Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krewni, T. I - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krewni, T. I - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 404 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Nie wie­my, czy któ­re­mu z czy­tel­ni­ków na­szych zda­rzy­ło się prze­jeż­dżać z Cheł­ma do Wło­da­wy oko­li­cą piasz­czy­stą, le­śną i nie­ży­zną, gdzie na środ­ku dro­gi, mię­dzy tymi dwo­ma mia­sta­mi, któ­re każ­dy zna to z opi­sów po­dróż­nych, to z opo­wia­da­nia tych, co ad­mi­ro­wa­li cud­ne po­ło­że­nie pierw­sze­go i za­sta­na­wia­li się nad mchem han­dlo­wym dru­gie­go, leży ubo­gie mia­stecz­ko Sa­win, o któ­rym pew­nie mało kto sły­szał, a tym mniej kto wi­dział i po­znał. A jed­nak w to ustro­nie za­pa­dłe i głu­che mu­si­my za­pro­wa­dzić czy­tel­ni­ków na­szych, gdyż tam roz­po­czy­na się ten ustęp z dzie­jów na­sze­go ży­cia, z któ­rym na po­że­gna­nie ich wy­stę­pu­je­my; i tam pod ko­niec tej hi­sto­rii, któ­rą ra­dzi by­śmy zro­bić in­te­re­su­ją­cą, a na­wet uży­tecz­ną, po­wró­cić bę­dzie­my mu­sie­li.

Sa­win skła­da się z kil­ku­dzie­się­ciu do­mów, po więk­szej czę­ści drew­nia­nych, za­bu­do­wa­nych w wiel­ki kwa­drat, przed­sta­wia­ją­cy niby ry­nek, na któ­re­go środ­ku jest karcz­ma. Po­mię­dzy tymi do­ma­mi są dość po­rząd­ne i czy­ste dwor­ki, mniej wię­cej po­dob­nej for­my, o czte­rech oknach ozdo­bio­nych wa­zo­ni­ka­mi lew­ko­nii i ge­ra­nium, o drzwiach we środ­ku, z ni­skim z przo­du ogro­dze­niem z fur­tecz­ką, za któ­ry­mi tu i ów­dzie ogró­dek, gdzie do­mi­nu­ją mal­wy, flok­sy i sło­necz­ni­ki, a z tyłu za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie, zło­żo­ne z nie­wiel­kiej sto­do­ły, ze spi­chle­rza, za­mknię­te­go wiel­ką kłód­ką, ze sta­jen­ki na parę koni, z obór­ki na kil­ka krów i in­nych po­mniej­szych chle­wi­ków.

Miesz­kań­cy tego rol­ni­cze­go mia­stecz­ka nie­wie­le so­bie ła­ma­li gło­wy na wy­my­śle­nie no­wych form ar­chi­tek­to­nicz­nych dla si­wych sie­dzib; i jak je­den wy­bu­do­wał, a dru­gi oba­czył, że mu tak do­brze, na­śla­do­wał więc są­sia­da, da­jąc tyl­ko więk­sze lub mniej­sze roz­mia­ry po­my­słom jego – w mia­rę za­moż­no­ści swej i po­trze­by. Stąd ta jed­no­staj­ność, któ­ra jed­nak nie robi przy­kre­go wra­że­nia, gdyż rów­nie w ozdo­bach ze­wnętrz­nych ogród­ków, w czy­sto­ści obej­ścia, w ca­ło­ści da­chów, okien, jak iw po­rząd­ku we­wnętrz­nym oka­zu­je się wiel­ka roz­ma­itość, od­po­wia­da­ją­ca go­spo­dar­no­ści i za­moż­no­ści tych, co dwo­recz­ki te za­miesz­ku­ją.

Oprócz ryn­ku jest tam jesz­cze parę mniej po­kaź­nych ulic, a z tych naj­dłuż­sza i naj­ład­niej­sza znaj­du­je się na dro­dze wio­dą­cej do Wło­da­wy. Ale ulicz­ki te zło­żo­ne są pra­wie cał­kiem z chat po­mniej­szych i mają wię­cej po­zór wsi nie­źle za­bu­do­wa­nej i za­moż­niej­szej ani­że­li mia­stecz­ka. Tam miesz­ka­ją sami tyl­ko miesz­cza­nie, go­spo­da­rze rol­ni, ma­ją­cy po kil­ka i kil­ka­na­ście mor­gów grun­tu, kie­dy w dwor­kach ryn­ku mie­ści się cała ary­sto­kra­cja tego miej­sca, to jest: bur­mistrz, po­bor­ca i pi­sarz, na­uczy­ciel ele­men­tar­ny i jego szko­ła, a nade wszyst­ko wła­ści­cie­le ma­jęt­niej­si, ma­ją­cy po dwie, po trzy i wię­cej włók zie­mi, a mię­dzy tymi dwóch lub trzech her­bo­wych, z któ­rych zwłasz­cza je­den na­le­żał do ro­dzi­ny wy­so­ko w hie­rar­chii szla­chec­kiej po­ło­żo­nej i nie­po­śled­nie w kra­ju urzę­da pia­stu­ją­cej.

Ale naj­pięk­niej­szą ozdo­bą tego miej­sca jest ko­ściół, od wjaz­du ze stro­ny Cheł­ma z pra­wej stro­ny le­żą­cy. Ko­ściół to mu­ro­wa­ny, nie­zbyt ob­szer­ny i nie­bo­ga­ty; lecz okrą­żo­ny ze­wsząd tak pięk­nym sze­re­giem sta­ro­żyt­nych lip, tak zie­lo­na wo­ko­ło ota­cza go mu­ra­wa, w ta­kim za­ci­szu pod cie­niem tych drzew leży cmen­tarz, ni­skim ob­wie­dzio­ny par­ka­nem, że miło jest zbli­żyć się do tego domu bo­że­go i do tego dzie­dzic­twa umar­łych i po­mo­dliw­szy się po­du­mać tam czas nie­ja­ki, przy­słu­chu­jąc się ta­jem­ni­czej roz­mo­wie, jaką pro­wa­dzą mię­dzy sobą te stu­let­nie świad­ki za­bie­gów, pra­cy, uciech, na­mięt­no­ści i pła­czu tych, któ­rych na ko­niec pod swe skrzy­dła dla sta­łe­go po­ko­ju i wiecz­ne­go przy­gar­nę­ły od­po­czyn­ku.

Pro­bo­stwo leży obok. Jest to co do for­my i roz­mia­rów pra­wie taki sam dwo­rek, jak inne, i tym się tyl­ko od nich róż­ni, że ma przed drzwia­mi wcho­do­wy­mi ga­nek na dwóch słup­kach opar­ty, z ła­wecz­ka­mi do sie­dze­nia; że za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie są więk­sze; że za nimi jest dość ob­szer­ny ogród wa­rzyw­ny i fruk­to­wy, a przed gan­kiem dzie­dzi­niec spo­ry, opar­ka­nio­ny, z furt­ką pro­wa­dzą­cą do ko­ścio­ła, za­sła­ny cały prze­ślicz­ną mu­ra­wą i w jed­nym rogu ocie­nio­ny tak roz­ło­ży­sty­mi i spo­jo­ny­mi w gó­rze trze­ma li­pa­mi, że naj­żyw­sze pro­mie­nie lip­co­we­go słoń­ca nie mogą prze­bić tego zie­lo­ne­go skle­pie­nia i wy­gnać chło­du spod tej roz­kosz­nej al­ta­ny, gdzie so­bie pro­boszcz czę­sto to z książ­ką, to z go­ść­mi swy­mi prze­sia­du­je.

Pa­ra­fia do pro­bo­stwa tego na­le­żą­ca jest ob­szer­na co do roz­le­gło­ści; ale że oko­li­ca ta za­miesz­ka­na jest po więk­szej czę­ści przez uni­tów, a na­wet w sa­mym mia­stecz­ku jest ich więk­sza po­ło­wa, nie­wiel­kie więc pro­boszcz ma do­cho­dy i po­prze­sta­wać musi na tym, co mu daje go­spo­dar­stwo, kie­dy nie­kie­dy ślub ja­kie­go w oko­li­cy za­miesz­ka­łe­go szlach­ci­ca, cza­sem chrzci­ny no­we­go zie­mi tej oby­wa­te­la, a naj­czę­ściej po­grzeb któ­re­go z ka­to­li­ków miesz­ka­ją­cych w mia­stecz­ku, co – jak tam zwy­kle mó­wią – po­szedł ochło­dzić się pod lipy i z daw­ny­mi po­ga­dać są­sia­da­mi.

Ale ta szczu­płość do­cho­dów nie od­bie­ra­ła hu­mo­ru księ­dzu Ma­cie­jo­wi Zie­len­kow­skie­mu, któ­ry już lat kil­ka­na­ście w pa­ra­fii tej miesz­ka­jąc, prze­sta­wał za­wsze na tym, co mu Bóg dał, utrzy­my­wał, jak mógł, w po­rząd­ku ko­ściół i dzie­lił się jesz­cze z bied­nym, je­że­li któ­ry sta­nął przed jego pro­giem i wi­do­kiem praw­dzi­wej nę­dzy do ser­ca jego prze­mó­wił. Był,to bo­wiem czło­wiek w grun­cie do­bry i uczci­wy, a choć cza­sem gde­rał, choć nie­raz mo­ra­li­zo­wał tych, któ­rym się chcia­ło pła­kać, za­wsze jed­nak w koń­cu zmięk­czył się wi­dząc wiel­ką jaką bo­leść i albo po­mógł od­da­jąc ostat­ni grosz, jaki miał, albo niósł po­cie­chę re­li­gij­ną, umac­nia­jąc du­szę cier­pią­cą w wie­rze i uf­no­ści w mi­ło­sier­dzie Tego, któ­ry je­że­li dziś za­smu­ca, to ju­tro nie­spo­dzie­wa­ną przy­go­tu­je ulgę i po­cie­sze­nie. To­też nikt się nie zra­żał jego zmarsz­czo­nym czo­łem, na­su­nię­ty­mi brwia­mi i gbu­ro­wa­tym gło­sem, z ja­kim z po­cząt­ku przyj­mo­wał tych, co do nie­go przy­cho­dzi­li. Owszem, wszy­scy zna­li jego ser­ce, a mo­ra­ły i ofuk­nie­nie na­wet, bez któ­re­go się cza­sem nie obe­szło, przyj­mo­wa­li z cier­pli­wo­ścią i po­ko­rą.

To jego uspo­so­bie­nie po­szło stąd, że ksiądz Zie­len­kow­ski znał do­sko­na­le swo­ich pa­ra­fian, wcho­dził w ich ży­cie, w ich po­ło­że­nie, wi­dział ich wady i na­ło­gi, wie­dział do­brze o są­siedz­kich ich nie­na­wi­ściach, o spra­wach, ja­kie ich dwo­iły, o na­mięt­no­ściach, ja­kie za­gnież­dża­ły się w ich ser­cach, a stąd prze­wi­dy­wał klę­ski, ja­kie im za­gra­żać mogą. Nim się tedy co złe­go sta­ło, wzy­wał ich do sie­bie, mo­ra­li­zo­wał i su­ro­wo upo­mi­nał, gdy kto tłu­ma­czył się nie­praw­dą lub rady jego i prze­stro­gi przyj­mo­wał z dą­sa­niem lub lek­ce­wa­że­niem; a gdy przy­szła bie­da, klę­ska prze­po­wie­dzia­na zi­ści­ła się i nie­szczę­śli­wy sta­wał przed pro­bosz­czem pro­sząc o po­moc albo radę, wte­dy za­wsze za­czy­niał od tego, że go sfu­kał, że się okrut­nie zmarsz­czył i nie chciał niby słu­chać, mó­wiąc: "Sa­meś so­bie wi­nien, mó­wi­łem ci, ostrze­ga­łem, ale co to wam ga­dać. Ja swo­je, a ty swo­je. Te­raz masz. Do­brze ci tak. Jak Kuba Bogu, tak Ku­bie Bóg. Idź so­bie po radę i po­cie­chę gdzie in­dziej. Nie słu­cha­łeś wte­dy, te­raz już po­nie­wcza­sie." Za­wsze się jed­nak na tym koń­czy­ło, że ser­ce wy­szło na wierzch i że nie­raz pła­kał z tymi, któ­rych wi­dział przed sobą zbo­la­łych i pła­czą­cych. Wszak­że rad swo­ich lu­bił udzie­lać nie tyl­ko tym, od któ­rych są­dził się wyż­szym na­uką i do­świad­cze­niem ży­cia, ale i ta­kim, któ­rzy się mie­li za oświe­co­nych, za zna­ją­cych świat i lu­dzi, pra­wił nie­raz ver­ba ve­ri­ta­tis rów­nie co do ich ży­cia, ich sto­sun­ków fa­mi­lij­nych, wy­cho­wa­nia dzie­ci, a na­wet co do ich in­te­re­sów ma­jąt­ko­wych. Nie­któ­rzy z ta­kich przyj­mo­wa­li uwa­gi księ­dza z na­le­ży­tą względ­no­ścią, wi­dzie­li bo­wiem, iż w grun­cie ma na celu ich wła­sne do­bro i in­te­res ich do­brze zro­zu­mia­ny; ale inni, za­ro­zu­mial­si lub czu­ją­cy się rze­czy­wi­ście do wad i win, któ­re im wy­ty­kał, na­zy­wa­li go wścib­skim i uni­ka­li jego mo­ra­łów tym bar­dziej, im bar­dziej czu­li, że ma ra­cję i że to, co prze­po­wia­da, w rze­czy sa­mej stać się może.

Przy tym wszyst­kim był on spo­koj­ne­go, a na­wet we­so­łe­go uspo­so­bie­nia i gdy cza­sem kto wie­czo­rem do nie­go przy­szedł, a zwłasz­cza la­tem pod lipy, lu­bił po­ga­wę­dzić o tym, co się dzia­ło w mia­stecz­ku i w oko­li­cy, a nie­kie­dy po­śmiać się z moż­niej­szych, któ­rzy nie słu­cha­ją jego prze­stróg, na­zy­wa­ją go wścib­skim, gdyż o tym do­sko­na­le wie­dział, a tym­cza­sem jak głu­pie owce lecą w ogień, gdzie ku­dły swe osma­lą.

Nie był on wca­le uczo­nym, cho­ciaż miał kil­ka­na­ście do­brych ksią­żek i prze­czy­ty­wał je po… raz dru­gi i trze­ci, gdy był wol­nym od za­jęć w pa­ra­fii i od za­bie­gów go­spo­dar­skich, któ­rym od­da­wał się chęt­nie i z wiel­ką pil­no­ścią. Ale ksiądz Zie­len­kow­ski był tro­chę po­eta i wier­szy­ki oko­licz­no­ścio­we skła­dał czę­sto i z ła­two­ścią. Ulot­nych tych ry­mów, któ­ry­mi win­szo­wał imie­nin, no­we­go roku i we­so­łe­go al­le­lu­ja; przez któ­re wzy­wał cza­sem są­sia­dów, z któ­ry­mi bli­żej żył, na obia­dek, na pod­wie­czo­rek lub zimą na ma­ria­sza lub war­ca­by; przez któ­re wsta­wiał się do bur­mi­strza to za na­uczy­cie­lem swej szko­ły, aby mu re­gu­lar­niej wy­pła­ca­no pen­sję, to za in­nym ja­kim uci­śnio­nym, któ­ry wzy­wał jego po­śred­nic­twa lub pro­tek­cji; przez któ­re w na­głym ja­kim ra­zie pro­sił z moż­niej­szych swych pa­ra­fian o fur­kę sia­na dla swych kró­wek lub o jaki kor­czyk owsa dla swych ko­ni­ków – ze­bra­ła się już była w owym cza­sie, o któ­rym mó­wi­my, tak znacz­na licz­ba, że gdy­by się był zna­lazł… jaki wy­daw­ca, mie­li­by­śmy zu­peł­nie ta­kie dwa to­mi­ki, ja­kie już w po­ezjach Mol­skie­go z wiel­kim po­żyt­kiem dla li­te­ra­tu­ry po­sia­da­my.

Ksiądz Ma­ciej Zie­len­kow­ski miał już z pięć­dzie­siąt lat; był słusz­ne­go wzro­stu, chu­dy, wy­pu­kłych ple­ców, ręce miał ży­la­ste i czer­wo­ne, któ­ry­mi chęt­nie ge­sty­ku­lo­wał, a sto­py duże, któ­re pro­sto przed sobą i dość nie­zgrab­nie wy­cią­gał. Wło­sy już siwe i ni­sko przy­strzy­żo­ne, po­kry­wa­ły już jego dużą gło­wę, czo­ło miał ni­skie i marsz­czą­ce się, brwi wiel­kie, spa­da­ją­ce na oczy, co da­wa­ło twa­rzy jego śnia­dej i nie­zbyt uj­mu­ją­cych iry­sów wy­raz su­ro­wy, któ­ry na pierw­szy rzut oka od­strę­czał i tym mniej po­chleb­ne da­wał wy­obra­że­nie o ła­god­no­ści jego cha­rak­te­ru, że i w gło­sie nie było sło­dy­czy, ale owszem ja­kaś twar­dość i niby gbu­ro­wa­tość. Wszyst­ko to jed­nak ni­kło przy bliż­szym jego po­zna­niu. Gdy się roz­rzew­nił, ła­god­nia­ły jego rysy, czo­ło się wy­gła­dza­ło i pod­no­si­ło, brwi roz­su­wa­ły się i po­zwa­la­ły wi­dzieć głę­bo­kie uczu­cie w jego oczach, czę­sto łzą zro­szo­nych. Gdy się zno­wu roz­ga­dał i roz­we­se­lił, cała twarz jego pięk­nia­ła nie­ja­ko, a uśmiech cza­sem fi­lu­ter­ny, cza­sem do­bro­dusz­ny, po­cią­gał każ­de­go do uf­no­ści i znie­wa­lał do przy­ja­ciel­skie­go wy­la­nia się.

Ksiądz Ma­ciej la­tem i zimą cho­dził za­wsze w czap­ce wy­so­kiej, ro­ga­tej z si­wym ba­ran­kiem, w dłu­gim sur­du­cie z gru­be­go suk­na, a w świę­to w zwy­kłej księ­żej su­tan­nie z pe­le­ryn­ką; trzci­nę miał za­wsze w ręku, a choć nie dbał o ele­gan­cję – w zwierzch­nim swym odzie­niu i obu­wiu, wi­dać jed­nak, że do czy­sto­ści wiel­ką przy­wią­zy­wał war­tość, gdyż ta ob­wód­ka płó­cien­na, któ­ra okrą­ża­ła jego hal­stuch pod bro­dą, była za­wsze czy­sta i jak śnieg bia­ła. Rów­nie sta­ran­nie utrzy­ma­ną i skła­da­ną była wszel­ka bie­li­zna ko­ściel­na. Nie wziął on nig­dy na sie­bie zbru­dzo­nej i zmię­tej alby, a kom­że, w któ­rych wy­stę­po­wał czy na am­bo­nę, czy przy chrzci­nach, czy za trum­ną, choć­by naj­bied­niej­sze­go ze swych pa­ra­fian, świad­czy­ły, że na nie nie ża­ło­wa­no my­dła i że pod pil­nym i umie­jęt­nym były że­laz­kiem.

Wi­ka­riu­sza ksiądz Ma­ciej nie miał. Zbyt ubo­gie było pro­bo­stwo, aby go na taki eks­pens sta­ło. Ale za to wier­ną miał po­moc i po­słu­gę gor­li­wą, rów­nie w go­spo­dar­stwie swym, jak i w ko­ście­le, w ca­łej ro­dzi­nie Du­dzi­now­skich, któ­ra od lat kil­ku­na­stu na pro­bo­stwie miesz­ka­ła i ze­spo­liw­szy się ze wszyst­ki­mi in­te­re­sa­mi księ­dza, po­dzie­la­jąc ser­decz­nie wszyst­ko do­bre i złe, któ­re mu się wy­da­rza­ło, sta­ra­ła mu się do­ga­dzać i we wszyst­kim umniej­szać kło­po­tów.

Ro­dzi­na ta skła­da­ła się z męża, żony i jed­ne­go chłop­ca. Bła­żej Du­dzi­now­ski był pra­wie rów­ne­go wie­ku z pro­bosz­czem. Przez za­pa­try­wa­nie się na swe­go pryn­cy­pa­ła prze­jął on jego ru­chy, jego chód, spo­sób mó­wie­nia, a na­wet wy­pu­kłość ple­ców, a do­na­sza­jąc za­wsze jego ogrom­ne buty, ro­ga­te czap­ki i nie­je­den sur­dut, gdy się już wy­cie­rał i za­gra­żał dziu­ra­mi, był w oczach wszyst­kich al­ter ego księ­dza Ma­cie­ja i nie­raz z da­le­ka, gdy szedł sze­ro­ki­mi kro­ka­mi i trzy­mał przed sobą la­skę, sta­ran­nie z kory ostru­ga­ną dla więk­sze­go do trzci­ny pro­bosz­czow­skiej po­do­bień­stwa, za nie­go był bra­ny. Pan Bła­żej roz­ma­ite peł­nił funk­cje.

W ko­ście­le był on za­kry­stia­nem i or­ga­ni­stą, w go­spo­dar­stwie był eko­no­mem i gu­mien­nym, a kie­dy nie­kie­dy w ra­zie po­trze­by, zwłasz­cza gdy ksiądz pro­boszcz je­chał do cho­re­go, aby go na ostat­nią po­dróż umoc­nić lub gdzie no­wo­na­ro­dzo­ne­go chrze­ści­ja­ni­na do ko­ścio­ła bo­że­go wpro­wa­dzić, peł­nił sam obo­wią­zek woź­ni­cy. I wte­dy, gdy miesz­kań­cy Sa­wi­na po­strze­gli na brycz­ce dwie ro­ga­te czap­ki, dwa ciem­ne sur­du­ty i dwo­je wy­pu­kłych ple­ców, jed­ne na sie­dze­niu, a dru­gie na koź­le, wie­dzie­li do­brze, że ktoś umie­ra albo się na­ro­dził, a stąd do smut­nych lub we­so­łych roz­mów mie­li po­chop i ma­te­rię.

Sko­ro świt już pan Bła­żej był na no­gach; ob­szedł całe go­spo­dar­stwo, do­pil­no­wał na­kar­mie­nia koni i by­dła, wy­pra­wił dwóch pa­rob­ków w pole, gdy była pora i po­trze­ba, i zaj­rzaw­szy do każ­de­go kąta, szedł pod lipy, gdzie ksiądz pro­boszcz od­ma­wiał pa­cie­rze, aby mu zdać ra­port, jak całe obej­ście za­stał i jak wczo­raj­sze jego dys­po­zy­cje wy­ko­nał. Po­tem obu­dziw­szy syna swe­go Ja­sia, trzy­na­sto­let­nie­go i przy­tom­ne­go chło­pa­ka, szedł z nim ra­zem do ko­ścio­ła. Gdy uprząt­nę­li dom boży, po­za­mia­ta­li wszę­dzie i po­ście­ra­li ku­rza­wę, pan Bła­żej, przy­go­to­waw­szy w - za­kry­stii wszyst­ko, co do mszy świę­tej, któ­ra się co­dzien­nie o go­dzi­nie wpół do ósmej od­pra­wia­ła, było po­trzeb­nym, szedł wraz z sy­nem na śnia­da­nie, a po­tem, skoń­czyw­szy już funk­cję za­kry­stia­na, od­da­wał się cały urzę­do­wi eko­no­ma. Przej­rzał więc spi­chlerz, wy­da­wał, co było komu po­trze­ba, no­to­wał każ­dy eks­pens dla po­dyk­to­wa­nia póź­niej księ­dzu i za­pi­sa­nia w książ­kę ra­chun­ko­wą, pil­no­wał młó­ce­nia lub je­chał w pole, w mia­rę pory roku i ro­dza­ju za­ję­cia go­spo­dar­skie­go, ja­kie ona na­strę­cza­ła.

W nie­dzie­lę i świę­to wsta­wał jesz­cze ra­niej, gdyż… z go­spo­dar­stwem mu­siał się uła­twić od razu, a resz­tę dnia był już tyl­ko usłu­dze ko­ścio­ła od­da­ny. To­też, gdy się zbli­ża­ła go­dzi­na je­de­na­sta, o któ­rej ksiądz pro­boszcz punk­tu­al­nie koń­czył ka­za­nie i wy­cho­dził z sumą, pan Bła­żej, któ­ry już wszyst­ko do ce­re­mo­nii tej przy­go­to­wał i ubrał już w czy­ste ko­meż­ki dwóch chło­pa­ków ze szko­ły, któ­rym z ko­lei słu­że­nie do mszy przy­pa­da­ło, wy­musz­tro­wał ich na­le­ży­cie, nie­raz to tego, to owe­go po­cią­gnąw­szy za ucho, gdy się któ­ry ga­pił i prze­stróg jego nie słu­chał, sta­wał co chwi­la we drzwiach za­kry­stia i po­glą­dał ku am­bo­nie, aby z go­ręt­szych ru­chów księ­dza i z pod­nie­sio­ne­go gło­su jego mowy zro­bić ów na­tu­ral­ny wnio­sek, że się do­mó­wie­nie za­czy­na. Wte­dy brał z po­wa­gą la­skę, na któ­rej był okrę­co­ny sto­czek, ścią­gał za ku­tas lam­pę, wi­szą­cą przed wiel­kim oł­ta­rzem, i za­pa­liw­szy sześć świec, scho­dził ze stop­ni, za­trzy­my­wał się za­wsze w jed­nym i tym­że sa­mym miej­scu, ob­ra­cał la­skę, przy­ga­szał nogą sto­czek i sta­wiał przy drzwiach za­kry­stii.

Przy nim był Jaś, tak­że w naj­pa­rad­niej­szą ubra­ny ko­meż­kę, i któ­ry cho­ciaż w ta­kie dni do mszy nie słu­żył, ale sam tyl­ko miał przy­wi­lej sta­wać z try­bu­la­rzem, jako bacz­niej­szy i le­piej z ma­ni­pu­la­cją jego obe­zna­ny. Wte­dy pan Bła­żej, upo­mniaw­szy jesz­cze raz syna, aby na wszyst­ko w za­kry­stii da­wał ba­cze­nie, sam uda­wał się do wy­peł­nie­nia głów­ne­go' swe­go obo­wiąz­ku, od któ­re­go ty­tuł or­ga­ni­sty no­sił. I trze­ba było wi­dzieć, z jaką pew­no­ścią do­świad­czo­ne­go i pew­ne­go sztu­ki swej ar­ty­sty szedł przez ko­ściół, z jaką im­po­zy­cją po­glą­dał na obec­nych, któ­rzy się przed nim roz­stę­po­wa­li, jak szyb­ko mimo wie­ku wbie­gał na scho­dy i z jaką mi­ło­ścią po­glą­dał na kla­wi­sze i na dudy, któ­re zda­wa­ły się tyl­ko ocze­ki­wać jego ręki, aby się ode­zwać gło­sem ma­ją­cym pod­nieść po­boż­ne uczu­cia obec­nej w ko­ście­le rze­szy. Był on tu w swo­im ży­wio­le i gdy usiadł, gdy obu rę­ka­mi za­cze­sał na­przód wło­sy, po­tem po­tarł dło­nie, po­tem uśmiech­nął się do kla­wi­szów, rzekł­byś, że to któ­ry z na­szych for­te­pia­ni­stów, któ­rzy sia­da­ją do in­stru­men­tu z tym prze­ko­na­niem, że pod pal­ca­mi ich oży­je za­mar­ły Liszt i nie­śmier­tel­ny Szo­pen wsta­nie z gro­bu jak żywy. O grze jego i śpie­wie nie ma już co i mó­wić i czy­tel­ni­cy… do­my­śla się za­pew­ne, że czło­wiek taki dla chwa­ły bo­żej i utrzy­ma­nia ho­no­ru pa­ra­fii nie mógł ża­ło­wać rąk, a tym bar­dziej gło­su i sta­rał się usil­nie, aby ce­re­mo­nia od­by­ła się oka­za­le i z uro­czy­sto­ścią god­ną tego miej­sca, gdzie pro­boszcz taki jak ksiądz Ma­ciej Zie­len­kow­ski ce­le­bro­wał, a on, jako dru­ga po nim oso­ba, od­po­wia­dał mu gło­sem or­ga­nów i do­no­śniej­szym jesz­cze gło­sem wła­snych swych pier­si i ce­le­bry tej do­peł­niał.

Ale jak­kol­wiek pan Bła­żej nie­oce­nio­nym był dla pro­bosz­cza czło­wie­kiem, miał i on wadę świad­czą­cą o ułom­no­ści na­tu­ry ludz­kiej. Ksiądz Ma­ciej mógł się wszę­dzie na nie­go spu­ścić, w każ­dym zda­rze­niu za­ufać jego czuj­no­ści i przy­wią­za­niu, mógł go po­słać w pole, na sia­no­kos, do lasu, wy­pra­wić do od­le­glej­szych na­wet pa­ra­fian w in­te­re­sach choć­by naj­de­li­kat­niej­szych; ale po nic w świe­cie nie mógł go po­siać na mia­stecz­ko. Jak wszyst­kie dro­gi pro­wa­dzą do Rzy­mu, tak dla pana Bła­że­ja wszyst­kie dro­gi w Sa­wi­nie pro­wa­dzi­ły przez karcz­mę. A sko­ro raz wpadł w otwar­tą pasz­czę tej Scyl­li, za­wsze się ja­koś za­sie­dział, za­wsze się za­ga­dał to z tam­tej­szym pro­pi­na­to­rem, to z któ­rym z pa­ra­fian, rów­nie pod­le­głym tym sa­mym na­tu­ry na­szej zbo­cze­niom. A choć go su­mie­nie gry­zło, choć od­wró­ciw­szy się do kąta, da­wał so­bie ze zło­ści po­licz­ki, po­ciąg był jed­nak tak sil­ny, że czas na speł­nie­nie in­te­re­su, za któ­rym był po­sła­ny, prze­mi­jał, a pan Bła­żej za­miast wró­cić do pro­bosz­cza i zdać ra­port z po­sel­stwa, prze­my­kał się ci­cha­czem, aby nie wi­dzia­no, że się nie trzy­ma na no­gach. Tak zyg­za­kiem i za po­śred­nic­twem to pło­tu, to par­ka­nu, do­padł sta­jen­ki i wiąz­ki sia­na i tam już do­staw­szy się, chra­pał szczę­śli­wie póty, póki go żona nie od­szu­ka­ła.

Nig­dy wszak­że gor­liw­szym i czyn­niej­szym nie był, jak po ta­kim upad­ku, któ­re­go się nie­zmier­nie wsty­dził. Dla­te­go to pro­boszcz pa­trzył przez szpa­ry na tą sła­bost­kę czło­wie­ka, bez któ­re­go by się już obejść nie mógł, sta­rał się tyl­ko usil­nie po­da­wać mu jak naj­rza­dziej oka­zje do zła­ma­nia tego uro­czy­ste­go sło­wa, ja­kie da­wał jemu, żo­nie i so­bie sa­me­mu, że go już i sam dia­beł po­wro­zem do karcz­my nie za­cią­gnie. Tak wszak­że sło­wa tego do­trzy­my­wał, jak skry­ty­ko­wa­ni au­to­ro­wie do­trzy­mu­ją przy­rze­czeń, ja­kie sami czy­nią, że wszyst­kie pió­ra i ka­ła­ma­rze po­wy­rzu­ca­ją za okno.

Żona pana Bła­że­ja, Agniesz­ka, któ­rą kró­cej da­le­ko scha­rak­te­ry­zu­je­my, była go­spo­dy­nią domu. Wpraw­dzie i ona nie była bez ale, gdyż go­spo­da­ro­wa­ła za­nad­to gło­śno, była pręd­ka, zła i kłó­tli­wa; ale ta lewa stro­na jej uspo­so­bie­nia kom­pen­so­wa­ła się tym, że była oszczęd­na, do­bra ku­char­ka, że ro­bi­ła do­sko­na­le ro­sół i sztu­kę mię­sa, że barszcz przy­pra­wia­ła tak, jak­by ża­den ku­charz nie po­tra­fił, a nade wszyst­ko, że lu­bi­ła nie­zmier­nie czy­stość w kuch­ni i w po­ko­jach, w na­czy­niu ku­chen­nym i kre­den­so­wym, a szcze­gól­niej w bie­liź­nie, rów­nie księ­dza pro­bosz­cza, jak i ko­ściel­nej.

Były to waż­ne przy­mio­ty, już nie mó­wiąc o wier­no­ści i przy­wią­za­niu, dla któ­rych pro­boszcz zno­sił cier­pli­wie jej gde­ra­nia, jej ha­ła­sy, jej fo­chy, któ­rych na­wet jemu nie szczę­dzi­ła. A cho­ciaż cza­sem pan Bła­żej pod­no­sił głos tak­że i uczył ją mo­res, naj­czę­ściej jed­nak oba na­tu­liw­szy na uszy jed­na­ko­we swe czap­ki, ustę­po­wa­li z pla­cu i wte­dy kru­pi­ło się na Ja­siu, je­śli się nie­bacz­nie na­wi­nął na ten mo­ment, w któ­rym mat­ka nie mia­ła na kim spę­dzić zło­ści, co ją tra­wi­ła. Obi­ty chło­pak naj­nie­win­niej, szedł z pła­czem do ojca i do pro­bosz­cza, a ci wi­dząc, że już po bu­rzy, wra­ca­li do domu i za­sta­wa­li już Agniesz­kę krzą­ta­ją­cą się spo­koj­nie, wi­ta­ją­cą ich z (uśmie­chem i prze­pra­sza­ją­cą pro­bosz­cza, że się unio­sła. Męża pani Bła­że­jo­wa nie prze­pra­sza­ła nig­dy, trzy­ma­jąc się w tej mie­rze za­sa­dy więk­szej po­ło­wy żon na­szych, któ­re utrzy­mu­ją, że za­wsze mają ra­cję.

Naj­bliż­szym są­sia­dem, a moż­na po­wie­dzieć ser­decz­nym przy­ja­cie­lem pro­bosz­cza, któ­re­go sta­ra­li­śmy się dać po­znać szcze­gó­ło­wo czy­tel­ni­kom na­szym, a to ze wzglę­dów, ja­kie sami póź­niej uzna­ją za słusz­ne, był pan Se­ba­stian Za­buż­ski, ów szlach­cic wy­so­ko sko­li­ga­co­ny, o któ­rym wy­żej wspo­mnie­li­śmy. Nie­da­le­ko od ko­ścio­ła, od wjaz­du do Sa­wi­na ze stro­ny Cheł­ma, le­żał jego dwo­rek i całe obej­ście sta­no­wią­ce naj­znacz­niej­szy w ca­łym mia­stecz­ku fol­war­czek. Dwo­rek był taki jak i inne, sil­niej tyl­ko i sta­ran­niej opar­ka­nio­ny, z bra­mą wjaz­do­wą do­brze za­my­ka­ną, z dzie­dziń­cem więk­szych roz­mia­rów i ma­ją­cym z boku la­mu­sik z gru­bych be­lek, z dę­bo­wy­mi drzwia­mi, pod któ­rym znaj­do­wał się lo­szek mu­ro­wa­ny i skle­pio­ny. Ale za to sto­do­ła, spi­chlerz, obo­ry i staj­nie prze­no­si­ły wiel­ko­ścią dom miesz­kal­ny i oka­zy­wa­ły sta­ran­niej­sze­go i za­moż­niej­sze­go od in­nych go­spo­da­rza. Ja­koż pan Se­ba­stian miał w dzie­dzicz­nym swym po­sia­da­niu czte­ry włó­ki do­bre­go grun­tu, z pół­to­ry włó­ki łąk pięk­nych i ko­rzyst­nie po­ło­żo­nych, a nad­to kil­ka­dzie­siąt mor­gów opa­ło­we­go lasu, któ­ry na po­trze­by do­mo­we naj­zu­peł­niej wy­star­czał.

Ma­ją­te­czek ten, opa­trzo­ny do­sta­tecz­nym re­ma­nen­tem i sto­sow­ną licz­bą rąk, do upra­wy roli i zwie­zie­nia jej plo­nów po­trzeb­ną, wy­star­czał mu na ży­cie nie­za­leż­ne, tym… bar­dziej że to był szlach­cic dum­ny, któ­ry na tym za­kła­dał swój ho­nor, aby ni­ko­go o nic nie pro­sił i ni­ko­mu nie był nic wi­nien. Tak więc… się (ra­cho­wał, ale przy­mie­rzał po­trze­by swe i wy­dat­ki do przy­cho­du, że mu za­wsze wy­star­cza­ło na opła­ca­nie i do­bre wy­kar­mie­nie służ­by mę­skiej i żeń­skiej, na któ­rej go­spo­dar­stwo jego le­ża­ło, na do­brą łyż­kę stra­wy i ka­wa­łek mię­sa dla nie­go, a i dla go­ścia, je­śli się zda­rzył, na odzie­nie skrom­ne, ale całe i czy­ste, a na­wet na utrzy­ma­nie w Hru­bie­szo­wie dwóch syn­ków, któ­rzy wła­śnie w tym roku, od któ­re­go opo­wia­da­nie to roz­po­czy­na­my, trze­cią kla­sę szko­ły tej po­wia­to­wej koń­czy­li.

Pan Se­ba­stian miał już pięć­dzie­sią­ty siód­my rok. Mier­ne­go był wzro­stu, ale sil­nej bu­do­wy i że­la­zne­go zdro­wia, któ­re umiar­ko­wa­ne ży­cie, su­ro­we oby­cza­je i ruch cią­gły na otwar­tym i świe­żym po­wie­trzu utrzy­my­wa­ły w sta­nie kwit­nie­nia i (ro­ko­wa­ły mu póź­ną i czer­stwą sta­rość. Gdy mu za­zdrosz­czo­no wiel­kiej siły w rę­kach i w no­gach, jaką po­sia­dał, do­sko­na­łe­go ape­ty­tu, z ja­kim sprzą­tał skrom­ne i pro­ste obia­du swe­go po­tra­wy, od­po­wia­dał za­wsze: "Umiem być sta­rym, mo­spa­nie, i to cały mój se­kret. Wiem, wie­le mam lat, o czym inni za­po­mi­na­ją. Nie uży­wa­jąc nig­dy wszyst­kich sił, ja­kie mam, eks­pen­su­jąc tyl­ko do­chód, nie ty­kam ka­pi­ta­łu i tym spo­so­bem przy­go­to­wu­ję so­bie wiel­kie ucie­chy ma­łym kosz­tem, a uni­kam wiel­kich bo­le­ści, po­świę­ca­jąc małe roz­ko­sze. Inni w moim wie­ku, po­czu­wa­jąc w so­bie resz­ty sił mło­dych, du­rzą się, że od­młod­nie­li, i chwy­ta­ją za przy­nę­tę roz­ko­szy, któ­rą im sta­wia na­tu­ra czę­sto na to tyl­ko, aby się ich prę­dzej po­zbyć. Ja, mo­spa­nie, nie za­po­mi­nam o tym, że ży­cie na­sze ma dwa dzie­ciń­stwa, ale nie ma dwóch wio­sen. Przy tym Pan Bóg ustrzegł mię od dwóch naj­więk­szych nie­przy­ja­ciół zdro­wia i dłu­gie­go ży­cia, tj. od wiel­kiej nę­dzy i od wiel­kich do­stat­ków. Pierw­szy bo­wiem ruj­nu­je przez to, że jest wszyst­kie­go za mało, dru­gi przez to, że jest wszyst­kie­go za­nad­to. Otrzy­ma­łem w udzia­le mier­ność, któ­ra jest mat­ką po­ko­ju, swo­bo­dy i zdro­wia. Je­że­li więc przy­cho­dzi po­trze­ba na­gła i nie­odbi­ta, mogę jej za­dość­uczy­nić, a gdy ro­zum się przy­ćmi i ser­ce ogar­nie po­ku­sa, znaj­du­ję nie­prze­zwy­cię­żo­ną prze­szko­dę w nie­moż­no­ści. Chcesz wa­szeć mieć tak sil­ne ręce jak moje i nogi tak wy­trzy­ma­łe i nie­zmor­do­wa­ne, daj­że im ro­bo­tę, żeby nie zgnu­śnia­ły i nie za­klę­sły; chcesz tak jak ja zre­pe­to­wać wazę barsz­czu i pół­mi­sek ka­szy i zra­zów, to pa­mię­taj o tym, że czło­wiek kar­mi się chle­bem dwa lub trzy razy na dzień, a po­wie­trzem w każ­dej se­kun­dzie ży­cia. Nie siedź więc w izbie za­du­szo­nej, ale szu­kaj świe­że­go od­de­chu na polu, na łące i w le­sie, a tam znaj­dziesz siły i ape­tyt."

Ta­kie były mniej wię­cej za­sa­dy pana Se­ba­stia­na, któ­re w roz­ma­itej for­mie lu­bił wy­ra­żać w roz­mo­wie i od któ­rych bar­dzo rzad­ko, i to pod ja­ki­mi­ściś szcze­gól­nym przy­mu­sem, od­stę­po­wał. W ogól­no­ści był to czło­wiek nie­zmier­nie pa­nu­ją­cy nad sobą. Przy tak ogrom­nej sile, jaką w nim ad­mi­ro­wa­no, gdyż na­braw­szy w garść orze­chów la­sko­wych, roz­miaż­dżał je tak, że mało któ­ry zo­stał nie roz­gnie­co­nym, przy pręd­ko­ści i gniew­li­wo­ści wro­dzo­nej, nie uniósł się nig­dy do tego stop­nia, żeby albo słu­gę, albo któ­re dziec­ko ude­rzył. Je­śli już mu­siał uka­rać, ka­rał wte­dy, gdy ochło­nął, i to nig­dy ręką ani la­ską, ale gięt­kim i nie­szko­dli­wym prę­tem lub ró­zgą. Kie­dyś, w młod­szych la­tach, mało nie za­bił ja­kie­goś drą­ga­la po­licz­kiem, któ­ry moi wy­mie­rzył, i to go tak prze­stra­szy­ło, że od­tąd w każ­dym przy­stę­pie gnie­wu ta chwi­la sta­wa­ła mu się obec­ną.

Pan Se­ba­stian, któ­ry żad­nej nie znał cho­ro­by i cią­głym cie­szył się zdro­wiem, nie był jed­nak ani peł­nym, a tym bar­dziej oty­łym. Owszem, oprócz ple­ców, któ­re miał dość sze­ro­kie, wy­da­wał się szczu­płym w swej bu­do­wie; ale mu­sku­ły jego były tak stę­żo­ne, ta­kiej mocy, że do­tknąw­szy się jego ra­mie­nia wy­żej łok­cia, zda­wa­ło się, że się do­ty­ka cze­goś wy­ro­bio­ne­go z brą­zu lub z że­la­za. Trzy­mał się pro­sto, cho­dził z mocą, pew­no­ścią i szyb­ko; mó­wił z po­wa­gą, zwięź­le i sta­now­czo. Twarz miał do­syć czer­stwą, choć po­zba­wio­ną ru­mień­ca; a ten ko­lo­ryt jej zdro­wy i mę­ski tym wię­cej ude­rzał, że wy­so­kie jego czo­ło było gład­kie i nie­zmier­nie bia­łe.

W nie­bie­skich oczach jego, pa­trzą­cych pro­sto i śmia­ło, był wy­raz ro­zu­mu i za­sta­no­wie­nia, a siwe już wło­sy i si­wie­ją­ce za­wie­si­ste wąsy do­da­wa­ły po­wa­gi i wdzię­ku ry­som jego fo­rem­nym i zna­czą­cym. Był to typ praw­dzi­wie pol­skie­go i szla­chec­kie­go ob­li­cza, z któ­re­go dziś na­wet wnieść było moż­na, że w mło­dym wie­ku mu­siał być bar­dzo przy­stoj­nym, a na­wet pięk­nym męż­czy­zną.

No­sił się nie­zmier­nie skrom­nie, ale ubra­niem swym nie uda­wał ani uboż­sze­go, ani bo­gat­sze­go, niż był w isto­cie. Co­dzien­nym jego odzie­niem była ka­po­ta, za­pi­na­ją­ca się na dwie stro­ny, ze sto­ją­cym, od­kła­da­nym koł­nie­rzem, z sie­racz­ko­we­go suk­na po­mier­nej ceny. Na zimę miał ta­kie same ubra­nie, pod­szy­te li­sa­mi. Płaszcz, tak­że sie­racz­ko­wy, słu­żył do dro­gi i na sło­tę. La­tem na­kry­wał gło­wę bia­łym, nie­dro­gim ka­pe­lu­szem, a w zi­mie czap­ką z od­wi­ja­ny­mi kla­pa­mi z si­we­go ba­ran­ka, któ­ry­mi w cza­sie wiel­kie­go zim­na mógł osło­nić twarz i uszy. Jed­ną tyl­ko miał po­rząd­ną bar­dzo suk­nię, co do kro­ju taką samą jak sie­racz­ko­wa ka­po­ta, ale z czar­ne­go i cien­kie­go suk­na. Tę na­dzie­wał tyl­ko w cza­sie wiel­kiej ja­kiej uro­czy­sto­ści, na Wiel­ka­noc, na Boże Cia­ło i w ogó­le w cza­sie pro­ce­sji, gdy niósł bal­da­chin nad księ­dzem pro­bosz­czem, lub w cza­sie ja­kiej waż­niej­szej wi­zy­ty, któ­rą mu­siał od­dać.

Oj­ciec jego był da­le­ko ma­jęt­niej­szym; ale przez róż­ne oko­licz­no­ści stra­cił for­tu­nę swą jesz­cze za mło­du, tak że pan Se­ba­stian przy­wykł do bie­dy, i po śmier­ci ojca i po spie­nię­że­niu ostat­ków ma­jąt­ku tyle tyl­ko do­stał, że mógł ku­pić so­bie ów fol­war­czek w Sa­wi­nie, w któ­rym osiadł. Stry­jecz­nych swych bra­ci, moż­nych co do for­tu­ny, wy­so­ko po­ło­żo­nych co do zna­cze­nia, gdyż je­den z nich był kasz­te­la­nem, a dru­gi re­fe­ren­da­rzem, znał tyl­ko z da­le­ka i do żąd­ne­go z nich po nic się nig­dy nie uda­wał.

Oko­li­ca Sa­wi­na jest gniaz­dem fa­mi­lii Je­lew­skich. Było ich tam dwóch ro­dzo­nych bra­ci i trzy sio­stry, trze­ci zaś, Pa­weł, ich stry­jecz­ny. W kil­ka lat po za­miesz­ka­niu swym w tym miej­scu, gdy się już pan Se­ba­stian za­go­spo­da­ro­wał, opa­trzył w do­by­tek i wszyst­kie po­rząd­ki w domu po­trzeb­ne, gdy po­strzegł, że wy­star­czy i dla nie­go, i dla ko­goś jesz­cze, z kim by się pra­cą swą i lo­sem po­dzie­lił, obej­rzał się za ko­bie­tą, któ­rą by mógł po­ko­chać i do domu swe­go wpro­wa­dzić, jako po­moc, ozdo­bę i po­cie­chę.

Za po­śred­nic­twem pro­bosz­cza, z któ­rym za­przy­jaź­nił się za­raz, sko­ro ten pa­ra­fię swą ob­jął, po­znał się z Je­lew­ski­mi.

Oba ro­dze­ni bra­cia dziw­nie mu się nie po­do­ba­li. Stry­jecz­ne­go ich Paw­ła nie było już. Miał to być czło­wiek z ser­cem, ale hu­la­ka, tro­chę szu­ler i utra­cjusz. Nad­we­rę­żyw­szy swo­ją for­tu­nę, od­dał resz­tę pod za­rząd stry­jecz­nych bra­ci, sam wstą­pił do woj­ska, wy­szedł z (puł­kiem w głąb Ro­sji i tam gdzieś prze­padł bez wie­ści. Star­szy z dwóch tu za­miesz­ka­łych, pan Piotr, był fan­fa­ron i uda­wał pana; dru­gi, Mar­cin, był zno­wu obrzy­dły ską­piec i ła­pi­grosz. Naj­młod­sza sio­stra, Her­mi­nia, była wpraw­dzie ład­na i nie­głu­pia, ale jesz­cze zbyt mło­da, za­nad­to się nad­sta­wia­ją­ca, za­nad­to pra­gną­ca się stro­ić i pa­trzą­ca wy­żej, niż­by w mia­rę ma­lut­kie­go po­sa­gu swe­go pa­trzeć była po­win­na; naj­star­sza zaś, Te­re­sa, (po­czci­we ser­ce, peł­ne do­bro­ci i czu­ło­ści, opła­ku­ją­ca rzew­ny­mi łza­mi każ­de nie­szczę­ście, ko­mu­kol­wiek by się przy­tra­fi­ło, mia­ła wie­le bar­dzo za­let mo­ral­nych, ale na nie­szczę­ście była brzyd­ka, mała i ułom­na. Śred­niej, Ma­rian­ny, nie było wów­czas przy ro­dzi­nie. Mia­ła ona gdzieś w Lu­bel­skiem przy­ja­ciół­kę, przy któ­rej wo­la­ła ba­wić. Przy ta­kich oko­licz­no­ściach za­po­zna­nie się to i po­wtó­rzo­ne kil­ka­krot­ne od­wie­dzi­ny na nic się nie zda­ły, i pan Se­ba­stian po­sta­no­wił za­cze­kać, aza­li przy­pa­dek nie na­su­nie mu na oczy ko­goś ta­kie­go, co by i swy­mi związ­ka­mi ro­dzin­ny­mi, i swo­ją oso­bą le­piej jego wy­ma­ga­niom i ocze­ki­wa­niu od­po­wie­dział.

W parę mie­się­cy ta­kie­go oglą­da­nia się na pra­wo i na lewo, ode­brał raz od pro­bosz­cza za­pro­sze­nie na pod­wie­czo­rek. Wy­szedł­szy od sie­bie, po­strzegł przed pro­bo­stwem po­wóz pana Pio­tra Je­lew­skie­go. Bar­dzo mu to było nie­mi­ło, bo chciał się od nich cał­kiem usu­nąć, i już miał za­miar wró­cić. Ale Pan Bóg zrzą­dził in­a­czej. Pro­boszcz po­strzegł go z da­le­ka, wy­szedł na­prze­ciw nie­go i da­wał mu zna­ki ro­ga­tą swą czap­ką, że go wzy­wa. Trud­no już było cof­nąć się, i pan Se­ba­stian po­szedł. W rze­czy sa­mej za­stał pod li­pa­mi pana Pio­tra Je­lew­skie­go, pa­nią Pio­tro­wą, pan­nę Te­re­sę i jesz­cze ja­kąś mło­dą oso­bę, któ­rej nie znał. Nie mó­wio­no mu wca­le, kto to taki, roz­mo­wa się to­czy­ła, ale pan Se­ba­stian nie mógł oczu od­wró­cić od tej mło­dej pan­ny, któ­rej twarz, głos i uło­że­nie od razu mu ja­koś przy­pa­dły do oka i do ser­ca. Nie była zbyt mło­da, mia­ła rysy fo­rem­ne, wej­rze­nie ła­god­ne, głos mięk­ki i słod­ki, a wie­le razy się ode­zwa­ła, ode­zwa­ła się ro­zum­nie i po­czci­wie. Wszyst­ko to bar­dzo mu się po­do­ba­ło. Przy­su­nął się więc do niej, za­czął z nią roz­ma­wiać i w cią­gu roz­mo­wy po­ka­za­ło się, że to jest trze­cia pan­na Je­lew­ska, owa Ma­rian­na, któ­rej nie znał.

Zra­zu przy­kro mu to było, bo nie czuł żad­nej sym­pa­tii do ca­łe­go tego gniaz­da. Ale gdy w nocy za­czął my­śleć i roz­my­ślać; gdy pan­na Ma­rian­na sta­ła mu cią­gle przed ocza­mi, tak że ani rusz wy­ru­go­wać jej nie moż­na było z my­śli, po kil­ku dniach ta­kie­go roz­my­śla­nia i wal­ki po­je­chał do pana Pio­tra raz, po­tem we dwa dni dru­gi raz, po­tem za­czął jeź­dzić co dzień i na­resz­cie, po dwóch mie­sią­cach, pro­boszcz po­bło­go­sła­wił mu przy oł­ta­rzu, pan Bła­żej na całe gar­dło za­śpie­wał Veni Crea, tor i pan­na Ma­rian­na, któ­rą pan Se­ba­stian całą mocą swe­go ener­gicz­ne­go ser­ca po­ko­chał, któ­re­go ona po­ko­cha­ła całą du­szą, peł­ną tkli­wo­ści, od­da­nia się i po­świę­ce­nia, we­szła do skrom­ne­go dwor­ku męża, aby się stać jego świa­tłem, po­cie­chą i uszczę­śli­wie­niem. Pan Se­ba­stian miał wów­czas czter­dzie­ści dwa lat, żona za­czy­nia­ła do­pie­ro rok dwu­dzie­sty pią­ty. Mimo tę róż­ni­cę wie­ku nie było szczę­śliw­szej pary.

Ale szczę­ście to trwa­ło tyl­ko lat kil­ka. Ma­rian­na, uro­dziw­szy panu Se­ba­stia­no­wi dwóch sy­nów, za­czę­ła upa­dać na si­łach. Wpraw­dzie wiel­ka mi­łość do męża i dzie­ci umac­nia­ła ją tyle, że obo­wiąz­kom swym żony, go­spo­dy­ni i mat­ki czy­ni­ła za­dość. Ale to wy­si­le­nie wy­czer­pa­ło jej ży­cie zwol­na i stop­nia­mi, tak że w siód­mym roku ich po­ży­cia, w rocz­ni­cę tego dnia, kie­dy we­szła do domu męża, któ­re­go twarz ja­śnia­ła wów­czas ra­do­ścią i na­dzie­ją dłu­gie­go szczę­ścia, wy­nie­sio­na była na cmen­tarz, na któ­ry pro­wa­dził ją pro­boszcz, któ­ry od pła­czu i łka­nia nie mógł śpie­wać pie­śni po­grze­bo­wej, a za nią szedł mąż, któ­ry wpraw­dzie nie pła­kał, ale na któ­re­go ska­mie­nia­łej i mil­czą­cej twa­rzy ci wszy­scy, któ­rzy go zna­li, czy­ta­li wię­cej, niż­by łzy i szlo­cha­nie po­wie­dzieć mo­gły.

Nie­szczę­ście to czło­wie­ka, któ­re­go wszy­scy sza­no­wa­li, choć mało kto znał go z bli­ska, zro­bi­ło wiel­kie wra­że­nie. Lu­dzie pro­ści, nie za­prząt­nie­ni cał­kiem do­cze­sny­mi in­te­re­sa­mi, nie prze­sią­kli ego­izmem, nie go­nią­cy to za zy­skiem, to za jaką brud­ną ucie­chą, to za jaką zdo­by­czą próż­no­ści, wów­czas kie­dy mimo nich prze­cho­dzi po­grzeb, i nie oswo­je­ni tak z tym wi­do­kiem, jak miesz­kań­cy wiel­kich miast, uczu­li moc­no tę klę­skę, do­ty­ka­ją­cą czło­wie­ka, któ­ry we­dług ich mnie­ma­nia ni­czym na nią nie za­słu­żył. To da­wa­ło im tak wie­le do my­śle­nia, że się nie­pręd­ko uspo­ko­ili. A gdy któ­ry jesz­cze, prze­cho­dząc wie­czo­rem mimo cmen­ta­rza, oba­czył pana Se­ba­stia­na klę­czą­ce­go nie­ru­cho­mie jak po­sąg przy gro­bie żony i ma­ją­ce­go po jed­nej i dru­giej stro­nie dwóch syn­ków, klę­czą­cych ze zło­żo­ny­mi rącz­ka­mi, ślicz­nych i za­my­ślo­nych jak po­ku­tu­ją­ce anioł­ki, nie mógł się wstrzy­mać od łez i wró­ciw­szy do domu lub spo­tkaw­szy ja­kie­go są­sia­da, roz­po­wia­dał, co wi­dział, i znaj­do­wał nie­raz ta­kie sło­wa, ja­kich by się nikt po jego ukształ­ce­niu i spo­so­bie ży­cia nie spo­dzie­wał. Nie tyl­ko więc przy­kład ży­cia i po­stę­po­wa­nia pana Se­ba­stia­na był uży­tecz­nym dla mia­stecz­ka, ale na­wet jego klę­ska po­da­ła nie­jed­ne­mu po­waż­niej­sze pry­śli i do za­sta­no­wie­nia się nad sobą przy­wio­dła.

Nikt wszak­że nie­szczę­ścia tego głę­biej nie uczuł i ob­fit­szy­mi nie ob­lał łza­mi, jak sio­stra zmar­łej, Te­re­sa. Za­cna ta ko­bie­ta, upo­śle­dzo­na po­wierz­chow­nie, skrzyw­dzo­na przez bra­ci, trak­to­wa­na przez bra­to­wą i jej dzie­ci tak, jak to naj­czę­ściej oso­by próż­ne i ze­psu­te trak­tu­ją isto­ty bez­bron­ne i nie­po­kaź­ne, mimo przy­kro­ści, ja­kich do­zna­wa­ła, od­da­na była cał­kiem na usłu­gi ro­dzi­ny i ko­cha­ła ją mi­ło­ścią bez­in­te­re­sow­ną i nie od­pła­ca­ną. Jed­na tyl­ko Ma­rian­na zna­ła całą war­tość tego ser­ca, któ­re wszy­scy inni na­peł­nia­li go­ry­czą i upo­ko­rze­niem. To­też Te­re­sa lgnę­ła do niej ze szcze­gól­nym przy­wią­za­niem, w ostat­nich jej chwi­lach nie od­stę­po­wa­ła od jej łoża, a po po­wro­cie z cmen­ta­rza, wi­dząc, że pan Se­ba­stian był zu­peł­nie zła­ma­ny, że cho­dził tyl­ko w mil­cze­niu lub sie­dział bez ru­chu po dwie i trzy go­dzi­ny, tak iż zda­wał się zu­peł­nie za­po­mi­nać o so­bie, o dzie­ciach i o go­spo­dar­stwie, po­sta­no­wi­ła już nie opusz­czać tego domu, któ­ry Bóg tak cięż­ko do­tknął, i stać się mat­ką prze­ślicz­nych chłop­czy­ków, któ­rych ser­decz­nie po­ko­cha­ła nie tyl­ko przez pa­mięć sio­stry, ale i dla nich­że sa­mych.

Nic więc panu Se­ba­stia­no­wi nie mó­wiąc, zo­sta­wia­jąc go jego my­ślom i bó­lo­wi, a po­tłu­miw­szy, jak mo­gła, swój wła­sny, ob­ję­ła cały za­rząd domu, ulo­ko­wa­ła się w po­ko­ju dzie­ci, któ­re wzię­ła pod swój kie­ru­nek, w go­spo­dar­stwie wy­da­wa­ła dys­po­zy­cje i sta­ra­ła się doj­rzeć wszyst­kie­go w mia­rę sił i cza­su, a gdy po kil­ku­na­stu dniach po­strze­gła, że pan Se­ba­stian nic nie mó­wił i nie tyl­ko ta­ci­te na wszyst­ko po­zwa­lał, ale owszem, zda­wał się z wdzięcz­no­ścią na jej za­ję­cia i usil­ność po­glą­dać, po­sła­ła po resz­tę ma­nat­ków swych pa­nień­skich do pana Pio­tra i tym spo­so­bem na sta­łe już za­miesz­ka­nie in­sta­lo­wa­ła się w osie­ro­co­nym, po sio­strze domu.

Przy­jaźń pro­bosz­cza, czas, ten naj­lep­szy le­karz wszel­kich ran ser­ca, to uspo­ko­je­nie, ja­kie mu da­wał wi­dok gor­li­wo­ści i po­świę­ce­nia Te­re­sy, wresz­cie har­tow­na na­tu­ra pana Se­ba­stia­na przy­pro­wa­dzi­ły go po kil­ku mie­sią­cach do daw­ne­go sta­nu. Zro­bił się on wpraw­dzie po­waż­niej­szym, jesz­cze su­row­szym dla sie­bie i mniej mó­wią­cym, ale od­zy­skał daw­ną dzia­łal­ność i od­dał się zno­wu zwy­kłym swym za­ję­ciom. Wdzięcz­ny Te­re­sie za usłu­gę, ja­kiej od niej w naj­bo­le­śniej­szej chwi­li do­znał, upro­sił ją, żeby nie opusz­cza­ła już do śmier­ci jego domu zo­sta­wił jej za­rząd we­wnętrz­ny i opie­kę nad dzieć­mi i z da­le­ka tyl­ko nad tym czu­wa­jąc, wspie­rał ją swo­ją po­wa­gą i mocą.

W ta­kim sta­nie były rze­czy aż do tej chwi­li, gdy po­trze­ba było chłop­ców od­wieźć do szkół. Po na­ra­dzie z pro­bosz­czem; zde­cy­do­wał się od­dać ich do Hru­bie­szo­wa, jako do miej­sca, któ­re było naj­bliż­szym, naj­tań­szym, i gdzie pro­boszcz miał zna­jo­me­go i przy­ja­zne­go so­bie na­uczy­cie­la, któ­re­go szcze­gól­nej opie­ce dzie­ci po­wie­rzo­ne być mo­gły. Ale gdy przy­szedł ten fa­tal­ny mo­ment, szcze­gól­niej dla pan­ny Te­re­sy, któ­ra z za­pu­chły­mi od pła­czu ocza­mi co chwi­la tu­li­ła do sie­bie to Eu­ge­niusz­ka, to Igna­sia, a ci na­wza­jem roz­pły­wa­jąc się we łzach, rzu­ca­li się do nóg cio­ci, jak­by szli na stra­ce­nie, i ra­tun­ku jej wzy­wa­li, pan Se­ba­stian, nie­kon­tent z ta­kie­go roz­piesz­cze­nia swych sy­nów, w któ­rych rad był swój wła­sny hart wi­dzieć i moc swą za­szcze­pić, lę­ka­jąc się, aby ta­kie sce­ny, roz­mięk­cza­ją­ce ich na­tu­rę, nie po­wta­rza­ły się w każ­de świę­ta i wa­ka­cje, na któ­re by dzie­ci przy­wo­ził do domu, nic nie mó­wiąc pa­ra­nie Te­re­sie o swych za­mia­rach, od­wiózł sy­nów do Hru­bie­szo­wa, ale ulo­ko­wał ich z tym wa­run­kiem, że ich nie weź­mie ani na je­den dzień do sie­bie, póki szkół nie ukoń­czą.

Tak to szło przez pół­trze­cia roku, w cią­gu któ­re­go to cza­su pan Se­ba­stian po trzy i czte­ry razy na rok od­wie­dzał swo­ich sy­nów, cza­sem pro­bosz­czo­wi da­wał ko­nie, aby się prze­je­chał, oba­czył ich, prze­eg­za­mi­no­wał; ale mimo próśb, łez i dą­sów ciot­ki Te­re­sy, mimo wy­rzu­tów, że jest oj­cem twar­dym i nie­czu­łym, do któ­rych się cza­sem w żalu swym unio­sła, nie dał się skło­nić do zła­ma­nia swe­go po­sta­no­wie­nia i ani razu dzie­ciom pod dach ro­dzin­ny zaj­rzeć nie po­zwa­lał. Ale rok 1834 był dla pana Se­ba­stia­na za­nad­to cięż­kim. W zi­mie pa­dło mu kil­ka­na­ście sztuk by­dła, ozi­mi­nę mu­siał prze­orać i ja­rym za­siać na­sie­niem, zbyt su­cha wio­sna nie obie­cy­wa­ła żad­ne­go zbio­ru sia­na, tak że spo­dzie­wa­ny plon i z nie­go do­chód, we­dług praw­do­po­dob­ne­go ob­li­cze­nia, le­d­wie mógł wy­star­czyć na li­che utrzy­ma­nie domu i re­ma­nen­tu, na opła­ce­nie sług i in­nych cię­ża­rów, ja­kie wno­sił. O utrzy­ma­niu w szko­łach chłop­ców nie mógł pan Se­ba­stian i po­my­śleć i z wiel­kim swym zmar­twie­niem po­sta­no­wił ich ode­brać i z kon­ty­no­wa­niem ich edu­ka­cji do lep­sze­go po­cze­kać cza­su. O tym kło­po­cie swym nie­raz roz­ma­wiał z pro­bosz­czem, któ­ry go po­cie­szał, jak mógł, i wresz­cie do­da­wał: "Przy­wieź no, pa­nie Se­ba­stia­nie, dzie­ci tu, a po­tem oba­czy­my, co Pan Bóg da".

Wsku­tek tej rady przy­ja­cie­la i wsku­tek tego prze­ko­na­nia, że in­a­czej być nie może, ob­ja­wił pan Se­ba­stian pan­nie Te­re­sie, że za­raz po świę­tym Ja­nie je­dzie do Hru­bie­szo­wa i przy­wo­zi chłop­ców do domu. Przy tym pro­sił ją, aby dla nich przy­go­to­wa­ła stan­cyj­kę obok sie­bie, przy­rzą­dzi­ła łóż­ka i sto­lik do pra­cy. Ra­dość stąd po­czci­wej ciot­ki była nie­zmier­na.

Nie wcho­dzi­ła ona w to, jak cięż­ka ko­niecz­ność zmu­si­ła bied­ne­go ojca do tego kro­ku; ale ta myśl, że piesz­czosz­ków swych bę­dzie mia­ła obok sie­bie, pod swo­im okiem, że bę­dzie mo­gła ich myć i cze­sać, stro­ić i mo­de­ro­wać, upo­mi­nać i ści­skać, pie­ścić i kar­mić róż­ny­mi przy­sma­ka­mi, od­bie­ra­ła jej sen i nie da­wa­ła spo­cząć na chwi­lę. Krzą­ta­ła się więc od rana do nocy; uprzą­ta­ła po­ko­ik, ka­za­ła w nim ze dwa razy myć pod­ło­gę, usta­wia­ła i prze­su­wa­ła sama łó­żecz­ka, sto­li­ki i stoł­ki; na stry­chu gdzieś wy­szpe­ra­ła sta­re sza­ra­gi, któ­re ka­za­ła po­zbi­jać, wy­szo­ro­wać i usta­wić przy wol­nej ścia­nie, aby mie­li gdzie kłaść sur­du­ci­ki i płasz­cze. A gdy wszyst­ko było go­to­we, wzię­ła się do­pie­ro do pie­cze­nia oba­rza­necz­ków, po­sy­pa­nych sie­ka­ny­mi mig­da­ła­mi i cu­krem, su­char­ków, pier­nicz­ków; sma­ży­ła w mio­dzie orze­chy, prze­sma­ża­ła ostat­ki prze­szło­rocz­nych kon­fi­tur, aby nie skwa­śnia­ły; sło­wem, co tyl­ko mi­łe­go im, do­bre­go i smacz­ne­go wy­my­ślić mo­gła, a na co ją sta­ło, wszyst­ko na przy­ję­cie tak dro­gich go­ści było przy­go­to­wa­ne. Pan Se­ba­stian dnia 27 czerw­ca wy­je­chał. Cały dwu­dzie­sty ósmy nie­po­ko­iła się pan­na Te­re­sa nie­zmier­nie, a przed wie­czo­rem tego dnia, ob­li­czyw­szy mile, czas po­trzeb­ny do wy­bra­nia się i są­dząc, że co chwi­la nad­ja­dą, co kwa­drans pra­wie wy­bie­ga­ła za bra­mę i pa­trzy­ła ku dro­dze od Cheł­ma. Ale wi­dać, że waż­na ja­kaś za­szła prze­szko­da, kie­dy tego dnia nie przy­je­cha­li. Epo­ką tą, pa­mięt­ną w ży­ciu tej ko­cha­ją­cej isto­ty, i epo­ką, od któ­rej się wła­ści­wie opo­wia­da­nie na­sze za­czy­na, miał być do­pie­ro dzień 29 czerw­ca roku pań­skie­go 1834.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: