Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krąg Śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 lutego 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krąg Śmierci - ebook

Major Szafirski wraca z ostatniej misji. Zamyka ostatni rozdział wojskowego życia kontraktem dla prywatnej amerykańskiej firmy ochroniarskiej. Odłożone pieniądze pozwalają na realizację skrywanego marzenia - średniowiecznej karczmy. Gdy pojawia się kłopot z grupą miejscowych zabijaków radzi sobie skutecznie. Już wkrótce okazuje się, że stawką w grze bynajmniej nie jest nieudolna próba ściągnięcia haraczu a były wojskowy stanie twarzą w twarz z bezwględym układem władzy prokuratorskiej i politycznej.

Spis treści

PROLOG..........4

ROZDZIAŁ I.....19

ROZDZIAŁ II....37

ROZDZIAŁ III...53

ROZDZIAŁ IV....69

ROZDZIAŁ V.....90

ROZDZIAŁ VI....114

ROZDZIAŁ VII...129

ROZDZIAŁ VIII..147

ROZDZIAŁ IX.....164

ROZDZIAŁ X......179

EPILOG.............194

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-934329-2-9
Rozmiar pliku: 739 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Irak 04.08.2011r. Oko­li­ce Fa­lu­dży

Drob­ny pia­sek wci­skał się wszę­dzie, zgrzy­tał na­wet mię­dzy zę­ba­mi. Żad­ne tchnie­nie wia­tru nie za­kłó­ca­ło pie­kiel­ne­go żaru le­ją­ce­go się z nie­ba. Po­wie­trze drga­ło wzdłuż piasz­czy­stej dro­gi, wo­kół pa­no­wał bez­ruch. Zwie­rzę­ta ukry­ły się, chcąc prze­cze­kać naj­gor­szą porę. Gdzieś w od­da­li roz­legł się ci­chy war­kot die­slow­skie­go sil­ni­ka. Kle­ko­czą­cy dźwięk po­wo­li na­ra­stał. Bu­cze­nie ma­szy­ny na­bie­ra­ło mocy i spo­śród tu­ma­nów pia­chu wy­ło­nił się sta­ra ro­syj­ska cię­ża­rów­ka mar­ki G.A.Z. Cięż­ko ko­le­bał się na boki, a sil­nik na wy­so­kich ob­ro­tach wska­zy­wał na cięż­ki ła­du­nek ukry­ty pod sta­rą plan­de­ką. Sto me­trów za cię­ża­rów­ką je­chał odra­pa­ny Land Ro­ver. G.A.Z za­wył, gdy jego kie­row­ca przy­spie­szył, chcąc prze­kro­czyć nie­wiel­kie wznie­sie­nie. Przy pra­wym, przed­nim kole za­błysł nie­wiel­ki pło­mień wy­bu­chu. Huk od­pa­la­nej miny na mo­ment za­głu­szył jęki ka­to­wa­ne­go sil­ni­ka. Cię­ża­rów­ka z urwa­nym ko­łem skrę­ci­ła gwał­tow­nie w pra­wo, zjeż­dża­jąc ze szla­ku. Pra­wa część za­rdze­wia­łej ma­ski wbi­ła się wraz z ele­men­tem kan­cia­ste­go błot­ni­ka w nie­wiel­ką wy­dmę ła­god­nie wzno­szą­cą się z boku dro­gi. Land Ro­ver za­ha­mo­wał. Trza­snę­ły drzwi i na dro­dze po­ja­wi­ło się kil­ku­na­stu męż­czyzn, odzia­nych w sza­ra­wa­ry. W ich dło­niach za­bły­sła broń. Spraw­nie oto­czy­li uszko­dzo­ną cię­ża­rów­kę z obu stron, zwra­ca­jąc uwa­gę, by nie na­dep­nąć na ko­lej­ną minę. Przez kil­ka­na­ście mi­nut uważ­nie lu­stro­wa­li oko­li­cę, po czym je­den z bia­łych, odzia­ny ni­czym Be­du­in, wstał i mach­nął ręka w stro­nę Land Ro­ve­ra. Z te­re­no­we­go auta wy­siadł szczu­pły męż­czy­zna w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze. Po­nu­ra twarz nie zdra­dza­ła żad­nych emo­cji. Ra­zem z ubra­nym jak Be­du­in na­jem­ni­kiem obe­szli cię­ża­rów­kę, z któ­rej wła­śnie wy­siadł kie­row­ca. Trzy­mał się za zła­ma­ny nos, a ka­pią­ca z nie­go krew za­pla­mi­ła brud­ną ko­szu­lę. Męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze za­klął pod no­sem.

– Cho­ler­ne Ara­bu­sy – wark­nął wpa­tru­jąc się w osmo­lo­ną ma­skę cię­ża­rów­ki. Jego to­wa­rzysz roz­dzia­wił usta w uśmie­chu uka­zu­jąc zęby zna­czo­ne pla­ma­mi po ka­wie i pa­pie­ro­sach mó­wiąc ła­ma­nym an­giel­skim:

– Przy­najm­niej Ro­zen do­stał po no­sie.

Męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze do­pie­ro po chwi­li kiw­nął gło­wą i spo­glą­da­jąc na kie­row­cę nie­spraw­nie usi­łu­ją­ce­go za­ta­mo­wać krwo­tok mruk­nął zło­śli­wie:

– To jest za­wsze do­bry znak…

W tym sa­mym mo­men­cie nie­zbyt da­le­ko roz­legł się huk strza­łu. Kie­row­ca ze zdu­mie­niem opu­ścił za­krwa­wio­ne ręce, wi­dząc jak gło­wa męż­czy­zny w gar­ni­tu­rze okry­wa się krwią z otwo­ru po­środ­ku czo­ła. Nim to­wa­rzysz za­bi­te­go zdo­łał co­kol­wiek zro­bić, dru­gi strzał tra­fił go w oko. Kie­row­ca nie cze­ka­jąc na trze­ci strzał, rzu­cił się na zie­mię. Za cię­ża­rów­ką roz­le­gła się se­ria z pi­sto­le­tu ma­szy­no­we­go. Za­po­mniał o bólu prze­szy­wa­ją­cym zła­ma­ny nos, sta­ra­jąc się od­czoł­gać byle da­lej od dwóch le­żą­cych ciał. Ką­tem oka do­strzegł kie­row­cę Land Ro­ve­ra prze­ła­do­wu­ją­ce­go w bie­gu trzy­ma­ny w rę­kach AKM¹. Pia­sek sy­pał się spod cięż­kich bu­tów, gdy bie­gną­cy gwał­tow­nie wy­ha­mo­wał przy skrzy­ni cię­ża­rów­ki, ukląkł i za­czął szu­kać celu, przy­ci­ska­jąc kol­bę ka­ra­bi­nu do ra­mie­nia. Kie­row­ca prze­su­nął wzrok na nie­wiel­ką, stro­mą wy­dmę znaj­du­ją­cą się może trzy­dzie­ści me­trów od dro­gi. Wy­da­ła mu się ide­al­nym schro­nie­niem, nie ma­jąc złu­dzeń, co do szans obro­ny od­kry­te­go miej­sca.

– Co z Ja­co­bem? – krzyk­nął je­den ze scho­wa­nych za cię­ża­rów­ką ochro­nia­rzy.

– Nie żyje – od­wrza­snął krwa­wią­cy kie­row­ca – do­stał pro­sto w gło­wę… – za­milkł, jego wzrok za­re­je­stro­wał ruch na szczy­cie wy­dmy. Nie­wiel­ki pia­sko­wy kształt uniósł się nie­co w górę. Spo­mię­dzy ka­mie­ni wień­czą­cych pa­gó­rek wy­su­nę­ła się lufa po­ma­lo­wa­na w ja­sno­żół­te bar­wy. Pra­wą ręką usi­ło­wał chwy­cić pi­sto­let, tkwią­cy w ka­bu­rze przy bio­drze, ale za­bra­kło mu cza­su. Ostat­nią rze­czą, jaką usły­szał kie­row­ca, była krót­ka se­ria. Za­sko­czo­ny nią strze­lec z ka­łasz­ni­ko­wem, tkwią­cy wciąż przy wra­ku cię­ża­rów­ki, od­wró­cił się gwał­tow­nie re­je­stru­jąc sku­lo­ną syl­wet­kę, prze­my­ka­ją­cą chył­kiem wzdłuż wy­dmy. Ko­lej­ne po­ci­ski wy­rzeź­bi­ły w pier­si strzel­ca krwa­wy ślad, rzu­ca­jąc go na po­rdze­wia­łe bla­chy błot­ni­ka. Zza cię­ża­rów­ki do­bie­gły ko­lej­ne dwa strza­ły i za­pa­dła ci­sza. Sku­lo­na po­stać, okry­ta siat­ką ma­sku­ją­cą po­de­szła bli­żej, nie spusz­cza­jąc le­żą­cych z oka. Trzy­ma­ną w rę­kach broń okry­wał po­kro­wiec z po­strzę­pio­ny­mi frędz­la­mi w ko­lo­rze ota­cza­ją­cej to miej­sce pu­sty­ni. Przy­sta­nął przy za­bi­tym męż­czyź­nie w gar­ni­tu­rze i wte­dy zza cię­ża­rów­ki wy­ło­ni­ły się jesz­cze trzy po­dob­nie odzia­ne po­sta­ci. Sta­nę­li do­oko­ła cia­ła.

– My­ślę, że po­wo­li mo­że­my my­śleć o eme­ry­tu­rze – ode­zwał się za­bój­ca kie­row­cy, prze­wie­sza­jąc trzy­ma­ne­go w ręku Ta­vo­ra² przez ra­mię. W ogo­rza­łej twa­rzy ja­sno od­ci­na­ły się sza­ro­zie­lo­ne oczy, bez­na­mięt­nie spo­glą­da­ją­ce na za­bi­te­go. Je­den z jego to­wa­rzy­szy ukląkł przy cie­le i wpraw­nie prze­szu­kał je. Od­na­la­zł­szy skó­rza­ny, wy­szy­wa­ny zło­tem port­fel, wstał i otwo­rzył go.

– M i s t e r J a c o b B r o w n – prze­li­te­ro­wał po­wo­li za­ma­sko­wa­ny żoł­nierz, trzy­ma­jąc w dło­ni wy­cią­gnię­te z port­fe­la, an­giel­skie pra­wo jaz­dy. Ro­zej­rzał się po swo­ich to­wa­rzy­szach i do­dał trium­fu­ją­cym gło­sem.

– Pa­no­wie, dziś każ­dy z nas za­słu­żył na po­rząd­ną whi­sky…

*

Lo­kal pę­kał w szwach. Wszę­dzie ro­iło się od żoł­nie­rzy ko­ali­cji, gwar roz­mów mie­szał wszyst­kie ję­zy­ki eu­ro­pej­skie. Ob­słu­ga nie­wiel­kiej re­stau­ra­cji zdą­ży­ła się już przy­zwy­cza­ić do tej wie­ży Ba­bel, re­agu­jąc na swo­isty ję­zyk ge­stów i swe­go ro­dza­ju in­ter­na­tio­nal-lin­gua, któ­ry wy­two­rzył się w tym spe­cy­ficz­nym miej­scu. Przy jed­nym ze sto­li­ków sie­dzia­ła czwór­ka męż­czyzn, na oko po trzy­dzie­st­ce. Wszy­scy krót­ko ścię­ci, moc­no opa­le­ni i cał­ko­wi­cie spo­koj­ni. Tyl­ko je­den z nich, bar­czy­sty blon­dyn ge­sty­ku­lo­wał. Opo­wia­dał coś gło­śno, bu­dząc sal­wy śmie­chu swych to­wa­rzy­szy. Gdy chu­dy jak pa­tyk kel­ner przy­wiózł na nie­wiel­kim wóz­ku za­mó­wio­ny po­si­łek, za­pa­dła ci­sza. Obec­ni przy sto­li­ku rzu­ci­li się na je­dze­nie, któ­re w każ­dej prze­cięt­nej re­stau­ra­cji eu­ro­pej­skiej zo­sta­ło­by zwró­co­ne ku­cha­rzo­wi, naj­praw­do­po­dob­niej bez­po­śred­nio na twarz. Tu, zwłasz­cza po dwóch ty­go­dniach że­la­znych ra­cji żyw­no­ścio­wych, przy­nie­sio­ne da­nia wy­da­wa­ły się szczy­tem ku­li­nar­nej fi­ne­zji. Przez dłuż­szą chwi­lę przy sto­li­ku pa­no­wa­ła ci­sza, prze­ry­wa­na je­dy­nie stu­ka­niem sztuć­ców o po­szczer­bio­ne brze­gi ta­le­rzy. Na­sy­ciw­szy głód, je­den z sie­dzą­cych przy sto­le, bru­net o sza­ro­zie­lo­nych oczach za­gad­nął w stro­nę sie­dzą­ce­go na­prze­ciw blon­dy­na.

– Prze­myśl to jesz­cze Ar­tur. Te­raz do­pa­dli­śmy Ja­co­ba. Ale to nie ostat­ni han­dlarz bro­nią, za któ­re­go jest na­gro­da. Idzie nam świet­nie, kasa na kon­cie. Cze­go chcieć wię­cej? – bru­net za­py­tał re­to­rycz­nie i spoj­rzał na po­zo­sta­łych dwóch męż­czyzn, szu­ka­jąc w nich po­par­cia – Two­rzy­my zgra­ny ze­spół…

– Nie każ­dy zbie­ra kasę po to, żeby ją wy­dać na dziw­ki. – Blon­dyn po­krę­cił prze­czą­co gło­wą, koń­cząc przy­pa­lo­ną pie­czeń.

Je­den z mil­czą­cych do­tąd męż­czyzn, sły­sząc so­czy­ste stwier­dze­nie Ar­tu­ra za­chi­cho­tał, kle­piąc bru­ne­ta po sze­ro­kim ra­mie­niu.

– O nie, Pe­ter cza­sa­mi wy­da­je pie­nią­dze na sa­mo­cho­dy, ale za­sad­ni­czo to ko­bie­ty są jego zgu­bą – zgod­nie po­ki­wa­li gło­wa­mi re­cho­cząc, a bru­net wzru­szył ra­mio­na­mi i mruk­nął ni­czym nie­zra­żo­ny:

– A co jesz­cze po­trze­ba do szczę­ścia pa­no­wie ide­al­ni? – wska­zał dło­nią na blon­dy­na. – On je­den się oże­nił, więc u kogo ko­bie­ta dy­bie na zgu­bę? No chy­ba nie na mnie… – Pe­ter to­czył, tym ra­zem ust­ną, ba­ta­lię. Z góry ska­za­ny na prze­gra­ną, ale ten żoł­nierz nie zwykł się pod­da­wać. Ar­tur – naj­lep­szy snaj­per w ca­łym ze­spo­le za­cią­gnął się na dwu­let­ni kon­trakt do naj­więk­szej pry­wat­nej ar­mii świa­ta dla pie­nię­dzy, dla ro­dzi­ny ży­ją­cej w da­le­kiej Pol­sce. Po­zo­sta­ła trój­ka two­rzą­ca ze­spół żyła z dnia na dzień. Cho­ciaż ża­den z nich nie przy­znał­by tego gło­śno, za­zdro­ści­li smu­kłe­mu blon­dy­no­wi prze­pięk­nej żony, dwóch có­re­czek i nie­wiel­kie­go domu na da­le­kich przed­mie­ściach Zie­lo­nej Góry. On miał do cze­go wra­cać. Nic dziw­ne­go, że nie za­mie­rzał prze­dłu­żać kon­trak­tu. Na­gro­da wy­zna­czo­na przez De­par­ta­ment Sta­nu USA i pie­nią­dze za dwu­let­ni kon­trakt to było znacz­nie wię­cej niż Po­lak spo­dzie­wał się za­ro­bić na tym wy­jeź­dzie…

Tego sa­me­go dnia cała trój­ka w pod­łych hu­mo­rach że­gna­ła ko­le­gę wsia­da­ją­ce­go na po­kład po­tęż­ne­go C-17 Glo­be­ma­ster3, star­tu­ją­ce­go do lotu mię­dzy­kon­ty­nen­tal­ne­go. Ar­tur po­ma­chał do ko­le­gów i usiadł na jed­nym z nie­wie­lu roz­kła­da­nych fo­te­li, skła­da­ją­cych się z nie­wiel­kiej ramy i bre­zen­tu. Wnę­trze po­tęż­ne­go sa­mo­lo­tu było su­ro­we. W ni­czym nie przy­po­mi­na­ło rej­so­wych sa­mo­lo­tów cy­wil­nych li­nii lot­ni­czych. Po­mię­dzy po­tęż­ny­mi wrę­ga­mi wid­nia­ły ster­ty skrzyń, sta­ran­nie przy­mo­co­wa­nych do pod­ło­gi pa­sa­mi bez­pie­czeń­stwa. Po chwi­li do Po­la­ka do­łą­czy­ło jesz­cze czte­rech żoł­nie­rzy w mun­du­rach US Army, któ­rzy po krót­kim przy­wi­ta­niu za­ję­li po­zo­sta­łe trzy wol­ne miej­sca.

– Uwa­ga pa­sa­że­ro­wie, za­piąć pasy – z gło­śni­ka nad wej­ściem do ka­bi­ny pi­lo­tów roz­legł się głos ka­pi­ta­na.

– Za chwi­lę star­tu­je­my! – nie­mal jed­no­cze­śnie z gło­sem do­wód­cy, ła­god­ne ci­che bu­cze­nie sil­ni­ków gi­gan­ta za­czę­ło się za­mie­niać w ryk, gdy pi­lo­ci do­da­wa­li mocy. Sa­mo­lot ru­szył z miej­sca. Przy­spie­sza­jąc na pa­sie star­to­wym, wzno­sił za sobą tu­ma­ny pu­styn­ne­go pyłu. Pi­lot wie­dział, że ma na po­kła­dzie pa­sa­że­rów, ale chy­ba nie zwra­cał na ten fakt zbyt­niej uwa­gi. Ar­tur za­pa­mię­tał ten lot na dłu­go. Krzyż i mię­śnie od­czu­wa­ły każ­dą tur­bu­len­cję i zmia­nę wy­so­ko­ści lotu. Wy­glą­da­ło na to, że dla za­ło­gi nie ma żad­nej róż­ni­cy mię­dzy żoł­nie­rza­mi a wor­ka­mi kar­to­fli. Mimo zmę­cze­nia na­jem­nik nie mógł za­snąć. Myśl o celu po­dró­ży owład­nę­ła nim cał­ko­wi­cie. Jak daw­no nie wi­dział tych słod­kich twa­rzy. Oparł się o wą­ską, nie­wy­god­ną ramę i za­mknął oczy. W my­ślach prze­wi­jał mu się ob­raz wiot­kiej, nie­speł­na trzy­dzie­sto­let­niej ko­bie­ty. Jego Mar­ty, któ­rą ostat­ni raz wi­dział mie­siąc temu na nie­wiel­kim ekra­nie kom­pu­te­ra. Za­trzy­mu­ją­cy się co chwi­lę, prze­ry­wa­ją­cy ob­raz na Sky­pe⁴ mu­siał wy­star­czyć przez dłu­gie dwa­dzie­ścia pięć mie­się­cy. W wy­obraź­ni prze­su­wał dło­nie po de­li­kat­nej skó­rze po­licz­ków, spo­glą­dał wprost w duże, błę­kit­ne oczy… Na­gle po­czuł ko­lej­ny wstrząs, tym ra­zem moc­niej­szy. To pi­lot bez­ce­re­mo­nial­nie po­sa­dził dużą ma­szy­nę na be­to­no­wym pa­sie. Mimo wszyst­ko miał szczę­ście. Za­miast wie­lo­krot­nych prze­sia­dek, tra­fił na je­den z trans­por­tów NATO wprost do celu swo­jej po­dró­ży. „Eric mu­siał po­trzą­snąć kimś na­praw­dę wy­so­ko” z uzna­niem po­my­ślał Ar­tur o swym prze­ło­żo­nym w Blac­kwa­ter, otwie­ra­jąc oczy. Jak in­a­czej moż­na było wy­ja­śnić fakt, że pry­wat­na oso­ba jaką ofi­cjal­nie był, mo­gła sko­rzy­stać z lotu sa­mo­lo­tem HAW⁵ do Wro­cła­wia. Czuł drże­nie ogrom­ne­go ka­dłu­ba, gdy sa­mo­lot to­czył się co­raz wol­niej, wy­prost na sta­no­wi­sko po­sto­jo­we. Żoł­nie­rze sie­dzą­cy na­prze­ciw­ko Ar­tu­ra, pro­wa­dzą­cy ci­chą roz­mo­wę nie­mal cały czas, te­raz za­mil­kli. C-17 znie­ru­cho­miał, a sil­ni­ki za­wy­ły ostat­ni raz i uci­chły. Trza­snę­ły od­pi­na­ne pasy bez­pie­czeń­stwa. Ar­tur, choć ser­ce roz­sa­dza­ło mu szczę­ście, wstał i prze­cią­gnął się ocię­ża­le. Mruk­nął coś do swych to­wa­rzy­szy po­dró­ży i ru­szył w stro­nę tyl­nej ram­py, otwie­ra­ją­cej się z ję­kiem hy­drau­licz­nych si­łow­ni­ków. Zza sza­rej, sze­ro­kie­go po­mo­stu, zna­czo­ne­go sta­lo­wy­mi wzmoc­nie­nia­mi wy­trzy­mu­ją­cy­mi cię­żar czoł­gu, wy­ło­ni­ła się pol­ska noc. Do wnę­trza sa­mo­lo­tu prze­sy­co­ne­go smro­dem lot­ni­cze­go pa­li­wa, sma­rów i me­ta­lu wtar­gnął za­pach świe­żo sko­szo­nej tra­wy. Ar­tur wcią­gnął głę­bo­ko w płu­ca swoj­skie po­wie­trze, jak­że inne od su­chej pu­sty­ni. Za­rzu­cił na ra­mię wo­rek ma­ry­nar­ski i po woj­sko­we­mu po­ma­sze­ro­wał w stro­nę sze­ro­kie­go wyj­ścia.

– Go, go, go men. – szturch­nię­cie jed­ne­go z pi­lo­tów, któ­ry po­ja­wił się nie wia­do­mo skąd i jego za­chryp­nię­ty głos, po­pę­dził Ar­tu­ra. Po­zo­sta­li człon­ko­wie za­ło­gi pra­co­wa­li już we wnę­trzu, ścią­ga­jąc ta­śmy za­bez­pie­cza­ją­ce z ła­dun­ków.

– Ok. – Po­lak po­ki­wał gło­wą ze zro­zu­mie­niem i szyb­kim kro­kiem opu­ścił sa­mo­lot. Owiał go chłód nocy. Nie­ca­łe pięć­set me­trów dzie­li­ło go od ja­sno oświe­tlo­ne­go ter­mi­na­lu. Gdzieś zza nie­go do­bie­gał od­głos sil­ni­ków sa­mo­cho­do­wych, noc­ne­go szu­mu mia­sta. Cze­kał cier­pli­wie na kon­wój woj­sko­wych cię­ża­ró­wek, któ­ry wkrót­ce po­ja­wił się na pły­cie lot­ni­ska. Dwie go­dzi­ny póź­niej opu­ścił wresz­cie wro­cław­skie lot­ni­sko, ofi­cjal­nie jako eskor­ta ła­dun­ku. Usłuż­ny kie­row­ca zli­to­wał się nad na­jem­ni­kiem i wy­pu­ścił go na naj­bliż­szym ron­dzie. Wresz­cie był wol­ny… Woj­sko­wy Star z ry­kiem sil­ni­ka od­je­chał, po­zo­sta­wia­jąc siwą chmu­rę die­slow­skich spa­lin. Po­stą­pił kil­ka kro­ków na­przód i ode­tchnął świe­żym, noc­nym po­wie­trzem. Nie­waż­ne, że mia­sto wid­nia­ło gdzieś da­le­ko na ho­ry­zon­cie, że stał przy sze­ro­kiej dro­dze, tak na­praw­dę po­środ­ku ni­cze­go. Li­czy­ło się tyl­ko to, że wró­cił. Za­rzu­cił so­bie na ple­cy wo­rek i za­czął iść spo­koj­nym kro­kiem. Co rusz, z wy­ciem sil­ni­ka prze­my­ka­ły sa­mo­cho­dy a ich kie­row­cy naj­praw­do­po­dob­niej upa­trzy­li so­bie dwu­pa­smo­wą dro­gę do prób szyb­ko­ści swych we­hi­ku­łów. Nie­któ­rych zgo­ła mu­ze­al­nych. Gdzieś z tyłu za­brzmiał wy­so­ki dźwięk ści­ga­cza i tuż przy wy­so­kim kra­węż­ni­ku prze­mknę­ła spor­to­wa hon­da, mkną­ca gru­bo po­nad dwie­ście ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. „Za da­le­ko dla dro­gów­ki…” – le­d­wie zdą­żył tak po­my­śleć, gdy przed nim roz­legł się pisk opon, gwał­tow­nie zwal­nia­ją­ce­go sa­mo­cho­du. Czer­wo­ne świa­tła sto­pu za­bły­sły in­ten­syw­nie, wręcz ośle­pia­ją­co. Nie­co da­lej wid­nia­ła po­li­cyj­na la­tar­ka. „Wy­wo­ła­łem wil­ka z lasu” – po­my­ślał z prze­ką­sem. Prze­szedł obok ra­dio­wo­zu, nie zwra­ca­jąc uwa­gi dro­gów­ki ani pe­cho­we­go kie­row­cy, jed­nym uchem ła­piąc iro­nicz­ny ton po­li­cjan­ta, in­da­gu­ją­ce­go ze­stre­so­wa­ne­go kie­row­cę.

– Wie pan… – głos za­trzy­ma­ne­go drżał, był nie­na­tu­ral­nie wy­so­ki – nie wie­dzia­łem… ta szyb­kość… na­praw­dę nig­dy bym nie przy­pusz­czał… – nie ma­jąc ob­my­ślo­ne­go pla­nu, dro­go­wy pi­rat z przy­pad­ku plą­tał się w ze­zna­niach.

– Pa­nie kie­row­co – sil­ny głos funk­cjo­na­riu­sza prze­rwał nie­po­rad­ne tłu­ma­cze­nia kie­row­cy – prze­kro­czył pan pręd­kość o trzy­dzie­ści pięć ki­lo­me­trów w te­re­nie za­bu­do­wa­nym. Bę­dzie czte­ry­sta zło­ty i sześć punk­tów… – Kie­row­ca aż sap­nął usły­szaw­szy wy­rok, ale dal­sze­go cią­gu za­baw­ne­go dia­lo­gu Ar­tur już nie usły­szał. Po­czuł chłód i za­czę­ły nim wstrzą­sać dresz­cze. Na­gła zmia­na kli­ma­tu ro­bi­ła swo­je. Doj­rzaw­szy w od­da­li świe­cą­cy na­pis „Taxi”, wy­su­nął pra­wą dłoń z unie­sio­nym kciu­kiem i do­pie­ro po chwi­li przy­po­mniał so­bie, że jest w Pol­sce, więc po­ma­chał dło­nią. Bia­ły mer­ce­des z żół­tym pa­sem i na­pi­sem „Ra­dio Taxi AEM” za­trzy­mał się tuż przy na­jem­ni­ku. Okno uchy­li­ło się i ma­ją­cy już do­brze pod pięć­dzie­siąt­kę, oty­ły, za­ro­śnię­ty tak­sów­karz uważ­nie zlu­stro­wał Ar­tu­ra:

– Gdzie so­bie pan ży­czy? – głos kie­row­cy brzmiał jak­by wła­śnie wy­chy­lił kil­ka głęb­szych. Za­gad­nię­ty po­chy­lił się nad oknem i ci­chym gło­sem rzu­cił:

– Dwo­rzec PKP. Uprze­dzam, że mam tyl­ko tro­chę do­la­rów:

– Ma do­la­ry, za­pła­ci w do­la­rach – za­re­cho­tał gru­bas wska­zu­jąc na miej­sce. Ar­tur szyb­ko wrzu­cił wo­rek na tyl­ne sie­dze­nie i usiadł obok kie­row­cy. To był naj­wyż­szy czas, gdyż dro­gów­ka już zwró­ci­ła uwa­gę na sto­ją­ce auto. Na­jem­nik z ulgą roz­siadł się na wy­god­nym fo­te­lu. Mer­ce­des bły­ska­wicz­nie na­brał pręd­ko­ści, choć w środ­ku sły­chać było je­dy­nie ci­chy po­mruk sil­ni­ka. Włą­czo­ne ra­dio ci­cho ser­wo­wa­ło ja­kąś spo­koj­ną mu­zy­kę:

– Z da­le­ka pan wra­ca? – za­py­tał tak­sów­karz, zer­ka­jąc cie­ka­wie na opa­lo­ną twarz pa­sa­że­ra. – Urlop, co?

Ar­tur uśmiech­nął się pod no­sem, co nie uszło uwa­dze jego roz­mów­cy i za­prze­czył:

– O nie. – Prze­mknę­li na po­ma­rań­czo­wym świe­tle przez skrzy­żo­wa­nie, ale tak­sów­karz na­wet nie zdjął nogi z pe­da­łu gazu. Ar­tur spoj­rzał przez okno na prze­my­ka­ją­ce dom­ki przed­mieść Wro­cła­wia. – Wa­ka­cje wła­śnie się za­czy­na­ją…

Ta­ry­fiarz za­re­cho­tał swym chro­po­wa­tym, prze­pi­tym gło­sem. Mi­nę­li au­to­bus wy­jeż­dża­ją­cy z za­tocz­ki:

– Pan na­wet nie żar­tu­je, gdzie w pi­pi­dó­wie na wcza­sy. Opa­le­ni­zny pan nie zła­piesz, a za­pła­cisz tyle, co w Egip­cie. Taa, pi­ra­mi­dy to jest urlop… – w gło­sie kie­row­cy za­brzmia­ła tę­sk­no­ta.

Na­jem­nik na samą myśl o pa­lą­cym słoń­cu, twar­dym pia­sku i Be­du­inach, skrzy­wił się, krę­cąc prze­czą­co gło­wą:

– Niech mi pan wie­rzy, po­tra­fią się prze­jeść… – W gło­sie Ar­tu­ra dało się sły­szeć nutę me­lan­cho­lii. Wjeż­dża­li już pod sam dwo­rzec. Pa­sa­żer ze zdu­mie­niem skon­sta­to­wał, że ota­cza go me­ta­lo­we ogro­dze­nie, po­nad któ­rym wy­sta­ją ma­szy­ny bu­dow­la­ne i kil­ka kon­te­ne­rów miesz­kal­nych.

– Hmm – zer­k­nął na tak­sów­ka­rza, któ­ry za­trzy­mał auto, po czym wy­mow­nie spoj­rzał na tak­so­metr – czy stąd od­cho­dzą po­cią­gi? – Ta­ry­fiarz przez mo­ment nie od­po­wie­dział na py­ta­nie, spo­glą­da­jąc na swe­go roz­mów­cę, jak­by nie zro­zu­miał słów. Do­pie­ro po chwi­li od­po­wie­dział:

– A niby skąd mia­ły­by od­cho­dzić? – za­py­tał zdzi­wio­ny ta­ry­fiarz. Ar­tur wska­zał na ogro­dze­nie i cią­gnął da­lej:

– Wy­da­je się być w re­mon­cie…

Kie­row­ca kiw­nął gło­wą, sły­sząc nie­do­wie­rza­nie pa­sa­że­ra i wy­ja­śnił:

– Pa­nie, to nie było pana tro­chę we Wro­cła­wiu. Ro­bią re­mont na Euro, ale nie bój pan nic. – Wska­zał wło­cha­tą, tłu­stą dło­nią na róg, zza któ­re­go wy­ło­ni­ła się grup­ka, tar­ga­ją­ca ja­kieś wa­li­zy. – Tam jest ten, no, awa­ryj­ny pe­ron. – Na­jem­nik nie py­ta­jąc o nic wię­cej, wrę­czył mu sto do­la­rów i dźwi­gnął swój wo­rek z tyl­ne­go sie­dze­nia.

– Pa­nie, naj­lep­sze­go na wcza­sach. – To był zło­ty kurs dla tego tak­sów­ka­rza w tym mie­sią­cu, je­śli nie w roku. Ar­tur po­ma­chał ręką do od­jeż­dża­ją­cej tak­sów­ki. Ta włą­czy­ła się bez­ce­re­mo­nial­nie do ru­chu, omal nie zde­rza­jąc się z czer­wo­nym fia­tem, nad­jeż­dża­ją­cym ze znacz­ną pręd­ko­ścią. Na­jem­nik ru­szył w stro­nę przej­ścia, słu­cha­jąc klak­so­nu, któ­rym kie­row­ca chciał chy­ba znisz­czyć bę­ben­ki wred­ne­go tak­sów­ka­rza. Skrę­cił za róg. Nie za­trzy­mał się na­wet na mo­ment, cho­ciaż w przej­ściu za­le­gał mrok. Kie­ro­wał się wprost ku nie­re­gu­lar­nej ciem­nej pla­mie, zna­czą­cej przej­ście pod pe­ro­na­mi. Śmia­ło szedł na­przód. Gdzieś przed idą­cym za­pło­nął na mo­ment ogień i po­ja­wił się czer­wo­ny punkt żaru pa­pie­ro­so­we­go. Oczy Ar­tu­ra przy­zwy­cza­jo­ne do mro­ku wy­łu­ska­ły trzy po­sta­cie. Sta­ły przy sa­mym wej­ściu, tuż obok zde­ze­lo­wa­nej ław­ki. Był już bar­dzo bli­sko, gdy w ciem­no­ści roz­le­gło się za­py­ta­nie, wy­po­wie­dzia­ne za­czep­nym, ochry­płym gło­sem:

– Ko­leż­ko, masz faj­ki? – Na­jem­nik wes­tchnął i nie zwra­ca­jąc uwa­gi szedł da­lej, ma­jąc na­dzie­ję, że py­ta­ją ko­goś in­ne­go. Nie­ste­ty, mu­sie­li do­strzec, że idzie sam. Je­den z cie­ni prze­su­nął się w bok, sta­jąc na dro­dze pie­chu­ra. Ar­tur zwol­nił, ale nie za­trzy­mał się, chcąc przejść obok.

– „Ryży” się py­tał o szlu­ga, nie? – Tym ra­zem z ciem­no­ści do­bie­ga­ła już czy­sta agre­sja. Ar­tur prze­lot­nie po­my­ślał po­wąt­pie­wa­ją­co o in­te­li­gen­cji co po­nie­któ­rych noc­nych mar­ków. Nie wy­ar­ty­ku­ło­wał jed­nak gło­śno swych wąt­pli­wo­ści. Za­miast tego od­po­wie­dział grzecz­nie, spo­koj­nym i opa­no­wa­nym gło­sem.

– Sko­ro nie od­po­wie­dzia­łem, to nie mam, czyż nie? – Ścia­na mię­śni, wyż­sza od nie­go o gło­wę, za­blo­ko­wa­ła mu cał­ko­wi­cie przej­ście, zmu­sza­jąc do za­trzy­ma­nia.

– Mamy tu mą­dra­lę – wark­nął ol­brzym do swych kam­ra­tów i wy­cią­gnął przed sie­bie dwie dło­nie, po­tęż­ne jak boch­ny chle­ba. Oparł je na ra­mio­nach Ar­tu­ra wład­czym ge­stem. Na­jem­nik na­tych­miast upu­ścił wo­rek, co cała trój­ka po­chop­nie uzna­ła za ob­jaw stra­chu.

– Wpier­dol na­uczy cię nie py­sko­wać… – agre­sor nie zdo­łał do­koń­czyć zda­nia. Ar­tur gwał­tow­nym ru­chem strą­cił z sie­bie obie dło­nie prze­ciw­ni­ka. Chwy­ciw­szy jed­ną z nich, ob­ró­cił się wo­kół wła­snej osi i wy­ko­rzy­stu­jąc cię­żar na­past­ni­ka, prze­rzu­cił go nad sobą. Zdu­mio­ny dre­siarz gruch­nął bo­le­śnie o sta­re pły­ty chod­ni­ka. Dwaj po­zo­sta­li sta­li jak wry­ci, nie wie­rząc w to, co wła­śnie zo­ba­czy­li. Na­jem­nik zaś nie miał za­mia­ru cze­kać, aż się ock­ną. Po­stą­pił dwa kro­ki na­przód i choć męż­czy­zna z pa­pie­ro­sem, wi­dząc ruch, cof­nął się, to przed pre­cy­zyj­nie wy­ce­lo­wa­ną nogą nie miał szans uchro­nić się. Woj­sko­wy but o gru­bej po­de­szwie zgniótł pa­pie­ro­sa, wci­ska­jąc żar w usta pa­la­cza. Tra­fio­ny prze­wró­cił się. Gul­go­cząc coś, szu­kał pa­lu­cha­mi w roz­bi­tych ustach nie­do­pał­ka. Ostat­nie­go opu­ści­ła od­wa­ga. Uniósł w górę dło­nie w obron­nym ge­ście, wo­ła­jąc:

– My tyl­ko chcie­li­śmy faj­kę…

Wy­da­wa­ło się, że to ko­niec star­cia. Od mo­men­tu roz­po­czę­cia wal­ki nie mi­nę­ło na­wet trzy­dzie­ści se­kund. Z chod­ni­ka za­czął zbie­rać się naj­więk­szy z na­past­ni­ków.

– Kur­wa, za­pła­cisz mi za to, chu­ju – klął nie prze­bie­ra­jąc w sło­wach. – Nie wiesz, z kim za­dar­łeś skur­wy­sy­nu… – Dal­szą część barw­nej wy­po­wie­dzi prze­rwał bły­ska­wicz­ny cios, któ­re­go zło­rze­czą­cy, ogo­lo­ny na łyso męż­czy­zna nie miał szans unik­nąć. Na­jem­nik zło­żył się w pół i ob­ra­ca­jąc się, ude­rzył ban­dy­tę w twarz kra­wę­dzią sto­py. W tym mo­men­cie trza­snę­ła kość nosa tra­fio­ne­go. Ten z ję­kiem zwi­nął się na chod­ni­ku, za­sła­nia­jąc ręką krwa­wią­cą twarz. Ar­tur usta­wił się przo­dem do dwóch po­zo­sta­łych. Nie przy­po­mi­nał już spo­koj­ne­go prze­chod­nia. Jego po­sta­wa, ab­so­lut­ny spo­kój, jaki za­cho­wy­wał i bły­ska­wicz­na re­ak­cja nie wró­ży­ły nic do­bre­go dla miej­skich rze­zi­miesz­ków. W ta­kiej sy­tu­acji, gdy naj­sil­niej­szy z nich zo­stał wy­eli­mi­no­wa­ny, a wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że mimo prze­wa­gi li­czeb­nej nie mają zbyt du­żych szans, mo­gli pod­jąć tyl­ko jed­ną de­cy­zję. W tej sa­mej chwi­li, omal nie zde­rza­jąc się ze sobą, rzu­ci­li się do uciecz­ki. Kom­pan po­zo­stał za nimi, le­żąc, krwa­wiąc i mru­cząc coś pod no­sem. Ar­tur przez chwi­lę spo­glą­dał za ucie­ka­ją­cy­mi, po czym jak gdy­by nig­dy nic pod­szedł do swo­je­go ba­ga­żu. Za­rzu­cił go na ra­mię i ru­szył w stro­nę wej­ścia. Za­trzy­mał się koło za­krwa­wio­ne­go męż­czy­zny i spoj­rzaw­szy w dół, mruk­nął:

– Szczę­ścia­rzu, weź się do ja­kiejś nor­mal­nej ro­bo­ty. Ku­po­wa­nie fa­jek w skle­pie nie jest tak bo­le­sne, jak zdo­by­wa­nie ich na dwor­cu PKP. – Nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, za­nu­rzył się w mro­ku przej­ścia. Gdzieś nad nim za­dud­nił prze­jeż­dża­ją­cy po­ciąg pod­miej­ski. Zgrzy­tli­wy pisk ha­mul­ców za­głu­szył od­po­wiedź po­bi­te­go osił­ka.ROZDZIAŁ I

Ar­tur otwo­rzył oczy. Przez dłu­gą chwi­lę, w ci­szy wpa­try­wał się w su­fit. Dłu­gie drew­nia­ne bel­ki stro­po­we cią­gnę­ły się przez całą sy­pial­nię. Nig­dy nie zwra­cał na nie spe­cjal­nej uwa­gi, te­raz nie mógł się na­pa­trzeć. Ciem­na bej­ca uwy­dat­nia­ła wy­dłu­żo­ne sło­je, two­rzą­ce nie­po­wta­rzal­ne wzo­ry na po­wierzch­ni każ­dej z be­lek. Po­czuł smu­kłą dłoń wsu­wa­ją­cą się na jego umię­śnio­ny bark. Ob­szer­na koł­dra za­sze­le­ści­ła i wy­ło­ni­ła się spod niej gło­wa Mar­ty w krót­kich blond wło­sach. Fry­zu­ra, do któ­rej nie mógł się przy­zwy­cza­ić. Ale jej wzrok, wpa­tru­ją­cy się w nie­go z mi­ło­ścią, wy­na­gra­dzał wszyst­kie te zmia­ny w wy­glą­dzie. Za­okrą­gle­nia, któ­re po­ja­wi­ły się tu i ów­dzie, je­dy­nie do­da­wa­ły jej ko­bie­co­ści.

– O czym my­śli mój miś? – ode­zwa­ła się ci­cho, nie­win­nym to­nem. Spoj­rzał pro­sto w te oczy, za któ­ry­mi tę­sk­nił tam, na pu­sty­ni. Jego sze­ro­ka dłoń prze­su­nę­ła się po gło­wie żony.

– O To­bie skar­bie. O tym domu. Bra­ko­wa­ło mi was, tam… – Głos Ar­tu­ra ema­no­wał cie­płem. Po­ło­ży­ła mu na ustach sta­ran­nie wy­pie­lę­gno­wa­ny pa­lec.

– Już je­steś. Cały i zdro­wy. – Zsu­nę­ła jego dłoń z gło­wy i pa­trząc na nie­go, po­ca­ło­wa­ła jej wnę­trze.

– Każ­de­go dnia umie­ra­łam ze stra­chu. Że ode­zwie się te­le­fon. Że przyj­dzie list. A te­raz wró­ci­łeś. – Po­czuł go­rą­co bi­ją­ce od jej cia­ła, gdy przy­lgnę­ła doń całą sobą. Smu­kły­mi pal­ca­mi mu­snę­ła od­kry­ty, sze­ro­ki tors męża. Pchnię­ta na­głym im­pul­sem, usia­dła na nim, od­rzu­ca­jąc koł­drę. Po­czu­ła jego dło­nie prze­su­wa­ją­ce się wzdłuż ja­snych ud żony. Po­żą­dli­wie spoj­rzał na od­kry­te, do­rod­ne pier­si. Za nimi też tę­sk­nił… Bar­dzo… Elek­try­zu­ją­cą at­mos­fe­rę prze­rwał na­raz ra­do­sny okrzyk. Je­den, dru­gi. Trza­snę­ły drzwi. Mar­ta wy­ka­za­ła się do­sko­na­łym re­flek­sem, nur­ku­jąc pod koł­drę za­nim obie cór­ki wpa­dły do sy­pial­ni. Ro­ze­śmia­ne buź­ki po­ja­wi­ły się w otwar­tych drzwiach. Ar­tur roz­chy­lił ra­mio­na w za­pra­sza­ją­cym ge­ście. Jego twarz roz­pro­mie­ni­ła się na wi­dok có­rek. Nie mógł się na­dzi­wić zmia­nom, ja­kie w cią­gu dwóch lat za­szły w dziew­czyn­kach. Niby do­sta­wał zdję­cia, niby roz­ma­wia­li przez Sky­pe. Na żywo jed­nak wciąż mu­siał się przy­zwy­cza­jać, że Ina z pulch­nej sied­mio­lat­ki za­czę­ła się prze­obra­żać w smu­kłą uczen­ni­cę szko­ły pod­sta­wo­wej, a Ha­nia nie sta­wia­ła nie­śmia­łych kro­ków, lecz bie­ga­ła ni­czym sprin­ter. Obie wsko­czy­ły na sze­ro­kie mał­żeń­skie łoże. Ar­tur przy­zwy­cza­jo­ny do że­la­znej dys­cy­pli­ny, tym ra­zem za­po­mniał o cza­sie. Ro­dzi­na usia­dła do śnia­da­nia nie­mal w samo po­łu­dnie, wciąż nie mo­gąc się na­cie­szyć obec­no­ścią tego jed­ne­go, je­dy­ne­go czło­wie­ka, któ­ry był dla nich ca­łym świa­tem.

*

Wnę­trze karcz­my wy­peł­niał gwar roz­mów oraz pa­pie­ro­so­wy dym. Po­wie­trze prze­sy­co­ne było za­pa­chem pie­czo­ne­go mię­sa. Ścia­ny bez tyn­ku, z od­kry­ty­mi ce­gła­mi i cięż­kie drew­nia­ne me­ble two­rzy­ły spe­cy­ficz­ny kli­mat tego miej­sca. Sto­ją­cy za ma­syw­nym ba­rem wy­so­ki męż­czy­zna przy­po­mi­nał śre­dnio­wiecz­ne­go karcz­ma­rza. Odzia­ny w haj­da­we­ry, trzy­mał w dło­niach dwa drew­nia­ne ku­fle. W roz­ra­do­wa­nej twa­rzy cięż­ko było roz­po­znać na­jem­ni­ka, któ­ry pół roku temu wy­lą­do­wał na lot­ni­sku we Wro­cła­wiu. Bę­dąc jesz­cze w szko­le śred­niej chciał pro­wa­dzić karcz­mę. Taką, gdzie na roż­nie pie­cze się świ­niak, a piwo po­da­ją w drew­nia­nych, śre­dnio­wiecz­nych ku­flach. Ogar­nął wzro­kiem ciem­ne po­miesz­cze­nie i sześć sto­łów. Ja­kież miał szczę­ście, że uda­ło mu się wy­dę­bić ten lo­kal od mia­sta. Jak to do­brze, że spo­tkał w ra­tu­szu zna­jo­me­go ze śred­niej szko­ły. Na całe szczę­ście Mi­chał pa­mię­tał ko­le­gę ze szkol­nych cza­sów i po­parł pi­smo swo­im sło­wem. I tak w cią­gu nie­speł­na czte­rech mie­się­cy zre­ali­zo­wa­ło się jego ma­rze­nie. Z czu­ło­ścią spoj­rzał na żonę, roz­ma­wia­ją­cą z ku­char­ką na za­ple­czu. Oma­wia­ły coś gło­śno, ale w gwa­rze pa­nu­ją­cym na sali nie mógł nic usły­szeć. Mie­li wy­star­cza­ją­co dużo pie­nię­dzy, by jeź­dzić po świe­cie i zwie­dzać, albo le­żeć plac­kiem przed te­le­wi­zo­rem. Nie pa­so­wa­ło to jed­nak ani do nie­go, ani do niej. Ar­tur za­wsze lu­bił pra­co­wać, czuć się po­trzeb­ny. A dzię­ki karcz­mie po­ma­gał też kil­ku oso­bom z oko­li­cy, wy­bra­nym spo­śród zna­jo­mych Mar­ty. Nie za­le­ża­ło mu spe­cjal­nie na zy­sku, to i za­ło­ga nie­źle za­ra­bia­ła. Wi­dział jak dwie mło­de kel­ner­ki, odzia­ne w stro­je z epo­ki śmi­ga­ją mię­dzy dę­bo­wy­mi sto­ła­mi. Uwi­ja­ły się jak w ukro­pi, a za­pa­trzo­ny w nie wła­ści­ciel karcz­my do­pie­ro po chwi­li zwró­cił uwa­gę na czło­wie­ka sto­ją­ce­go przy ba­rze, usi­łu­ją­ce­go prze­krzy­czeć gwar.

– Or­ga­ni­zu­je­cie tu we­se­la? – ni­ski, pę­ka­ty męż­czy­zna, przed­wcze­śnie wy­ły­sia­ły pró­bo­wał nadać swe­mu gło­so­wi po­waż­ny ton. Ar­tur w od­po­wie­dzi po­ki­wał gło­wą wska­zu­jąc na drew­nia­ne, oku­te drzwi wio­dą­ce na za­ple­cze. Szturch­nął dło­nią swe­go po­moc­ni­ka, wy­so­kie­go i szczu­płe­go bru­ne­ta, kon­wer­su­ją­ce­go w naj­lep­sze z ja­kąś kuso odzia­ną blon­dyn­ką. Mimo moc­ne­go ma­ki­ja­żu, wi­dać było wy­raź­nie, że ma naj­wy­żej osiem­na­ście lat.

Czu­jąc lek­kie ude­rze­nie, od­wró­cił się, marsz­cząc brwi. Wi­dząc, że za­cze­pia go szef, od­ru­cho­wo się wy­pro­sto­wał.

– Idę na za­ple­cze Adaś, miej oko na wszyst­ko –Ar­tur uśmiech­nął się i po­gro­ził pal­cem – i uwa­żaj z tymi dzie­wusz­ka­mi. Zwłasz­cza na ich wiek. – Po­moc­nik roz­dzia­wił usta w sze­ro­kim uśmie­chu i ob­li­zał się, mru­ga­jąc po­ro­zu­mie­waw­czo okiem. Były na­jem­nik po­krę­cił gło­wą z re­zy­gna­cją i wska­zał klien­to­wi drzwi. We­szli za nie i od razu ha­łas zmniej­szył się co naj­mniej o po­ło­wę. Mar­ta, wi­dząc wcho­dzą­ce­go męża, po­sła­ła mu bu­zia­ka i wró­ci­ła do roz­mo­wy z ku­char­ką. Nie­co za­gu­bio­ny klient usiadł na pod­su­nię­tym krze­śle, zdu­mio­ny roz­glą­da­jąc się wo­kół. Wła­ści­ciel nie ża­ło­wał pie­nię­dzy, sprzęt w kuch­ni był naj­now­szej tech­no­lo­gii. Za­ple­cze to prze­ci­wień­stwo sali re­stau­ra­cyj­nej. Wszę­dzie błysz­cza­ły me­ta­lo­we po­wierzch­nie, za­ło­ga odzia­na ni­czym la­bo­ran­ci pra­co­wa­ła zwin­nie i szyb­ko. W każ­dym ich ru­chu wi­dać było pro­fe­sjo­na­lizm i au­ten­tycz­ne za­an­ga­żo­wa­nie, nie­za­leż­ne od tego, że w kuch­ni wła­śnie po­ja­wił się szef. Ar­tur spo­koj­nie cze­kał, aż klient obej­rzy so­bie za­ple­cze. Wie­dział, że ono za­dzia­ła na ich ko­rzyść.

– Ład­ną ma­cie tu kuch­nię – głos klien­ta wy­ra­żał za­chwyt. Nic dziw­ne­go. Sam do­bie­rał sprzęt, a me­ble z ko­lei Mar­ta. Z czu­ło­ścią po­pa­trzył na nią, jak ko­ły­sząc bio­dra­mi prze­cho­dzi do resz­ty ku­cha­rzy wraz z sze­fo­wą kuch­ni. Wi­dział, jak ukrad­kiem zer­ka, upew­nia­jąc się, że pa­trzy. Opar­ła się o dłu­gi stół, na któ­rym dwóch kuch­ci­ków za­wzię­cie coś kro­iło i niby przy­pad­kiem pod­cią­gnę­ła spód­ni­cę po­wy­żej ko­lan. Nie­mal do po­ło­wy kształt­ne­go uda. Ar­tur nie mógł się oprzeć, by nie spoj­rzeć na nie. Na­gle po­my­ślał z nie­po­ko­jem, że chłop­cy przy sto­le mogą po­ob­ci­nać so­bie pal­ce. Na całe szczę­ście żona za­sło­ni­ła nogę i z nie­win­nym uśmiesz­kiem od­wró­ci­ła się do sze­fo­wej kuch­ni. Wła­ści­ciel wresz­cie mógł się sku­pić na klien­cie.

– Za­tem ja­kie to bę­dzie we­se­le? – ener­gia w gło­sie Ar­tu­ra nie po­zo­sta­wia­ła złu­dzeń, że da z sie­bie wszyst­ko przy or­ga­ni­za­cji im­pre­zy. Klient na­pu­szył się z dumy. Wy­glą­da­ło na to, że wy­rzu­ci z sie­bie za­mó­wie­nie na ba­ta­lion woj­ska. Skoń­czy­ło się na sześć­dzie­się­ciu oso­bach i ca­te­rin­gu ser­wo­wa­nym przez karcz­mę. Za­mó­wie­nie było pil­ne, bo do so­bo­ty, na któ­rą klient za­re­zer­wo­wał lo­kal po­zo­sta­ły trzy dni. Ar­tu­ro­wi przy­po­mnia­ły się go­rą­ce dni w Ira­ku, gdy z dnia na dzień przy­go­to­wy­wa­li dzia­ła­nia bo­jo­we. Ad­re­na­li­na była po­dob­na, ale już nie mu­siał do ni­ko­go strze­lać. Nie­ca­łą go­dzi­nę trwa­ło usta­la­nie wa­run­ków. Klient mimo nie­po­zor­ne­go wy­glą­du był twar­dym ne­go­cja­to­rem, ale do­ce­niał to, co zo­ba­czył. Jesz­cze tego sa­me­go dnia Ar­tur, z po­kaź­ną za­licz­ką w kie­sze­ni bie­gał po cen­trum Zie­lo­nej Góry, szu­ka­jąc za­mó­wio­ne­go al­ko­ho­lu. Skoń­czy­ło się na szyb­kiej jeź­dzie do Wro­cła­wia. To mu się wła­śnie po­do­ba­ło. Coś, nad czym trze­ba było po­my­śleć, roz­wią­zać, zor­ga­ni­zo­wać…

*

Błę­kit­ny, go­tyc­ki na­pis „Karcz­ma u Mar­ty” roz­ja­śniał par­king po­kry­ty świe­żym bru­kiem. Dziś był za­peł­nio­ny po brze­gi. Na głów­nym miej­scu sta­ła bia­ła, dłu­ga li­mu­zy­na, któ­rą przy­je­cha­li pań­stwo mło­dzi. Wśród sa­mo­cho­dów sta­ło kil­ku go­ści we­sel­nych, roz­ma­wia­ją­cych ze sobą za­wzię­cie. Ar­tur, odzia­ny w swe haj­da­we­ry stał opar­ty przy wej­ściu, z dumą spo­glą­da­jąc na peł­ną salę. Pod sa­mym ba­rem gra­ła or­kie­stra prze­bra­na w śre­dnio­wiecz­ne stro­je, a przy mi­kro­fo­nie cał­kiem uda­nie śpie­wa­ła przy­sa­dzi­sta bru­net­ka do­bie­ga­ją­ca czter­dziest­ki. Pary wi­ro­wa­ły w tań­cu, a wśród nich para mło­dych. Ar­tur scep­tycz­nie zlu­stro­wał pan­nę mło­dą. Mimo mło­de­go wie­ku nie wy­trzy­my­wa­ła po­rów­na­nia z Mar­tą, któ­ra też się gdzieś tu krę­ci­ła, po­dob­nie jak Ina i Ha­nia, sza­le­ją­ce w kuch­ni po­mię­dzy ob­słu­gą. Ukrad­kiem zer­k­nął na szczu­płą syl­wet­kę żony dy­ry­gu­ją­cej kel­ner­ka­mi. Na so­bot­nią oka­zję, od­sta­wi­ła się na­praw­dę wy­strza­ło­wo. „Mała czar­na” przy­le­ga­ła do bo­skich kształ­tów blon­dyn­ki ni­czym dru­ga skó­ra. Koń­czą­ca się w po­ło­wie ala­ba­stro­wych ud, spra­wia­ła, że każ­dy z męż­czyzn obec­nych na we­se­lu z pew­no­ścią ją za­uwa­żył. Ar­tur z roz­ba­wie­niem za­uwa­żył, że wzbu­dza znacz­nie więk­szą sen­sa­cję swym wy­glą­dem, niż pan­na mło­da i jej druh­ny. Choć młod­sze i z sil­nym ma­ki­ja­żem, nie mia­ły tej kla­sy i gra­cji, z jaką po­ru­sza­ła się Mar­ta.

– Moi pań­stwo – z mi­kro­fo­nu do­biegł głos wo­dzi­re­ja. Wy­so­ki, chu­dy jak tyka sza­tyn do­sko­na­le za­ba­wiał pu­blicz­ność. Ar­tur już w tej chwi­li był prze­ko­na­ny, że za­trud­nie­nie go bę­dzie do­sko­na­łym po­my­słem. Wszedł do środ­ka i za­ło­żyw­szy ręce na brzu­chu, słu­chał da­lej.

– Czas na ocze­pi­ny. – głos pro­wa­dzą­ce­go za­ba­wę, wzmoc­nio­ny przez na­gło­śnie­nie, prze­to­czył się przez salę. Wła­ści­ciel karcz­my usiadł za­raz przy or­kie­strze i śmiał się wraz z in­ny­mi, wi­dząc za­ba­wy, ja­kie wy­my­ślał wo­dzi­rej. Tań­ce z jaj­kiem po­mię­dzy pa­ra­mi, roz­po­zna­wa­nie na­rze­czo­nych po ko­la­nie… W pew­nym mo­men­cie Ar­tur otarł za­łza­wio­ne od śmie­chu oczy i spo­waż­niał, wi­dząc, jak Mar­ta usi­łu­je za­sło­nić wej­ście, tłu­ma­cząc coś kil­ku oso­bom sto­ją­cym przed karcz­mą. Przez tłum lu­dzi nie wi­dział do­kład­nie, więc szyb­ko za­czął się prze­py­chać w jej stro­nę. Nim tam do­tarł, w holu sta­ło już czte­rech wy­so­kich, krót­ko ścię­tych męż­czyzn. Wśród nich stał znacz­nie niż­szy, szczu­plej­szy bru­net. Co naj­dziw­niej­sze, to on dys­ku­to­wał naj­gło­śniej.

– Pa­no­wie, to im­pre­za za­mknię­ta – Mar­ta tak­tow­nie, acz sta­now­czo pro­te­sto­wa­ła prze­ciw­ko na­głe­mu naj­ściu. – Ju­tro bę­dzie otwar­te dla wszyst­kich. – Ża­den z nich nie miał za­mia­ru wy­cho­dzić. Bru­net zaś splu­nął:

– My chce­my wsko­czyć na żar­cie dziś. – Bez­czel­nie zlu­stro­wał swą roz­mów­czy­nię wzro­kiem, ob­li­zu­jąc się. – I może nie skoń­czy się tyl­ko na go­lo­nie – do­dał bu­dząc we­so­łość wśród swo­ich kom­pa­nów.

– Nie dzi­siaj – za­opo­no­wa­ła, wska­zu­jąc szczu­pły­mi dłoń­mi na drzwi, do­da­jąc sta­now­czo – dziś lo­kal jest za­mknię­ty.

Je­den z no­wo­przy­by­łych od­trą­cił rękę Mar­ty i chciał wejść głę­biej, na­ty­ka­jąc się na Ar­tu­ra w jego haj­da­we­rach. Mimo tego, że wła­ści­ciel baru nie był ułom­kiem, był niż­szy od każ­de­go z przy­by­szy o gło­wę.

– Pa­nie star­szy, pan za­bie­ra swo­ją kel­ne­recz­kę. Nie wpusz­cza nas do środ­ka – po­skar­żył się tu­bal­nym gło­sem wy­so­ki przy­bysz. Bru­net o świń­skim wzro­ku nie­spo­dzie­wa­nie dla Mar­ty po­stą­pił krok w jej kie­run­ku i zła­pał ją za po­śla­dek, bez­ce­re­mo­nial­nie pa­ku­jąc dłoń pod spód­nicz­kę.

– Dla­te­go bę­dzie mu­sia­ła nas prze­pro­sić… – Nie skoń­czył tych słów, gdy na ręce po­czuł że­la­zny uścisk na­jem­ni­ka. Ten prze­su­nął fa­cho­wo chwyt i nim kto­kol­wiek zdą­żył za­re­ago­wać, kość przed­ra­mie­nia bru­ne­ta trza­snę­ła jak za­pał­ka. Ran­ny nie zdo­łał na­wet wrza­snąć z bólu, gdy Ar­tur jed­nym ru­chem wy­rzu­cił swe­go prze­ciw­ni­ka przez drzwi, na tyle szyb­ko, że tyl­ko naj­bliż­si go­ście we­sel­ni zdo­ła­li się zo­rien­to­wać, że coś się dzie­je. Wal­czą­cych owiał chłód póź­ne­go wie­czo­ru. Na­jem­nik, sły­sząc trza­śnię­cie drzwi za sobą, spoj­rzał prze­cią­gle na ję­czą­ce­go z bólu prze­ciw­ni­ka i wark­nął:

– Gdy­by to był Bli­ski Wschód, to byś już nie żył by­dla­ku. Nie ra­dzę ci tu przy­cho­dzić po raz dru­gi. – Ob­ró­cił się w stro­nę to­wa­rzy­szy bru­ne­ta. Ten, któ­ry mu się po­skar­żył, że Mar­ta nie chce go wpu­ścić do lo­ka­lu ru­szył do nie­go, wy­cią­ga­jąc sprę­ży­no­wy nóż. Sprę­ży­na za­brzę­cza­ła me­ta­licz­nie, wy­rzu­ca­jąc i blo­ku­jąc ostrze, gdy męż­czy­zna na­ci­snął blo­ka­dę.

– No pa­nie star­szy, to za­tańcz­my. – Ar­tur sku­lił się, pa­trząc na prze­ciw­ni­ka, zda­jąc się nie do­strze­gać po­zo­sta­łej trój­ki, sta­ra­ją­cej się go oto­czyć ze wszyst­kich stron. Wy­da­wa­ło się, że wcho­dzi w pu­łap­kę, gdy na­gle za­ata­ko­wał na­past­ni­ka z no­żem, nie cze­ka­jąc na jego ruch. Na­głym ude­rze­niem otwar­tej dło­ni wy­trą­cił nóż z sę­ka­te­go łap­ska prze­ciw­ni­ka. Na­jem­nik ob­ró­cił się, pchnię­ty im­pe­tem wła­sne­go cio­su i łok­ciem tra­fił prze­ciw­ni­ka w splot sło­necz­ny, po­zba­wia­jąc go tchu. Znów stał przo­dem do po­zo­sta­łych trzech.

– Pa­nie Ar­tu­rze, co się dzie­je? – W drzwiach karcz­my po­ja­wił się pan mło­dy i Adaś trzy­ma­ją­cy bu­tel­kę whi­sky w pra­wej dło­ni. Na­głe wy­rów­na­nie sił za­sko­czy­ło trój­kę osił­ków. Ten, któ­ry zo­stał po­wa­lo­ny przez Ar­tu­ra wstał i roz­cie­ra­jąc brzuch pod­szedł do nadal le­żą­ce­go bru­ne­ta. Ran­ny zdo­łał opa­no­wać jęki, ale z wście­kłym spoj­rze­niem po­czę­sto­wał wła­ści­cie­la karcz­my. Po dłuż­szej chwi­li mil­cze­nia, opa­no­wu­jąc ból wark­nął:

– Za­ła­twię i cie­bie, i tę dziw­kę. – Wy­so­ki osi­łek po­cią­gnął go w stro­nę czar­ne­go BMW, któ­rym przy­je­cha­ła cała piąt­ka.

– Ci­szej Ja­rek, nie przy tych lesz­czach – prze­rwał bru­ne­to­wi po­tok rynsz­to­ko­wej wy­po­wie­dzi. Po­sa­dził go na tyl­nym sie­dze­niu i za­trza­snął drzwi. Otwo­rzył te od stro­ny kie­row­cy i spoj­rzał prze­cią­gle na Ar­tu­ra, któ­ry na po­wrót przy­po­mi­nał nie­szko­dli­we­go bar­ma­na. Tuż za nim po­ja­wi­ła się wzbu­rzo­na Mar­ta i jesz­cze kil­ku go­ści we­sel­nych.

– Mo­żesz się już pa­ko­wać – wark­nął męż­czy­zna i usiadł za kół­kiem. Ze­bra­ni spo­glą­da­li na czar­ny sa­mo­chód, któ­ry z pi­skiem opon ru­szył na­przód, pę­dząc w stro­nę mia­sta. Ar­tur zo­rien­to­waw­szy się, że wo­kół sto­ją we­sel­ni go­ście uśmiech­nął się sze­ro­ko, choć we­wnątrz drżał jesz­cze po nie­daw­nym star­ciu. Od­wró­cił się do ze­bra­nych i rzekł we­so­ło:

– Po po­ka­zie walk, za­pra­szam na grza­ne piwo i tań­ce. – Ręką ukry­tą w haj­da­we­rach wska­zał na otwar­te drzwi do knaj­py, zza któ­rych do­bie­ga­ła mu­zy­ka i śmie­chy go­ści. Ze­bra­ni, nie orien­tu­jąc się w ca­łym zaj­ściu, uspo­ko­je­ni ła­god­nym tem­brem gło­su wła­ści­cie­la karcz­my wró­ci­li do środ­ka. Gdy zo­sta­li tyl­ko we dwój­kę, Mar­ta przy­tu­li­ła się doń moc­no. Czuł jej drżą­ce cia­ło, gdy w po­szu­ki­wa­niu bez­pie­czeń­stwa wtu­la­ła się moc­no w jego sze­ro­kie ra­mio­na. Wy­da­wa­ło mu się, że ci­cho łka. Prze­su­nął dło­nią po sta­ran­nie wy­pie­lę­gno­wa­nych wło­sach, przy­ci­ska­jąc moc­no do sie­bie.

– Nic się nie dzie­je ko­cha­nie. Już nic się nie dzie­je – jego ton gło­su dzia­łał ko­ją­co na ko­bie­tę. Otar­ła oczy i po­ca­ło­wa­ła go moc­no w usta.

– Ko­cham cię… – szep­nę­ła i po­mknę­ła na za­ple­cze. Ar­tur wszedł za nią, sta­ran­nie za­my­ka­jąc drzwi z moc­nym po­sta­no­wie­niem, że za­trud­ni wy­ki­daj­łę. Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się nad te­le­fo­nem na po­li­cję, ale za­raz rzu­cił się w wir za­ba­wy, sta­ra­jąc się z po­wo­dze­niem za­trzeć nie­mi­łe wra­że­nie po­zo­sta­łe w go­ściach po in­cy­den­cie.

*
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: