Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Król chłopów - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Król chłopów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 643 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

W wiel­kiej skle­pio­nej sali kra­kow­skie­go zam­ku, na dole, mrok się już wie­czor­ny roz­po­ście­rał. Wą­skie okna głę­bo­ko w mur wpusz­czo­ne w więk­szej czę­ści były gę­sty­mi przy­sło­nię­te opo­na­mi, przez inne mało się już ga­sną­cej świa­tło­ści wkra­da­ło. Wło­ska lam­pa oliw­na za­pa­lo­na sta­ła w ką­cie, ale sła­by jej ognik le­d­wie małą prze­strzeń ru­cha­wym roz­ja­śniał pro­my­kiem. Ci­sza głę­bo­ka pa­no­wa­ła w ob­szer­nej izbie, w przed­sion­kach; na po­dwó­rzach le­d­wie się co po­ru­sza­ło.

W ko­ście­le Św. Wa­cła­wa na za­ni­ku dzwo­nio­no ci­cho, ża­łob­nie na wie­czor­ną mo­dli­twę.

W jed­nym rogu sali na sze­ro­kim łożu skó­ra­mi i suk­na­mi okry­tym wi­dać było z ciem­ne­go tła je­dwab­nych przy­kryć, na któ­rych spo­czy­wa­ła twarz wy­bla­dła, z oczy­ma za­mknię­ty­mi, jak­by uśpio­ne­go czło­wie­ka lat po­de­szłych.

Z jed­nej stro­ny łoża stał w czer­ni, w suk­ni du­chow­nych, męż­czy­zna sta­ry wpa­trzo­ny w le­żą­ce­go z brwia­mi ścią­gnię­ty­mi, z dru­giej, na wiel­kim sie­dze­niu, wpół­klę­czą­cy, po­chy­lo­ny tro­skli­wie, nie­spo­koj­ne oczy wle­pia­jąc w cho­re­go – mło­dzie­niec w kwie­cie wie­ku, sil­ny, pięk­ny, ry­sów szla­chet­nych, pań­skie­go ob­li­cza Ręce trzy­mał za­ła­ma­ne na ko­la­nach.

Opo­dal nie­co nie­wia­sta w dłu­giej, sza­rej, ob­ci­słej suk­ni, z za­sło­ną na gło­wie, z ró­żań­cem w ręku, mo­dli­ła się, żywo pa­cior­ki prze­bie­ra­jąc pal­ca­mi wy­chu­dły­mi.

W no­gach łoża z rę­ka­mi do mo­dli­twy zło­żo­ny­mi, ci­cho coś szep­cąc, oczy wznió­sł­szy ku nie­bu, stał mnich w suk­ni bia­łej, w płasz­czu czar­nym.

Na łożu tym wy­cze­ki­wał śmier­ci i wy­zwo­le­nia król, co prze­szło pół wie­ku wal­czył dla po­łą­cze­nia w jed­no roz­szar­pa­ne­go dzie­dzic­twa Miesz­ka i Chro­bre­go – Wła­dy­sław, zwa­ny Łokt­kiem, mąż wiel­ki ma­łe­go cia­ła a po­tęż­nej du­cha siły.

Czuł on sam, wi­dzie­li wszy­scy przy­bli­ża­ją­cą się ostat­nią go­dzi­nę. Nie cho­ro­ba, nie rany zwy­cię­ży­ły go i oba­li­ły: dłu­gi trud, nie­zmier­ne tro­ski wy­czer­pa­ły sił osta­tek.

Ga­snął po­wo­li, bo ży­cia ogień wy­pa­lił się w nim do dna. Umie­rał z tą mocą du­szy, z jaką żył, męż­ny i spo­koj­ny; nie bro­niąc się śmier­ci, po­żą­da­jąc jej, zstę­pu­jąc do gro­bu z po­cie­chą w ser­cu.

Nie do­ko­nał wszyst­kie­go, co za­mie­rzał, ale nie­wie­le bra­kło do speł­nie­nia my­śli jego zro­dzo­nej w dzie­ciń­stwie, wy­ko­ły­sa­nej ży­ciem, doj­rza­łej w bo­jach… Myśl swą spu­ści­zną zo­sta­wił sy­no­wi.

Mnich sto­ją­cy w no­gach łoża, po­boż­ny do­mi­ni­ka­nin He­liasz, już był prze­jed­nał kró­la z Bo­giem. Wła­dy­sław dnia tego wolę swą ob­ja­wił mę­żom do­stoj­nym, oj­czy­com kró­le­stwa swe­go i po­że­gnał wszyst­kich; roz­stał się z żoną, po­bło­go­sła­wił syna, któ­re­mu Pol­skę od­da­wał, zie­mia­nom zle­ciw­szy je­dy­ne dzie­cię.

Le­karz, ka­no­nik Wa­cław, prze­po­wia­dał bli­ski zgon; kró­lo­wa Ja­dwi­gi, pła­cząc po­wta­rza­ła mo­dli­twy za ko­na­ją­cych, lecz śmierć nie przy­cho­dzi­ła jesz­cze… Sta­ry wo­jow­nik bro­nił się jej resz­tą po­tę­gi w bo­jach mno­gich na­by­tej.

Król tyl­ko usy­piać się zda­wał. Od­dech jego sta­wał się to przy­śpie­szo­nym go­rącz­ko­wo, to sła­bym tak, że go le­d­wie czuć było. Za­pa­dłe po­wie­ki pod­no­si­ły się na­gle, gło­wa po­ru­sza­ła, za­schłe usta otwie­ra­ły, zbla­dłe oczy bie­ga­ły po ota­cza­ją­cych i Łok­tek chwi­lo­wo po­wra­cał do ży­cia. Duch sta­re­go wo­jow­ni­ka, jak przy­ku­ty do tego star­ga­ne­go wie­kiem cia­ła, nie mógł się z nie­go wy­zwo­lić.

Nad­cho­dzi­ła noc, po któ­rej wra­ca­ją­cy dzień już, we­dle prze­po­wied­ni le­ka­rza, kró­la nie miał za­stać mie­dzy ży­wy­mi. Me­dyk pa­trzał zdu­mio­ny i upo­ko­rzo­ny, bo na tym łożu śmier­ci dział się cud – wal­ka się od­by­wa­ła nie prze­wi­dy­wa­na, nie­wia­do­ma, nie zna­na mu, ży­cie opie­ra­ło się znisz­cze­niu.

Łok­tek po­wra­cał doń snem po­krze­pio­ny. Ob­li­cze jego przy­bra­ło już daw­no tę bar­wę tru­pią, bez­kr­wi­stą, wy­zół­kłą, któ­ra nad­cho­dzą­cy zgon czy­tać na nim do­zwa­la­ła; lecz pier­si się po­ru­sza­ły, od­dech był wi­docz­ny. Ze­schłe płu­ca od­zy­wa­ły się w nim jesz­cze głu­cho i smut­nie… po­wie­trze w nich chrzęsz­cza­ło.

Sto­ją­cy nad cho­rym ka­no­nik-le­karz dał z lek­ka znak, aby mu spo­czyn­ku nie prze­ry­wa­no, i sam po­czął na pal­cach cho­dzić. Cof­nął się też uj­rzaw­szy to mnich He­liasz i kró­lo­wa po ci­chu po­wol­nie ku drzwiom zwró­ci­ła.

Król usy­piał.

Wszy­scy po dniu tym wzru­szeń peł­nym za­pra­gnę­li usu­nąć się do bocz­nej kom­na­ty i tam cze­kać prze­bu­dze­nia, gdyż jesz­cze się go spo­dzie­wa­no. Je­den Syn po­chy­lo­ny przy ojcu po­zo­stał nie­ru­cho­my.

Na dany przez mat­kę znak po­trzą­snął gło­wą, wska­zał na oj­cow­skie łoże da­jąc ła­two zro­zu­mieć, że chciał czu­wać przy nim. Nie­daw­no jesz­cze z ust jego sły­szał ostat­nie wy­ra­zy bło­go­sła­wień­stwa i prze­stro­gi, nie­daw­no brzmia­ły tu gło­sy zwo­ła­nych, pa­nów rady – kró­le­wicz-na­stęp­ca wzru­szo­ny był.

Do łoża ko­na­ją­ce­go wią­za­ła go mi­łość, wdzięcz­ność i ta tro­ska o ju­tro, któ­ra brze­mie­niem ca­łej nie zna­nej przy­szło­ści le­ża­ła na pier­siach jego. Łzy krę­ci­ły mu się w oczach…

Zło­tą była ko­ro­na, któ­rą miał wło­żyć na mło­do­cia­ną skroń, ale cięż­ką.

Zwol­na wy­su­nę­li się wszy­scy ku drzwiom bocz­nym, któ­rych za­sło­nę kró­lo­wa pod­nieść ka­za­ła, aby na naj­mniej­szy sze­lest, na za­wo­ła­nie po­wró­cić była go­to­wa.

Nie­ru­cho­my w tej pół­klę­czą­cej po­sta­wie kró­le­wicz zo­stał jak przy­ku­ty do sie­dze­nia i łoża. Wzrok jego na bla­dej twa­rzy ojca spo­czy­wał.

Ob­li­cze to było zżół­kłe jak kar­ta per­ga­mi­no­wa i jak ona ży­ciem za­pi­sa­na dłu­gim. Nig­dy może wprzód, gdy był w peł­ni sił, nie sta­ły na niej wy­ry­te do­bit­niej mę­stwo, re­zy­gna­cja, siła, spo­kój i że­la­zna wola. Te­raz tyl­ko wszyst­kie te cha­rak­te­ru zna­mio­na ob­le­wa­ła świa­tło­ścią przed­śmier­tel­ną ja­kaś bło­gość – po­go­da dnia ostat­nie­go. Któż nie wi­dział na ob­li­czu umie­ra­ją­cych, moc­nych.

na du­chu, bo­jow­ni­ków zwy­cię­skich tego wy­ra­zu szczę­śli­wo­ści, jaki wdzie­wa śmierć wio­dąc ich do gro­bu? Wszyst­kie cier­pień ziem­skich śla­dy zgła­sza pa­lec anio­ła śmier­ci.

Zza bruzd, marsz­czek i fał­dów pro­mie­nia­ło sta­re kró­la ob­li­cze wy­pięk­nio­ne i ja­sne. Syn pa­trzył na nie z po­boż­nym zdu­mie­niem, bo nig­dy go ta­kim nie wi­dział. Jesz­cze przed chwi­lą, gdy król z go­rą­co­ścią prze­ma­wiał do pa­nów rady, do syna, miał sta­rą swą twarz, jaką no­sił na po­bo­jo­wi­skach, te­raz śmierć przy­oble­kła ją ma­je­sta­tem i po­wa­gą swo­ją.

Kró­le­wicz za­drżał – było to dlań zwia­stu­nem chwi­li ostat­niej. Lecz król żył: pier­si po­ru­sza­ły się pra­wie ła­god­nie, do­strze­gał lek­kie twa­rzy drga­nie – sta­rzec jesz­cze od­dy­chał.

Pło­myk lamp­ki, któ­ry pod­nió­sł­szy się żyw­szym rzu­cił bla­skiem na rysy kró­la, do­zwa­lał ro­ze­znać lek­kie ust ścią­gnię­cie i na po­wie­kach wy­si­łek i drga­nie. Dźwi­gnę­ły się one z cięż­ko­ścią, z głę­bin ich bla­do za­świe­ci­ły oczy. Za­trzy­ma­ły się dłu­go na synu, war­gi za­trzę­sły się, jak­by je prze­wiew uśmie­chu prze­biegł bez­sil­ny.

Kaź­mirz jesz­cze bar­dziej po­chy­lił się do ojca.

Cud tego ży­cia prze­ry­wa­ją­ce­go ko­na­nie co­raz był wi­docz­niej­szym, gło­wa zwró­ci­ła się ku uko­cha­ne­mu dzie­cię­ciu. Od­dech pier­si stał się gło­śniej­szym i głu­cho do­był się z nich głos:

– Kaź­mirz.

– Jam jest! – od­parł syn ci­cho.

– Jak za mgłą cię wi­dzę – szep­nął król wy­raź­niej nie­co. – Wody! usta spie­czo­ne! – do­dał chcąc do­być na próż­no spod przy­kry­cia osła­błą rękę.

Wnet Kaź­mirz po­śpie­szył z kub­kiem rzeź­wią­ce­go na­po­ju Sto­ją­cym tuż przy łożu i ostroż­nie na­chy­lił go do ust ojca wle­wa­jąc w nie płyn po kro­pli.

Usta się roz­war­ły nie­co, tro­chę ży­cia wstą­pi­ło w twarz, któ­rej oczy na­bra­ły bla­sku. Uśmiech­nął się Łok­tek.

– Noc? – za­py­tał ci­cho.

– Wie­czór póź­ny.

Król oczy­ma po­to­czył po kom­na­cie, jak­by się chciał prze­ko­nać, czy byli sami

Chwi­lę trwa­ło mil­cze­nie, pierś pra­co­wa­ła, aby się na głos zdo­być ostat­ni.

– Ko­ro­nę – rzekł sil­niej. – Ko­ro­nę niech ci nie zwle­ka­ją, wło­żą, niech na­masz­czą. Bóg z nią daje moc. A po­trze­ba jej, aby utrzy­mać wszyst­ko w jed­nej dło­ni. Pol­skę całą, Ku­ja­wy, Ma­zow­sze, Po­mo­rze… Po­mo­rza Niem­com nie ustą­pić nig­dy! Tam­tę­dy dro­ga w świat, je­dy­na wol­na, wko­ło wro­gi, bez nie­go wię­zie­nie…

Mó­wił od­po­czy­wa­jąc chwi­la­mi; Kaź­mirz słu­chał po­chy­lo­ny. Nie była to rzecz do nie­go zwró­co­na, lecz jak­by mi­mo­wol­nie snu­ją­ce się my­śli wy­ra­zy, wpół do sie­bie, do Boga, do nie­go… Coś jak ma­rze­nie, jak mo­dli­twa.

– Ma­zow­sze po­słusz­ne, len­ne być musi i two­je, pod pra­wem jed­nym – cią­gnął da­lej – Ślą­sko…

Mó­wiąc to przy­mknął po­wie­ki, ale na­tych­miast pod­nio­sły się zno­wu i usta da­lej szep­ta­ły, dla syna tyl­ko do­sły­szal­nym szme­rem:

– Z sio­strą, z Wę­gry musi być wiecz­ne przy­mie­rze, za ręce trzy­maj­cie się obo­je… Pod Rzy­mem stać wier­nie, pod Awi­nio­nem, bo tam gło­wa na­sza i siła. Pa­pież mnie ra­to­wał, roz­grze­szył, dźwi­gnął, wie­le lat temu… Kró­le­stwo na­sze pod Pio­tro­wą sto­li­cą, hołd mu win­ni­śmy…

Za­mru­czał coś nie­wy­raź­nie i po­ru­szył się nie­spo­koj­nie.

– Znaj­dziesz lu­dzi do­brej rady. Jaś­ko z Melsz­ty­na, mąż pra­wy, Trep­ka wier­ny… zie­mia­nie szczy­ty ry­cer­stwa do­bre, ale nie oni jed­ni… Jest ubo­gi lud, jest bied­ny chłop. to tak­że oj­czy­ce nasi. Pa­mię­taj! ja po­mnę, gdym z bło­go­sła­wień­stwem mi­ło­ści­we­go lata po­wró­cił z tu­łac­twa sam, sam je­den jak pa­lec, nie mia­łem wów­czas ni­ko­go. Zie­mia­nie nie chcie­li mnie, za­miast ry­cer­stwa szli za mną chłop­ki z sie­kie­ra­mi Pol­skę bu­do­wać. Szli i bili się… a do­pie­ro po nich przy­szły szczy­ty, a na koń­cu ba­ra­ny i co­mi­tes. Chłop­kom wdzięcz­nym być!

Spoj­rzał na syna.

– O chłop­kach pa­mię­taj! Kaź­mirz skło­nił gło­wę.

– Tar­czą im bądź i opie­ką – szep­tał król ci­cho – sę­dzią im bądź spra­wie­dli­wym, obroń­cą, oni mnie obro­ni­li…

Wtem głos co­raz cich­szy i słab­szy szep­tem nie­zro­zu­mia­łym uto­nął w pier­si i była zno­wu chwi­ja mil­cze­nia.

Z bocz­nej izby na pal­cach pod­szedł ks. Wa­cław nad­słu­chu­jąc ostroż­nie. Sta­nął zdzi­wio­ny po­chwy­ciw­szy szep­ta­nie, ręką się­gnął po ku­bek i przy­ło­żył go do ust kró­la. Cho­ry wnet po­czuł ob­ce­go, za­milkł ścią­gnąw­szy war­gi, ale na­pój po­łknął chci­wie.

Ks. Wa­cław za­trzy­mał się chwi­lę, zro­zu­miał to, że oj­ciec chciał sam na sam z sy­nem po­zo­stać, i usu­nął się po­wo­li.

Wpół­pod­nie­sio­ne po­wie­ki śle­dzi­ły ruch jego i nie otwar­ły się, aż znik­nął.

– Z Krzy­żow­ca­mi nie­miec­ki­mi – rzekł – nig­dy po­ko­ju… Prze­ciw­ko nim przy­mie­rze i po­kój choć­by z po­ga­ny! – mó­wił nie­zro­zu­mia­le, głos mu drżał. – O! nig­dy zgo­dy z nimi! Kru­ki czar­ne, wil­ki żar­łocz­ne, wro­gi wie­ku­iste… Z Po­mo­rza ich wy­gnać po­trze­ba precz lub oni tę ko­ro­nę prę­dzej póź­niej że­la­znym kli­nem roz­sa­dzą. O! z nimi nig­dy po­ko­ju… Z po­ga­ny się jed­nać le­piej, Li­twie żo­ni­nej dać rękę, Ruś za­gar­nąć… Wę­gry zso­ju­szo­ne, na­sze, Czech się grzyw­na­mi prze­jed­na, daj mu ostat­nią ko­szu­lę… choć­by kie­li­chy ze skarb­ców ko­ściel­nych, byle zjed­nać prze­ciw Krzy­ża­kom, wszyst­kich prze­ciw nim.. Bran­den­bur­czy­ków gła­skać, Ślą­za­ków za­go­dzić… a Po­mo­rze od­bić, bo tchnąć nie bę­dzie czym… Go­ści­niec w świat nam za­prą i udu­szą.

Spo­czął nie­co i do­dał:

– Krwi się tam dużo po­le­je… bę­dzie stru­mie­nia­mi cie­kła – jak pod Płow­ca­mi.

Zmarszcz­ki na czo­le kró­la wy­gła­dzi­ły się, po­go­da zwy­cię­stwa opro­mie­ni­ła je na chwi­lę.

– Płow­ce! – po­wtó­rzył – Płow­ce! Dru­gie Płow­ce przyj­dą nie­pręd­ko, ale ja je wi­dzę, wi­dzę. Sto­sy cho­rą­gwi ich po zie­mi się ta­rza­ją i tru­pów sto­sy w po­so­ce.

Kaź­mirz klę­czą­cy już przy łożu, aby mógł sły­szeć le­piej, przy­chy­lił się ku ustom oj­cow­skim.

Od prze­po­wied­ni tej ser­ce mu za­drga­ło ży­wiej. Łok­tek smut­nie się uśmiech­nął.

– Nie ty ich po­skro­misz… – do­dał – nie, to­bie nie dano! Ty gdzie in­dziej mu­sisz szu­kać zwy­cię­stwa.

– Oj­cze mój – ozwał się Kaź­mirz, gdy sta­ry za­milkł nie­co – oj­cze mój, a nie mam mie­cza two­je­go ani dło­ni twej…

– Da ci je Bóg, gdy bę­dzie po­trze­ba – prze­mó­wił król – nie miecz wo­ju­je ani ludz­ka dłoń, ale wola i opie­ka Boża. Speł­ni się wszyst­ko, jak On po­sta­no­wił. Ty, ty kle­ić i spa­jać mu­sisz, co ro­ze­rwa­ły wie­ki, że­la­zną wią­zać ob­rę­czą… mi­ło­ścią oże­nić, pra­wem zjed­nać…

Ostat­nie sło­wa wy­rzekł go­rą­co i znu­żo­ny na­gle mó­wić po­prze­stał. Uj­rzał z dala sto­ją­cą, z gło­wą zwie­szo­ną kró­lo­wą. Wpa­trzył się w jej po­stać smut­ną i wej­rze­niem że­gna­li się dłu­go.

Ja­dwi­ga sta­ła chwi­lę i mil­cze­niem kró­la od­pra­wio­na ode­szła. On mowę od­zy­ski­wał tyl­ko dla syna.

– Bóg z tobą – rzekł. – On dla mnie czy­nił cuda. On prze­ze mnie, sła­be­go i ma­łe­go stwo­rzył znów kró­le­stwo, któ­re do po­tę­gi wiel­kiej uro­śnie… Dziś ta sta­ra sza­ta kró­lew­ska po­szar­pa­na na skra­jach: zszy­wać ją trze­ba, od­bie­rać ob­cię­te ka­wa­ły, wo­jo­wać, na stra­ży stać i la­tać , aż płaszcz z niej bę­dzie pań­ski.. Bóg wiel­ki two­rzy z ni­cze­go i przez ma­łych.

Po krót­kim mil­cze­niu szep­nął ci­cho:

– Bło­go­sła­wię!

Głos za­mie­rać się zda­wał, oczy się przy­my­ka­ły. Wtem wśród ci­szy sze­lest dał się sły­szeć, na­przód nie­wy­raź­ny, stłu­mio­ne mowy kil­ku lu­dzi, sprzecz­kę ja­kąś u pro­gów. Łok­tek oczy otwo­rzył nie­spo­koj­nie, kró­le­wicz po­wstał. Nie­po­ję­tym to było, by w ostat­niej go­dzi­nie po­ko­ju pana umie­ra­ją­ce­go nie po­sza­no­wa­no.

Spór co­raz do­bit­niej da­wał się roz­po­zna­wać w po­mie­sza­nych gło­sach, na osta­tek bła­ga­ją­ce, płacz­li­we do­le­cia­ły wy­ra­zy:

– Puść­cie mnie, puść­cie mnie, jam naj­star­szy jego słu­ga. Po­ru­szył się Łok­tek nie­spo­koj­nie i oczy jego sy­no­wi znak dały, aby drzwi nie za­my­ka­no pro­szą­ce­mu.

Nim Kaź­mirz miał speł­nić roz­ka­za­nie oj­cow­skie, zwol­na od­chy­li­ły się po­dwo­je i uka­za­ła się w nich dziw­na po­stać.

Był to sta­rzec zgar­bio­ny z dłu­gą za pas, zrze­dłą, siwą bro­dą i czasz­ką wy­ły­sia­łą, na któ­rej lśnią­cej skó­rze mno­gie szra­my wi­dać było… Odzia­ny suk­nią ter­cjar­ską dzie­ci świę­te­go Fran­cisz­ka, zgrzy­bia­ły człek nie mógł już iść o swej sile… Dwóch chło­pa­ków ubo­go odzia­nych, na któ­rych ra­mio­nach się opie­rał, wio­dło go pod ręce. Twarz z oczy­ma za­krwa­wio­ny­mi, po­marsz­czo­na, bia­ła, mia­ła wy­raz nie­po­ko­ju i za­ra­zem ra­do­ści… Ręce trzy­mał zło­żo­ne, jak­by szedł do oł­ta­rza,

– Król mój! pan mój! – wo­łał gło­sem drżą­cym – pusz­czaj­cie mnie do nie­go… Niech po­że­gnam pana mego!

Z ust Łokt­ka wy­rwa­ło się:

– Ja­rosz… Ja­rosz… pójdź tu! do mnie, sta­ry!

Po­to­czył się po­wo­ła­ny do łoża cały drżąc z ra­do­ści i do­padł­szy do nóg kró­la, pła­cząc, ści­skać je po­czął.

– Król mój! pan mój! a mnie do ojca mego pusz­czać nie chcie­li! – wo­łał. – A my­śmy ra­zem dzieć­mi bie­ga­li, a ja z nim był w bo­jach i na tu­łac­twie, i w Rzy­mie, i po ja­ski­niach, i na po­bo­jo­wi­sku, i na noc­le­gach, i w nie­wo­li, i wszę­dzie.

Kró­lo­wi oczy drża­ły i pod osło­ną po­ru­szał rę­ka­mi, któ­rych do­być nie miał siły.

– Ty idziesz – mó­wił płacz­li­wie Ja­rosz klęk­nąw­szy u łoża – weź­mij­że mnie z sobą, ży­cie już cią­ży. Za grze­chy po­ku­tę spra­wi­łem, oczy za­ga­sły, ręce obez­wład­nia­ły… Weź­mij mnie z sobą, ja­keś brał daw­niej…

Z dru­giej kom­na­ty wy­bie­gli wszy­scy i ksiądz Wa­cław pierw­szy chciał sta­re­go od­cią­gnąć słu­gę, lecz król dał znak. Ja­rosz po­zo­stał u nóg jego.

– Kie­dy to­bie, pa­nie mój, Bóg ze­słał wy­zwo­le­nia go­dzi­nę, może i mnie w mi­ło­sier­dziu swym za­bie­rzesz z sobą. Ja bym się u stóp twych po­ło­żył jako le­ga­łem po la­sach, gdy­śmy sami byli, bied­ni, głod­ni a ści­ga­ni.

Twarz kró­lew­ska oży­wi­ła się tymi wspo­mnie­nia­mi; nie mó­wił, ale się na niej ry­so­wa­ło roz­rzew­nie­nie po­god­ne. Ja­rosz le­d­wie ode­tchnąw­szy cią­gnął da­lej;

– Król mój, pan mój! a mnie do nie­go pusz­czać nie chcie­li. Jam­że po­wi­nien tu być w go­dzi­nę śmier­ci, bom w ży­ciu był wier­nym to­wa­rzy­szem.

Łka­nie mu prze­ry­wa­ło.

– Nie zlęk­nie­my się śmier­ci, wi­dzie­li­śmy ją nie­raz – mó­wił spo­koj­niej. – Spo­cząć czas!

Koń­czył te sło­wa Ja­rosz, gdy król do­był gło­su z pier­si:

– Oj­cze He­lia­szu! – za­wo­łał – He­liasz!

Mnich, któ­ry się spo­dzie­wał być po­wo­ła­nym, stał już bli­sko i przy­su­nął się do łoża sa­me­go krzyż pod­no­sząc w ręku.

Kaź­mirz usu­nął się nie­co, Ja­rosz mil­czał i mo­dlił się.

Wśród ci­szy za­brzmia­ła uro­czy­sta mo­dli­twa ka­pła­na. Była to ostat­nia, któ­rą żywi prze­pro­wa­dza­ją du­szę ku lep­szym ula­tu­ją­cą świa­tom.

Od­dech umie­ra­ją­ce­go stał się na­gle żyw­szym i cięż­szym, w pier­siach wy­raź­niej od­zy­wa­ło się chrzęsz­cze­nie, pot wy­stę­po­wał na czo­ło. Śmierć, któ­ra się od­da­lać zda­wa­ła, wra­ca­ła po swo­ją ofia­rę.

Z dru­giej stro­ny łoża sto­ją­cy ka­no­nik Wa­cław wej­rze­niem i ru­cha­mi da­wał po­znać, iż sta­now­cza chwi­la na­de­szła.

Gło­wa kró­la głę­biej w po­ściel i ni­żej opa­da­ła na pier­si. Wy­si­łek ja­kiś po­ru­szał ca­łym cia­łem, któ­re się pod­no­si­ło i ścią­ga­ło na prze­mia­ny. Kró­lo­wa klę­cza­ła przy mężu tuż obok sta­re­go Ja­ro­sza.

Głos mni­cha co­raz wy­raź­niej, co­raz moc­niej pod­no­sząc się, aby stę­pia­łe­go już do­szedł ucha, roz­brzmie­wał po ca­łej sali.

Ocze­ku­ją­cy w są­sied­nich kom­na­tach, usły­szaw­szy go, zja­wi­li się na pro­gu gro­mad­nie. Byli to lu­dzie po­waż­ni, w sza­tach ciem­nych, smut­ne­go a za­du­ma­ne­go ob­li­cza. Oko ich na prze­mia­ny to szu­ka­ło łoża, na któ­rym spo­czy­wał umie­ra­ją­cy, to po­chy­lo­nej mło­de­go kró­le­wi­cza gło­wy. Nie­spo­koj­ni szep­ta­li po ci­chu, Ja­rosz opadł­szy ku zie­mi, z gło­wą na pier­si zwie­szo­ną, bez­sil­ny, zda­wał się ra­zem z kró­lem swym do­go­ry­wać.

Ka­płan w głos już z za­pa­łem od­ma­wiał resz­tę mo­dli­twy, po­klę­kli wszy­scy. Kró­lo­wa twarz spła­ka­ną za­nu­rzy­ła w po­ście­li i łka­ła z bólu.

Raz jesz­cze pod­nio­sła się twarz star­ca, po­wie­ki od­sło­ni­ły oczy zbla­dłe, wes­tchnął cięż­ko,

Wes­tchnie­nie to od­bi­ło się w pier­si Ja­ro­sza, któ­re­go chłop­cy utrzy­mać nie mo­gli, po­to­czył się na zie­mię.

Lek­ki, stłu­mio­ny okrzyk wy­rwał się z ust kró­lo­wej.

Z rana już, na łożu w tej sa­mej sali roz­po­star­tym sze­ro­ko, spo­czy­wa­ły Łokt­ka zwło­ki przy­odzia­ne do gro­bu, w heł­mie na skro­ni z ko­ro­ną, pa­sem ob­ję­te, z mie­czem wier­nym u boku, z ber­łem w dło­ni, w spi­cza­stym obu­wiu ze zło­co­ny­mi ostro­ga­mi, z twa­rzą wy­po­go­dzo­ną, jaką mu dał zgon.

Do­ko­ła sta­li po­si­wia­li ostat­ni ]ego to­wa­rzy­sze bro­ni, naj­młod­si, a naj­star­szy z mło­do­ści cza­sów słu­ga le­żał w ka­pli­cy u Fran­cisz­ka­nów, w ter­cjar­skiej suk­ni, cze­ka­jąc też po­grze­bu.

Ry­ce­rze spo­glą­da­li na wy­cią­gnię­te­go ko­na­niem, drob­nych za­wsze roz­mia­rów, czło­wiecz­ka tego, któ­re­go że­la­zny miecz, nie­ru­cho­my te­raz, wy­cio­sał kró­le­stwo wiel­kie. Pa­trzy­li i mil­cze­li.

Po­dwó­rza za­le­ga­ły ci­che tłu­my. Smu­tek był na twa­rzach wszyst­kich.

W przed­sie­ni, na mar­co­we­go wia­tru zim­nym prze­wie­wie, nie czu­jąc go, po­opie­ra­ni o słu­py, nie­ru­cho­mi jak po­są­gi, sta­li u wnij­ścia Je­rzy Trep­ka, któ­ry kró­le­wi­czo­wi to­wa­rzy­szył nie­od­stęp­nie w la­tach ostat­nich, po­waż­ny Jaś­ko z Melsz­ty­na, któ­re­go król sy­no­wi do rady na­zna­czył, Mi­ko­łaj Wie­rzy­nek, raj­ca kra­kow­ski, sta­re­go i mło­de­go pana ulu­bio­ny słu­ga, Ko­chan Rawa, po­wie­my dwo­rza­nin Kaź­mi­rza, i Su­chy­wilk, ka­płan, sio­strze­niec ar­cy­bi­sku­pi.

Ko­chan Rawa, któ­re­go wszy­scy zna­li, naj­bliż­szy kró­le­wi­cza, choć się po­wi­nien ra­do­wać z tego, iż pan, któ­re­go był ulu­bień­cem, miał wło­żyć ko­ro­nę, po­sęp­ny stał i smut­ny. Męż­czy­zna to był mło­dy, sil­ny, przy­stoj­ny, w kwie­cie wie­ku, Kaź­mi­rza ró­wie­śny, twa­rzy ro­zum­nej, lecz na­mięt­ne­go i zu­chwa­łe­go wy­ra­zu.

W by­strych oczach jego czy­tać było moż­na, iż spraw­cą mógł być lep­szym niż do­rad­cą. Marsz­czy­ło mu się bia­łe czo­ło od my­śli cięż­kich. Ręką ująw­szy się w bok, a ra­zem rę­ko­jeść mie­cza, ści­ska­jąc, dru­gą to czo­ło po­cie­rał, to wąs tar­gał i bro­dę.

Zbli­żył się doń Trep­ka, wy­glą­da­ją­cy po­waż­nie a ry­cer­sko.

– Nie pój­dzie­cie zaj­rzeć – spy­tał – co się z mło­dym pa­nem dzie­je?

– By­łem tam – od­parł krót­ko Ko­chan – spo­czyn­ku mu po­trze­ba. Sam po­zo­stał… Sta­ra kró­lo­wa mo­dli się, mło­da krzą­ta się nie­spo­koj­na. Jam go za­mknął od nich, bo siły po­krze­pić trze­ba. Te­raz ich dużo mieć musi.

Zbli­żył się do roz­ma­wia­ją­cych Wie­rzy­nek.

– Stra­ci­li­śmy ojca – jęk­nął smut­nie. Nie od­po­wia­da­li mu dłu­go.

– Kto by tego pana nie ża­ło­wał – pod­cho­dząc po­czął spo­koj­nie Su­chy­wilk, któ­re­go ro­zum­na twarz we wszyst­kich usza­no­wa­nie wzbu­dza­ła.

Stra­ta to nie­po­we­to­wa­na, aleć Bóg opatrz­ny dał nam god­ne­go z lę­dź­wi jego na­stęp­cę. Ten po­dej­mie i do­ko­na, co tam­ten roz­po­czął. Nie trap­my się zbyt­nio. Czas było znu­żo­ne­mu spo­cząć i pójść po za­słu­żo­ną na­gro­dę. Któ­ryż z kró­lów tak dłu­go i sku­tecz­nie dla tej ko­ro­ny pra­co­wał? Sta­rzy tyl­ko po­mną po­cząt­ki, my z ich ust o nich wie­my… Z ni­cze­go on stwo­rzył ko­ro­nę tę na ka­wał­ki roz­bi­tą, a po­my­śl­cie, z ja­ki­mi o nią wal­czył mo­ca­rza­mi! Z licz­bą, z prze­wa­gą, ze zło­tem, ze zło­ścią, ze sprzy­mie­rzo­ny­mi, nie ma­jąc nic nad ła­skę Pań­ską! Cuda prze­zeń czy­nił Bóg!

– Tak – po­twier­dził gło­wę skła­nia­jąc Jaś­ko z Melsz­ty­na – a tym trud­niej­sze zo­sta­wił dziec­ku dzie­ło na wpół do­ko­na­ne, gdy pa­mięć trwa, ile uczy­nił, i na­dzie­ja z nią, ile do­peł­nić syn musi. Ani się dzi­wo­wać, iż kró­le­wicz po ojcu tak bo­le­je i pod brze­mie­niem się ugi­na. Wiel­kie ono.

– Każ­dy dzień ludz­ki ma tro­skę swą – od­rzekł Su­chy­wilk – lecz na cięż­kie go­dzi­ny z po­mo­cą Opatrz­ność śpie­szy.

Spo­glą­da­li po so­bie smut­ni.

– My, wszy­scy też tak win­ni­śmy mło­de­mu słu­żyć, ja­ke­śmy sta­re­go mi­ło­wa­li.

Gło­sy się pod­nio­sły po­twier­dza­ją­ce. Ko­chan Rawa obo­jęt­nie na nich spo­glą­dał.

– Mnie pana mo­je­go żal – rzek! po­pę­dli­wie – sro­gi żal! Skoń­czy­ły się dla nas dni swo­bo­dy i we­se­la. Z ko­lei za­przę­ze­cie go do tego płu­ga, z któ­re­go jarz­ma ani się na go­dzi­nę wy­zwo­lić! Tak te­raz ani dnia, ani nocy, ani wy­tchnie­nia mieć nie bę­dzie… We snach na­wet tro­ska zaj­rzy w oczy. Bied­ny pan mój! Ko­ro­na ślicz­na, ale nie samą skroń, ci­śnie ona ca­łe­go czło­wie­ka, a zrzu­cić jej ani na chwi­lę nie moż­na. Woj­na? – musi być żoł­nie­rzem; po­kój? – go­spo­da­rzem mu być trze­ba; nocą stró­żem… hej! hej! dola na­sza! Kró­lem się bę­dzie zwał, a w rze­czy nie­wol­ni­kiem zo­sta­nie…

Jaś­ko z Melsz­ty­na po­twier­dził gło­wę po­chy­la­jąc.

– Tak jest – rzekł – ale kró­le­stwo – ka­płań­stwo, kró­le­stwo – oj­co­stwo! Przez kró­le mówi Bóg i żeby się stać god­nym tego, wiel­kim a czy­stym trze­ba być.

Ko­chan Rawa wąsa po­krę­cił i skrzy­wił się.

– No – do­dał – i czło­wie­czeń­stwa się wy­rzec. Mnie mo­je­go pana żal!

Spoj­rze­li nań dru­dzy nie od­po­wia­da­jąc. Ko­chan po­su­nął się zwol­na ku drzwiom, któ­re wio­dły do izb kró­le­wi­cza, inni po­zo­sta­li w przed­sie­ni.

– Mnie się zda­je – rzekł Su­chy­wilk spo­glą­da­jąc za od­cho­dzą­cym – iż temu Ra­wie nie tyle kró­le­wi­cza żal, co sa­me­go sie­bie. Lęka się, aby z łask nie wy­padł i przy­stęp mu się nie utrud­nił. Nie by­ło­by to może wiel­ką szko­dą dla mło­de­go pana… choć on słu­ży mu wier­nie, lecz człek go­rą­cy, po­pę­dli­wy, pan mło­dy… Oli­wy do ognia do­le­wać nie jest bez­piecz­nie.

Jaś­ko z Melsz­ty­na spoj­rzał na mó­wią­ce­go i za­milkł. Inni nie prze­czy­li ni po­ta­ki­wa­li. Wie­rzy­nek tro­chę na bok się usu­nąw­szy stał sam za­du­ma­ny. Nad­cią­ga­ła star­szy­zna i dzwo­ny po­grze­bo­we wszyst­kich ko­ścio­łów w mie­ście ję­czeć za­czę­ły. Lud na Wa­wel pły­nął…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: