Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kraina sióstr - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 lipca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kraina sióstr - ebook

Hipnotyzująca powieść o rodzinie i tożsamości, lojalności i oszustwie oraz o delikatnej granicy między prawdą a wiarą. Pięknie napisana historia o naszych zobowiązaniach wobec innych i odpowiedzialności, którą bierzemy za siebie.

„Mądra i często ironicznie zabawna… Czytelnicy mający rodzeństwo, zwłaszcza kobiety z siostrami, po lekturze będą prawdopodobnie odnosić wrażenie, że autorka naprawdę jest medium”. USA Today

„Powieściopisarze ciągle nazywani są mistrzowskimi opowiadaczami, ale Sittenfeld naprawdę taka jest… Najbardziej uderzająco doskonałym aspektem Krainy sióstr jest z pewnością sposób, w jaki autorka opisuje życie domowe i macierzyństwo”. The Washington Post

„Kraina sióstr jest dowodem na rosnącą głębię i pewność siebie Sittenfeld jako pisarki”. The New York Times

Od wczesnego dzieciństwa Kate i jej siostra bliźniaczka Violet wiedziały, że nie są takie jak inni. Urodziły się ze szczególnymi „przeczuciami” − wrodzoną zdolnością dotyczącą przyszłości i tajemnic innych ludzi. Vi z entuzjazmem przyjęła wizje i wybrała ekscentryczną profesję medium, Kate dołożyła wszelkich starań, by je ukryć, i osiadła na przedmieściach jako oddana żona i matka.

Teraz, wiele lat później, okoliczności sprowadzają siostry z powrotem do rodzinnego miasta St. Louis. Kiedy pewnej nocy dochodzi do słabego trzęsienia ziemi, normalne życie, którego Kate zawsze pragnęła, zaczyna się chwiać. Po tym, jak Vi występuje w telewizji, by publicznie poinformować o swoim przeczuciu, że kolejne, o wiele groźniejsze trzęsienie wkrótce nawiedzi okolice St. Louis, Kate czuje się upokorzona. Równie niepokojąca jest jednak jej obawa, że Vi może mieć rację.

Data przepowiadanego trzęsienia szybko się zbliża, Kate jest więc zmuszona do naprawienia pełnego napięć związku z siostrą. Musi też stawić czoło prawdzie, którą tak długo usiłowała wypierać...

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-612-2
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Grudzień 1811 roku

New Madrid, Terytorium Luizjany

Pierwsze trzęsienie ziemi nie było najsilniejsze – to miało przyjść później, w lutym tysiąc osiemset dwunastego roku – ale zapewne najbardziej zaskoczyło ludzi. Zdarzyło się tuż po drugiej w nocy i wyobrażam sobie, że wyrwało ze snu mieszkańców New Madrid: farmerów i handlarzy skórami, francuskich Kreolów, Indian i amerykańskich pionierów. W nadrzecznym mieście mieszkało więcej mężczyzn niż kobiet i garstka rodzin, populacja przypuszczalnie nie przekraczała tysiąca osób. W tę mroźną i zwyczajną noc ludzie leżeli w łóżkach i nagle, bez ostrzeżenia ciszę zburzył potężny, narastający grzmot, po którym nastąpiły wstrząsy: zakołysały się nie tylko łóżka, podłogi czy ściany, ale też ziemia pod nimi. Niezależnie od tego, czy mieszkańcy New Madrid zostali w domach, czy wybiegli na dwór, usłyszeli ryk zwierząt, huk pękających drzew, ryk wzbierającej Missisipi; powietrze wypełniły mgła i dym, przez co najpierw poczuli, a dopiero potem uświadomili sobie, że widzą ziemię falującą jak ocean. W niektórych miejscach grunt się rozstąpił i wyrzucił wodę, piasek, kamienie i całe drzewa, które chwilę temu połknął, po czym wessał konie i krowy. Z pęknięć i dziur uniósł się odór siarki niczym ohydny oddech diabła wydobywający się z głębokich podziemi.

Wstrząsy trwały godzinami, a kiedy wreszcie ich niewiarygodny rytm uległ zmianie, to nie po to, by ustąpić, lecz się wzmocnić – jeszcze dwukrotnie, o siódmej i o jedenastej rano, ziemia na nowo eksplodowała. Świt nie przyniósł światła. Nadal panował chaos złożony z oparów, lamentów zwierząt domowych i dzikich, padających drzew, plującej ziemi i bezlitośnie wzbierającej rzeki.

Dopiero koło południa ziemia wreszcie zaczęła się uspokajać. Co jednak pozostało? Zrównane z ziemią parterowe domy z drewna albo gliny, popękana gleba, wzburzona rzeka. Brzegi Missisipi po prostu osunęły się do wody, zabierając ze sobą budynki, cmentarze i lasy; łodzie wiosłowe i żaglowe zniknęły pod wysokimi na dziewięć metrów falami, wynurzyły się na chwilę i znowu zniknęły.

Chociaż w tamto popołudnie szesnastego grudnia tysiąc osiemset jedenastego roku musiało się wydawać, że to koniec świata, dalsze zniszczenia miały jeszcze nadejść. Kolejne potężne trzęsienie ziemi nawiedziło tę samą nieprzystępną okolicę dwudziestego trzeciego stycznia tysiąc osiemset dwunastego roku, a dwa tygodnie później, siódmego lutego, ziemia zatrzęsła się po raz ostatni i najsilniej. W ciągu kilku miesięcy całe miasta zniknęły z powierzchni ziemi nie tylko w Terytorium Luizjany (które wkrótce stało się Terytorium Missouri), ale też w Tennessee i Terytorium Missisipi. Ludzie twierdzili, że Missisipi płynęła w odwrotnym kierunku, a skutki wstrząsów były odczuwalne wiele kilometrów dalej: w Natchez stawały zegary, w Louisville waliły się kominy, w Bostonie biły kościelne dzwony.

A może te mity były tylko mitami, ozdobnikami, którym trudniej było się oprzeć niż faktom. Skale magnitud pojawiły się dopiero w następnym stuleciu, dlatego obliczeń siły trzęsień ziemi w New Madrid dokonano o wiele później, a chociaż najwyższe szacunki plasują je na ponad osiem, czyli więcej niż podczas trzęsienia ziemi w San Francisco w tysiąc dziewięćset szóstym roku, więcej niż podczas jakiegokolwiek trzęsienia ziemi w dziejach kontynentalnych Stanów Zjednoczonych, istnieją też inne, bliższe siedmiu. Co i tak, bez dwóch zdań, czyni je przerażającymi, aczkolwiek nie wyjątkowymi.

Mój mąż powiedziałby, że tego rodzaju rozróżnienia mają znaczenie, że stanowią sposób na przeprowadzenie badań i postawienie hipotez opartych na wiarygodnych dowodach. Moja siostra nie zgodziłaby się z nim. Według niej sami tworzymy naszą rzeczywistość – w ostatecznym rozrachunku prawdą jest to, w co decydujemy się uwierzyć.Rozdział 1

Wrzesień 2009 roku

St. Louis, Missouri

Wstrząsy zaczęły się około trzeciej w nocy i tak się złożyło, że nie spałam, ponieważ o drugiej karmiłam Owena, a potem zamiast zasnąć, leżałam i rozpamiętywałam kłótnię z moją siostrą Vi w czasie lunchu. Pojechałam z Owenem i Rosie po Vi, później we czworo poszliśmy do Haciendy. Kiedy skończyliśmy jeść i zbierałam ze stołu rozrzucone przez Rosie jedzenie (dawniej wyobrażałam sobie, że nie będę typem matki, która zamawia dla dziecka potrawy z menu meksykańskiej restauracji), Vi powiedziała:

– Jutro mam randkę.

– Super. Z kim?

Vi przesunęła językiem po zębach, by sprawdzić, czy nie zostały na nich resztki jedzenia, po czym lekkim tonem odparła:

– Jest konsultantką IT, co brzmi mało ekscytująco, ale sporo podróżowała po Ameryce Południowej i Środkowej, więc nie może być kompletną nudziarą, no nie?

Prowokowała mnie, mimo to postarałam się przybrać taki sam jak ona swobodny ton.

– Poznałaś ją w sieci?

Dwuipółletnia Rosie zdążyła już wstać od stołu i podejść do stojącego w kącie fikusa i teraz wąchała liście. Obok mnie zapięty w foteliku samochodowym półroczny Owen złapał małą pluszową żyrafę wiszącą na poręczy.

Vi przytaknęła.

– W St. Louis mało jest szans na poderwanie lesby.

– Więc teraz tak o sobie myślisz? – Pochyliłam się i ciszej dodałam: – Jako o lesbijce?

Vi z wyraźnym rozbawieniem powtórzyła moją pozę i także zniżyła głos.

– A jeśli szef cię usłyszy? I dostanie wzwodu? – Uśmiechnęła się. – Na tym etapie pozostaję w bi-celibacie. A może powinnam powiedzieć, że jestem Vi-seksualna? Choć tak sobie myślę, że to rodzaj gry w numerki, wystawiam się i w końcu na mojej drodze stanie ta właściwa lub właściwy.

– Czyli że z facetami też się umawiasz?

– Na razie nie, choć w przyszłości to niewykluczone. – Podeszła kelnerka i położyła rachunek na krawędzi stolika. Sięgnęłam po niego; to ja zawsze, bez dyskusji, płaciłam za wspólne posiłki z siostrą. – Nie zostawiaj wielkiego napiwku – powiedziała Vi. – Traktowała nas nieuprzejmie.

– Nie zauważyłam.

– A moja fajita składała się prawie wyłącznie z papryki.

– Akurat ty powinnaś zdawać sobie sprawę, że kelnerka nie jest temu winna.

Przez wiele lat, od dwudziestego do trzydziestego roku życia, Vi pracowała w restauracjach. Pomimo to przyglądała mi się sceptycznie, gdy wyciągałam moją kartę kredytową.

– Niegrzecznie jest nie dawać wyższego napiwku, kiedy przychodzi się z małymi dziećmi – dodałam.

Znalazłyśmy się na rozdrożu. Albo wstaniemy, ja pozbieram rozrzucone rzeczy, które mi towarzyszyły przy każdym wyjściu z domu (dawniej byłam tak zorganizowana, że przyprawy miałam ułożone alfabetycznie, a teraz zostawiałam za sobą czapki, śliniaki i kubki, cheeriosy, portfel i okulary przeciwsłoneczne), ruszymy na parking i podwiozę Vi do domu, traktując ją miło, albo powiem na głos to, co moja siostra na swój sposób chce ze mnie wydobyć.

– Jestem zdania, że napiwki należy dawać za wyjątkowo dobrą obsługę – mówiła Vi. – Ta dziewczyna nie wkładała w to serca.

– Jeśli czujesz jednakowy pociąg do mężczyzn i kobiet, to czemu nie umawiasz się z facetami? Czy to nie jest łatwiejsze? No wiesz, chciałabym, żeby to nie było prawdą, ale… – Spojrzałam na córkę w chwili, kiedy przyciągnęła liść fikusa i wysunęła język. Wcześniej założyłam, że roślina jest sztuczna, a tym samym wytrzymała. – Nie liż, Rosie! Chodź tu. – Przenosząc wzrok na Vi, nie potrafiłam sobie przypomnieć, co zamierzałam dalej powiedzieć. Chyba chciałam wysunąć kolejny argument? Vi przyglądała mi się tak szyderczo, że pożałowałam, iż nie zostawiłam tej sprawy w spokoju.

– Łatwiej? – powtórzyła pogardliwie. – Bycie hetero jest łatwiejsze? Czytaj: mniej kłopotliwe dla mojej strasznie konwencjonalnej siostry?

– Nie o to mi chodziło.

– Nie sądzisz, że byłoby łatwiej, gdyby czarni nie domagali się prawa do jeżdżenia z przodu autobusu jak biali? I chodzenia do tych samych szkół? Zrobiło się strasznie niezręcznie, kiedy tego zażądali!

Jej słowa wydawały się okrężną aluzją do mojego przyjaciela Hanka, ale je zignorowałam.

– Nie mam problemu z gejami i lesbijkami – odparłam. Policzki mi płonęły; zdawałam sobie z tego sprawę, bo chociaż nie czułam żaru, widziałam rumieńce u Vi. Zawsze będziemy identycznymi bliźniaczkami, mimo że pod wieloma względami bardzo się od siebie różnimy.

– Gdzie kiełbaska Rosie? – zapytała moja córka. Porzuciła fikus, dzięki Bogu, i teraz stała koło mnie.

– Została w domu – odpowiedziałam. Kiełbaska była częścią drewnianej układanki o lunchu, różowym plastrem naturalnej wielkości na żółtym kwadracie, który ostatnio Rosie darzyła niewytłumaczalnym przywiązaniem. Zwróciłam się do Vi: – Nie rób ze mnie homofobki. Życie z mężczyzną rzeczywiście jest łatwiejsze, to prawda, Vi, nie musisz tak na mnie patrzeć. Bo wiesz, w Missouri kobiety nie mogą wziąć ślubu, poza tym wiąże się z tym mnóstwo kwestii finansowych, wizyty w szpitalu i tak dalej. A także dzieci… dla par homoseksualnych to sprawa skomplikowana i kosztowna.

– Posiadanie dzieci samo w sobie jest skomplikowane! – Gniew Vi nabrał wybuchowego charakteru, czułam, że siedzący w pobliżu ludzie zaczynają się nam przyglądać. – A to gówno o ułatwianiu sobie życia? – Wzdrygnęłam się: użyła przekleństwa w obecności Rosie, chociaż nie zrobiła tego świadomie; jasne, czasami lubiła mnie prowokować, ale teraz najwyraźniej ją poniosło. – Dzieci to problem, który ludzie sami stwarzają, a potem sobie gratulują, że go rozwiązali. Popatrz na siebie i Jeremy’ego, na litość boską! „Teraz musimy być w domu, bo to pora snu Rosie, nie możemy wyjść po siedemnastej czterdzieści pięć” albo o którejś tam, kurwa…

Byłam pewna, że moja córka mgliście rozumie wulgaryzmy i sens wypowiedzi Vi, ale widziałam, że obserwuje nas z wielką uwagą i cieszy ją, że padło jej imię.

– Albo: „Nie mogę dać jej tego kremu, bo jest z parabenami”… Poważnie, możesz mi wyjaśnić, co to są parabeny? „Surowa marchewka wykluczona, Rosie może się zadławić” i tak dalej, i tak dalej. Ale kto cię prosił, żebyś miała dzieci? Myślisz, że wyświadczasz światu przysługę? Zaszłaś w ciążę, bo chciałaś, i dobra, to twoje prawo, ale inni nie mogą robić tego, co chcą, ponieważ to zbyt skomplikowane?

– W porządku – odparłam. – Zapomnij, że cokolwiek mówiłam.

– Nie bądź cipą.

Przeszyłam ją spojrzeniem.

– Nie przezywaj mnie.

– Ha, to strasznie wygodne, że przedstawiasz swoje zdanie, a potem kończysz dyskusję.

– Muszę wrócić do domu, żeby położyć dzieci spać – powiedziałam. Przez ułamek sekundy patrzyłyśmy na siebie i o mało nie wybuchnęłyśmy śmiechem. Zamiast tego jednak Vi kwaśno odparła:

– Jasne.

W samochodzie milczała. Po kilku minutach z tylnego siedzenia odezwała się Rosie:

– Mama chce śpiewać o Bingo.

– Zaśpiewam później.

– Mama chce śpiewać teraz. – Kiedy milczałam, moja córka wesoło dodała: – Jak mama zdejmie Rosie pieluszkę, będzie bardzo smutna.

Vi nieprzyjemnie prychnęła.

– Dlaczego nie nauczysz jej załatwiać się na nocniku?

– Niedługo to zrobimy.

Vi nie odpowiedziała, a we mnie nienawiść do niej buchnęła jasnym płomieniem, o co przypuszczalnie jej chodziło. Czym innym było to, że moja siostra nie doceniała energii, którą wkładałam w nasze lunche, czystej choreografii taszczenia półrocznego niemowlaka i prowadzenia dwuipółletniej dziewczynki z domu do samochodu, z samochodu do restauracji i powrotu do domu bez większych katastrof (w obecności moich dzieci nigdy nie mogłabym zamówić potrawy tak wymyślnej i jedzonej rękami jak fajita), a zupełnie czym innym to, że Vi ze mnie kpiła. Mimo to, zatrzymując samochód przed parterowym szarym domkiem, w którym mieszkała siostra, podjęłam ostatnią próbę dyplomatycznego rozwiązania:

– Tak myślę, żeby na urodziny taty…

– Pogadamy o tym później.

– Dobrze.

Jeśli myślała, że będę prosiła o wybaczenie, to się myliła, i nie chodziło wyłącznie o to, że musiałam już wracać, żeby położyć dzieci spać. Vi wysiadła z samochodu. Zanim zamknęła drzwi, dodałam:

– A przy okazji…

Ogarnęła mnie brzydka satysfakcja, kiedy się odwróciła. Spodziewała się, że usłyszy ode mnie: „Wcale nie chciałam być taką idiotką w restauracji”, zamiast tego jednak powiedziałam:

– Parabeny to konserwanty.

Czternaście godzin później, o trzeciej w nocy, denerwowałam się tą naszą sprzeczką; ściślej rzecz biorąc, myślałam, że tak nieporadnie przedstawiłam swój punkt widzenia, ponieważ to, co naprawdę sądziłam, było dużo bardziej obraźliwe od tezy, że bycie hetero jest łatwiejsze od bycia homo. Byłam przekonana, że powodem, dla którego Vi umawia się z kobietami, jest to, że nigdy dotąd nie była taka gruba (na wiosnę rzuciła palenie i teraz miała ze trzydzieści kilogramów nadwagi), a generalnie lesbijki wykazują większą tolerancję wobec wyglądu niż heteroseksualni mężczyźni. Nie przeszkadzałby mi homoseksualizm Vi, gdybym wierzyła, że naprawdę taka jest, ale coś w tym wszystkim wydawało się fałszywe, podobnie jak w tym, że od wczesnej młodości żałowała, że nie urodziła się Żydówką, i trzymała nad zlewem łapacz snów. Leżąc w ciemności obok Jeremy’ego, zastanawiałam się, jak by zareagowała, gdybym jej zaproponowała wspólne rozpoczęcie diety Strażników Wagi; sama po ciąży nadal nosiłam dodatkowe pięć kilogramów. Potem przypomniałam sobie o kubku lodów, który wieczorami przed telewizorem zjadamy na spółkę z Jeremym, co w gruncie rzeczy jest najlepszą częścią dnia, rytuałem odprężenia po położeniu dzieci spać i przed karmieniem Owena o dziesiątej, a mało prawdopodobne, żeby dwieście mililitrów lodów stanowiło element jakiejkolwiek diety. To właśnie wtedy zatrzęsło naszym łóżkiem.

Najpierw pomyślałam, że to mąż przesunął materac, odwracając się na drugi bok, tylko że on wcale się nie poruszył. Kołysanie trwało może z dziesięć sekund, po czym Jeremy gwałtownie usiadł i powiedział:

– To trzęsienie ziemi.

Ale kołysanie zdawało się ustępować.

Ja także usiadłam.

– Jesteś pewien?

– Ty idź po Owena, ja zajmę się Rosie.

Jeremy zapalił lampkę po swojej stronie i wyszedł z pokoju. Szybko wyskoczyłam z łóżka, popędzana adrenaliną w żyłach; serce biło mi jak szalone i czułam równocześnie niepewność i determinację. Oświetlony światłem lampki nocnej w kształcie rozgwiazdy Owen leżał w łóżeczku na pleckach, tak jak go zostawiłam godzinę temu, z rączkami uniesionymi do pyzatych policzków, między którymi wznosił się maleńki nosek. Wahałam się przez sekundę, nim wzięłam go na ręce, i złapałam jeden z ośmiu smoczków rozrzuconych na pościeli. Jak przewidywałam, zamrugał i wyglądał na zdezorientowanego, ale tylko raz żałośnie załkał, bo zaraz wetknęłam mu smoczek w usta. W małym holu łączącym trzy sypialnie o mało nie zderzyłam się z Jeremym i Rosie. Nogi miała owinięte wokół torsu taty, ręce wisiały bezwładnie na jego ramionach, buzię zasłaniały splątane włosy. Zobaczyłam, że oczy ma na wpół otwarte.

– Idziemy do piwnicy? – zapytałam. Kołysanie definitywnie ustało.

– Tak się robi w czasie tornad.

– A co się robi w czasie trzęsienia ziemi? – Patrząc wstecz, nie mogłam uwierzyć, że musiałam o to pytać, że osiągnęłam trzydziesty czwarty rok życia i urodziłam dwoje dzieci, nie zaprzątając sobie głowy zgromadzeniem równie podstawowych informacji.

– Teoretycznie chowasz się pod stołem, ale można też zostać w łóżku – odparł Jeremy.

– Naprawdę? – Patrzyliśmy na siebie; mój mąż wyglądał słodko i poważnie w szarym podkoszulku i pasiastych bokserkach, w ramionach tuląc naszą córkę.

– Chcesz, żebym sprawdził? – Miał na myśli telefon z dostępem do internetu, który trzymał na nocnym stoliku.

– Powinniśmy chyba zadzwonić do Courtney. Też musieli to poczuć. – Courtney Wheeling była koleżanką Jeremy’ego z Uniwersytetu Waszyngtona, on zajmował się chemią, ona sejsmologią i tektoniką płyt. Z mężem Hankiem mieszkali przy tej samej ulicy i byli naszymi najbliższymi przyjaciółmi.

– Nie trzeba – stwierdził Jeremy. – Wejdę na stronę FEMA, Federalnego Centrum Zarządzania Kryzysowego, chociaż myślę, że najlepiej będzie, jeśli wszyscy wrócimy do łóżka.

Wskazałam Rosie.

– Bierzemy ich z nami czy zostawiamy w pokojach?

Nasza córka poderwała głowę.

– Rosie śpi z mamą!

Tak już było, że z Rosie zawsze się myliłam, nieważne, czy sądziłam, że nadąża za rozmową, czy nie.

– Bierzemy – zdecydował Jeremy. – Na wypadek wstrząsów wtórnych.

W naszym łóżku ułożyłam Owena w zagięciu mojej prawej ręki, a Jeremy pomógł Rosie umościć się po mojej lewej stronie. Nie byłam pewna, czy powinnam się bać, czy cieszyć, że się zgodził, żeby dzieci spały z nami. Zwykle protestował przeciwko przynoszeniu ich do naszego łóżka; w niemowlęctwie Rosie czytał te same książki co ja, w jednych argumentowano, że nic korzystniej nie wpływa na rozwój dzieci niż spanie z rodzicami, w innych autorzy ostrzegali, że rezultatem może być zmiażdżenie potomstwa w przenośni lub dosłownie. Ja jednak lubiłam, gdy dzieci były blisko (nieważne, czy to niebezpieczne, czy wręcz przeciwnie, choć na jakimś prymitywnym poziomie emocji ta druga ewentualność wydawała się słuszna), i na myśl o tym, że śpią same w swoich łóżeczkach, niekiedy kłuło mnie w sercu. Poza tym nigdy nie mogłam się oprzeć dotykowi maleńkich kończyn i delikatnej skóry.

Rosie przysunęła się i poklepała mnie po ramieniu. Odwróciłam się – niezgrabnie, bo trzymałam Owena – żeby na nią spojrzeć.

– Rosie chce banana – oznajmiła.

– Dostaniesz rano, skarbie.

Jeremy stanął przy oknie wychodzącym na ulicę i rozsunął zasłony.

– U wszystkich palą się światła – powiedział.

– Małpka je skórkę banana, ale ludzie nie – ciągnęła Rosie.

– To prawda – potwierdziłam. – Bolałby nas od tego brzuszek.

Jeremy stukał w klawiaturę telefonu. Po minucie oznajmił:

– Na razie w sieci nic o tym nie ma. – Spojrzał na mnie. – Co z nim?

– Chyba śpi, ale mógłbyś na wszelki wypadek przynieść dodatkowy smoczek?

Z całą pewnością był to dowód na ograniczoność naszego życia: kiedy oboje z Jeremym mówiliśmy „on”, mieliśmy na myśli naszego syna, a „ona” oznaczała naszą córkę. Regularnie posyłaliśmy sobie esemesy zawierające tylko jedną literę i znak interpunkcyjny: R? albo O?, co się tłumaczyło na: „Jak się czuje Rosie/Owen?”. Z całą pewnością ta ograniczoność irytowała Vi, podczas gdy dla mnie zwycięstwem było, że wiodę podmiejskie i konwencjonalne życie.

Jeremy wrócił z pokoju Owena z drugim smoczkiem, podał mi go i położył się, po czym zgasił nocną lampkę.

– Więc skoro możliwe są wstrząsy wtórne, tak po prostu tu zostajemy? – szepnęłam, ponieważ w ciemności szept wydawał się bardziej stosowny.

– I trzymamy się z dala od okien. Właściwie to wszystko, co udało mi się znaleźć na stronie FEMA.

– Dzięki, że sprawdziłeś. – Wyciągnęłam rękę ponad głową Owena i pogładziłam Jeremy’ego po ramieniu.

Czułam, jak po kolei zasypiają, syn, córka i mąż. Czuwając samotnie, doświadczyłam wdzięczności za to życie i rodzinę, za naszą czwórkę, bezpieczną w jednym pokoju. Zamiast zdenerwowania, które mnie dręczyło przed trzęsieniem ziemi, teraz wypełniał mnie spokój, poczucie, że bez szkód przetrwaliśmy drobne zagrożenie, jak wtedy, gdy jedziesz za szybko zatłoczoną autostradą i o mało nie wpadasz na samochód z przodu, ale w ostatniej chwili hamujesz. Kłótnia z Vi, rozdmuchana przed wstrząsami, skurczyła się do właściwych rozmiarów – była bez znaczenia. Siostra i ja od trzydziestu lat sprzeczamy się i godzimy.

Teraz jednak, po kilku latach, wspominanie tej nocy mnie boli, ponieważ się myliłam. Chociaż w tamtej chwili byliśmy bezpieczni, tak naprawdę niczego nie przetrwaliśmy, wszystko dopiero się zaczynało. Wprawdzie moje moce bardzo osłabły i nie mogłam się już uważać za prawdziwą wróżkę, mimo to nadal powinnam była przewidzieć, co się wydarzy.Rozdział 3

Vi i ja urodziłyśmy się w sierpniu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku, na niecały miesiąc przed pierwszą rocznicą ślubu rodziców. W trzydziestym siódmym tygodniu uznano nas za donoszone, co wtedy i teraz jest nietypowe dla bliźniąt, ale rzeczą naprawdę godną uwagi było to, że aż do porodu nasza matka nie wiedziała, że nosi dwoje dzieci. Dwudziestotrzyletnia i szczupła, w ciąży przytyła prawie trzydzieści dwa kilogramy; w trzecim trymestrze codziennie rano dłonie i stopy miała tak napuchnięte, że lekarz kazał jej zdjąć obrączkę, bo istniało ryzyko, że trzeba będzie ją przeciąć.

Nie licząc tego dramatycznego wzrostu wagi, nasza mama uważała, że przechodzi normalną ciążę. W trakcie rutynowej wizyty w upalny poranek w środku sierpnia ginekolog zalecił prześwietlenie, ponieważ ze względu na rozmiary pacjentki zamierzał zrewidować datę porodu. (Ultrasonografy już wtedy istniały, lecz nadal należały do rzadkości). Podczas prześwietlenia technik zobaczył dwoje dzieci, przekazał wiadomość mamie, po czym poprosił, żeby udała zaskoczenie, kiedy powie jej o tym ginekolog. Ale mama nie musiała udawać – była oszołomiona. Jak poradzi sobie z opieką nad bliźniętami? Półtora roku wcześniej przeprowadziła się do St. Louis z małego nadrzecznego miasteczka Risco w stanie Missouri i nie znała nikogo, kto mógłby jej pomóc. Oddaliła się od dziewczyny, z którą mieszkała przed zamążpójściem, z rodziną w Risco nie utrzymywała kontaktu i nie miała już koleżanek z pracy.

Lekarz uznał, że nie należy przedłużać ciąży poza trzydziesty siódmy tydzień, i powiedział, żeby zadzwoniła do męża, kazała mu spakować torbę i przyjechać do szpitala, gdzie ona już będzie. W szpitalu lekarz sprowokował odejście wód płodowych – mówiła, że użył haczyka podobnego do szydełka, który to szczegół Vi fascynował, a mnie niepokoił. Po siedmiu godzinach stwierdził, że akcja porodowa rozwija się właściwie, i polecił anestezjologowi podać mamie epidural. Gdy lek zaczął działać, mama się zorientowała, że tylko połowę ciała ma znieczuloną. Oznajmiła pielęgniarce, że potrzebuje następnej dawki, ale usłyszała, że musi poczekać, bo jest za wcześnie, żeby mieć pewność. Po godzinie z rosnącą desperacją powtórzyła pielęgniarce, że nadal jest znieczulona tylko częściowo. Później zbadał ją lekarz i stwierdził, że dodatkowe leki nie wchodzą w grę, rozwiązanie nastąpi lada chwila. Oznaczało to, że lewą stronę miała nieruchomą, a w prawej czuła straszny ból, kończyny z lewej leżały bezwładnie, z prawej konwulsyjnie się wiły. Była uwięziona i samotna, ojciec siedział w poczekalni.

Kiedy Vi się pojawiła, mama miała wrażenie, jakby wnętrzności odwróciły się jej na drugą stronę. Jedna pielęgniarka zabrała dziecko; skurcze trwały i druga pielęgniarka kazała przeć, choć mamie się wydawało, że przecież to robi. Wyszłam po ośmiu minutach i mnie także zabrano. Mama nie wzięła nas na ręce ani w gruncie rzeczy nas nie zobaczyła. Z trudem łapała oddech, co nie trwało długo, później leżała bez sił, wycieńczona ciężkim porodem. Przysięgła sobie, że nie będzie miała więcej dzieci.

Skala Apgar zawyrokowała, że ja i Vi jesteśmy zdrowe, zważono nas (Vi ważyła dwa tysiące dziewięćset gramów, ja dwa tysiące sześćset), umyto i owinięto w kocyki, a następnie ułożono w łóżeczkach i zawieziono na salę, gdzie pokazano nas tacie. Mówił, że Vi spała, ja nie. Próbował nauczyć się naszych twarzy na pamięć. Tylko Vi miała imię. Przez następne pięć dni, chociaż pielęgniarki i ojciec raz po raz pytali mamę, jak chce mnie nazwać, nie odpowiadała. Spodziewała się tylko jednego dziecka i zaplanowała Violet dla dziewczynki, Victor dla chłopczyka. To może Violet i Victoria, zaproponował tata, ale mama pokręciła głową. Od porodu niewiele się odzywała, nie karmiła nas piersią. Violet i Margaret? (Tak na imię miała matka taty). Mama znowu pokręciła głową. Violet i Daisy? – zapytał tata, a mama wzruszyła ramionami. Potraktował to jako zgodę i tak oto stałyśmy się Violet Kimberly i Daisy Kathleen. Mama później twierdziła, że Kimberly i Kathleen to były pielęgniarki na oddziale położniczym, ale tata zaprzeczał, mówił, że pielęgniarki pomogły mu tylko wybrać drugie imiona.

Jako dziewczynki uwielbiałyśmy słuchać opowieści o naszym przyjściu na świat, mimo że mama nie należała do tych, co na zakończenie tej historii obsypują dzieci czułościami. Patrząc z perspektywy, nie jestem pewna, dlaczego tak nas to fascynowało, nie licząc typowej dla większości dzieci potrzeby prostolinijnego skupienia się na sobie. Musiałam jednak sama urodzić, by zrozumieć, jak wybrakowana, wręcz przygnębiająca była ta historia, wyprana z wszelkich aluzji do macierzyńskiej radości. Mama spodziewała się jednego dziecka, a dwoje nie podwoiło ekscytacji, raczej ją stłumiło, tak to sobie interpretowałam, kiedy dorosłam. Nie była ani szczęśliwą matką, ani szczęśliwą osobą. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy zawsze taka była, ale podejrzewam, że musiała choć trochę cieszyć się życiem, w przeciwnym razie wątpię, by ojciec się z nią ożenił. I nie tylko ożenił – ta piękna, młodsza o siedemnaście lat kobieta oczarowała go tak bardzo, że on, trzydziestodziewięcioletni kawaler, oświadczył się jej po trzech miesiącach znajomości i dla niej przeprowadził się z Nebraski do St. Louis.

Urodzenie dzieci pozwoliło mi także pojąć, jak trudny musiał być dla niej pobyt w szpitalu: miała dwadzieścia trzy lata, niemal o dziesięć mniej niż ja, gdy rodziłam pierwsze dziecko, w sali porodowej nie mogła liczyć na wsparcie męża, a kombinacja niewłaściwej dawki epiduralu i wciąż zaskakującej wiadomości o bliźniaczej ciąży musiała być w sensie klinicznym traumatyczna. Sytuacja niewiele się poprawiła, zwłaszcza jeśli chodzi o jej samotność, kiedy naszą trójkę wypisano ze szpitala.

Tamtego poranka mama po raz pierwszy od porodu pięć dni wcześniej przebrała się ze szpitalnej koszuli w sukienkę i przeżyła szok, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Odejście wód i sam poród sprawiły, że straciła co najmniej trzynaście kilogramów, nogi miała tak kościste, że własny widok skojarzył się jej z Myszką Minnie. To w pewnym sensie było szczęśliwym zakończeniem opowieści o naszych narodzinach, radość, którą obie z Vi z pewnością wyczuwałyśmy i z której się cieszyłyśmy, choć miała z nami mało wspólnego – że pomimo tych wszystkich okropnych doświadczeń w dniu wyjścia ze szpitala nasza mama znowu wyglądała ładnie.

Mieszkaliśmy przy Gilbert Street w Kirkwood w stanie Missouri, na przedmieściu położonym dwadzieścia kilometrów na południowy zachód od Łuku St. Louis. Rodzice zaraz po ślubie kupili dom z dachem krytym niebieskim gontem i przeżyli w nim wiele lat. Mama przez cały ten czas na niego narzekała: w zimie pełno w nim przeciągów, na ulicy śmierdzi dymem z pociągów z pobliskich torów, sąsiedzi są wścibscy i z niższych klas. Prawdziwym problemem jednak nie był sam dom, tylko prosty i straszny fakt, o którym żadne z nas nigdy nie wspominało, bo nie było takiej potrzeby, a mianowicie to, że mama nie lubiła naszego ojca. Codziennie swoimi skrzyżowanymi rękami, wydętymi nozdrzami, zaciśniętymi ustami okazywała nam, że jego towarzystwo nie sprawia jej przyjemności, że nie uważa go za interesującego i nie darzy szacunkiem. Po części zapewne winiła go za rozczarowania, których życie jej nie szczędziło, chociaż zawsze łatwiej było dostrzec, że jest rozczarowana, niż zrozumieć dokładnie tego przyczyny. Co nie znaczy, że tylko mąż ją zawiódł. Niemal wszyscy jej znajomi należeli do dwóch kategorii: klasa niższa albo snob. Bardzo rzadko wygłaszała najcenniejszą pochwałę zarezerwowaną dla człowieka bogatego, który przyjemnie ją zaskoczył: „Nie wywyższa się. Zachowuje się tak samo jak ty czy ja”.

Rodzice się poznali, kiedy ojciec wyjechał służbowo do St. Louis; pracował w dziale sprzedaży fabryki dywanów w Omaha, a mama była recepcjonistką w hotelu Clayton, w którym pracodawca zarezerwował mu pokój. Spędził w hotelu dwie doby, w drugi dzień wieczorem zaprosił ją do francuskiej restauracji. Mama nigdy nie powiedziała wprost, że okłamał ją na początku znajomości, choć z jej opowieści wynikało, że przedstawiał się jako bardziej obyty w świecie i zajmujący wyższe stanowisko niż w rzeczywistości. (Jasne, myślałam później, próbował jej zaimponować). Przez następny kwartał ojciec raz w miesiącu przyjeżdżał do St. Louis i zalecał się do mamy. Ona mieszkała przy Wydown Boulevard ze współlokatorką, on zatrzymywał się w hotelu. Chodzili na mecze Cardinals, spacerowali po ogrodzie botanicznym i zwiedzali browar Anheuser-Busch, gdzie mama kupiła sobie maleńki kufel do bransoletki; o możliwość przymierzenia tego drobiazgu walczyłyśmy z Vi, gdy chodziłyśmy do szkoły podstawowej. W trakcie trzeciej wizyty ojciec zorganizował lot balonem; wyprawa tak przeraziła mamę, że po kilku minutach poprosili pilota, żeby wylądował. Po powrocie na ziemię ojciec się oświadczył, a mama się zgodziła. Tata złożył wypowiedzenie swojemu pracodawcy w Omaha, przeprowadził się do St. Louis, znalazł pracę w dziale handlowym firmy produkującej oświetlenie i przed południem piątego września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku poślubił mamę w budynku sądu okręgowego przy Carondelet Avenue w Clayton. Ona była w sukience bez rękawów w przeplatające się czarne i zielone sześciokąty, on w butonierce miał goździk. Po ceremonii zjedli stek na lunch, a potem wrócili do pracy.

Dlaczego mama niepotrzebnie wszystko utrudniała? To jest główne pytanie, które z perspektywy czasu sobie zadaję. Nasze życie nie było luksusowe, ale też nie takie znowu złe – zwyczajne, a przecież istnieją gorsze odmiany. Wracając w przeszłość, dostrzegam także współudział ojca. Obwinianie go o to, że się zakochał w mamie, oznaczałoby, że wolałabym się nie urodzić. Lecz jestem pewna, że się jej oświadczył, choć nie znał jej dobrze, z głupiego, acz odwiecznego powodu: była piękna. Na fotografiach z okresu, gdy się pobierali, nasza matka ma proste blond włosy, rozdzielone w środku i sięgające za ramiona, usta wąskie, ale kokieteryjnie wygięte, wysokie kości policzkowe, wielkie niebieskie oczy z rzęsami podkreślonymi tuszem. Mierzyła sto sześćdziesiąt pięć centymetrów, taki wzrost obie z Vi też osiągnęłyśmy, i nie licząc ciąży, chyba nigdy nie ważyła więcej niż pięćdziesiąt kilogramów. Lubiła dopasowane bluzki, sukienki wcięte w talii, dresy z szerokimi spodniami. Na zdjęciu, które Vi i mnie szczególnie się podobało, mama stoi przed Łukiem i trzyma tatę za rękę. Ma na sobie pomarańczowy wełniany żakiet z ogromnym kołnierzem i paskiem oraz uroczy pomarańczowy beret. Twarz taty zdobią ciemne baczki. Oboje promienieją.

To, że mama okaże się równie trudna, jak była piękna, wynikało przypuszczalnie z jej wychowania. Dorastała w biedzie na małej farmie w Risco, trzecia córka ortodoksyjnych baptystów. Po skończeniu liceum została w domu i zatrudniła się w pobliskiej nowo otwartej przetwórni ryżu. Przez trzy lata w tajemnicy oszczędzała i gdy tylko było ją na to stać, z przyjaciółką Jeanine poszły na dworzec i kupiły bilety autobusowe do St. Louis. Mama zabrała ze sobą jedną walizkę, w której miała ubrania, szczoteczkę do zębów i płyty z kolędami. Chociaż z Risco do St. Louis jechało się zaledwie trzy godziny, żadna z nich nigdy tam nie była, a o mieście wiedziały jedynie – albo im się wydawało, że wiedzą – że nie należy się zapuszczać na północ od Delmar Loop, ponieważ tam mieszkają czarni.

Wziąwszy pod uwagę, że moi rodzice najwyraźniej kompletnie przegapili ruchy na rzecz praw obywatelskich i praw kobiet, nigdy nie rozumiałam, dlaczego to ojciec przeprowadził się do St. Louis, a nie mama do Omaha; może ta decyzja pokazuje, kto w związku był bardziej zaangażowany. Dzień po ślubie mama rzuciła pracę, a niedługo potem kupili dom, który ze źródła dumy stał się źródłem rozczarowania.

Miałam cztery lata, kiedy pewnej nocy obudziłam się z krzykiem. Vi i ja dzieliłyśmy pokój; gdy przyszła mama, moja siostra też już nie spała. We śnie widziałam płonący dom, płomienie kłębiące się w każdym oknie: obraz był pomarańczowy i przerażająco żywy.

Nawet mama nie potrafiła mnie uspokoić. W sposobie, w jaki odnosiła się do mnie i do Vi, było zniecierpliwienie zaskakująco skuteczne, sugerowało bowiem, że powód naszej rozpaczy jest nieważny. W tym przypadku jednak żadne jej słowa ani ton głosu nie odnosiły skutku, ponieważ dom nadal płonął. Niestety, tamto uczucie pamiętam tak dokładnie nie tylko dlatego, że obraz był wyraźny, ale też dlatego, że przerażenie wracało do mnie regularnie przez całe życie, głównie nocą, gdy budziłam się owładnięta niespokojną pewnością, świadomością zagrożeń świata, która była niczym zrozumienie prawdy, poczuciem własnej bezbronności – bezbronności wszystkich ludzi.

Nie przestawałam krzyczeć i przyszedł ojciec. Usłyszałam, jak mama mówi, że przyśnił mi się koszmar. Usiadł na łóżku Vi; mrok w pokoju rozpraszała smuga światła z korytarza. Mama, której kilka minut zajęło odcyfrowanie moich słów, powtarzała:

– Ale gdyby był pożar, poczulibyśmy dym.

– Zaśpiewamy? – zapytał tata. Zaczął nucić, potem zaśpiewał I See the Moon i Vi się do niego przyłączyła. Mnie wciąż przygniatało poczucie naszej kruchości; ich głosy sprawiły, że to doznanie zmieniło charakter. Jak rodzice mogą przed czymkolwiek ochronić mnie i Vi? Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że nie ma pewności, czy ochronią samych siebie. Ale kiedy ojciec i Vi śpiewali, znajome słowa piosenki przynosiły mi ukojenie. Mama okryła mnie i wyszła, ojciec został. Śpiewał, dopóki obie z Vi nie zasnęłyśmy.

Następnej nocy doszczętnie spłonął dom przy naszej ulicy, w którym mieszkało starsze małżeństwo. Obudziły nas syreny oraz błyskające światło wozów strażackich i policyjnych pełzające po ścianach. Rodzice kazali nam zostać w pokoju, tylko tata poszedł porozmawiać z sąsiadami. Vi i ja nie widziałyśmy pożaru, dom stał po tej samej stronie ulicy co nasz, ale ja już wiedziałam, jak to wygląda.

Kilka miesięcy później podczas kolacji Vi zapytała:

– Dlaczego ciocię Ermę boli serce?

Głos miała raczej neutralny niż przygnębiony, lecz rodzice wymienili przestraszone spojrzenia. Ciocia Erma była siostrą naszej babci, matki ojca, i mieszkała w Grand Island w Nebrasce. Spotkaliśmy się z nią może trzy razy w życiu.

– Co masz na myśli, Vi? – zapytał ojciec.

– Przewróciła się – wyjaśniła Vi bez emocji i włożyła w usta kolejny kawałek pieczeni wieprzowej.

Tym razem po prawie tygodniu w niedzielne przedpołudnie zadzwoniła babcia i powiedziała, że jej siostra umarła na atak serca. Nie słyszałam, jak tata rozmawia przez telefon, ale powtórzył wiadomość mamie, która zmywała po śniadaniu, podczas gdy Vi i ja przy stole grałyśmy w Candyland.

Była kolej Vi, dlatego mogłam obserwować tatę, kiedy mówił:

– Więc nie tylko Daisy, ale Violet także ma przeczucia.

Gdy mama się odwróciła, by spojrzeć na ojca, minę miała kwaśną. W żółtych gumowych rękawicach szorowała patelnię, na której wcześniej smażyła bekon.

– Co twoim zdaniem mam z tym zrobić? – zapytała do wtóru płynącej z kranu wody.Rozdział 5

W kwietniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku, kiedy Vi i ja chodziłyśmy do ósmej klasy, Marisa Mazarelli zaprosiła mnie (samą, bez Vi) na imprezę z noclegiem. Chciałabym powiedzieć, że z siostrzanej lojalności brałam pod uwagę odmowę, w rzeczywistości jednak, gdy Marisa do mnie zadzwoniła, popędziłam zapytać mamę. Jej zgodę przyjęłam z podnieceniem, które usiłowałam ukryć bardziej przed Marisą niż przed Vi. Zaskoczyło mnie i pochlebiło mi, że znalazłam się na liście gości Marisy, Marisy z długimi, ciemnymi, kręconymi włosami, Marisy z wielkim nowym domem z jacuzzi na tarasie, Marisy z przerażającą władzą nad większością dziewcząt w gimnazjum Nipher. Była córką właściciela nazwanej od ich nazwiska sieci pizzerii we wschodnim Missouri i zachodnim Illinois. W piątej klasie zaczęła malować usta błyszczykiem. Na zabawie poprzedniej jesieni przy ostatniej piosence, Every Rose Has Its Thorn grupy Poison, bezwstydnie wyszła na parkiet z niejakim Chipem Simmonsem. Już słyszałam o jej jacuzzi, chociaż nigdy u niej nie byłam, a gdy powiedziała, żebym na imprezę wzięła kostium kąpielowy, poczułam przyjemną pewność.

Dopiero kilka godzin po jej telefonie, kiedy obie z Vi przygotowywałyśmy się do snu, ogarnęła mnie pierwsza fala niepokoju. Szłyśmy z łazienki do naszej sypialni. (Trzecia sypialnia w domu była przeznaczona dla gości, podwójne łóżko okrywała biała narzuta z obszyciami z kremowej satyny; lata mijały, a żaden gość tu nie spał). Na drzwiach naszego pokoju, zwykle strasznie zabałaganionego, wisiała tabliczka, którą Vi umieściła tam w czwartej klasie:

KRAINA SIÓSTR

LUDNOŚĆ: 2

NIE WCHODZIĆ BEZ POZWOLENIA!

– Mogę zadzwonić do Marisy, żeby ciebie też zaprosiła – powiedziałam.

– Wczoraj widziałam, jak ściągała na klasówce z matematyki. Odpisywała od Dave’a Stutza, a on nie miał o tym pojęcia. – Nie odezwałam się i Vi dodała: – Marisa to bogata suka.

W połączeniu z komentarzem o ściąganiu było tego za wiele.

– Nie moja wina, że jesteś zazdrosna – odparłam.

Gdyby w podstawówce i gimnazjum ktoś mnie o to zapytał, nigdy bym nie twierdziła, że Vi jest moją najlepszą przyjaciółką. Może nawet nie powiedziałabym, że bardzo ją lubię. Po pierwsze, w dzieciństwie nie byłam sentymentalna, a po drugie, nie miałam możliwości porównania. Czy podobało mi się życie w Missouri? Czy posiadanie uszu sprawiało mi radość?

W jakimkolwiek dwudziestoczterogodzinnym przedziale czasu zwykle rozstawałyśmy się tylko na kilka lekcji w szkole. Poza tym prawie zawsze byłyśmy w tym samym pokoju, siedziałyśmy ramię w ramię w szkolnej stołówce albo w domu przy kuchennym stole, w salonie oglądałyśmy telewizję z głowami na poduszce, którą z sofy zdejmowałyśmy na podłogę, na zmianę wisiałyśmy z morwy, zahaczone zgiętymi w kolanach nogami o najniższą gałąź, z bluzkami zakrywającymi nam twarze. Nie uprawiałyśmy sportu, nie brałyśmy udziału w żadnych zajęciach pozalekcyjnych (ogólne podejrzenia naszej mamy wobec świata obejmowały także wątpliwości dotyczące wartości – finansowej i wszelkiej innej – lekcji muzyki lub tańca) i często nikt nas nie pilnował.

Wymyśliłyśmy wiele gier i zabaw. Jedna, która irytowała naszą matkę, polegała na leżeniu z głowami na oparciach sofy w salonie, dotykaniu się podeszwami stóp i pedałowaniu jak na rowerze, podczas którego to zajęcia w kółko śpiewałyśmy: „Jest takie miejsce we Francji, gdzie tańczą nagie panie, a panów to nie bierze, bo sami mają majtki”.

Chyba w piątej klasie wymyśliłyśmy „reklamy”, w które bawiłyśmy się tylko na podwórzu. Gra polegała na tym, że wzajemnie przydzielałyśmy sobie do zareklamowania wyimaginowane przedmioty, generalnie wiążące się z seksem albo pierdzeniem. (Raz Vi kazała mi wymyślić reklamę „peruki na waginę” i jednym z największych szoków w moim życiu było, gdy wiele lat później, na wykładzie z historii w college’u, dowiedziałam się o istnieniu peruk łonowych. O mało nie wyszłam wtedy z sali, żeby zadzwonić do siostry). Grałyśmy także w „osobę”, grę bardzo podobną do Dwudziestu pytań, tylko że w naszej wersji pytań nie było: jedna z nas myślała o osobie sławnej albo takiej, którą obie znałyśmy, na przykład o naszej nauczycielce muzyki pani Kebach, a druga miała trzy szanse na odgadnięcie, o kogo chodzi, chociaż zwykle trafiałyśmy przy pierwszej lub drugiej próbie. Mama nie lubiła tej gry jeszcze bardziej niż śpiewania „Jest takie miejsce we Francji”. Po raz pierwszy usłyszała, że się w nią bawimy, kiedy odwoziła nas z wizyty u dentysty; odwróciła się wtedy i powiedziała:

– Przestańcie! Natychmiast! To zła zabawa!

Nadal w to grałyśmy, ale nie przy niej.

Nikt z naszej rodziny nie chodził do kościoła, nawet mama pomimo swego wychowania nie sprawiała wrażenia religijnej, ale była przesądna. Jeśli rozsypałyśmy sól, kazała nam rzucać szczyptę przez lewe ramię, a jeśli na niebie pokazało się słońce, chociaż padało, mówiła, że diabeł się żeni. Uszczęśliwiały ją płyty z piosenkami bożonarodzeniowymi, te, które przywiozła ze sobą z Risco: Perry Como śpiewający Cichą noc, Bing Crosby, Nat King Cole, Frank Sinatra. Słuchaliśmy ich od połowy listopada do połowy stycznia.

W weekendy ojciec jechał ze mną i Vi do wypożyczalni P.S. Video przy Jefferson Avenue, gdzie każda z nas mogła wybrać jeden film. Potrafiłyśmy przez pół godziny rozważać opcje, zdejmując z półki i wkładając na miejsce puste opakowania (same kasety były ułożone za kasą). Są filmy z tamtego okresu, których nigdy nie oglądałam, ale nadal czuję związek z nimi, bo kiedyś trzymałam w ręku puste pudełka, na przykład Good Morning, Vietnam i Rumble Fish. Często wybierałyśmy filmy już wcześniej oglądane: Tajemnica mojego sukcesu z młodym i przystojnym Michaelem J. Foxem albo Klasa z młodym Robem Lowe’em, daleko bardziej niż tylko przystojnym, tak doskonałym pod każdym możliwym względem, że patrzenie na niego bolało. W scenie, w której gryzie jabłko, kropla soku zawisa mu na wardze w sposób dla mnie i Vi oszałamiająco seksowny; podczas jednego seansu przewijałyśmy kasetę kilka razy, żeby się dręczyć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: