Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Kowal. Prawdziwa historia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 listopada 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Promocja będzie trwać jeszcze tylko przez
Najniższa cena z 30 dni: 19,90 zł

Kowal. Prawdziwa historia - ebook

Barwna autobiografia jednej z największych legend polskiego futbolu - Wojciecha Kowalczyka - piłkarza Legii i hiszpańskiego Betisu, zawodnika srebrnej jedenastki Janusza Wójcika. Kowalczyk z niespotykaną szczerością przedstawia swoją historię, blaski i cienie polskiego futbolu. Piłka nożna w tej książce jest w sumie pretekstem do pytania: co jest w życiu najważniejsze? - i z pośród kilku odpowiedzi, które daje Kowal futbol wcale nie jest na pierwszym miejscu. Książka mówi tyle o życiu piłkarza, co głośna Futbolowa gorączka Nicka Hornby'ego o życiu kibica.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7670-640-5
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ II

Chłopak z Bródna królem Genui

W Legii od razu mnie wszyscy polubili. Przyszedłem na Łazienkowską pod koniec 1990 roku. Mieliśmy taki mecz Pucharu Polski, z Zagłębiem w Wałbrzychu. Wygraliśmy. Podróż była na tyle wesoła, że w Warszawie niektórzy koledzy już wypadali z autobusu. Pewnie wszyscy się zdziwią, ale najbardziej niedobrze zrobiło się Maćkowi Szczęsnemu. To zaskakujące, bo Maciek był zawsze poza grupą. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale z czasem się zorientowałem. „Znowu go nie ma” – myślałem, sumując fakty i wyciągając odpowiednie wnioski na temat popularności Szczęśniaka, podpalając papierosa na kolejnym potreningowym spotkaniu. Pewnie wielu zdziwi słowo „papieros”. Zacząłem palić, gdy miałem osiemnaście lat. Spotkałem znajomego.

– O, ty palisz?! – zapytałem.

– Daj spróbować! – padło po chwili.

No i tak się wciągnąłem. W Legii to nie był problem, bo wtedy było niewielu... niepalących. Chociaż oczywiście w szatni nikt nie kurzył.

Mecz z Zagłębiem w Wałbrzychu był ostatnim w roku i ostatnim Romka Koseckiego w Legii. W autokarze przechodziliśmy roztrenowanie, Szczęśniak w nim uczestniczył, choć na co dzień to rozmawiał chyba tylko z... żoną i słupkami. Ja tam z nim zawsze miałem dobre układy, ale jego byt w klubie to: trening, prysznic, białe renault i w długą. Tego dnia siedziałem w środku autokaru i nie wychylałem się, bo byłem nowy. Wałbrzych – koledzy otwierają piwa. Dwadzieścia kilometrów od Wałbrzycha – kolejne. Czterdzieści kilometrów – kolejne. A do Warszawy kawałek drogi! Już byliśmy na katowickiej, gdy... zostałem zaproszony do tańca. Zaproszenie przyjąłem. To było tak...

– Młody, chodź no tutaj! – krzyknął bodajże Darek Czykier.

Młodemu nie trzeba było powtarzać dwa razy. Po chwili integrowałem się już z grupą. Młody się spodobał! Młody nie pęka! Młody jest normalny! Młody... pije! Ale to było tylko piwo. Trenerzy nie zwracali uwagi, bo mieliśmy za sobą ostatni mecz w roku, potem czekały nas urlopy. A ja wkupiłem się w łaski na dobre, choć ekipa się wnet zmieniła. Później, po sezonie, Piszczyk poszedł na zesłanie do Motoru Lublin, Iwanicki wyjechał, Kubicki wyjechał. W zasadzie niewielu nas zostało.

Warto jeszcze wrócić do tego meczu w Wałbrzychu. Mało kto wie, ale... tam strzeliłem swojego pierwszego gola dla Legii. Wróciłem do Warszawy, rodzina nie spała, bo wszyscy przeżywali mój debiut.

– Grałeś? – spytał tata.

– Grałem – odpowiedziałem krótko.

– I jak? – ciągnął temat.

– Dobrze, dziewięćdziesiąt minut, strzeliłem gola – tyle powiedziałem i położyłem się spać. Następnego dnia mój tata pobiegł do kiosku i kupił wszystkie możliwe gazety. Bierze pierwszą – nic o Kowalczyku, drugą – nic, trzecią – nic, czwartą – nic. Wszyscy napisali, że gola zdobył Iwanicki i tak już zostało, nawet w poważnych książkach! A to jakiś dziennikarzyna z Wałbrzycha pomyślał, że jak gola strzelił ktoś z wąsami, to na pewno Iwanicki. Nic z tego, to byłem ja! Mój tata nawet zadzwonił do „Przeglądu Sportowego”.

– Co wy wypisujecie? Mój syn, Wojtek Kowalczyk, strzelił gola dla Legii, a wy żeście napisali, że Iwanicki. Amatorka! Błąd za błędem! Dno! Żenada! Kompromitacja! – krzyczał. Nawet potem wydrukowano tę wypowiedź. A historia... powtórzyła się. Kilka miesięcy później był mecz z ŁKS. Wszyscy napisali, że gola zdobył... Iwanicki z rzutu wolnego, a tymczasem ja uderzyłem dośrodkowaną przez niego piłkę głową. Tak to Kowal promował Iwanickiego.

Powrót z Wałbrzycha, mój debiut (choć tylko pucharowy) w Legii, to był sam koniec roku 1990. Nikt mnie nie znał. Na treningach wprawdzie pokazywałem, że coś tam potrafię, ale w lidze...

Pierwszy mecz wypadł przeciwko GKS Katowice, gdzie w bramce stał Janusz Jojko. W czasie gry udało mi się wyjść na czystą pozycję. Wziąłem Jojkę w lewo, w prawo, trochę nim pomiotałem i minąłem. Miałem już pustą bramkę. Kątem oka zauważyłem jednak, że nadbiega któryś z tych łysych z Gieksy, pewnie Maciejewski. I nie trafiłem.

W jednym z kolejnych meczów ligowych graliśmy z Wisłą. Miałem trzy nieprawdopodobne sytuacje – raz strzeliłem nad poprzeczką, raz obok słupka, a raz wybronił mi bramkarz, choć tak naprawdę nie miałem prawa w niego trafić.

Szczęście, że mecz z Sampdorią przyszedł tak szybko – już w marcu 1991 roku. Od tamtego czasu stanowiłem ważne ogniwo drużyny. Sprzęt jeszcze przez jakiś czas za starszych kolegów nosiłem, ale... już niezbyt długo. Pamiętam, że nawet w Genui targałem torby. Skoro taki Leszek Pisz ich nie wziął, to było dla mnie jasne, że się po nie wróci. Ale po jakimś czasie, gdy widziałem stojącą torbę, mówiłem: „O, torba stoi!”. Inni młodzi musieli się zreflektować, że przecież noszenie sprzętu mogłoby źle wpłynąć na moją meczową formę. A gdyby ktoś się notorycznie nie domyślał, to by pewnie nie grał.

Zresztą, byli młodsi zawodnicy w kilku kwestiach lepsi ode mnie. Pamiętam, jak przyszedł jeden z nich na trening. Napruty! Wchodzi do szatni i jeszcze jakoś się trzyma, choć widać, że w nogach ma z osiem meczów, oczy równie zmęczone. Idziemy na trening. Nie wiem, czy to słoneczko tak go trzepnęło, ale kamuflował się coraz słabiej. Myślał, że trenerzy nic nie zauważą. Początkowo szło nieźle. Ustawiliśmy „dziadka” i kopiemy w kółko. On nie może wyjść ze środka przez kilka minut. „Pięćdziesiąt sześć, pięćdziesiąt siedem...” – słychać odliczanie przy każdym kopnięciu piłki. W końcu poszła szybka wymiana. Tak się chłopak zakręcił, że... z rozpędu przywalił głową w kraty. Nie to było jednak najgorsze. On w tych kratach utknął!

– Kurwa, nie mogę wyciągnąć głowy! – bełkotał.

Trener patrzy, a nawalony piłkarz w połowie jest na boisku, a w połowie na trybunach!

– Nie rób jaj, wychodź – mówimy.

– Jak wychodź, jak kurwa łeb mam między kratami?! – pytał zirytowany. W końcu wydostał się z pułapki, choć równie dobrze mógł pójść w drugą stronę – od razu na trybuny. Tego dnia dostał wolne.

Nieuchronnie zbliżał się termin półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Wyeliminowaliśmy Sampdorię, a wcześniej, jeszcze bez mojego udziału, Legia pokonała szkocki Aberdeen dyrygowany przez słynnego trenera Aleksa Fergusona. Oprócz nas do tego etapu awansowały Barcelona, Juventus i Manchester United. Taki obciach – w półfinale jakaś tam Legia z jakiejś tam Polski z jakimś tam Kowalczykiem w ataku. Najpierw było losowanie. Strasznie chciałem trafić na Barcelonę. Pod względem sportowym losowanie nie miało żadnego znaczenia, ale ta Barcelona we mnie tkwiła. Czułem, że nadszedł czas, aby... zagrać na Camp Nou. Siedziałem ze swoją paczką przy placu Konstytucji, w Horteksie na lodach. Nagle w radiu wiadomości sportowe. Kelner na nasze życzenie podgłosił. „Teraz podajemy wiadomość dnia. Legia Warszawa w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów zmierzy się ze słynnym angielskim Manchesterem United. Pierwszy mecz odbędzie się przy Łazienkowskiej” – dopłynęło do nas z głośników.

– Dobra, wszystko jedno. Old Trafford też jest ładne – powiedziałem. Skoro byłem taki bezczelny, że dokopałem Sampdorii, to teraz nie mogłem bać się losowania. Jeszcze przed meczem odbyliśmy z działaczami Legii identyczną rozmowę jak przed rywalizacją z Włochami.

– Ile chcecie? – zapytali. Myśleliśmy, że znowu potraktują nas jak frajerów i zgodzą się na każdą sumę.

– Po dwadzieścia tysięcy dolarów na głowę – palnął na pewniaka Budka.

– Nic z tego!!! – padła odpowiedź. Widać było, że premie za Sampdorię troszkę uszczupliły budżet, a wzmogły wiarę w umiejętności zespołu.

– Ale przecież to półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów! Musimy dostać więcej niż za ćwierćfinał – kontynuował Budka.

– No to ile chcecie? – chyba w końcu wychodziło na nasze.

– Piętnaście tysięcy dolarów na głowę – stwierdził nasz kapitan.

– Ech, dobra...

Warszawa, ulica Łazienkowska, półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów. Legia – Manchester United.

Takich gwiazdeczek, co błyszczały raz w życiu, było tysiące. – Kowal, weź, usadź tych Angoli, zrób im Heysel – mówili mi koledzy. To był czas, gdy angielscy kibice mieli na sobie jeszcze kary za tamte wydarzenia z Brukseli.

I na Legii do pewnego momentu robiliśmy im Heysel. 41 minuta – Jacek Cyzio wali na 1:0. Jest! – Sampdoria, powtórka z Sampdorii! Ta drużyna jest szalona i nikt nie wie, na co ją jeszcze stać! – myślałem sobie wtedy na boisku. I jestem pewien, że pozostali legioniści mieli wtedy w głowie: „Sampdoria, powtórka z Sampdorii!”.

Znowu strzelamy gola do przerwy, znowu 1:0 u nas i wystarczy utrzymać do końca wynik, a potem na pewniaka jechać na rewanż. No to się natrzymaliśmy wyniku – pół minuty. Anglicy wznowili od środka, poszła piłka do Lee Sharpe’a, ten skręcił Arka Gmura i dośrodkował – 1:1. Potem prasa pisała, że to wszystko przez Arka, bo po golu Jacka Cyzia przez całe boisko zasuwał, żeby go ucałować. Prawy obrońca do lewego napastnika. A jak go mógł nie ucałować!? Szwagier szwagra?! Szwagier szwagra w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów?! Nikt nie popełnił błędu, po prostu Manchester strzelił gola, jak setkom innych drużyn.

„To się, kurwa, nagraliśmy” – pomyślałem. I w tym momencie Marek Jóźwiak wyciął Anglika wybiegającego na czystą pozycję. Czerwona kartka w 44 minucie! Cztery minuty przed przerwą mieliśmy 1:0 i wystarczyło przeczekać kilkaset sekund. Zrobiło się 1:1 i kończymy w dziesiątkę, momentalnie mecz się zawalił. W szatni grobowa cisza. Mamy remis z Manchesterem United, ale każdy załamany. Marek Jóźwiak siedzi z boku i płacze. Normalnie ryczy. Eh, mógł mu ten sędzia nie dawać czerwonej! Nie było szans na dobry wynik – ten płacz, ta cisza. Ktoś spuścił powietrze i czekał na egzekucję. Jeszcze jechaliśmy, ale już nie mieliśmy benzyny. Manchester nawet nic wielkiego nie zagrał. Ot, zrobił jeszcze dwie akcje i strzelił dwa gole. 1:3 na Łazienkowskiej.

Plus taki, że w rewanżu nie mieliśmy nic do stracenia. Już na rozgrzewce szok. Ci ludzie przyszli na mecz z Legią, choć Manchester miał awans w kieszeni! Komplet ludzi! Widać było, że to inny świat piłki. Właśnie na rozgrzewce uderzyłem piłkę w nietypowy dla siebie sposób – z przewrotki. Nigdy tego nie robiłem, bo się bałem, że się połamię. A tu jedna próba i od razu gol. Tysiące ludzi zaczęło bić brawo, przeszedł taki przyjemny szmerek. „Oho, widzę, że żyjecie. To ja was tu jeszcze uciszę!” – stwierdziłem. Uśmiechnąłem się sam do siebie. Coś we mnie wstąpiło. „To ja was tu jeszcze uciszę!” – powtórzyłem.

Skoro Manchester może mieć boisko-kartoflisko (a takie miał), to może mieć i piłkarzy-frajerów.

Mecz zaczął się tak, że przez pierwsze 20 minut może raz wyszliśmy z połówki. Potem wszystko wróciło do normy, zwykła walka. Wlepili nam gola, potem my strzeliliśmy. Jacek Bąk wybił piłkę na uwolnienie, w kierunku Pallistera. Wziąłem go na plecy, przyjąłem piłkę na klatę, on mnie gdzieś tam kopnął, ale piłki nie wybił. Pojechałem na szybkości. Byłem sam na sam. „Gdzie strzelać?” – to była pierwsza myśl. „W długi!” – to była druga. No to strzeliłem w długi... Piłka poleciała między nogami bramkarza w sam środek. Cóż, trochę farta też trzeba mieć. Ale co tam, potem cwaniakowałem, że na spokoju założyłem gościowi siatę! A stadion, tak jak sobie obiecywałem, ucichł. Tu was mam!

Po meczu z Manchesterem United, mimo że odpadliśmy, w szatni panowała radość. 1:1 na Old Trafford to nie taki zły wynik, niektórzy spodziewali się premii za ten remis. Świetny mecz zagrał wtedy Zbyszek Robakiewicz. Z powodu czerwonej kartki zagrać nie mógł Maciek Szczęsny. Wiadomo, jak oni dwaj na siebie patrzyli. Wtedy górą był Robak. My, piłkarze, cieszyliśmy się, że mamy dwóch znakomitych zawodników. Prywatnie każdy wolał Zbyszka. Jego żona świetnie przygotowywała ryby, a że rybka lubi pływać, to chętnie odwiedzaliśmy naszego bramkarza. Szczęsny miał swoje grono, spoza drużyny, i też na pewno nie prowadził życia ascety. Przez to, że z nami nie imprezował, był trochę na straconej pozycji.

Często mnie pytano: „Ty, Wojtek, kto jest lepszy? Robakiewicz czy Szczęsny?”. Moim zdaniem od meczu z Sampdorią Maciek przestał bronić. Sprawiał wrażenie rozżalonego, obrażonego na cały świat, że przyszedł czas Zbyszka. A prawda jest taka, że Robakiewicz to był jedyny bramkarz, który... nie siadał na dupę. Szczęsny był przewidywalny do bólu. Wiadomo, że to oczytany człowiek, więc robił wszystko dokładnie tak, jak w książce. Jak w podręczniku piłkarskim! A wystarczyło zrobić coś niekonwencjonalnie i był bezradny. Machnąłem nóżką i już siedział. A z Robakiem nigdy się nie wiedziało. Czasami puścił coś, czego Maciek by nie puścił, bo było zbyt książkowe. Ale czasami bronił coś ponadto. Oczywiście Szczęśniakowi też się zdarzały szmaty. Coś o tym może powiedzieć Piotrek Jegor z Górnika Zabrze, choć nie wiem, czy dobrze widział, gdy strzelał Maćkowi z czterdziestu metrów.

Siadanie na tyłku nie było jedyną wadą Szczęsnego. Kilka lat później, za kadencji trenera Apostela, reprezentacja Polski poleciała do Brazylii. I bramki zawalił Maciek. Chodzi o to, że on uparł się, aby przy rzutach rożnych brać obrońcę tylko do jednego słupka, drugi pozostawiał odkryty. No i ZAWSZE dostawał w ten odkryty róg gola. Nic się nie uczył, nie wyciągał wniosków. „Jeden do słupka!” – wrzeszczał przy rzutach rożnych chyba już do końca kariery.

Cała grupa była od Maćka oddzielona, ale wszyscy go doceniali. Był jeszcze trzeci bramkarz, Marcin Muszyński, ale to był chłopak znakomity do wszystkiego, poza graniem w piłkę. Tego specjalnie nie potrafił i nawet się z tym nie krył. Gdy w Manchesterze siedział na ławce, to śmiał się, że w czasie meczu miał serce w gardle, czy Robakowi się nic nie stanie. Pewnie wolałby zobaczyć znowu w bramce Marka Jóźwiaka niż samego siebie.

Mnie w szatni na Old Trafford nie interesowała kwestia „Robakiewicz kontra Szczęsny”. Siedziałem tak sobie i myślałem: – Sampdoria, Manchester. Dopiero co Bug Wyszków i Mazur Karczew. Manchester, Karczew. Jezu, jakie to jest zwariowane!

To był chyba jedyny moment w moim życiu, gdy byłem wszystkiego ciekaw. „Co się teraz stanie? Co dalej? Co o mnie napiszą gazety? Co powiedzą w telewizji o moim golu? Co na to moja rodzina? Co na to koledzy?” – mnóstwo pytań przechodziło przez głowę. Legia zapakowała się do samolotu do Polski, a ja... do Irlandii, na zgrupowanie reprezentacji olimpijskiej. I wciąż pojawiały się kolejne pytania. Królestwo za „Przegląd Sportowy”! Byłem potwornie ciekaw, co się dzieje w Polsce. Po meczu z Sampdorią „PS” dał tytuł, który utkwił mi w pamięci na całe życie: Chłopak z Bródna królem Genui. To zdanie chodziło mi po głowie, w dodatku ten Manchester, ten gol. Stało się, robię karierę. Jestem kimś.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: