Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krew z krwi - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Krew z krwi - ebook

Jej mąż był przestępcą. Teraz ona musi wejść w tę rolę, aby ochronić swoją rodzinę. Choć doskonale orientuje się w środowisku amsterdamskiej mafii, to pragnie, aby przyszłość jej dzieci wyglądała inaczej. Kiedy Carmen van Walraven-de Rue odkrywa, że jej mąż odgrywa w tym półświatku większą rolę, niż odważała się przyznać przed samą sobą, zmusza go, aby z nim zerwał. W chwili, gdy wydaje się, że ich życie zaczyna wychodzić na prostą, mąż Carmen zostaje zamordowany na oczach ich najmłodszego syna. Jakby tego było mało, wszędzie pojawiają się dłużnicy, ktoś szantażuje Carmen, a wymiar sprawiedliwości przypiera ją do muru. Carmen decyduje się stawić im czoła, tak aby nikt więcej nie odważył się atakować ani jej, ani dzieci.

Kobieta nie wie już, komu może zaufać, a granice między dobrem i złem ulegają zatarciu. Przenikliwy obraz świata holenderskiej mafii, gdzie podejmuje się bezkompromisowe wybory między rodziną, lojalnością a pieniędzmi spotkał się z na tyle dużym odzewem widzów, by historią Carmen zainteresowali się również twórcy amerykańscy i polscy. Stworzony w Polsce serial przez dwie serie cieszył się bardzo dużą popularnością, a na ekranie mogliśmy podziwiać czołowych polskich aktorów.

Pieter Bart Korthuis ukończył holenderską Akademię Filmu i Telewizji. Kontynuował edukację w Mexico City w Centro de Capacitación Cinematográfica. Pisywał utwory dla telewizji, jednym z nich jest Krew z krwi, koncentrujący się na tematyce mafijnej. Obraz otrzymał nominację do LIRY, najbardziej prestiżowej nagrody w Holandii, w kategorii „najlepszy scenariusz”. Jego film The Strongest Man in Holland był z kolei nominowany do nagrody Emmy, wygrał też Prix de Europe jako najlepszy serial telewizyjny.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-382-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ 1

1

Carmen van Walraven wbiegała na stromą wydmę z taką desperacją, jakby od tego zależało jej życie. Z każdym krokiem jej stopy zapadały się głębiej w sypki piasek. Żeby nie zjechać w dół, złapała się kępki trawy. Gdy stanęła na szczycie wydmy, ujrzała swoją nagrodę – morze. Carmen z zadowoleniem spojrzała na zegarek. Mimo krótkiego snu – wrócili z wesela Marleen o trzeciej nad ranem – miała więcej energii niż zwykle. Jej długi cień rozciągał się po pustej plaży.

„Tego będzie mi brakowało najbardziej” − pomyślała. Codzienna przebieżka po wydmach była jedynym momentem w ciągu dnia, kiedy Carmen miała czas tylko dla siebie, kiedy nie musiała myśleć o innych. Zbiegła na plażę ogromnymi susami, jak gdyby unosiła się w powietrzu, a potem ruszyła wzdłuż morza po ubitym piasku w kierunku domu.

Dokładnie dwadzieścia minut później weszła na ścieżkę prowadzącą do starej willi na obrzeżach Zandvoort. Budynek, który dawniej należał do lekarza, był jej domem już od piętnastu lat. Kiedy go kupowali, stanowił ruinę nadającą się do rozbiórki, ale Carmen zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Ta drewniana willa z werandą, czerwono-białymi okiennicami, dwoma wykuszami i sześciokątną wieżyczką na dachu była spełnieniem jej dziecięcych marzeń, jej własną Willą Śmiesznotką. Kobiecie udało się w pełni przywrócić budynkowi dawną świetność, a z tyłu dobudowała przeszkloną werandę z ogromnymi przesuwnymi drzwiami, prowadzącymi do ogrodu. Nawet Frans, który początkowo skłaniał się ku jednej z tych pozbawionych charakteru, nowoczesnych, białych willi za Bulwarem Południowym, zawsze powtarzał, że w razie gdyby mieli się kiedykolwiek przeprowadzać, koniecznie muszą zabrać ze sobą swój dom.

W środku pachniało sobotą. Smażone jajka na bekonie. Carmen odłożyła iPada na kredens i weszła po schodach na piętro. Frans, który właśnie wyszedł spod prysznica, wycierał się w sypialni.

– Czy dzieci już jadły? – spytała Carmen.

– Nie, jeszcze śpią – odpowiedział, patrząc na żonę znacząco.

Stanął za nią i objął ramionami.

– Podoba ci się?

– Daj spokój, idioto. Jestem spocona – powiedziała Carmen niezdecydowanym tonem.

– Pachniesz bosko. – Frans pocałował ją w szyję.

Godzinę później siedziała z trojgiem dzieci przy długim stole na werandzie, przeglądając weekendowy dodatek do gazety.

– Nie chcę znowu jechać na łódkę – marudził Boris.

– Nie masz wyboru, kolego – rzucił Frans, który właśnie zakładał kurtkę. – Chodź, daj mamie buzi. Idziemy.

Boris cały tydzień musiał pomagać mu w zeskrobywaniu starej farby i odmalowywaniu „Adriany”, starego białego dwumasztowca, który należał jeszcze do ojca Fransa.

Chłopiec demonstracyjnie wepchnął do buzi ostatni kęs chleba i zaczął zgarniać na kupkę czekoladowe granulki, które spadły z kanapki i rozsypały się na talerz.

– Uważaj – skarciła go Carmen.

– Same się wysypały!

– Dobra, dobra, znam te numery. Leć już.

Przyciągnęła chłopca do siebie i pocałowała w policzek. Nadąsany, wyszedł z domu w ślad za tatą.

Z dala od spojrzeń dzieci – Lucien wrócił do łóżka, a Natalie poszła napuścić wodę do wanny – Carmen sięgnęła po talerz Borisa i z sekretną przyjemnością wsypała do ust czekoladową górkę.

I wtedy rozległ się pierwszy strzał.

Poprzedniego wieczoru tańczyli ze sobą na weselu Marleen i Johana w przystani jachtowej. Później stali razem na pomoście przy „Adrianie”.

– Spójrz, to dzieło Borisa. Cały ten kawałek. Bez zacieków – powiedział Frans. – Za tydzień skończymy i będziemy mogli wyruszyć.

– Wyruszyć? Dokąd? – spytała Carmen.

– Wybór jest twój. Przylądek Horn albo Przylądek Dobrej Nadziei. Kanał Sueski też może być.

– O czym ty mówisz?

– O tym, co planowaliśmy od zawsze. Żeby popłynąć. Aż na drugą stronę.

Myślała, że Frans żartuje.

– Jak ty to sobie wyobrażasz? Lucien ma egzaminy na koniec szkoły.

– Jeśli chcesz. Jeśli naprawdę chcesz – odpowiedział Frans – to skończę z tym. Ale będziemy musieli wyjechać. Daleko. Z dziećmi. I już nigdy nie będziemy mogli wrócić.

– A jeśli nie?

– A jeśli nie, to zostanę… ale wszystko będzie inaczej. To będzie wojna.

„Adriana” unosiła się na falach. Carmen słuchała, jak liny obijają się o maszty, jakby odliczały kolejne sekundy. A potem mocno wtuliła się we Fransa.

Mieli uciec. Rozpocząć nowe życie.

Carmen zerwała się na równe nogi. Kubek z herbatą roztrzaskał się na kuchennej podłodze. Zabrzmiały kolejne strzały. To było to. Właśnie tego obawiała się przez wszystkie te lata.

Natalie zbiegła z łoskotem ze schodów.

– Tatoooo!

– Dzwoń na pogotowie! Już! – krzyknęła Carmen i rzuciła się do drzwi.

Boris stał jak skamieniały przy samochodzie. Uklęknęła przy nim. Nie był ranny. Bogu dzięki. W oddali usłyszała hałas motoru, którym przed chwilą ktoś przyjechał, a teraz próbował uciec ścieżką przez wydmy. Frans leżał na plecach kilka metrów dalej. Był pierwszy ciepły, wiosenny dzień. Gdyby nie znała prawdy, pomyślałaby, że jej mąż położył się na chwilę i rozkoszował słońcem.

2

Trzy tygodnie wcześniej…

Carmen zaparkowała przy szkolnym boisku swojego volkswagena touarega – czyli, jak mawiał Frans, wózek na zakupy – i rozejrzała się wokoło. Oczy jasnowłosego Borisa były ukryte za nieco zbyt długą, rozczochraną czupryną. Chłopiec mocno ściskał w dłoni worek ze szklanymi kulkami do gry. Jak na dziesięciolatka był raczej niski i trochę zbyt pulchny, ale Carmen nie przyjmowała do wiadomości, że zbytnio go rozpieszcza. Uważała, że jego nadwaga to dziecięcy tłuszczyk, który sam zniknie w odpowiednim czasie. W przeciwnym razie będzie to wina genów ojca, więc nad czym się tu zastanawiać?

Zazwyczaj to Frans odwoził synka do szkoły, ale tamtego ranka, po telefonie od Stevena Breusinka, musiał natychmiast wyjść z domu. Po osiemnastu latach małżeństwa Carmen wiedziała, że nie było najmniejszego sensu pytać, co ważnego się działo. I tak nie dostałaby zadowalającej odpowiedzi. A do tego umówili się, że w obecności dzieci nie będą rozmawiać o „Sklepie”. Jej piętnastoletnia córka, Natalie, o tyle bystrzejsza od obu swoich braci, że babcia Fiep nazywała ją kukułczym jajem, podjęła już kiedyś próbę przesłuchania swojej mamy. Jak to możliwe, że zarządzanie przystanią dla jachtów wystarczało tacie do utrzymania domu i ich luksusowego stylu życia? Póki co zadowoliła ją odpowiedź, że rodzice Fransa zostawili synowi niezły spadek.

Carmen twardo postanowiła, że nigdy nie powie dzieciom, jak ich tata zarabia na życie – przemycając do kraju kilogramy pakistana, marokana i afgana. Że ich kieszonkowe to w istocie pieniądze z narkotyków. Nawiasem mówiąc, pieniądze, które Lucien, dwa lata starszy od siostry, natychmiast wydawał w miejscowym coffee shopie, tworząc w ten sposób zapotrzebowanie na towar, który dostarczał jego ojciec. Carmen niewiele mogła tu zmienić. Na własny użytek uznała, że sytuacja jest znośna tak długo, jak długo Frans ograniczy się do handlu, a Lucien − używania wyłącznie miękkich narkotyków.

– Macie jakieś ciekawe plany na dziś?

Boris wzruszył ramionami.

Wcześniej tego roku zabrał już raz do szkoły worek z kulkami, ale inne dzieci bezlitośnie go wyśmiały. Nie dało się nikogo zmusić do gry w marmurki. Spontaniczny szał. Coś, co było zaraźliwe jak wirus, a po paru tygodniach przemijało. Kilka dni temu szaleństwo znów się rozpoczęło. W tak krótkim czasie Borisowi udało się roztrwonić cały swój dobytek poza kilkoma zwyklakami i nakrapiankami. Syn czasami przypominał Carmen chłopca, z którym chodziła do czwartej klasy podstawówki. Tamten, nowy, był odrobinę dziwaczny. Może troszkę grubszy, troszkę wolniejszy i troszkę za często zgłaszał się do odpowiedzi. Z lekkim wstydem myślała o tak zwanych liścikach miłosnych, które razem z koleżankami podrzucały mu na ławkę. Przypomniała sobie, jak pewnego razu cała klasa szła za nim w długim rzędzie, aż w końcu z płaczem zamknął się w toalecie. Zgodził się wyjść dopiero wtedy, gdy nauczyciel zagroził, że wyważy drzwi.

Carmen zawsze starannie wybierała tenisówki i ubrania Borisa, tak aby przynajmniej jego wygląd nie odbiegał od normy, ale mimo to wiedziała, że jej najmłodszy syn też jest takim chłopcem i z bólem serca codziennie skazywała go na pobyt w tym okropnym gnieździe żmij.

Boris wysiadł z samochodu i ruszył przez boisko w stronę dzieci kucających nad dołkami w piasku.

– Nie daj sobie wejść na głowę, kolego! – krzyknęła Carmen, aby dodać mu odwagi.

Później często myślała o tej chwili. Jak to możliwe, że nic nie zwróciło jej uwagi? Dlaczego nic nie rzuciło jej się w oczy? Gdyby była bardziej uważna, może dostrzegłaby, że ściskał worek z kulkami tak mocno, aż zbielały mu palce.

3

Steven Breusink siedział z dwoma potencjalnymi klientami w swoim przedsiębiorstwie przetwórstwa ryb w IJmuiden, zabijając czas i czekając, aż w biurze zjawią się Irwan de Rue i Frans van Walraven, jego wspólnicy, z którymi w przeciągu ostatnich dwudziestu lat prowadził owocną współpracę. Każdy z nich miał swoją mocną stronę. Frans – Gruby – zajmował się działem finansów i odpowiadał za zapasy towaru, Steven zarządzał przedsiębiorstwem rybnym, które było przykrywką dla nielegalnego transportu, a Irwan utrzymywał kontakty z dostawcami i odbiorcami. Najważniejsze decyzje zawsze podejmowali jednak wspólnie.

To, że tak długo wytrzymali ze sobą bez wpadki, zawdzięczali głównie Fransowi, który opracował niezawodną strategię działania firmy. Sklep nie mógł rozrosnąć się do takich rozmiarów, żeby nie mogli samodzielnie go doglądać. Nie wolno było obnosić się z pieniędzmi, a firma to był tylko biznes. Koledzy po fachu, którym brukowce „De Telegraaf”, „Panorama” czy „Aktueel” poświęcały całe strony, reprezentowali sobą wady, które stwarzały największe ryzyko zawodowe: chciwość i kłótnie. Dlatego należało unikać konfliktów za wszelką cenę. A więc, po pierwsze, trzymać się z dala od cudzych interesów i, po drugie, być lepszym od konkurencji. A to oznaczało towar na czas, zawsze najwyższą jakość, niezłe ceny i zakaz naciągania dla szybkiego zysku. Dzięki temu, że ściśle przestrzegali tych reguł, policja w zasadzie nie zwracała na nich uwagi, a przemoc – poza kilkoma wypadkami przy pracy – udało się ograniczyć do minimum.

Steven, którego zarobki nie szły w parze z wydatkami, uważał jednak, że nadszedł najwyższy czas na zmiany, bo od paru lat firma się nie rozwijała. Od zawsze chciał mieć w domu pływalnię. Niedawno urzeczywistnił to marzenie, budując w piwnicy luksusowy basen o długości dwunastu i pół metra, z wodą aż po brzegi i oświetleniem wbudowanym w dno. Jeśli miał spłacać kredyt, to potrzebował natychmiastowego przypływu gotówki, a ci dwaj naprzeciwko niego, Rick i Daniel, którzy niedawno przejęli szereg coffee shopów w Alkmaar i okolicy, mogli mu pomóc ją zarobić.

Zaraz po tym, jak spóźnienie kompanów zaczęło go irytować, do biura wpadł naburmuszony Frans. Nie znosił tego miejsca, bo po wizycie w nim przez resztę dnia smród ryby parował z porów skóry.

– Mam nadzieję, że wasze telefony zostały w samochodzie? – rzucił, nie podając dłoni gościom.

– A miały? – spytał Rick, ulizany cwaniaczek.

W garniturze Kiton, z okularami słonecznymi od Armaniego, kozią bródką i ostro zakończonymi baczkami wyglądał tak, jakby urwał się z planu Policjantów z Miami. Jego kumpel, Daniel, z którym już wcześniej robili interesy, natychmiast zaproponował, że obaj wyciągną baterie.

– I myślisz, że to wystarczy? – zadrwił Frans. Potem zwrócił się do Stevena, nalewając sobie kawy: – Irwana nie ma?

– Nie udało mi się dodzwonić, ale zostawiłem mu wiadomość. Chyba musimy zacząć bez niego. Zaprosiłem tych panów, bo mają niewielkie problemy z dostawami do swoich coffee shopów.

– Ręczysz za niego? – spytał Frans Daniela.

– Pewnie.

– Ile potrzebujesz?

– Sto kilo pakistana i pięćdziesiąt marokana. Na tydzień – odpowiedział Rick.

Steven pokiwał głową, wyluzowany, szybko licząc w myślach.

– Zapomnij – odpowiedział Frans. – Musiałbym zrobić dużo za duży zapas, a to mi się nie podoba. Nie jesteśmy międzynarodową korporacją.

– Sorry, Frans, ale Steven powiedział, że możemy o tym pogadać – wtrącił się Daniel.

– Steven często robi rzeczy, które nie wychodzą mu na zdrowie. Ale nie jest tu szefem. Ja zresztą też nie. O wszystkim decydujemy w trójkę, a ja mówię „nie”. Więc to tyle.

– Możemy przecież założyć dodatkową kryjówkę – zaprotestował poirytowany Steven.

Źle znosił, kiedy Frans go lekceważył, a działo się tak częściej, niż by sobie życzył.

– Oczywiście, że możemy – odpowiedział spokojnie Frans. – Zawsze możemy się rozwijać. Ale prawdziwą sztuką jest pozostać małym.

I to był koniec rozmowy. Deal przepadł. Steven patrzył przez okno, jak porsche Ricka pruje przez teren firmy. Był wściekły.

– Irwan nigdy by nie zmarnował takiej szansy. Robisz tak tylko dlatego, że nie podoba ci się jego morda.

– Właśnie tak – odpowiedział Frans. – To się nazywa instynkt. Przecież od razu widać, że nie ma co gadać z tym kolesiem. Nie widziałeś, jaką ma szpanerską furę? Kto przyjeżdża nowiutkim, złotym porsche 911 na spotkanie w fabryce ryb? Jak myślisz? On się prosi o uwagę. Jak chcesz pozyskać paru nowych klientów, to świetnie. Ale nie tutaj. Umów się z nimi, kurwa, na mieście.

I tak było coraz częściej. Steven podejrzewał, że Frans pod naciskiem Carmen powoli rozmontowuje firmę – Sandrina raz słyszała coś takiego – ale spytany wprost, Gruby stanowczo zaprzeczył. Frans stwierdził za to, że nie ma najmniejszego zamiaru rozwijać działalności, i że nie kusi go, aby porzucić zasady, które przez te wszystkie lata tak dobrze im służyły.

– Jak potrzebujesz pieniędzy, to zacznij sprzedawać bilety na ten twój śliczny basen i przestań wciągać tyle koksu – powiedział.

Ostro zdenerwowany Steven wyszedł z biura, postanawiając, że porozmawia z Irwanem o tym, że dość już ma tego pieprzenia o zasadach. A kiedy włączył telefon i odsłuchał pocztę, okazało się, że jego kumpel właśnie przed chwilą zostawił mu wiadomość.

– Siema, Stevie! Słuchaj, musicie tu jak najszybciej przyjechać. Jest sprawa. Krajówka do Lisse, za Kleine Engel skręcicie w prawo w Heereweg. I weźcie ze sobą łom.

4

– Powinnyście mu powiedzieć, że nie jest mile widziana – powiedziała Fiep tonem skargi, jednocześnie wlewając do filiżanki kawę, rozlaną na spodek przez pracownicę salonu sukien ślubnych.

„Właśnie dlatego nigdy nie powinnam była dać się namówić na poprowadzenie ceremonii” − pomyślała Carmen. Złapała wymowne spojrzenie Marleen, swojej młodszej siostry, która stała na stołku pośrodku pokoju, czekając na zdjęcie miary do sukni ślubnej.

– Mamo, tata sam musi zdecydować, czy chce przyjść na ślub z Felicity – odparła Marleen załamującym się głosem.

– Nie możecie mi tego zrobić! Ona mogłaby być jego wnuczką. A ja będę musiała na to patrzeć. Przy wszystkich tych ludziach. Naprawdę powinnyście powiedzieć, że nie jest mile widziana.

– Wtedy tata też nie przyjdzie, a ja chcę, żebyście oboje byli obecni.

Miłość Marleen do Johana Kruimela, intelektualisty i artysty z włosami związanymi w kucyk i zasiłkiem dla bezrobotnych, było dla rodziny niczym innym jak aktem oporu. Ale Marleen, jako najmłodsza, zawsze była trochę outsiderką. Carmen i Irwana dzieliło tylko półtora roku różnicy i przez całe dzieciństwo zdawali się praktycznie nierozłączni, tak że w pewnym momencie panowało przekonanie, że są bliźniętami. Kiedy Carmen w liceum została na drugi rok, chodzili nawet do tej samej klasy. Razem kręcili się w okolicy baru prowadzonego przez ich ojca albo włóczyli się po amsterdamskim Placu Rembrandta, gdzie Irwan próbował zrobić wrażenie na jej koleżankach, załatwiając im wstęp do wszystkich lokali i stawiając drinki. Marleen była raczej domatorką i najmocniej z całej ich trójki odczuła rozwód rodziców. Kiedy do niego doszło, Carmen i Irwan byli już na tyle duzi, żeby na własną rękę wychodzić na miasto, a mała Marleen całymi dniami siedziała sama z Fiep, która nie robiła niczego poza pomstowaniem na ich ojca.

Carmen zaczęła doceniać siostrę dopiero wtedy, kiedy sama urodziła dzieci, i dostrzegła w Natalie cząstkę charakteru Marleen. Każde zadanie, jakiego podjęła się w związku z organizacją ślubu Marleen, było jej pokutą za wszystkie lata, kiedy zostawiła siostrę jej własnemu losowi. Carmen początkowo dziwiła się rozmachowi planowanego wesela, ale później zrozumiała, że było ono dla siostry szansą na to, by wreszcie zdobyć własne miejsce w rodzinie. Dlatego tak jej zależało, aby pojawili się na nim oboje rodzice. André, ojciec, którego w dzieciństwie nauczyła się nienawidzić, miał sfinansować całą imprezę, a Marleen przez cały dzień miała znajdować się w centrum zainteresowania, z Johanem w roli wiernego adiutanta. Biedak nie miał bladego pojęcia, co go czeka.

– Dopilnuję, żebyś siedziała przy innym stole – zapewniła dyplomatycznie Carmen.

– Tak, przy toaletach ze spodeczkiem na monety. A on z tym niemowlakiem będzie siedział przy głównym stole.

– Oni są razem! – krzyknęła Marleen, teraz już całkowicie wyprowadzona z równowagi.

– Eee, to nic poważnego. Poczekaj, aż ojciec dostanie pierwszego wylewu.

– Ty się pewnie nie możesz doczekać. Mogłabyś wreszcie usiąść przy jego łóżku, a on by nie mógł się sprzeciwić.

Ciężko dotknięta Fiep otworzyła torebkę w poszukiwaniu swojej nieodłącznej paczki papierosów Peter Stuyvesant. Carmen poczuła kłujący ból głowy, co nie było niczym niezwykłym, kiedy przebywała dłużej niż godzinę w obecności swojej matki. Z rodzicami zawsze była ta sama stara śpiewka. Fiep po trzydziestu dwóch latach nadal nie potrafiła przeboleć tego, że w swoim czasie André zostawił ją bez grosza przy duszy, przez co musiała przeprowadzić się z dziećmi do małego mieszkania w Osdorp, cieszącej się złą sławą dzielnicy Amsterdamu. Felicity była ostatnia na długiej liście młodych kobiet, co chwilę wymienianych przez ojca Carmen na nowy egzemplarz, jakby chodziło o używane samochody.

– Bawcie się dobrze. Ja zostaję w domu – powiedziała Fiep zdecydowanym tonem, wstając i sięgając po płaszcz. – W piątki zawsze jest co obejrzeć w telewizji.

– Carmen, powiedz coś!

– Co ja mam mówić? Mama nie chce przyjść. Jak nie chce, to nie chce.

– Ale ja chcę przyjść! Oczywiście, że chcę przyjść – krzyknęła Fiep. – Ale nie w taki sposób. Tego nie przeżyję.

Marleen zaczęła płakać, co nie pozostawiło Carmen wyboru.

– Dobrze. Porozmawiam z nim.

Po długich poszukiwaniach Carmen udało się znaleźć miejsce do parkowania naprzeciwko parku Sarphatiego. Ostatnimi laty obserwowała przemianę De Pijp. Ta dawna uboga dzielnica robotnicza, gdzie całe rodziny, często z sześciorgiem czy ośmiorgiem dzieci, gnieździły się na niecałych pięćdziesięciu metrach, stawała się okolicą dla japiszonów, którzy próbowali przerobić stare mieszkania na dwuosobowe pałace, burząc ściany, wykopując sutereny i zakładając tarasy dachowe, luksusowe niczym babilońskie wiszące ogrody. Teraz na każdym rogu można się było natknąć na kawiarnie Coffee Company. Modne rowery transportowe i wózki Bugaboo tarasowały chodniki, i stało się w kolejce, żeby za jedyne dziewięć euro pięćdziesiąt móc kupić od prawdziwego francuskiego piekarza pain de campagne z kamiennego pieca.

Carmen postrzegała tę dzielnicę głównie jako miejsce, w którym spędziła szczęśliwą część dzieciństwa. To była okolica André Hazesa, śpiewającego u nich w barze jeszcze długo po tym, jak zdobył sławę, okolica surinamskich knajpek, w których ojciec uczył ją jeść roti i kanapki z pom, i, oczywiście, okolica targu Albert Cuyp, gdzie straganiarze wołali za Carmen, że odkąd nie pracuje w Marktzicht, tamtejsza kawa jest nie do wypicia.

Gdy tylko przeszła przez targ, dostrzegła Luthera, który, jak sięgnąć pamięcią, należał do rodziny. Jako trzynastoletni szczeniak – Carmen miała wtedy zaledwie sześć lat – obrobił pijanego klienta, ale ojciec go przyłapał i puścił się w pogoń. Kiedy w końcu złapał chłopaka, temu udało się wyrwać, ale kilka dni później André i tak go dorwał i spuścił mu porządne lanie. Na tym się nie skończyło. André zlitował się nad chłopakiem, jakby znalazł bezdomnego psa, który nie miał szans przeżyć bez jego pomocy. Dostrzegł coś w tym małym zabijace i, chcąc utrzymać go z dala od ulicy, zapisał go na zajęcia w słynnej szkółce bokserskiej na rogu Eerste Sweelinck i Cuyp. W ciągu paru lat Luther został zawodowym bokserem, a w przerwach między pojedynkami i treningami pracował jako osobisty ochroniarz André.

Mężczyzna stał przy drzwiach kawiarni Marktzicht, nieruchomy jak czapla, która na brzegu wypatruje swojej ofiary.

– Pilnujesz teraz drzwi? – zapytała Carmen z uśmiechem, schylając się, aby dać mu trzy całusy na powitanie.

W ramach wyjaśnienia Luther uniósł żarzącego się papierosa.

– Stary zaczął przestrzegać przepisów – odpowiedział z szerokim uśmiechem.

– Zapomniałaś adresu? – krzyknął André, kiedy Carmen weszła do baru.

To było jego standardowe powitanie, gdy jego córka wpadała na pomysł, żeby nie zjawiać się dłużej niż trzy tygodnie. Zepchnął Felicity z kolan.

– Idź, przynieś z góry sukienkę.

Carmen natychmiast poczuła strach.

– Jesteś głodna?

– Wpadłam tylko na chwilę.

Na jego twarzy odmalowało się rozczarowanie. Dawniej ledwo co dostrzegał swoje dzieci, ale od kilku lat zachowywał się tak, jakby chciał nadrobić stracony czas. Carmen poszła za ojcem do stolika w głębi sali, z dala od ciekawskich uszu stałych gości, takich jak Pietje Haring, który jak zwykle siedział nad małym piwem przy barze.

Zanim Carmen zdołała powiedzieć cokolwiek o przyczynie swojej wizyty, Felicity wróciła już z mikroskopijną, srebrną sukienką koktajlową. Carmen nie była pewna, ale piersi partnerki ojca chyba urosły od czasu, kiedy ostatni raz je widziała.

– Zdaniem twojego taty chodzę z tyłkiem na wierzchu. To rozcięcie sięga aż do pupy – powiedziała z niewyraźnym amsterdamskim akcentem.

Taki sam miała kiedyś Carmen, ale przez lata się zatarł i teraz było go słychać tylko wtedy, gdy była zmęczona albo za dużo wypiła.

– Jak myślisz? Nada się na wesele? – spytał André.

– Jak najbardziej – odpowiedziała Carmen, zastanawiając się jednocześnie, jak, na litość boską, powiedzieć, że nowa miłość ojca nie jest mile widziana. – Jednak zjem kanapkę z jajkiem – powiedziała, żeby zyskać na czasie.

Felicity się ulotniła i Carmen mogła mówić swobodnie, ale André ją uprzedził.

– Niech zgadnę: matka.

– Nie chce, żebyś przyszedł na wesele z Felicity.

Z głowy. Powiedziane. Zauważyła, że ojcu zaczyna drgać powieka.

– A to ona dostanie rachunek za tę prywatkę? Nie, trafi do mnie. Kto płaci, wymaga. Niech ona zostanie sobie w domu.

Carmen starała się na spokojnie przekonać ojca. Że chodziło głównie o dobro Marleen i że bardzo ważne było, aby oboje rodzice pojawili się na weselu córki.

– Jak długo ty ją w ogóle znasz? Parę miesięcy.

Gdy tylko to powiedziała, zdała sobie sprawę, że popełniła błąd. André wybuchnął:

– Dobrze, świetnie! Jak tak ma być, to niech będzie. Ma, czego chciała. Felicity zostanie w domu. Ale ja razem z nią!

– Tato, proszę cię… – Carmen nie dokończyła zdania, bo zadzwonił jej telefon.

Wyłowiła aparat z torebki. Chociaż numer, który dzwonił, był jej nieznany, odebrała, bo potrzebowała przerwy na oddech.

– Pani Van Walraven? Mówi Geraldine Grosman.

Grosman była dyrektorką podstawówki. Kiedy ostatnio dzwoniła, chciała powiedzieć, że któreś dziecko ukradło nową kurtkę zimową Borisa. „Tak to bywa z tymi drogimi markowymi ubraniami” – dodała subtelnie. Carmen chętnie przegryzłaby jej szyję.

– Tak, słucham?

– Proszę pani, stało się coś bardzo poważnego. Boris groził koledze z klasy… pistoletem.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: