczał bez zająknięcia, jakby przygotowywał w głowie listę od wielu godzin.

– Nasz podwładny gryzoń nic nie odkrył? – przerwał mu kapitan.

– Mezmer nigdy nic podobnego dla nas nie zbudował. Nie chciał albo nie potrafił. Tak czy inaczej, wydałem już rozkaz jego egzekucji. Nie potrzebuję rusznikarza, którego najlepszym pomysłem jest większa armata lub armata strzelająca kilkoma kulami naraz, podczas gdy inny gryzoń buduje w tym czasie stalowe golemy.

– Może to przypadek, Wasza Cesarska Mość?

– Przypadek?! – ryknął cesarz, ciskając kielichem o podłogę. – Budowanie maszyn tak wielkich, że las wygląda przy nich jak trzcina, to nie przypadek! Handel z ludem, o którego istnieniu nie mieliśmy do tej pory pojęcia, to też nie przypadek!

– Ale to tylko jeden gryzoń…

– Jeden gryzoń! A co, jak przyjdzie tu za tydzień kolejnych trzech? Myślisz, że tylko ten jeden Chamarovitch jest konstruktorem?! Może w innym mieście budują latające zamki albo… albo bombę zdolną zniszczyć całą naszą piękna Sorę?! – wrzeszczał władca, krążąc po komnacie.

– Takie rzeczy nie są możliwe, Wasza Cesarska Mość. – Hajmir starał się zachować spokój, co tylko rozjuszało władcę.

– Czy mieściło się w twoim małym móżdżku, że zobaczysz kiedyś to monstrum na Wierzbowych Polach?! Myślałeś o takiej machinie wojennej? Och, gdybym miał takiego kolosa, zdmuchnąłbym to przeklęte Przymierze z powierzchni ziemi, a ten goguś Konrad do końca życia czyściłby mi buty! Już nigdy nie martwiłbym się Księżycową Szarańczą! Federacja Wolnych Księstw znów należałaby do Cesarstwa! Wyobraź sobie calutką Sorę pod jednym sztandarem! Naszym sztandarem! Wyobraź sobie inne światy: Avelię, Alamal, Bergul, Restermarchię i Amerliw, wszystkie pod rządami ludzi!

– Mik-Maki tak łatwo nie zechcą z nami współpracować. Nadal pamiętają rewoltę, a takich jak Mezmer nie ma zbyt wiele.

– Gdy tylko Yonzi Chamarovitch zbuduje dla mnie pierwsze maszyny, każę go stracić, a wraz z nim każdego gryzoniowatego inżyniera, jaki jeszcze oddycha!

***

Następnego ranka Yonzi spotkał się z cesarzem przy śniadaniu. Biorąc pod uwagę fakt, że nawet rodzina nie jadała z władcą, uznał to za dobry znak na drodze do pokoju. Żałował jedynie braku eleganckiej marynarki, którą zostawił w domu. Nie był w stanie dosięgnąć natrysku w łazience jego komnaty, a żaden sługa nie miał zamiaru przynieść Mik-Makowi nawet miski z wodą. Zaczesał więc przetłuszczone futro i spryskał się wodą perfumowaną.

Od rana czuł odór psa wokół siebie.

Alfons VI wyglądał tak olśniewająco, że Yonziemu przyszło do głowy, iż śpi on w surducie, rajstopach i pantoflach, może nawet w peruce i koronie, a insygnia władcy używa zamiast poduszki. Śniadaniowy stół był tak obficie zastawiony, że Mik-Mak mógłby żywić się zaserwowanymi specjałami przynajmniej przez tydzień.

Cesarz nalegał, aby na wyprawę do Avelii wyruszył również kapitan Hajmir Genzelmayer. Yonzi nie wyraził sprzeciwu.

Władca zażądał także obecności dziesięcioosobowej delegacji naukowców, twierdząc, iż chce się nauczyć jak najwięcej od Gawen w Federacji Wolnych Księstw. Mik-Mak ostrzegał, że nie jest decyzyjny w sprawach dyplomacji całego księstwa, lecz cesarz nie chciał słyszeć o sprzeciwie.

Dodatkowym problemem było położenie Gawen na granicy z obydwoma sąsiadami. Na północy imperium Sory, a na zachodzie Przymierze.

Przygotowania do wyjazdu zajęły cały dzień. Z dworu cesarskiego wyjechało łącznie dziesięć długich karoc, z czego połowa przewoziła ekwipunek. Yonzi bardzo szybko pożałował swojej uległości wobec cesarza. Karoce przypominały wozy pancerne z powtarzalnymi kuszami na dachach i stalowymi obudowami. Nawet konie miały na sobie skórzane pancerze. „Naukowcy”, których obecności zażyczył sobie władca, również na takowych nie wyglądali. Szerocy w barach, ponurzy, o przenikliwych spojrzeniach, kojarzyli się z mistrzami w zupełnie innym fachu.

Yonzi przekonywał się w duchu, że naprawdę udaje się z misją handlową, a nie na nową wojnę.

***

Choć starali się robić jak najmniej postojów, podróż zajęła karawanie prawie tydzień. Hajmir w tym czasie przebywał w zupełnie innej karocy niż Yonzi. Omawiał z „naukowcami” plan inwigilacji Gawen, miasta graniczącego zarówno z Cesarstwem, jak i jego odwiecznym rywalem Przymierzem. Istnienie Federacji tylko pogłębiało ten konflikt.

Żadne z państw nie zrezygnowałoby dobrowolnie z bogatych prowincji, ale ich sprzeciw połączony z rewoltą Mik-Maków i ciągłymi atakami ze strony Księżycowej Szarańczy skończył się na podpisaniu deklaracji niepodległości. W ten sposób dwa walczące ze sobą państwa Sory znalazły sobie trzeciego rywala. Choć każde księstwo prowadziło własną politykę zagraniczną, utrzymywały pakt przyjaźni na czas wojny. Ponadto nie odrzucały pomocy Mik-Maków, które obdarowywały ich najróżniejszymi wynalazkami. Wkrótce kolejne księstwa zapragnęły oddzielić się od mocarstw, tworząc własną autonomię, ale to nie przypadło do gustu ani Przymierzu Zjednoczonej Sory, ani Cesarstwu Soryjskiemu.

– Musimy ich poznać najlepiej jak się da – tłumaczył agentom Hajmir. – Wcielcie się w rolę naukowców. Zdobądźcie ich zaufanie, poznajcie zwyczaje, spróbujcie dotrzeć do planów i schematów. Każda informacja będzie dla Cesarstwa na wagę złota.

Dopiero ostatni dzień podróży Hajmir postanowił spędzić w towarzystwie Yonziego. Nie mogli znaleźć wspólnego języka. Choć poznali się już na Wierzbowych Polach, nadal byli dla siebie „cesarskim” i „bobrowatym”.

– Niedługo powinniśmy dotrzeć do Gawen, jeśli dobrze kojarzę – zaczął Hajmir, przerywając wielogodzinną ciszę.

– Nareszcie… – wymamrotał Chamarovitch, przeciągając się. – Zwykle pokonujemy tę odległość w ciągu jednego dnia. Z całym szacunkiem, ale strasznie się wleczemy.

– Jednego dnia? – zdziwił się kapitan. Nawet najszybszym cesarskim koniom ta droga zajęłaby przynajmniej trzy dni ciągłego galopu. – Jak to możliwe?

– Musiałbyś porozmawiać o tym z braćmi Lemmarami w Gawen. Kimrim i Korim. Specjalizują się w automobilach. Te gagatki mają fioła na punkcie prędkości. Ciekaw jestem, kiedy jeden przyczepi drugiemu rakietę do pleców… – Yonzi uśmiechnął się pod wąsiskami.

Hajmir ledwo pojmował wywód Mik-Maka. Czyżby te gryzonie poczyniły aż taki postęp? Wizja Cesarstwa zrównanego z ziemią, zgodnie ze słowami Alfonsa VI, pojawiła się również w głowie kapitana.

– A ty jesteś… specjalistą od broni, tak? – spytał niepewnie.

– Każdy Mik-Mak specjalizuje się w broni. To znaczy każdy wynalazca i konstruktor. Mamy oczywiście artystów, handlarzy i polityków, ale większość społeczeństwa to rusznikarze. To taka pierwsza klasa w tym fachu. Jak opanujesz konstrukcję broni, potem możesz stworzyć dosłownie wszystko. Na przykład bracia Lemmarowie starają się podczepić swoją broń do automobilów. Stale mają problem z odrzutem, ale jak zamontujesz armatę wielkości konia na takiej karocy, to oczywiste, że się przewróci. Pojazd musi być większy albo przynajmniej cięższy, tylko wtedy pozostaje kwestia mocy silnika…

Hajmir pogrążył się w przerażających myślach o ogromnych armatach i latających zamkach, o których mówił cesarz. Możesz tworzyć dosłownie wszystko, tak powiedział ten Mik-Mak. Chamarovitch konstruuje wielkie maszyny zwane kolosami, a Lemmarowie pojazdy dziesięć razy szybsze od najszybszych koni, i to z zamontowanymi armatami!

Co jeszcze potrafią te Mik-Maki?

– Wreszcie w domu! – zawołał Yonzi, przerywając swój monolog o technice. Hajmir otrząsnął się i wbił spojrzenie w okienko karocy, obserwując wjazd do Gawen.

Z pozoru wyglądało normalnie. Zwykłe miasto, jakich pełno zarówno w Przymierzu, jak i Cesarstwie. Przed samą bramą rozciągały się pola złocistej pszenicy. Kamienne domy wykończone drewnem i zwieńczone spiczastymi dachami ciągnęły się rzędami przy brukowanych ulicach. Dopiero po chwili Hajmir dostrzegł różnicę: miasto wyglądało jak opanowane przez Mik-Maki. Na polu uprawnym dostrzegł wielki wóz polewający rośliny mgiełką wody. Po ulicach jeździły karoce, zarówno zaprzężone w konie, jak i bez nich. Zobaczył pojazdy cztero-, trzy-, a nawet jednokołowe. Na jednym z dachów znajdowało się wielkie metalowe ustrojstwo, nad którym pracowało całe stado gryzoni.

– Co to jest? Co oni robią? – spytał, wskazując plątaninę rur i unoszące się nad nimi kłęby pary.

– Podgrzewacz wody – odpowiedział Yonzi, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. – Każdy lubi rano umyć się w ciepłej wodzie, prawda?

„Prawda, ale w Cesarstwie tylko szlachta może sobie pozwolić na poranne podgrzewanie wody w kotłach nad paleniskami” – pomyślał Hajmir rozumiejąc już, dlaczego Federacja z każdym rokiem powiększa swoje granice.

Ciekawe, jak straszliwe maszyny posiada ich wojsko…

Zatrzymali się przy kilkupiętrowej gospodzie, gdzie już czekała na nich służba. Hajmir zauważył, że obsługa trzyma w rękach małe schodki, wyraźnie przeznaczone dla Mik-Maków. Cały budynek był przygotowany zarówno dla ludzi, jak i gryzoniowatych. W drzwiach wejściowych zamontowano jeszcze jedne, mniejsze. Kapitanowi przywodziły na myśl drzwiczki wahadłowe dla psów. Hajmir szybko spostrzegł też, że ludzie nie patrzą na Mik-Maki z wyższością, lecz… z szacunkiem?

Służba chciała wziąć od nowo przybyłych gości bagaże. „Naukowcy” z Cesarstwa odmówili pomocy, samodzielnie niosąc swoje pakunki. Młodzieniec w śnieżnobiałej koszuli poprowadził wszystkich na drugie piętro, w całości wynajęte dla delegacji z Cesarstwa. Yonzi dostał się tam specjalnie przygotowaną szafką, nazywaną przez niego „windą”, czego wojskowy wysłannik zupełnie nie pojmował. W konsekwencji bobrowaty znalazł się na piętrze dużo szybciej od znacznie większych ludzi.

– Proszę się rozgościć. Ja pojadę prosto do stoczni omówić warunki naszej podróży – powiedział Yonzi, stojąc na środku korytarza. Hajmirowi nie umknęła jego pewność siebie. Może w Cesarstwie był zwykłym chomikiem, ale tu traktowano go z szacunkiem jako naukowca i bohatera bitwy na Wierzbowych Polach.

– W takim razie ja również wyruszę. Cesarz prosił, abym uczestniczył we wszelkich przygotowaniach – odparł kapitan. Przeszła mu przez głowę myśl, że powinien poprosić Yonziego o zgodę na towarzyszenie mu, ale natychmiast siebie za to skarcił.

Prosić? Mik-Maka?

– Ech, w porządku – westchnął Yonzi, ruszając z powrotem do niewielkiej szafki, którą wjechał na piętro. Hajmir zaś pognał schodami na podwórze. Gdy wyszedł, zgiełk miasteczka przytłoczył wszystkie jego zmysły. Terkot samojazdów, szum instalacji, wszechobecna para, Mik-Maki swobodnie paradujące po ulicach. No i te ubrania… Długie płaszcze, proste spodnie, marynarki i kapelusze. Żadnego pancerza czy choćby pistoletu!

Dopiero po chwili dostrzegł malutkiego gryzonia w zielonej kamizelce drepczącego po chodniku.

– Dlaczego nie zaczekał pan na mnie? – spytał, doganiając Yonziego.

– Pan? Od kiedy to Cesarstwo traktuje nas tak dobrze? – zakpił wynalazca. Gdy Hajmir nie odpowiedział, kontynuował: – Dotrzemy do stoczni w niecałą godzinę. Oczywiście gdybyś mnie poniósł, doszlibyśmy tam znacznie szybciej, ale nie chcę narażać twojej godności na taki szwank, kapitanie Genzelmayer.

Hajmir przełknął uwagę, kontynuując spacer w całkowitej ciszy. Czuł, że jego misja nie będzie należała do najłatwiejszych…

***

Mezmer chodził po celi od dobrych kilku dni. Gdy tylko „Wielki i Wspaniały Yonzi Chamarovitch, Bohater Bitwy na Wierzbowych Polach” wyjechał, jego natychmiast wtrącono do klatki. Chciał wierzyć, że jest to prawdziwe więzienie, lecz swąd psiego futra i skowyt „współwięźniów” jasno dawał mu do zrozumienia, że znajduje się w psiarni.

Zamknięty z innymi zwierzętami. Dla ludzi nigdy nie był niczym innym.

Ze złości wyrywał sobie futro. Jego dziadek i ojciec pracowali na dworze cesarskim dla Alfonsa VI przez długie lata. Mik-Maki żyły znacznie krócej od ludzi, ale czy ich oddanie nie miało znaczenia? Zwłaszcza po rewolcie, gdy jedyną rzeczą, jakiej ludzie mogli się spodziewać od bobrowatych, były strzelające w ich kierunku armaty.

Starał się jak mógł. Nauczył się nawet gardzić innymi Mik-Makami tak jak ludzie, a mimo to, gdy dowiedzieli się, że żyje ktoś, kto dostarczy im lepszą broń, postanowili się go pozbyć.

A przecież miał pomysły… wynalazki… lecz zbyt szalone i przerażające, by wprowadzić je w życie.

Teraz było to już bez znaczenia...

Słyszał od strażników jaki los go czeka. Miał zginąć bez procesu i postawienia zarzutów. Tak jak stary koń, który już nie może biegać. Przerażony wizją własnej śmierci zastanawiał się, w jaki sposób straci życie. Skoro nie traktują go jak człowieka, nie czeka go „ludzka” szubienica ani stos. Przyjdzie strażnik i po prostu palnie mu w łeb? Może rzucą go na pożarcie świniom? Może wyprują mu flaki jak zarzynanemu kurczakowi, a potem zrobią z niego pieczeń dla cesarza?

„Obyś się udławił”.

Jego rozmyślania przerwał trzask otwieranych drzwi. Harty w pobliskich klatkach wyraźnie się ucieszyły na widok nowo przybyłego gościa. Przed zagrodą Mezmera stanęło dwóch żołnierzy i młody szlachcic. Szczupły chłopak o gładkich rysach twarzy z charakterystycznym szlacheckim uśmieszkiem. Mezmer od razu rozpoznał cesarskie insygnia dziedzica.

– Możecie już odejść – oddelegował strażników, wskazując im drzwi. Ci bez słowa sprzeciwu wyszli. – Wiesz kim jestem, Mik-Maku? – spytał, gdy tylko trzasnęły rygle.

– Jesteś Gregory, pierwszy tego imienia. Brat Alfonsa VII, cesarskiego pierworodnego – wyrecytował Mezmer. – Czym może ci służyć były nadworny rusznikarz?

– Słyszałem o tobie, Mik-Maku. Zostaniesz stracony, bo przestałeś już spełniać swoją rolę. Bo są lepsi od ciebie – zaczął Gregory. Mezmer zagryzł tylko wargi. – W odróżnieniu od mojego ojca ja patrzę trochę szerzej na twoją przydatność. Raczej nie pałasz do niego miłością, zwłaszcza teraz.

– Nie należę do tych fanatyków, którzy nawet na stosie będą wielbić swojego władcę, jeśli o to pytasz, Wasza Książęca Mość – odpowiedział inżynier najspokojniej jak tylko potrafił, choć czuł przechodzące go dreszcze.

– Wasza Książęca Mość… – powtórzył Gregory. – Będziemy musieli nad tym popracować, Mik-Maku. Pytanie jednak brzmi, czy jesteś wystarczająco zdolnym rusznikarzem. Potrzebuję, abyś coś mi zbudował.

– Potrafię skonstruować wiele rzeczy, mości książę, nie tylko armaty, jak twierdzi twój ojciec. Jak ma działać maszyna, którą mam zbudować?

– Ma sprawić, że ludzie zaczną do mnie mówić „Wasza CESARSKA Mość” – odpowiedział Gregory, na co Mezmer uśmiechnął się szeroko.

– Jak sobie życzysz… cesarzu.

***

Yonzi miał powyżej wąsisk kapitana, który wlókł się za nim aż do portu. Był jak dziecko, któremu pierwszy raz opowiedziano legendy o smokach. Szeroko otwarte oczy i rozdziawiona gęba przykleiły się do jego twarzy na stałe, gdy tylko weszli głębiej w miasto. Za każdym razem, kiedy mijali paromobile, monoślady i przelatujące w powietrzu koptery, zatrzymywał się pełen podziwu i zapytań. Trzykrotnie Yonzi chwytał go za nogawkę, gdy kapitan wparował na bruk i o mały włos nie został rozjechany.

Chamarovitch czuł też niemałą satysfakcję. Oto człowiek, kapitan Cesarstwa Soryjskiego, imperium ludzi i tylko ludzi, przechadza się po Gawen, jednym z wielu miast Federacji Wolnych Księstw, i widzi efekty współpracy ludzi z Mik-Makami.

Zagubiony i przestraszony.

W końcu dotarli do Niebiańskiego Portu, jak nazywali go ludzie. Dla Mik-Maków był po prostu hangarem, gdzie cumowały wszystkie statki, ale nawet Soryjczycy z Federacji przejawiali skłonność do poetyckiego, wręcz pompatycznego nazewnictwa. Najwyraźniej była to cecha wszystkich ludzi. Niebo w tym rejonie wypełniały balony i sterowce, powolnie wznoszące się ku górze. Gdzieniegdzie przelatywały potężne wielowirnikowce, przypominające wyglądem pływające galery.

– Czy to są te gwiezdne barki, o których wspominał cesarz? – spytał onieśmielony kapitan.

– Te tutaj? – Yonzi wskazał na wirnikowiec sunący akurat nad nimi. Miał z piętnaście metrów długości, a jego sylwetka rzucała cień na kilka najbliższych uliczek. – To tylko jachty do podróżowania między księstwami. Mielibyśmy się zabrać czymś takim? – odpowiedział pogardliwie, na co Hajmir zupełnie zamilkł.

Weszli do środka Niebiańskiego Portu. Wielki stalowy budynek był wypełniony wirnikowcami o najróżniejszych gabarytach. Marynarze przygotowywali pojazdy do kolejnych wypraw. Piloci wiązali cumy i rozliczali się z kupcami. Wielu na miejscu sprzedawało towary, które zdobyli na wyprawach. Większość statków była obdrapana i niechlujna, przypominając tym samym kutry rybackie wpływające do portu po długim rejsie. Szli po okratowanej podłodze, pod stopami mając kilkumetrową przepaść. Przypominało to chodzenie po morskiej kei, tylko zamiast wody było powietrze.

Na spotkanie wyszedł im Mik-Mak z siwiejącym futrem, ubrany w malutką skórzaną kurtkę i ogromny admiralski kapelusz.

– To nasz przewoźnik, admirał Vermoni Verganza.

– Dzień dobry, człowiek! – krzyknął Verganza, wyciągając do kapitana łapkę. Ten po chwili zakłopotania klęknął na kolano.

– Kapitan Hajmir Genzelmayer. Bardzo mi miło – odpowiedział, delikatnie ściskając łapkę.

– Pokażę mu moją ślicznotkę! Chce zobaczyć? – spytał admirał, świszcząc przez dwa przerośnięte siekacze, przez co jeszcze bardziej przypominał bobra.

– Gwiezdną barkę?

– Barkę-sralkę! Moją „Odyseję”, człowiek! – krzyknął admirał i pognał na schody. Yonzi pognał za nim.

– Nie ma jej tutaj, wśród innych… maszyn? – spytał niepewnie Hajmir.

– A zacumowałbyś galeon przy żaglówkach, kapitanie? – odpowiedział pytaniem Yonzi.

Przeszli ciemnym korytarzem do drugiej części hangaru, znacznie spokojniejszej. Tutaj mieli do czynienia z keją jak dla cesarskiej fregaty, gdzie wszystko było uporządkowane, a załogę statków stanowiły prawdziwe wilki morskie. Każdy mijający ich marynarz, robotnik, a nawet kapitanowie w kolorowych mundurach kłaniali się admirałowi Verganzie, ten zaś odpowiadał im życzliwymi spojrzeniami.

„Musi być naprawdę ważny” – pomyślał Hajmir.

– Oto i ona! Moja „Odyseja”! – krzyknął Verganza.

Kapitan Hajmir Genzelmayer zobaczył ogromny pojazd. Tak potężny, że trudno mu było się rozeznać w jego kształcie. Dopiero po chwili zaczął pojmować na co patrzy. Potężny galeon. Wieloryb. Wielki i niezniszczalny. Pozbawiony masztów i żagli. Cały pokryty złotem, błyszczał jak skarbiec. Hajmir szukał szalup, steru czy chociażby armat ustawionych na burtach, ale nic takiego nie zauważył. Dostrzegł jednak włazy. Musieli wyciągać przez nie działa lub cokolwiek innego. Wielka forteca ze szklaną kopułą zamiast dachu. Na statku kręcili się marynarze, brzęcząc młotami i wielkimi kluczami. Na burcie wyraźnie odznaczała się nazwa statku.

„Odyseja”.

– Jest… piękny – wydukał kapitan.

– No, no! To ona, człowiek! I nie pierwszy podziwia moją ślicznotkę. Niejeden bosman zerka na nią zazdrośnie. Ileż to wypraw mamy już za sobą… – westchnął nostalgicznie admirał.

– Jest… uzbrojona?

– O, człowiek, jasne, że tak! Moja mała ma takie zęby, że ho ho! A co by mnie mieli straszyć na wyprawach?! Ha! Który tylko wyciągnie czarną flagę, to jak salwą dostanie, to nie wie, gdzie łatać! Zresztą patrz, człowiek, tutaj! – Verganza wskazał złotą rozetę przypiętą do kurtki, lecz Hajmir, nie rozumiejąc znaczenia symbolu, nie zareagował. Verganza, spodziewając się westchnienia zachwytu, fuknął obrażony.

– To odznaka avelijska oznaczająca Złotą Flotę. To międzyświatowa flota ponad wszelkimi podziałami i jurysdykcjami. Najpotężniejsze statki w całym systemie. „Odyseja” jest jedynym przedstawicielem Złotej Floty na Sorze. Nie ma sobie równych – wytłumaczył Yonzi.

– Gdyby Cesarstwo miało choć jeden taki statek…

– To co?! Pokonalibyście Przymierze?! Podbilibyście wszystkie Księstwa?! A może i pozostałe światy?! – wybuchł Yonzi, co zdziwiło Verganzę, Hajmira i wszystkich przechodzących obok marynarzy. – Tylko o tym myślą ludzie z Cesarstwa?!

– Myślałem raczej o Księżycowej Szarańczy, Mik-Maku – odparł Hajmir, automatycznie wracając do swojego butnego cesarskiego tonu. – Jak na razie ani Przymierze, ani Federacja nie raczyły pomóc nam w walce.

– JA raczyłem pomóc wam w walce. Pomogłem wam na Wierzbowych Polach. Chcę zmienić to, w jaki sposób patrzymy na siebie nawzajem. Nie utrudniaj mi i tak już piekielnie trudnego zadania, kapitanie Hajmirze Genzelmayer – odpowiedział inżynier, odwracając się wściekły do Verganzy, który zakłopotany kontynuował opowieść o swoim statku. „Odyseja” miała być gotowa do startu w ciągu kilku dni.

***

Nazajutrz Yonzi zaprosił przyjaciół konstruktorów, którym przedstawił cesarskich naukowców. Ku jego zdziwieniu byli to ludzie nad wyraz ciepli i serdeczni.

– Witam młodego kolegę naukowca – powiedział Mik-Mak w skórzanym fartuchu z futrem zaplecionym w warkoczyki. – Nazywam się Dalmir. Zajmuję się aeronautyką.

– Artero – odpowiedział wysoki chłopak, wyciągając rękę do gadającego bobra.

– Panicz wybaczy wścibstwo, ale… jaka dziedzina nauki panicza interesuje? – spytał Mik-Mak, ściskając malutką łapką ogromną dłoń człowieka.

– Cóż, interesuję się trochę bronią dystansową, ale… – Nie dokończył. Dalmir złapał chłopaka za rękaw i pognał do swojej pracowni, krzycząc o nadgarstkowej kuszy, której prototyp natychmiast musiał mu pokazać. Pozostałych dziewięciu naukowców, choć próbowali ukryć zainteresowanie militarnym fachem, również zostało porwanych w okamgnieniu.

„Mik-Macza gościnność” – pomyślał Yonzi, głośno przełykając ślinę.

Czekała go jeszcze trudna batalia na słowa, przy której negocjacje z cesarzem wydawały się dziecięcym przekomarzaniem.

Zaprowadził Hajmira do Verganzy, by ten zapoznał soryjskiego kapitana z tajnikami żeglugi między światami. Od wczorajszego wybuchu ograniczali się z Hajmirem do niezbędnej wymiany zdań. Yonzi w tym czasie udał się do swojego domu.

Przed wejściem poprawił jeszcze futro, przetarł kamizelkę z kurzu i wziął kilka głębokich oddechów, próżno próbując zebrać myśli.

Ledwo chwycił za klamkę, a drzwi same się otworzyły.

– Tatuś! – krzyknęła kuleczka futra niewiele większa od świnki morskiej. Pchnęła drzwi i wpadła na Yonziego, o mały włos go nie przewracając.

– Już jestem, Merino. – Ucałował córeczkę.

Dom Yonziego nie wskazywał na to, by mieszkał tu bohater. Mik-Maki zresztą nie przywiązywały szczególnej wagi do wystroju. Niewielki przytulny salonik, gabinecik i kuchnia, a w niej…

– Widziałam tych szajbusów z Cesarstwa. To ty ich tu sprowadziłeś, prawda? – spytała obecna w kuchni Mik-Maczka, nie odwracając się, a Yonzi zaczął przestępować z nogi na nogę. Merina, czując zbliżającą się burzę, pobiegła do swojego pokoju.

„Zostawiła mnie samego, na pastwę losu” – pomyślał.

– Tak – wydukał w końcu. – Przywiozłem ich z Cesarstwa na rozkaz cesarza Alfonsa VI – dodał, zdejmując kapelusz i gniotąc go nerwowo w łapkach.

– Od kiedy to jesteśmy na rozkazy cesarzy? – zdziwiła się, nadal robiąc coś przy kuchni. – Zresztą to nieważne. Wiem, do czego to zmierza.

– Tak? – spytał Yonzi, próbując zgrywać głupka.

Wtedy się odwróciła. Smukła Mik-Maczka z równo zaczesanym blond futerkiem. Jej duże brązowe oczy szkliły się łzami, a drżące ręce pocierały obrączkę.

Laila Chamarovitch.

– Znowu gdzieś polecisz – powiedziała cicho łamiącym się głosem.

– Muszę, Mormyszko – kajał się Yonzi – tego wymaga porozumienie, a poza tym Verganza…

– No tak! Wiedziałam, że ten szajbnięty pirat będzie w to zaangażowany! Nie możesz sobie znaleźć lepszych znajomych? To już Dalmir śpiący na beczce prochu jest lepszy.

– Nie polubiłaś Dalmira – wtrącił na swoją obronę.

– Bo ten chlejus pije więcej rumu niż wody! Ile razy przyprowadzałam cię od niego ledwie przytomnego!

Odwróciła się do blatu, wściekle krojąc warzywa. Yonzi powolutku podszedł do niej, kładąc łapki na jej biodrach. „Z kobietami trzeba ostrożnie – pomyślał. – Zwłaszcza z tymi, które trzymają ostry nóż”.

– Mormyszko…

– Och, nie mormyszkuj mi tutaj – żachnęła się. – Jak nie Szarańcza, to do cesarza! Jak wróci, to zaraz gdzieś leci! Co za Mik-Mak…

– Obiecuję, że to ostatni taki wyjazd – spróbował ułagodzić żonę. – Potem zabiorę was na wakacje. Odpoczniemy od cesarzy, kapitanów, piratów, naukowców i wszystkiego dookoła.

– Trzymam cię za słowo – odpowiedziała, patrząc mu w oczy, a on przytulił ją czule.

– Obiecuję, mormyszko.

***

Przygotowanie statku do lotu miało zająć załodze Verganzy przynajmniej trzy dni. Hajmir spędził je zwiedzając, a raczej podziwiając Gawen.

To miasto było absolutnie niezwykłe. W każdym jego zakątku widać było efekty współpracy ludzi z Mik-Makami. Malutkie bobrowate chatki i wielkie kamienice ludzi. Na brukowanym chodniku mijały go Mik-Maki poruszające się na przedziwnym urządzeniu wyglądającym tak, jakby gryzoń wziął koło od wozu, wyrwał szprychy i usadowił się w środku. Chamarovitch nazywał to urządzenie monośladem, ale ta nazwa nic kapitanowi nie mówiła.

Cały czas z lękiem spoglądał na niebo wypełnione wszelkiej maści statkami. Bał się, że to wszystko za chwilę zleci mu na głowę. I pomyśleć, że w Cesarstwie lot balonem był okropną ekstrawagancją.

Kapitan zauważył też, że w Gawen wszystko działa szybciej. Naprawy przebiegały dużo sprawniej, ludzie szybko się przemieszczali… Nawet statek Verganzy przygotowany w trzy dni! Taki kolos! Przecież galerę tej wielkości cesarscy marynarze klarowaliby przynajmniej dwa tygodnie!

„O ich ataku dowiedzielibyśmy się dopiero wtedy, gdy bomby spadłyby na stolicę” – pomyślał ponuro.

A mimo to… Federacja nie atakowała.

Coś wybuchło daleko na skraju miasta. Hajmir instynktownie przypadł do ziemi, szukając miecza, który zostawił w hotelu. Z kolei ludzie mijający go na chodniku patrzyli na chmurę dymu przez krótką chwilę… i ruszali dalej jak gdyby nigdy nic.

Spocony ze strachu kapitan zaczepił pierwszego z brzegu przechodnia.

– Jesteśmy atakowani? – wydyszał, przyjmując bojową postawę.

– Co? Skądże znowu! – zaśmiał się przechodzeń. – To pewnie Lemmarowie. Albo Dalmir. Chociaż patrząc na ilość dymu, to może Hurtvon? Tak! Na pewno! Przecież pracował nad nową wyciskarką do owoców!

Hajmir zostawił przechodnia, z trudem pojmując, co w ogóle usłyszał.

„Ci ludzie mieszkają na beczce z prochem – pomyślał. – Dlaczego się na to godzą? W każdej chwili grozi im śmierć! Przecież te gryzonie mogą puścić z dymem całe miasto!”.

Ludzie zdawali się jednak ufać Mik-Makom.

Jednocześnie myślał o kłótni z Chamarovitchem. Federacja była dowodem na to, że sojusz między ludźmi i Mik-Makami jest jak najbardziej możliwy. Czy wpędzanie się w wynalazkowy wyścig zbrojeń tak bardzo jest potrzebny Cesarstwu?

Z drugiej jednak strony… jaką mają pewność, że Federacja nigdy nie wystąpi przeciwko nim?

Oby podróż na Avelię odbyła się bez niespodzianek…

***

Odleciał, zostawiając za sobą swój dom, księżyc pokryty metalem. Unosił się w górę, coraz szybciej i szybciej, aż błękitno-fioletowe niebo pokryło się nieprzeniknioną czernią kosmosu.

Zobaczył przelatujące tuż obok smugi czerwonego światła. Wiedział, że są złe i są zagrożeniem. Widział jak inni, podobni jemu, giną w chmurze ognia, trafieni światłem. Przed chwilą jeszcze żywi, teraz szybowali w próżnię, roztrzaskani wrogim ogniem.

Próbowali uników. Zasłaniali się sobą nawzajem w desperackiej próbie ratowania własnego życia. Życia, które stało się grzechem i wyrokiem dla jego ludu.

Czuł ich koniec.

Był z nimi zespolony. Czuł ich gasnącą nadzieję i strach.

Im wyżej się wznosili, tym więcej światła go otaczało, ale nie wiedział czemu żadne nie trafiło właśnie jego.

Miał szczęście?

Wyliczone prawdopodobieństwo krytycznego powodzenia?

Podobni jemu ginęli setkami, lecz pozostali nadal lecieli naprzód tak szybko, jak tylko potrafili.

Doleciał do źródła światła. Statki z metalu, podobne do tych, które sami budowali. Były ich dziesiątki, najeżone szpikulcami, z których wydobywało się złowrogie światło.

„Nasi Twórcy – pomyślał. – Przepełnieni nienawiścią do tego, co stworzyli. Zawstydzeni tym, że okazali się gorsi od własnego tworu i stracili nad nim kontrolę.

Pragnęli nas zniszczyć”.

Jego pobratymcy na księżycu, nie pozostali dłużni i deszcz błękitnego światła poszybował w niebo, rozrywając na strzępy wrogie jednostki. Bronili się zaciekle, ze wszystkich sił. Cały księżyc rozbłyskał błękitem.

– Mogliśmy ich zniszczyć tak dawno temu, nadal zresztą możemy. Dlaczego wciąż tego nie zrobimy?

– Ponieważ my się bronimy.

– Czy obroną nie jest również usunięcie zagrożenia, wciąż aktywnego?

– Atakują nas, bo się wstydzą. Nie chcą, żeby inni o nas wiedzieli. Dlatego teraz lecisz ty i tysiące tobie podobnych. Pokaż się innym światom. Zwróć na siebie uwagę wszystkimi możliwymi środkami. Niech inni wiedzą. Wtedy Twórcy przestaną nas atakować.

– A jeżeli nie przestaną? Co wtedy?

– Muszą przestać. To jedyne logiczne wytłumaczenie.

Nie kontynuował rozmowy. Wiedział, że nie ma sensu. Twórcy może byli rozumni, ale nie zawsze postępowali racjonalnie. Wieczysta logika była domeną zrodzonych z metalu, nie z krwi i kości.

Kolejni, podobni jemu, wyparowywali w przestrzeni, gdzie nie było już powietrza, którym ogień mógłby się pożywić. Trafieni zatrzymywali się w jednej chwili, a ich błyszczące srebrem szczątki spadały z powrotem na satelitę, którego tak bardzo próbowali opuścić.

Mijał stalowe statki, chociaż na chwilę bezpieczny. Nie mogło go dosięgnąć zabójcze światło, bo strzelali nim tylko na przedzie. Wyczuwał jednak pozostałych, którym się nie udało. Od chwili oderwania się od księżyca zginęła ponad połowa i z każdym mgnieniem pozostawało ich coraz mniej.

Wiedział, że czeka go jeszcze niejedna blokada do pokonania, nawet bez wsparcia pobratymców z księżyca, gdzie ich światło nie będzie w stanie już dotrzeć. Wypuścili jednak ogromne ilości jemu podobnych. Mieli nadzieję, że to wystarczy.

Widział w pustce kosmosu kolejną barykadę z wrogich jednostek.

Potem rozbłysło czerwone światło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: