Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krew i burza - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
31 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Krew i burza - ebook

W 1846 roku Stany Zjednoczone, wiedzione ideą terytorialnego ekspansjonizmu, zwanego Boskim Przeznaczeniem, zaatakowały Meksyk, żeby zająć jego zachodnie terytoria; w konsekwencji rozpoczęły trwającą kilkadziesiąt lat walkę z plemieniem Nawahów, nieustraszonych władców rozległych górzystych pustkowi.

Hampton Sides z rozmachem i swadą opowiada imponującą historię podboju Dzikiego Zachodu. W centrum opowieści znajduje się Kit Carson, niepiśmienny człowiek gór, traper i żołnierz, który dzięki swoim niezwykłym przygodom i brawurowym dokonaniom jeszcze za życia stał się legendą. Carson szanował zachodnie plemiona i zapewne rozumiał je lepiej niż jakikolwiek inny Amerykanin, a jednak zgodził się wykonywać rozkazy, które doprowadziły do upadku dzielnych Nawahów.

"Pierwsza imperialna wojna Stanów Zjednoczonych toczona poza ich terytorium. Podbój Nowego Meksyku i Kalifornii, eksterminacja kultury Nawaho. Wszystkie te wątki łączy postać Kita Carsona. Był pierwszym człowiekiem Dzikiego Zachodu, który stał się bohaterem popkultury, a równocześnie przyczynił się do końca swego świata. Cała ta historia jest niczym przetransponowana na literaturę faktu powieść Cormaca McCarthy’ego." Rafał Księżyk „Playboy”

"Dziki Zachód Sidesa to nie mityczna kraina z filmów z Johnem Wayne’em czy Clintem Eastwoodem, nie przypomina Bonanzy, nie jest pełen saloonów, kowbojów i rewolwerowych pojedynków w samo południe […]. Krew i burza jest po prostu jeszcze bardziej ekscytująca." James L. Swanson, „USA Today”

"Sides wziął na warsztat długi okres burzliwej historii amerykańskiego Zachodu i w perfekcyjny sposób stworzył portret najciekawszych wydarzeń w dziejach Stanów Zjednoczonych." Jeffrey Lent, “The Washington Post”

"„Krew i burza” to niezwykła opowieść o jednym z najważniejszych momentów w amerykańskiej historii. Wciągająca, monumentalna i po mistrzowsku napisana książka." „The Washington Post Book World”

"Autor pieczołowicie odtwarza dźwięki, zapachy i obrazy z amerykańskich szlaków, wplatając w historię portrety najważniejszych bohaterów tego czasu." „San Antonio Express News”

"„Krew i burza” to niesamowita opowieść o podboju amerykańskiego Zachodu. Historia opisana przez Sidesa to jeden z najbardziej romantycznych i cenionych amerykańskich mitów o Dzikim Zachodzie." N. Scott Momaday „The New York Times”

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-366-7
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SERIA AMERYKAŃSKA

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.

Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze.

Amerykańska droga do oświeceniaProlog

Tętent koni

Pewnego ranka w połowie sierpnia 1846 roku, tuż przed brzaskiem, kiedy było jeszcze w miarę chłodno, mieszkańcy nowomeksykańskiej osady Las Vegas wiercili się niespokojnie we śnie. Nadchodzili Americanos. W odległym Waszyngtonie, z powodów które dla zamieszkujących Las Vegas nie były jasne, prezydent Stanów Zjednoczonych wypowiedział wojnę Meksykowi. Zwiadowcy donosili, że najeźdźcza armia gringos znajduje się ledwie o kilka dni od osady i uparcie maszeruje na zachód. Miejscowi drżeli ze strachu. Ksiądz ich ostrzegał1. Amerykanie zakażą wiary rzymskokatolickiej, żołnierze będą gwałcić kobiety, a potem rozgrzanym do czerwoności żelazem wypalą im na policzkach litery U.S. Wieśniacy zastanawiali się nawet, czy nie byłoby lepiej, gdyby sami spalili swój kościół, żeby najeźdźcy nie mogli go zbezcześcić, zamieniając w stajnię albo koszary.

Las Vegas – czyli po hiszpańsku równiny – było bezładnym skupiskiem domków z suszonej cegły otoczonym przez szeleszczące pola kukurydzy, które nawadniała sieć mulistych kanałów irygacyjnych czerpiących wodę z rzeki Gallinas. Osada leżała u stóp Sangre de Cristo – gór „krwi Chrystusa” – których dumne szczyty stanowią południową granicę Gór Skalistych i wyrastają aż na cztery tysiące metrów ponad poziom morza. Była zarazem położona na wschodnich rubieżach hiszpańskiego terytorium. Można powiedzieć, że Las Vegas stanowiło przyczółek cywilizacji na tym dzikim lądzie. Żeby do niego dojechać wierzchem z Santa Fe, stolicy kolonii, trzeba było spędzić w siodle trzy dni. Jedyną drogą łączącą osadę ze światem zewnętrznym był Szlak Santa Fe biegnący tuż za jej granicami – to nim zresztą maszerowali teraz amerykańscy żołnierze. Gdybyś, Czytelniku, spojrzał na wschód, zobaczyłbyś ciągnące się aż po horyzont morze prerii. Dalej były już płaskowyż Llano Estacado i Teksas, jeszcze dalej pastwiska bizonów, a za nimi, gdybyś potrafił magicznie przenieść się w czasie i przestrzeni – ziemie zajęte przez amerykańskich diablos.

Myśliwi z Las Vegas, na których mówiono ciboleros, wyruszali na prerię, żeby polować na antylopy i bizony. Bywało też, że wyprawiali się aż do Santa Fe. Musieli gdzieś robić zakupy, a czasem rozmawiać z władzami wojskowymi albo kościelnymi. Zazwyczaj jednak siedzieli w domu, a ich jedyną rozrywką było wyjście do świątyni. Biedowali, ale byli pełni wiary – jak prawdziwi pionierzy, którzy bez wahania podejmują zmagania z przyrodą, ale godzą się z tym, nad czym nie mogą zapanować. Choć Las Vegas było dość młodą osadą, założoną po nadaniu gruntów ledwie pokolenie wcześniej, to większość z rodzin mieszkających na pograniczu stanowili potomkowie hiszpańskich kolonizatorów, którzy dotarli do Nowego Meksyku już w 1598 roku.

Jego mieszkańcy, szczególnie osiadli w takich miejscach jak Las Vegas, wiedli marne życie ludzi średniowiecza i trzymali się kurczowo swoich katolickich zwyczajów, skostniali w izolacji od świata. Płoty chroniły ich przed kojotami, a mury z błota przed ludźmi. Uprawiali paprykę i kukurydzę, fasolę i kabaczki, a także hodowali owce, tak samo jak ich przodkowie żyjący w cieniu tych prastarych gór.

Sierpień w tej części Nowego Meksyku jest zawsze przyjemny – z chłodnymi nocami i złotymi porankami. W ciągu dnia jest jednak gorąco i sucho. Nadciągające z zachodu burze urozmaicały mieszkańcom Las Vegas leniwe popołudnia. Dzięki deszczom monsunowym ogródki w osadzie pękały od owoców, a bujna trawa stanowiła świetną karmę dla stad pasących się u stóp zielonych wzgórz. Las Vegas wyglądało jak zawsze o tej ulubionej przez jego mieszkańców porze roku. Przeczuwali oni jednak, że wraz z przybyciem Amerykanów ich życie zmieni się dramatycznie.

12 sierpnia w senną ciszę poranka wdarł się tętent koni2. Zanim mieszkańcy Las Vegas zorientowali się, że nie wróży to nic dobrego, było za późno. Najeźdźcy przedarli się przez pola i rogatki osady. Ludzie byli zaskoczeni. Intruzami nie okazali się tak niespokojnie wyczekiwani przez nich Amerykanie. Las Vegas atakował wróg równie niebezpieczny, choć dużo lepiej znany – Indianie Nawaho.

Pomalowani w barwy wojenne jeźdźcy przybyli od strony gór3. Już w Las Vegas wydali ze swoich gardeł przeciągły okrzyk, który ledwo przebudzonym mieszkańcom przypominał pohukiwanie sowy.

– Ahuuuuuuuuuuu, ahuuuuuuuuuuu!

Wojownicy Nawahów dosiadali koni na oklep albo siedzieli w siodłach z owczej skóry. Powodowali swoimi wierzchowcami, używając wodzy ze splecionego w warkocz końskiego włosia. W rękach dzierżyli maczugi i tarcze sklejone z warstw jeleniej skóry, zdjętej z byczych bioder – w tym miejscu jest ona najgrubsza. Na podeszwach mokasynów mieli wymalowane węże – wierzyli, że to pozwoli im podkradać się do ofiar cicho i przebiegle. Stalowe groty strzał wojownicy maczali we krwi grzechotnika i miąższu owoców opuncji zmieszanym z węglem drzewnym pochodzącym z drzewa rozerwanego przez piorun. Wielu z nich nosiło na głowach dziwne, ciasno dopasowane hełmy wykonane ze skóry zdjętej z głowy pumy.

Zanim którykolwiek z zaatakowanych mieszkańców osady zdążył podnieść muszkiet, Nawahowie porwali setki, a może i tysiące kóz oraz owiec, zagonili konie, zabili jednego nastoletniego pasterza, a drugiego porwali.

Zniknęli równie szybko, jak się pojawili. W bladym świetle poranka gonili zagarnięte stada wąskimi ścieżkami, które łączyły się z szerszymi szlakami, a w końcu z zakurzonymi arteriami, gdzie trawa została doszczętnie wytarta przez kopyta przepędzanych zwierząt4. Tymi ówczesnymi złodziejskimi autostradami Nawahowie uwozili zrabowaną zdobycz na daleki Zachód, do swojej ojczyzny.1

Skok w bok

W ciągu dwóch dekad, podczas których przemierzał krainy Zachodu, Christopher Carson żył pełnią życia. Kiedy miał ledwie trzydzieści sześć lat, wydawało się, że zrobił już wszystko to, co było do zrobienia na zachodnich pustkowiach – był wszędzie i poznał wszystkich. Jako traper łowiący zwierzęta futerkowe, przewodnik i eksplorator przebył tysiące kilometrów w Górach Skalistych, a także w leżącej za nimi Wielkiej Kotlinie i dalej w górach Sierra Nevada, Wind River, Teton i na górskim wybrzeżu Oregonu. Jako myśliwy przemierzył wzdłuż i wszerz Wielkie Równiny, podążając za wielkimi stadami bizonów. Dotarł do brzegów Oceanu Spokojnego, zawędrował w głąb Meksyku, a także eksplorował daleki Północny Zachód, który był wtedy we władaniu Brytyjczyków. Przeszedł kilka pustyń – Sonorę, Chihuahua oraz Mojave. Zajrzał do Wielkiego Kanionu, stanął na wymarłych brzegach Wielkiego Jeziora Słonego. Nigdy nie widział ani rzeki Hudson, ani Potomaku, ale odnalazł wszystkie ważne rzeki Zachodu – Kolorado, Platte, Sacramento, San Joaquin, Kolumbię, Green River, Arkansas, Gilę, Missouri, Powder, Bighorn, Snake, Salmon, ­Yellowstone i Rio Grande.

Wydaje się, jakby Carson był obecny u zarania dziejów. Był świadkiem narodzin amerykańskiego Dzikiego Zachodu, jego brutalności i żywotności. W swoich ciągłych podróżach poznał wszystkie najważniejsze plemiona indiańskie i wszystkich znaczących ludzi – a przynajmniej się o nich otarł. Zachód uformował go w stopniu danym tylko nielicznym białym.

Na pierwszy rzut oka Kit Carson nie robił wielkiego wrażenia, ale to były tylko pozory stanowiące część jego uroku. Nikczemna postura i dość prostacki sposób bycia zdawały się nie przystawać do ogromu przestrzeni, jaką przemierzył. Liczył sobie niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu, a proste brązowe włosy opadały mu na ramiona. Jego kwadratowe szczęki były zwykle mocno zaciśnięte, a szaroniebieskie oczy świdrowały rozmówców. Kąciki ust lekko mu opadały, co sprawiało, że ciągle wyglądał na lekko zniesmaczonego otaczającym go światem. Skóra między jego brwiami przypominała przeoraną ziemię, jakby zastygła w bruzdę od ciągłego mrużenia oczu. Czoło miał wysokie i zmarszczone, a włosy zaczesane gładko do tyłu. Przy lewym uchu miał bliznę, drugą na prawym barku – obie pozostawione przez kule. Wydaje się też, że długoletnie siedzenie w siodle pokrzywiło mu nogi. Chodził jak kaczka, niezgrabnie, tak jakby nie czuł się dość pewnie, stąpając po ziemi. Lekko i pewnie czuł się za to w siodle.

Carson miał też dziwne przyzwyczajenia i przesądy5. Nigdy nie strzelał drugi raz do zwierzęcia, które starał się upolować, jeśli za pierwszym razem chybił – to by przyniosło, jak sądził, pecha. Nigdy nie zaczynał też niczego w piątek. Ubierał się schludnie i skrupulatnie oprawiał wszystkie zabite przez siebie zwierzęta. Wierzył w omeny. Kiedy miał złe przeczucia co do czegoś albo kogoś, poddawał się swoim instynktom. Trudne życie na szlaku nauczyło go ciągłej ostrożności. Był wyczulony na zagrożenia. Pewien dziennikarz, który towarzyszył Carsonowi podczas konnej wyprawy, z ciekawością obserwował jego wieczorne rytuały.

„Siodło, którego zawsze używał jako poduszki, służyło mu też za osłonę głowy. Na nim zostawiał odbezpieczone pistolety. A swój ulubiony karabin trzymał pod kocem, ułożony wzdłuż ciała, gotowy do natychmiastowego użycia. Nigdy też nie siadał i nie kładł się w pełnym świetle padającym od ogniska”6.

Podczas podróży, jak zauważył dziennikarz, Carson „prawie się nie odzywał”, a jego oczy „cały czas przeczesywały okolicę, jakby w poczuciu ciążącej na nim odpowiedzialności”.

A kiedy już się odezwał, mówił z nosową intonacją rodem z głębokiego Missouri – używając słów takich jak thar i har, ain’t i yonder, thataway i crick oraz I reckon so. Wydawało się oczywiste, że ten skończony człowiek Zachodu pochodził z Missouri, stanu matki i miejsca narodzin pogranicza rozciągającego się za rzeką Missisipi.

Na Zachodzie Carson nauczył się mówić biegle po hiszpańsku i francusku, umiał też dogadać się w językach Nawahów, Jutów, Komanczów, Czejenów, Arapaho, Wron, Czarnych Stóp, Szoszonów, Pajutów, a także innych plemion. Znał też indiański język migowy. Potrafił więc porozumieć się właściwie z każdym plemieniem Zachodu. Mimo tej biegłości językowej, Kit Carson był analfabetą.

Był człowiekiem gór, należał więc do bractwa znanego z zamiłowania do zabawy i braku strachu przed Bogiem. Carson odstawał jednak od tego towarzystwa, był „czysty niczym biały kieł”, jak ujął to jeden z jego koleżków. Lubił pograć w pokera i często ćmił fajeczkę, ale pił oszczędnie i nie uganiał się za panienkami. Ożenił się z latynoską dziewczyną z Taos, Josefą Jaramillo. Delikatna, o oliwkowej skórze i młodsza od Kita o osiemnaście lat Josefa „była piękna wyniosłą, łamiącą serca urodą”, jak opisał ją pewien zadurzony w niej dziennikarz z Ohio7. „Mrugnięcie jej oka wystarczało, by mężczyzna zaryzykował życie, otrzymując w nagrodę tylko jej uśmiech”. Kiedy wychodziła za Carsona, była odrobinę wyższą od niego piętnastolatką. Miała też ciemną skórę i błyszczące oczy, a jeden z jej krewnych określił ją jako „dobrze zbudowaną i w każdym calu pełną gracji”. Cristóbal, jak mówiła o mężu Josefa, był jej bez reszty oddany i żeby zadowolić jej rodzinę, przeszedł na katolicyzm.

Szczególnie jako mężczyzna żonaty Carson nie był skłonny do przechwałek typowych dla człowieka gór. „W zachowaniu Kita nie było nic z maniery połykacza ognia – napisał jeden z jego apologetów. – Wręcz przeciwnie: zachowywał się całkowicie bezpretensjonalnie”.

– A więc to pan jest tym słynnym Kitem Carsonem, który pogonił kota tylu Indianom – powiedział kiedyś Carsonowi pewien oficer8.

– Tak, ale zazwyczaj to oni poganiali kota mnie – odpowiedział Kit.

Miał specyficzne i niedoceniane poczucie humoru. Kiedy żartował, zwykle ironicznie się uśmiechał, a oczy łobuzersko mu błyskały. Kiedy coś go ubawiło, wybuchał „krótkim, ostrym i szczekliwym śmiechem”9. Mówił cicho, używając krótkich, przemyślanych zdań, w sposób – według jednego z przekazów – „mocny, powolny oraz konkretny, z wykorzystaniem minimalnej liczby słów”.

– Klął tylko wtedy, kiedy to było konieczne – opowiadał o Carsonie jeden z jego przyjaciół.

O tak, Christopher Carson był uroczym człowiekiem. Prawie każdy to przyznawał. Był lojalny, uczciwy i miły. Wielokrotnie zachowywał się odważnie i elegancko. Wielokrotnie ratował innym życie, nie żądając za to ani uznania, ani zapłaty. Był ujmującym dobrym samarytaninem – bohaterem, można by rzec.

Był także urodzonym mordercą. Trudno pogodzić jego urocze usposobienie z dziką przemocą, której nadużywał. Carson był brutalny nawet jak na owe czasy i świat, w którym żył (ówczesny Zachód był tak dziki, że nie obowiązywało na nim pojęcie bezprawia – żadnego prawa tam bowiem nie było). Jego gwałtowny temperament ujawniał się bez ostrzeżenia. Jeśli ktoś Carsonowi podpadł, ten robił wszystko, żeby go dopaść. Oddawał się wendecie z taką pasją, jakby była ona dla niego najwyższą świętością. Był skoncentrowany na pościgu niczym pies gończy, niczym członek dzikiego plemienia – a jego szczepem było słynące z radosnego chowania urazy plemię szkocko-irlandzkie.

Kiedy czasem proszono go, żeby opisał swoje przygody – co czynił nader niechętnie – opowiadał o nich zimnym, pozbawionym emocji głosem, zachowując język zawodowego zabójcy. Swoje potyczki lubił nazywać „ładnymi”.

– To była najładniejsza walka, jaką kiedykolwiek widziałem – mówił10.

Pościg za wrogami nazywał „sportem”11. Po tym, jak wziął udział w prewencyjnym napadzie – który wielu nazwało masakrą – na indiańską wioskę położoną nad rzeką Sacramento w Kalifornii, opowiadał, że była to „perfekcyjna rzeź”12.

Makabryczna ekwilibrystyka słowna tamtych czasów sprawiała, że nikt nie nazywał go „zabójcą Indian”. O Carsonie mówiono, że „walczył z Indianami”. Choć może nie było to wtedy zajęcie szlachetne, to z pewnością cieszyło się szacunkiem. Trzeba jednak podkreślić, że Kitowi obca była nienawiść do Indian, w każdym razie na pewno nie odczuwał do nich jakiejś abstrakcyjnej rasowej niechęci. Nie był Custerem, Sheridanem ani Andrew Jacksonem. To prawda, zabijał Indian, ale także przyjaźnił się z nimi, kochał ich, wyprawiał im pogrzeby, a nawet się z nimi żenił. Więcej życia przeżył po indiańsku niż na sposób białego człowieka. Większość jego indiańskich ofiar padła w walkach, które Carson uważał za uczciwe, a przynajmniej w takich, w których równie dobrze mógł zginąć on sam. To prawdziwy cud, że wyszedł z nich wszystkich żywy. Sam nie potrafił zliczyć sytuacji, kiedy śmierć prawie go dopadła.

Carson rzadko bywał bezpośrednio cytowany, więc trudno dziś powiedzieć, co naprawdę sądził o Indianach, o przemocy, której się oddawali on i jemu podobni, czy o czymkolwiek innym. Jego autobiografia, którą podyktował w połowie lat pięćdziesiątych XIX stulecia (i którą pewien „głuchy” pisarz, nazywany delikatnie „dupkiem”, zamienił w biografię), to zbiór suchych faktów, który nie jest zbyt pomocny w zrozumieniu, kim naprawdę był Kit Carson. Podobno potrafił opowiadać świetne historie przy ognisku, ale jego książka starannie unika pogłębionych opinii. Jego niechęć do perorowania jest z jednej strony odświeżająca – w końcu żył w złotych czasach wygadanych chwalipiętów – ale z drugiej strony jego powściągliwość na temat tych kilku wielkich wydarzeń w jego życiu jest niezwykła. Był i ciągle jest czymś w rodzaju sfinksa amerykańskiego Zachodu – widział wiele, wiedział swoje, ale trzymał język za zębami.

Christopher Houston Carson urodził się w drewnianej chacie w hrabstwie Madison w stanie Kentucky w wigilię Bożego Narodzenia 1809 roku – tego samego, w którym (również w Kentucky) urodził się Abraham Lincoln. Rok później rodzina Carsonów spakowała manatki i ruszyła na zachód, na pogranicze w Missouri. Mały Chris, na którego rodzice mówili Kit, siedział w siodle w ramionach matki. Carsonowie wybrali sobie kawałek ziemi w pobliżu rzeki Missouri, który wykroili z połaci nabytej przez synów Daniela Boone’a od Hiszpanów jeszcze przed słynnym zakupem Luizjany. Cały ten region nosił piętno ich nazwiska – mówiono nań Boone’s Lick, bo w okolicy znajdowały się pokłady soli, które przyciągały zwierzęta i które rodzina Boone’ów z sukcesem eksploatowała. Boone’owie i Carsonowie szybko się zaprzyjaźnili – pracowali razem, spędzali razem wolny czas, a także zawierali ze sobą małżeństwa.

Niebieskooki Kit był cichym i upartym dzieckiem, na którym można było polegać. Mimo delikatnej budowy ciała – prawdopodobnie dlatego że urodził się dwa miesiące przed czasem – był twardy, silny i miał duże zręczne dłonie. Jego pierwszą zabawką była drewniana strzelba wystrugana przez jednego z braci. Ojciec Kita Lindsey Carson, doceniając jego intelekt, marzył, że chłopak zostanie w przyszłości prawnikiem.

Sam Lindsey był farmerem pochodzącym z prezbiteriańskiej rodziny o szkocko-irlandzkich korzeniach. Większość młodości spędził w Karolinie Północnej. Podczas wojny o niepodległość walczył pod generałem Wade’em Hamptonem. Miał bardzo liczne potomstwo – pięcioro dzieci z pierwszą żoną i dziesięcioro z drugą, matką Kita Rebeccą Robinson. Z tej piętnastki Kit był dzieckiem jedenastym.

Booneslick, choć słabo zagospodarowane, było już jednak zasiedlone. Wśród zamieszkających je plemion indiańskich byli między innymi Winebagowie, Potawatomi i Kikapowie. Indianie ci żyli w dolinie rzeki Missouri od pokoleń i często odnosili się wrogo oraz agresywnie wobec bladych twarzy. Dlatego dla własnego bezpieczeństwa osadnicy mieszkali razem, stłoczeni w drewnianych chatach pobudowanych w pobliżu fortów, a mężczyznom wychodzącym w pole towarzyszyli uzbrojeni wartownicy patrolujący granicę lasu. Każdy zdrowy mężczyzna w Booneslick należał do lokalnej milicji. Większość domków została wyposażona w otwory strzelnicze – osadnicy mogli zabarykadować się w środku i bronić się przed atakiem Indian. Kit i jego rodzeństwo dorastali w ciągłym poczuciu zagrożenia porwaniem.

– Kiedy szliśmy do szkoły albo gdziekolwiek indziej daleko od domu – wspominała siostra Kita, Mary Carson Rubey13 – zabieraliśmy ze sobą skrawki czerwonego materiału. W razie porwania przez Indian mieliśmy rzucać je za siebie, żeby pościg mógł nas wytropić.

Według Mary jej brat Kit, nawet jeszcze jako mały chłopiec, był godnym zaufania nocnym wartownikiem.

– Myśmy spokojnie spali, bo na każdy hałas poza domem Kit natychmiast podnosił głowę i czujnie nastawiał ucha. Zawsze czułam się stuprocentowo bezpiecznie, kiedy on stał na warcie.

Pewnego razu, kiedy Kit miał cztery lata, Lindsey Carson wraz z kilkoma innymi mężczyznami wybrał się obmierzać działkę i został napadnięty przez Indian z plemion Sauków i Lisów. Ojciec Kita omal nie zginął. Odłupana wystrzałem kolba strzelby urwała mu dwa palce lewej dłoni. Jeden z mężczyzn, William McLane, poległ w walce. Według obrazowego opisu tego starcia Indianie wycięli z jego ciała serce i je zjedli.

Choć tego typu incydentów było sporo, to jednak wiele plemion mieszkających w okolicy – zapewne z powodów pragmatycznych – żyło w przyjaźni z białymi osadnikami. Mały Kit Carson bawił się z indiańskimi dziećmi. Saukowie i Lisy często odwiedzali osady w Booneslick, żeby pohandlować. Już jako dziecko Carson pojął jedną z najważniejszych nauk życia na pograniczu – nie było po prostu „Indian”, ale plemiona, które różniły się od siebie zasadniczo, a czasem były wrogo do siebie nastawione. Dlatego z każdą grupą Indian należało postępować inaczej.

Zanim osadnicy – jak Boone’owie czy Carsonowie – dotarli w okolice rzeki Missouri, porastała je, tak jak zresztą sporą część Ameryki Północnej, gęsta puszcza. Żeby wykarczować ziemię pod uprawy, pionierzy czasem zakładali drzewom „opaski” – usuwali korę naokoło pnia, a drzewo samo umierało. Ale najszybszym sposobem wykarczowania lasu było podpalenie go. Pewnego pięknego dnia 1818 roku Lindsey Carson wypalał las niedaleko swojego domu. Nagle z jednego z płonących drzew ułamał się gruby konar. Gałąź spadła i zabiła ojca Kita na miejscu.

Kit miał wtedy ledwie osiem lat. W jednej chwili jego życie dramatycznie się zmieniło. Choć część dzieci Lindseya Carsona już dorosła i wyprowadziła się z domu, samotnej Rebekce Carson została jeszcze cała dziesiątka do wykarmienia i wychowania. Carsonowie zaczęli żyć w upiornej nędzy. Kit przestał chodzić do szkoły, musiał poświęcić się pracy w polu, obowiązkom domowym i polowaniom, żeby zapewnić rodzinie mięso. Sam później opisał swoją ówczesną sytuację tak: „Złapałem za strzelbę i wyrzuciłem elementarz – tak to było”14.

Przez jakiś czas Kit pracował u sąsiadów. Ale w 1822 roku jego matka ponownie wyszła za mąż. Oporny chłopak, jakim był Kit, szybko zbuntował się przeciwko ojczymowi. Kiedy miał czternaście lat, matka i ojczym oddali go na naukę zawodu u Davida Workmana, znanego w okolicy rymarza, który mieszkał w małej osadzie Franklin w Missouri. Chłopak nienawidził żmudnej pracy w zamkniętym pomieszczeniu. Przez prawie dwa lata siadał codziennie na zydelku, reperował uprzęże i za pomocą narzędzi rymarskich formował kawałki skóry. Franklin ulokowano na wschodnim krańcu nowo otwartego Szlaku Santa Fe, więc zakład Workmana często odwiedzali traperzy i handlarze, wypełniając go podniecającymi opowieściami z dalekiego Dzikiego Zachodu. Umorusani podróżnicy w cuchnących piżmem skórzanych ubraniach i futrach musieli mocno imponować Kitowi. Możemy sobie wyobrazić, jak zaczęły się kręcić tryby jego wyobraźni. Siedział nieszczęśliwy w tym swoim „więzieniu”, otoczony przez nożyce, szydła i przebijaki, trawiony przez niezwykłe opowieści zasłyszane od dzikich ludzi Zachodu, i w końcu zaczął marzyć o Santa Fe. Te dwa słowa nie oznaczały dla niego konkretnego miejsca, ale nowe życie, otwarte przestrzenie i możliwość zobaczenia świata.

Szlak Santa Fe został otwarty ledwie dwa lata wcześniej. Młodym mieszkańcom Missouri, jeśli tylko mieli błysk ambicji i ochotę na włóczęgę, rozkwitający na prerii handel jawił się jako zajęcie pełne przygód. Na Zachodzie rodziły się nowe fortuny. Przez pokolenia Hiszpania nie godziła się na handel pomiędzy USA a Santa Fe, a amerykańscy podróżnicy schwytani w Nowym Meksyku byli rutynowo zatrzymywani i traktowani jak niebezpieczni szpiedzy. Ale kiedy w 1821 roku Meksyk wywalczył sobie niepodległość, amerykańskie towary i cła, którymi można je było obłożyć, stały się tam pożądane. Blokada została zniesiona, a mieszkańcy USA nagle stali się pożądanymi gośćmi. Długi szlak pomiędzy Santa Fe a zachodnimi siedliskami Amerykanów zaroił się od podróżnych. Szybko ukuto nowe określenie dla tych, którzy wyruszali w daleką drogę do Santa Fe – określenie niosące w sobie zapach nieznanego. O podróżnikach, którzy opuszczali znany świat ­Missouri, mówiło się, że „skoczyli w bok”.

Oczarowany historiami, które słyszał w zakładzie rymars­kim, i „ciekaw nowych krain”15, Kit postanowił zerwać kontrakt czeladniczy. Choć uważał swojego pracodawcę za „dobrego człowieka”, od samej pracy się dusił.

– Ta robota mi nie odpowiadała – opowiadał beznamiętnie. – Więc postanowiłem ją rzucić16.

Carson rozumiał, że gdyby został u Workmana, „musiałby spędzić życie na pracy, którą gardził”.

W sierpniu 1826 roku, w wieku szesnastu lat, Carson potajemnie zaciągnął się do pomocy przy wielkiej wyprawie handlowej, która ruszała do Santa Fe.

– To co ty właściwie potrafisz robić? – zapytał przywódca karawany, kiedy Kit ubiegał się o pracę17.

– Nic – odpowiedział Carson. – Ale potrafię dobrze strzelać.

Kit został więc chłopcem stajennym. Była to najniższa możliwa funkcja w karawanowej hierarchii. Jako chłopiec stajenny miał dbać o caballada, czyli stado zapasowych koni, mułów oraz wołów, które zawsze zabierano ze sobą w daleką podróż, żeby zastąpiły te, które osłabły albo padły. To była zwykła kowbojska robota – zaganianie, karmienie i dyscyplinowanie zwierząt – ale Kit ją uwielbiał. Cieszył się, że każdego dnia mógł siedzieć w siodle, zamiast je naprawiać.

A więc Kit wykonał „skok w bok”. Kiedy jechał już na Zachód, jego porzucony pryncypał z Franklin zamieścił ogłoszenie ­w „Missouri­ Intelligencer” – miejscowej gazecie. Mistrz rymarski David Workman oznajmiał światu, że jego czeladnik uciekł. To wtedy, po raz pierwszy w historii, nazwisko Kita Carsona ukazało się w druku.

Ogłasza się wszem i wobec, że CHRISTOPHER CARSON – chłopiec w wieku około szesnastu lat, niski jak na swój wiek, ale solidnej budowy, o jasnych włosach – uciekł od swojego mistrza, z którym od pierwszego albo około pierwszego września zeszłego roku wiązał go kontrakt zobowiązujący do nauki rzemiosła rymarskiego. Prawdopodobnie udał się do północnych rejonów stanu. Informuje się wszystkich, że chłopcu temu nie wolno – pod groźbą przewidzianej prawem kary – udzielać gościny, pomocy ani jakiejkolwiek asysty. Ktokolwiek przyprowadzi chłopaka z powrotem, otrzyma nagrodę w wysokości jednego centa18.

Prawo zobowiązywało Workmana do zgłoszenia nieobecności wychowanka. Niemniej między słowami jego anonsu można wyczytać, że nie był zbyt gorliwy w poszukiwaniach Kita. Być może nawet pomógł mu w ucieczce. Powyższe ogłoszenie ukazało się w druku aż miesiąc po tym, jak Carson zniknął. Czekając tak długo i podając fałszywą wskazówkę dotyczącą rzekomego kierunku ucieczki, no i oferując tak marną nagrodę, Workman najwyraźniej pochwalał decyzję Kita o wyjeździe na Zachód. Być może życzył mu nawet „szerokiej drogi”.

W autobiografii Carson wspomina tylko jedno zdarzenie ze swojej pierwszej wyprawy przez prerię. Pewnego dnia, kiedy karawana podróżowała wzdłuż wielkiego zakrętu rzeki Arkansas w dzisiejszym stanie Kansas, jeden z jej członków, niejaki Andrew Broadus, miał wypadek. Ponieważ konwój zaprzęgów wjechał już na obszar zamieszkiwany przez bizony, podróżnicy musieli zwracać uwagę na watahy wilków polujące na migrujące stada. Kiedy Broadus zobaczył wilka, chcąc chronić zwierzęta w karawanie, sięgnął po strzelbę. Ta jednak wystrzeliła za wcześnie i kula zraniła go w prawe ramię.

W ciągu kilku dni w ranę wdało się zakażenie, a potem gangrena. W karawanie nie było żadnego lekarza, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że tylko amputacja może ocalić życie Broadusowi. On sam cierpiał bardzo, krzyczał żałośnie z każdym podskokiem swojego powozu. Ale ciągle uparcie nie zgadzał się na nieuchronny zabieg. Mijały cenne dni, a zakażenie nieodwołalnie zdobywało nowe terytoria jego ręki.

W końcu członkowie wyprawy mieli dość krzyków Broadusa. Przytrzymali go, a jeden z nich przeciął chorą skórę brzytwą. Inny zabrał się za piłowanie kości ramienia, a jeszcze inny przypalał ­otwarte naczynia krwionośne za pomocą rygla wyjętego z powozu i rozgrzanego do czerwoności w ognisku. Broadus wił się z bólu, a Kit przyglądał się całej scenie jak zaczarowany, z szeroko otwartymi oczami. Próbował też pomóc, jak mógł. Według jednego z mało wiarygodnych opisów zgłosił się nawet na ochotnika do wykonania pierwszego cięcia. Jedno jest pewne. Męka, którą oglądał, uzmysłowiła szesnastoletniemu chłopakowi, że ludzie na prerii potrafią wymyślić całą serię drastycznych, acz pomysłowych środków zaradczych, jeśli sytuacja ich do tego zmusi.

Zabieg dobiegł końca i Broadus przestał krzyczeć. Mężczyźni zakleili mu ranę prowizorycznym opatrunkiem zrobionym ze smaru, który ściągnęli z osi jednego z powozów. Biorąc pod uwagę okropne warunki higieniczne podczas podróży, większość jej uczestników nie dawała operowanemu wielkich szans. A jednak jego rana szybko się zagoiła. Jak wspominał Carson, kiedy karawana wjechała do Nowego Meksyku, Andrew Broadus był „w wyśmienitej formie”19.

Kit Carson był zafascynowany życiem na szlaku. Z kolei samo miasto Santa Fe nie przypadło mu do gustu. Karawana wtoczyła się z jękiem do dawnej stolicy i wywołała zamieszanie wśród jej znudzonych mieszkańców. Ale Kit nie zagrzał tam miejsca. W autobiografii wyjątkowo rzadko wspomina to miasto. Tak szybko, jak mógł, wyruszył do Taos, górskiej osady zbudowanej z białej suszonej cegły, jakieś sto dziesięć kilometrów na północ od Santa Fe. Tamtejszy niewyszukany sposób życia bardziej przypadł mu do gustu. Taos stało się jego domem na całe życie – nawet gdy w nim nie mieszkał, żywił do niego sentyment.

Rozłożona na krzaczastej równinie u stóp oszałamiającego pasma poszarpanych gór Sangre de Cristo wioska Don Fernando de Taos była zagraconą osadą hiszpańską liczącą sobie kilka tysięcy dusz, wybudowaną obok prastarego miasta Indian Pueblo. Ci ostatni od wieków żyli w błotnej cytadeli złożonej z domów o płaskich dachach, ustawionych jeden na drugim na wysokość sześciu pięter. Miasto wzięło swoją nazwę od grubych wierzb, które ciasno porastały brzegi strumienia płynącego przez pueblo – taos w języku Tiwa oznacza „ludzi (spod) czerwonych wierzb”. Kilka kilometrów na zachód od osady rzeka Rio Grande wyżłobiła w ziemi głęboki wąwóz, w którym zimna woda pieniła się, płynąc dwieście metrów pod krawędzią kanionu.

Taos było w ówczesnym czasie stolicą handlu futrami na Południowym Zachodzie. Niezależni traperzy i ludzie gór związani z różnymi firmami – Kompanią Zatoki Hudsona, Amerykańską Kompanią Futrzarską czy Kompanią Futrzarską z Gór Skalistych – zjeżdżali do niego na zimę. Spędzali tam czas, reperując sidła i wydając zarobione latem pieniądze na szaleńcze imprezy – tańce, hazard, miłość i gorzałkę. Ich ulubioną trucizną był lokalny samogon o ładnej nazwie „Błyskawica z Taos”. Ta pszeniczna wódka stała się pewnego rodzaju walutą używaną w handlu przez traperów, Meksykanów i Indian. Traperzy tworzyli wyróżniający się tłumek w tej oddalonej od świata, prowincjonalnej osadzie. Miejscowi nie cierpieli tych nieokrzesanych obcokrajowców, ale jednocześnie zazdrościli im ich dalekich wędrówek i łatwości, z jaką podrywali squaw. Traperski styl życia daleko odbiegał od surowych norm moralnych zalecanych przez lokalnych katolickich padres.

Niezwykłe bractwo ludzi gór przyciągało Kita jak magnes. Oczarowało go ich poczucie wolności, fachowość i powiew obcego powietrza, który ze sobą wnosili. Przyrzekł sobie, że zostanie jednym z nich – jeśli tylko go zaakceptują. Następną zimę spędził u trapera i eksploratora Matthew Kinkeada, który był starym znajomym jego ojca jeszcze z Missouri. To ów doświadczony człowiek pogranicza nauczył Carsona, jak przeżyć w górach. Zimowe i śnieżne miesiące spędzane przy ognisku w zadymionej przez płonące sosnowe szczapy chacie Kinkeada sprzyjały nauce hiszpańskiego i dialektów indiańskich. Kit dowiedział się też, jak samemu uszyć skórzane ubranie i jak ze skóry bizona wypełnionej łupinami po kukurydzy złożyć wygodne posłanie. Z kolei podczas pierwszego polowania na bizony nauczył się suszyć paski mięsa, a potem mielić je na pemikan. Poznał też ceniony przez Indian smak ciepłej jeszcze bizoniej wątroby – pociętej na plasterki od razu po wyjęciu ze świeżo zabitego zwierzęcia i skropionej żółcią wyciśniętą z woreczka żółciowego20.

W 1828 roku, tuż po wzięciu udziału w wyprawie konwoju powozów do El Paso i innych robotach na Szlaku Santa Fe, Kit zaciągnął się jako kucharz do pracy u trapera Ewinga Younga. Otworzył on właśnie sklep w Taos, w którym oferował wyposażenie wypraw traperskich. Osiemnastoletni Kit okazał się dobrym kucharzem. Choć z drugiej strony brudni wędrowcy, przyzwyczajeni do tak dziwacznych dań podróżnej kuchni jak mięso pumy, psa, muła, niedźwiedzia czy surowe jaja – byli dość niewybredni. Ich kulinarne motto brzmiało „mięso to mięso”21. Mówiło się zresztą, że traperska dieta opływała w smalec i słoninę, stąd po ludziach gór „deszcz spływał jak po wydrze i byli oni wytrzymali na zimno jak niedźwiedzie polarne”22.

Wiosną 1828 roku Kit mówił już tak dobrze po hiszpańsku, że najął się do pracy jako tłumacz w karawanie kupieckiej jadącej do Chihuahua. Trasa podróży biegła przez przeszło półtora tysiąca kilometrów Camino Real . Starożytne miasto, słynące z ozdobnej katedry, pięknego kamiennego akweduktu i kolonialnej architektury, zostało wzniesione dzięki fortunom brutalnie wyrwanym z lokalnych kopalni srebra. Chihuahua była najbardziej ekscytującym miastem, jakie Carson kiedykolwiek odwiedził. We wszystkich swoich wędrówkach nie zapuścił się też dalej na południe.

Po tej podróży Kit zaczął pracować jako woźnica w kopalniach miedzi w pobliżu miejscowości Santa Rita w południowo-zachodniej części Nowego Meksyku. Wiosną 1829 roku Ewing Young zaproponował mu udział w dalekiej wyprawie około czterdziestu traperów z Taos na ziemie Apaczów – dotąd jeszcze przez białych nieodwiedzane – do zlewni rzeki Gila. Tak spełniło się marzenie Carsona – choć był jeszcze żółtodziobem, mógł wyruszyć w swoją pierwszą prawdziwą traperską podróż. Traperką będzie się zajmował przez następnych kilkanaście lat.

Niezwykle trudno było w ten sposób zarobić na życie, ale Carsona to nie zniechęcało. Rejestr traperów, który na zlecenie Kongresu USA powstał w 1831 roku, tak opisywał ludzi gór:

Ich życie jest pełne ryzyka i niedostatku prowadzących do przedwczesnego wyczerpania organizmu i niepełnosprawności. Niewielu z zaangażowanych w tę profesję dożywa wieku dojrzałego. Wykonują wyniszczającą pracę, żyją ubogo, a Indianie słyną z nagłych i gwałtownych wybuchów gniewu, podczas których nie oszczędzają ani przyjaciół, ani wrogów23.

Choć Carson nie mógł o tym wiedzieć, na Wschodzie o traperach snuto pasjonujące historie. Stali się oni archetypem romantycznego dzikiego życia na wolności, o którym opowiadali tak znani pisarze jak Washington Irving i James Fenimore Cooper. Handel futrami wyniósł ku sławie wielu z traperów – choćby Jima Bridgera i Jedediaha Smitha. Niemniej dzięki dziwnym zbiegom okoliczności sława Kita Carsona miała przyćmić ich wszystkich.

Pierwsza wyprawa w góry, na której Carson zarobił, była szczególnie ambitna i ryzykowna. Oprócz zwykłych niebezpieczeństw – niedźwiedzi grizli, Indian, wyziębienia organizmu, a także głodu i pragnienia – jej uczestnikom groziły też sankcje ze strony meksykańskich władz – wyprawa była bowiem nielegalna. Większość traperów ruszało na północ, by szukać szczęścia w dzikich i bezludnych rejonach Gór Skalistych. Young zaplanował jednak wyprawę na zazdrośnie strzeżone, choć mocno nieszczelne granice Meksyku. Rząd w Santa Fe bardzo rzadko udzielał obcokrajowcom zezwoleń traperskich, więc aby zmylić władze, Ewing poprowadził swoją drużynę na północ, w góry, a potem zatoczył koło i podążył na południowy zachód przez kraj należący do Nawahów i Zuni, by dopiero stamtąd udać się w stronę rzeki Gila. Jej zlewisko było rzadko odwiedzane przez traperów. Ekipa Younga natrafiła więc na bogate zasoby bobra i innych zwierząt.

To od Younga i międzynarodowego towarzystwa biorącego udział w tej eskapadzie Carson zaczął przejmować tajniki zawodu trapera. Nauczył się czytać teren, w którym się znajdował, i przeszukiwać płynące nim strumyki. Dowiedział się, jak wyglądają rzeczne brzegi oczyszczone przez bobry z drzew, a także jak stawiać pułapki i za pomocą kastoreum, gęstej żółtej wydzieliny z gruczołów płciowych bobra, oznaczać je nęcącym śladem zapachowym. Nauczył się również wyprawiać i pakować futra oraz ukrywać je w ziemi tak, aby się nie zniszczyły lub nie zostały skradzione. Doświadczeni traperzy pokazali mu także, co zrobić, jeśli żadne zwierzę nie wpadnie w sidła – jak zniszczyć bobrowe tamy i dopaść zwierzęta w ich ciemnych, wilgotnych żeremiach.

Nowi towarzysze Carsona przekonali go też, że można delektować się bobrzym ogonem gotowanym tak długo, by osiągał niezwykłą delikatność – było to w końcu pokazowe danie trapera. Kit nauczył się również posługiwać popularnym wśród traperów karabinem Hawkena i słynnym traperskim nożem Green River do skórowania. Zaczął też chwytać dziwny język, którym posługiwali się ludzie gór – mieszaninę francuskiego, hiszpańskiego, angielskiego i dialektów indiańskich ubarwioną wyrażeniami wymyślonymi na poczekaniu. Wagh! było ich ulubionym przerywnikiem. Na futra i skóry mówili plews. Nie zwracali sobie głowy żadnymi zbędnymi „fafarałami” , ale za to mścili się na zdeklarowanych wrogach. A kiedy jeden z nich zginął, mówili, że „stracili włosy” (skalp). Zadawali dziwaczne pytania w stylu: „Którędy płynie twój patyk?” (co wybierasz?) i raz do roku spotykali się na ogromnych imprezach na wolnym powietrzu, które nazywali rendezvous. Tańczyli na nich fandango i bez końca rżnęli w trzy karty, jukera albo grali w dziecięce gry w palce. Siedzieli też przy ogniskach do późna w nocy, ćmiąc gliniane fajeczki, i konkurowali na opowieści o swoich dalekich wyprawach na Zachód24. Opowiadali o górskiej dolinie w Wyoming, która była tak wielka, że echo potrzebowało aż ośmiu godzin, żeby odbić się od jej ścian i powrócić do krzyczącego człowieka. Dlatego wędrowiec mógł wieczorem wrzasnąć: „Pobudka!”, ułożyć się spokojnie do snu, a rano obudzić się, słysząc swój własny głos.

To od tych traperów Carson zaczął się uczyć postępowania z Indianami Dzikiego Zachodu. Dowiedział się, jak przejrzeć zasadzkę, kiedy walczyć, a kiedy wspomóc się blefem, kiedy brać nogi za pas, a kiedy negocjować. Wątpliwe, by jakakolwiek inna grupa dziewiętnastowiecznych Amerykanów miała szersze i bliższe kontakty z pierwszymi mieszkańcami kontynentu amerykańskiego. Ludzie gór żyli z Indianami, walczyli u ich boku i przeciwko nim, kochali ich, żenili się z nimi, grzebali ich, uprawiali z nimi hazard, a także palili fajki. Nauczyli się ubierać jak Indianie, nosili indiańskie fryzury i jedli to co oni. Przybierali indiańskie imiona. Zostawali ojcami dzieci z mieszanych związków. Mieszkali w tipi, ciągnęli włóki, prowadzili indiański handel wymienny i wykorzystywali tubylcze ziołolecznictwo. Wielu z nich było pół-Indianami – przez krew albo ducha.

Tak traperów Dzikiego Zachodu opisywał Washington Irving:

Z czystej próżności albo ambicji odrzucają wszystko, co nosi stempel cywilizacji, i przejmują maniery, gesty, a nawet chód Indian. Nie można sprawić traperowi większego komplementu niż przekonać go, że przez pomyłkę wzięło się go za indiańskiego zucha25.

Traperzy na własnej skórze poznali zaciekłą waleczność rdzennych Amerykanów. Niektóre plemiona – Czarne Stopy czy Komancze – wręcz z niej słynęli. Ludzie gór wiedzieli jednak, że walczyli oni inaczej niż wojujący po europejsku biali. Indian trudno było wciągnąć w otwartą walkę, ich styl opierał się na rajdach, ataku z zaskoczenia i odskoku, uderzaniu z ukrycia i znikaniu. Traperzy porównywali ich do wilków – jeśli zaczniesz uciekać, na pewno pobiegną za tobą; a jeśli zaczniesz je gonić, uciekną26.

Traperzy mordowali Indian w niezliczonych potyczkach na śmierć i życie. Niektórzy zaznaczali nawet na kolbach swoich strzelb każdego zabitego przez siebie tubylca. Prawdziwa rzeź była jednak mniej spektakularna. Przedstawiciele zachodniej cywilizacji korytami rzek i górskimi przełęczami wdzierający się w głąb Ameryki sprowadzili do krainy Indian ospę i tyfus. Przynieśli im broń palną, whisky i choroby weneryczne. Zaczarowali tubylców pieniędzmi i błyszczącą stalą. A dmuchając im w twarze cuchnącym od alkoholu oddechem, szeptali przerażające wieści o czarnych chmurach zbierających się na Wschodzie – o sile, która uparcie parła przez kontynent, zdobywając kolejne ziemie i łamiąc karki opornych.

Tej wiosny Carson i cała partia Ewinga Younga pracowała u brzegów rzek spływających do Gili, posuwając się w głąb krainy, która jeszcze nie widniała na mapie. Pewnego dnia ich obozowisko nad rzeką Salt odwiedzili Apacze. Ponieważ ich zamiary wydawały się wrogie, większość ludzi Younga schowała się pod siodłami, jukami i kocami, zachęcając „gości” do uderzenia na rzekomo łatwy cel. Jak wspomina Carson, „okoliczne wzgórza szybko zaroiły się od Indian”27. Kiedy Apacze zaatakowali, traperzy poderwali się na nogi i podnieśli strzelby. Także Carson wycelował i strzelił. Zabił tego dnia swojego pierwszego Indianina, pakując mu kulę – jak to opisał jeden z jego biografów – „prosto w sutek, w który celował, i prosto w bijące pod nim serce”28.

Carson nie wspomina o tym w swojej autobiografii, ale według jednego ze świadków wyciągnął z pochwy nóż, złapał martwego Apacza za włosy i oskalpował go. To był zresztą znany zwyczaj ludzi gór.

Carson miał wtedy dziewiętnaście lat.5

Turkusowa Góra

Przez całe swe długie życie Narbona, powszechnie szanowany członek starszyzny Nawahów, doświadczał wojen. Diné pozostawali w ustawicznych konfliktach – a to z Hiszpanami, a to z Jutami albo Komanczami czy różnymi odłamami Indian Pueblo. Czasem walczyli jednocześnie z nimi wszystkimi. Choć były okresy, kiedy lud Narbony cieszył się pokojem, to jednak życie szacownego starca – od czasów, kiedy był chłopcem – a także innych Nawahów przebiegało w rytmie ataków i odwetów, które nasilały się i słabły zależnie od pory roku.

Latem 1846 roku Narbona zbliżał się do osiemdziesiątki. W tak sędziwym wieku ledwie zauważał zmiany zachodzące na świecie, nie mówiąc już o reagowaniu na nie. Wiedział jednak, że jego lud należy do tych, które potrafią przetrwać. Starożytna kultura Nawahów od mitycznego zarania ich dziejów dawała sobie radę z rozlicznymi wojnami, suszami i niedoborami. Teraz jednak ze wschodu nieubłaganie zbliżał się nowy wróg, którego potęgę trudno było sobie nawet wyobrazić.

Narbona urodził się w 1766 roku w klanie Ludu Ziemi Czerwonego Promienia, do którego należała jego matka92. To wśród jej krewnych spędził pierwsze lata życia. Mieszkali oni i wypasali swoje zwierzęta w dolinie Chuska położonej w północno-zachodnich rejonach dzisiejszego Nowego Meksyku. Ich ziemie rozciągały się od gór Chuska aż do rzeki Chaco.

Narbona nie nosił wtedy jeszcze tego imienia – nadali mu je Hisz­panie wiele lat później. Jego indiańskie imię pochłonęła historia. Kolejnym pokoleniom Diné, którzy nie chcąc niepokoić duchów, z nieufnością podchodzili do imion zmarłych, odpowiadało chyba to, że imię największego patriarchy ich rodu pozostawało skryte za mgłą. Nawet kiedy jeszcze żył, inni Nawahowie nie zwracali się do niego, używając jego pierwszego imienia. Uważali taką bezpośredniość za brak taktu.

Kiedy był dzieckiem w nosidle, Narbona prawdopodobnie w ogóle nie miał imienia. Nawahowie postrzegali wczesny okres niemowlęcy jako przedłużenie ciąży. Nie nadawali więc imion swoim pociechom, zanim nie nabrały one jakichś charakterystycznych cech. Na swoje podrosłe trochę dzieci wołali więc na przykład Włochata Twarz, Szczupła Dziewczyna, Bez Szyi czy Mały Człowiek, Który Robi To, Co Mu Się Mówi. Choć u Nawahów rodzice nie uznawali wielu sztywnych reguł dotyczących nadawania imion, to powszechnie uważano, że kluczowym momentem, w którym maluch zdawał egzamin człowieczeństwa, był jego pierwszy „spontaniczny śmiech”. Pierwszy wybuch śmiechu stawał się okazją do licznych uroczystości, podczas których wielu rodziców organizowało ceremonie nadawania imion. Prawdopodobnie podczas takiej właśnie uroczystości Narbona otrzymał swoje oryginalne „imię wojenne”, jakiekolwiek ono było.

Przywiązany do pleców matki, jak wszystkie niemowlaki Nawahów, mały (jeszcze nie) Narbona oglądał świat z podskakującego nosidła, z braku pieluch wyłożonego wiórami cedrowej kory93. Być może, żeby zapewnić chłopcu pomyślność, ale i ochronę przed ewentualnym upadkiem, jego nosidło ozdobiono ogonem wiewiórki94 – która była przecież zwinnym zwierzątkiem zawsze szczęśliwie lądującym na czterech łapkach. Pierwsze pięć lat życia Narbona spędził głównie w towarzystwie kobiet – ciotek, sióstr, kuzynek i babć. Wychowywany przez żeńskie zastępy nauczył się śpiewnej mowy Nawahów, ozdobionej wymyślną modulacją i delikatnymi zwartymi spółgłoskami krtaniowymi, pobrzmiewającej echami Syberii. Nauczył się też poczucia humoru, z którego Diné słynęli – znani z wilczego apetytu na złoś­liwości i żarty, znajdujący radość w każdej dziwacznej czy absurdalnej sytuacji.

Swojego pierwszego konia Narbona otrzymał, kiedy ukończył ledwie sześć lat95. Również wtedy, podobnie jak większość chłopców z jego plemienia, wyrwał się spod matczynych skrzydeł i zaczął coraz więcej czasu spędzać z mężczyznami, którzy przygotowywali go do polowania i wojowania. Wstawał jeszcze przed świtem i choćby na zewnątrz panował siarczysty mróz, przebiegał wiele kilometrów, mając na sobie tylko skórzaną opaskę i wypchane piaskiem mokasyny (co miało wzmocnić mu stopy). By zwiększyć pojemność płuc, biegał z ustami pełnymi wody, oddychając tylko przez nos. Wskakiwał do lodowatych strumieni i tarzał się w śniegu, wrzeszcząc jak opętany, by wyrobić sobie głos prawdziwego wojownika. Potem, kiedy poranne słońce ukazywało się na horyzoncie, co sił w nogach wracał do chaty, pokryty warstewką lodu, która pękała z każdym jego ruchem96.

Uprawiał zapasy razem z innymi chłopcami i konkurował z nimi w skoku w dal, rzucie kamieniem i strzelaniu z łuku. Do wyboru mieli cały zestaw tradycyjnych gier i zabaw – bierki, sznurki i buta97. Mały Narbona nauczył się także polować na króliki i inne niewielkie zwierzęta. Codziennie jeździł konno, doskonaląc jedną z najważniejszych umiejętności, którymi szczycili się Nawahowie. Co chwila organizowano wyścigi, często obstawiając, kto wygra. Nawahowie po dziś dzień chwalą się swoją jazdą konną (pewien dziennikarz zauważył niedawno, że „spadnięcie z konia to dla Nawahów jeden z powodów do najgorszego wstydu”98).

Kiedy skończył dwanaście lat, Narbona otrzymał swój pierwszy łuk. Jego łęczysko zostało zakrzywione za pomocą zewnętrznej warstwy zwierzęcych ścięgien, a długość dokładnie odpowiadała wysokości chłopca99. Narbona zaczął więc wyruszać na pierwsze poważne polowania. Jego świata nie wyznaczały miasta, wsie czy drogi, ale tysiące naturalnych punktów orientacyjnych porozrzucanych w okolicy – niewielkich dziwactw rzeźby terenu, którym nadawano tak barwne nazwy jak Wydrążony Brzeg, Jezioro Wśród Ramion, Białe z Trzciną, Schodzące Osiki czy Dwie Czerwone Skały Skierowane w Tę Samą Stronę. Taka była geografia jego dzieciństwa. Takie były miejsca, w których codziennie polował i wypasał zwierzęta. Choć mógł też wędrować po bardziej rozległych terenach – potężnych czerwonych wzgórzach, głębokich wąwozach, morenach i rzekach zastygłej lawy. Dinétah, jak Nawahowie nazywali swoje ziemie, było pobrużdżoną krainą nabitą monumentalnymi formacjami skalnymi przywodzącymi na myśl zwierzęta albo mityczne potwory.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: