Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Królowa Południa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Królowa Południa - ebook

Dwudziestodwuletnia Teresa Mendoza, dziewczyna pilota awionetek przewożących marihuanę i kokainę do Stanów Zjednoczonych, zna doskonale bezwzględne reguły rządzące meksykańskim stanem Sinaloa. Rejon ten żyje z handlu narkotykami, rządzą nim wyjątkowe prawa, charakterystyczne dla hermetycznego świata przestępczego. Obowiązuje zbiorowa odpowiedzialność, w przypadku błędu czy zdrady śmierć muszą ponieść wszyscy bliscy. Kiedy po raz pierwszy w życiu Teresa poznaje, czym jest strach o własne życie, postanawia za wszelką cenę nie dać się zabić. Wola przeżycia, talent do liczenia i parę przeczytanych książek sprawiają, że staje się Królową Południa, największą organizatorką transportu narkotyków na Morzu Śródziemnym. W mrocznym świecie narkobiznesu przetrwać może tylko wyjątkowa kobieta.

 

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0700-9
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zadzwonił telefon i zrozumiała, że ją zabiją. I przez tę nagłą pewność znieruchomiała, zastygła z maszynką do golenia w ręce, z mokrymi włosami przylepionymi do twarzy, pośród gorącej pary, skraplającej się na kafelkach. Bip-bip. Siedząc bez ruchu w wannie, wstrzymywała oddech, jakby bezruch i cisza mogły zmienić to, co już się stało. Bip-bip. Depilowała prawą nogę, zanurzona w pianie, i nagle jej całe ciało pokryło się gęsią skórką, jakby z kranu trysnęła właśnie zimna woda. Bip-bip. Tigres del Norte z płyty grającej w sypialni śpiewali o losach Teksańskiej Kamelii. Zdrada i przemyt, śpiewali, nigdy nie chodzą w parze. Zawsze się bała, że takie piosenki mogą być złą wróżbą, i naraz stały się ponurą rzeczywistością i groźbą. Blondyn kpił sobie z tego, ale to dzwonienie oznaczało, że ona miała rację, a nie Blondyn. Świadczyło o tym, że mylił się on w wielu innych sprawach. Bip-bip. Odłożyła maszynkę, powoli wyszła z wanny i skierowała się do sypialni, zostawiając mokre ślady na podłodze. Telefon leżał na narzucie – mały, czarny i złowrogi. Przyglądała mu się, nie dotykając go. Bip-bip. Przerażenie. Bip-bip. Sygnał wplótł się w tekst piosenki, jakby stanowił jej część. Przemytnicy, śpiewali Tigres, nigdy nie wybaczają. Blondyn mówił to samo, śmiejąc się jak zwykle, kiedy gładził jej kark, upuszczając przy tym telefon na jej spódnicę. Jeśli kiedyś zadzwoni, to będzie znaczyć, że już nie żyję. A wtedy uciekaj. Ile siły, maleńka. Uciekaj i nie zatrzymuj się, bo mnie już nie będzie, żeby ci pomóc. Jeśli jednak znajdziesz jakąś przystań, wypij kieliszek tequili za pamięć o mnie. Za wszystkie dobre chwile, maleńka. Za dobre chwile. Taki właśnie – twardy i nieodpowiedzialny – był Blondyn Dávila. Wirtuoz cessny. Król krótkiego pasa, jak nazywali go przyjaciele i nawet don Epifanio Vargas, bo potrafił podnieść na trzystu metrach samolot naładowany trawą i prochami i latać tuż nad wodą w najczarniejsze noce, z jednej strony granicy na drugą, omijając ekrany radarów meksykańskiej policji federalnej i sępy z DEA. Potrafił igrać z ogniem, prowadząc własną grę za plecami szefów. Potrafił też przegrać.

Woda spływała jej po skórze, tworzyła kałużę pod stopami. Telefon ciągle dzwonił, a ona i bez odbierania wiedziała, że Blondynowi przestało dopisywać szczęście. Trzeba go posłuchać i uciekać, jednak niełatwo przyjąć do wiadomości, że zwyczajny dzwonek w jednej chwili zmienia twoje życie. W końcu chwyciła telefon, wcisnęła guzik i usłyszała:

– Wykończyli Blondyna, Tereso.

Nie rozpoznała głosu. Blondyn miał wielu przyjaciół, kilku nawet wiernych, bo uważali to za swój obowiązek, na mocy kodeksu obowiązującego od czasu, kiedy przemycali trawę i pakunki z heroiną w kołach samochodowych przez El Paso do Stanów. Mógł to być każdy z nich – może Neto Rosas albo Ramiro Vázquez. Nie rozpoznała, kto dzwoni, i do niczego nie było jej to potrzebne, bo wiadomość była jasna. Wykończyli Blondyna, powtórzył głos. Zabili też jego kuzyna. Teraz kolej na rodzinę kuzyna i na ciebie. Uciekaj, jak możesz najszybciej. Uciekaj i nie zatrzymuj się. Potem połączenie się urwało, a ona spojrzała w dół na swoje mokre stopy na podłodze i poczuła, jak drży z zimna i ze strachu, i pomyślała, że ktokolwiek dzwonił, powtórzył to samo, co zawsze mówił Blondyn. Wyobraziła sobie tę scenę w podłym barze, jak ten facet uważnie kiwa głową, pośród kłębów dymu z cygar i przy brzęku kieliszków. Blondyn naprzeciwko niego, ze skrętem w palcach, nogi skrzyżowane pod stołem, jak miał w zwyczaju, kowbojskie buty w szpic z wężowej skóry, chustka pod rozpiętym kołnierzykiem koszuli, kurtka pilota zawieszona na oparciu krzesła, jasne włosy obcięte na jeża, na ustach uśmiech cyniczny i pewny. Zrobisz to dla mnie, jeśli mnie rozwalą. Powiesz jej, żeby uciekała i nie przystawała, bo inaczej wykończą ją tak samo jak mnie.

Nagle dopadła ją panika, zupełnie inna niż zimny strach, który czuła wcześniej. Była to eksplozja chaosu i szaleństwa. Krzyknęła krótko i złapała się za głowę. Ledwie stała na nogach, więc usiadła na łóżku. Rozejrzała się wokół: biel i złocenia zagłówka, na ścianach obrazy przedstawiające śliczne pejzaże i pary przechadzające się o zachodzie słońca, porcelanowe figurki, które zbierała i ustawiała na gzymsie, bo chciała, żeby ich dom był ładny i wygodny. Zrozumiała, że to już nie jest dom, że za parę minut to miejsce stanie się pułapką. Zobaczyła siebie w wielkim lustrze na drzwiach szafy – była naga i mokra, ciemne włosy lepiły jej się do twarzy, a spomiędzy kosmyków patrzyły czarne oczy, szeroko otwarte, wytrzeszczone ze strachu. Uciekaj i nie zatrzymuj się, mówili Blondyn i ten głos, który powtarzał słowa Blondyna. No to rzuciła się do ucieczki.2 Podobno widziały to gliny, ale zimno się zrobiło

Jak już wspominałem, ulicami Culiacán, w stanie Sinaloa, chodziłem na samym początku moich poszukiwań, zanim osobiście poznałem Teresę Mendozę. W Culiacán dawno temu narkobiznes przestał być prowadzony po kryjomu, stał się powszechnie występującym zjawiskiem społecznym, i trochę rozsądnie wydanych dolarów zapewniło mi życzliwość określonych, wyspecjalizowanych środowisk, bez której ciekawski, pozbawiony zaplecza obcokrajowiec kończy dość szybko w wodach Humai albo Tamazuli z kulką w głowie. W Culiacán znalazłem też dwóch przyjaciół: Julia Bernala, dyrektora miejskiego wydziału kultury, i Elmera Mendozę, pisarza, którego wspaniałe powieści Samotny zabójca i Kochanek Janis Joplin pozwoliły mi wczuć się naprawdę w atmosferę miasta. Właśnie oni, Elmer i Julio, wyjaśnili mi zawiłości tamtejszej rzeczywistości; nikt z nich nie zetknął się osobiście z Teresą Mendozą w latach, które wyznaczają początek tej historii – była wtedy nikim – ale znali Blondyna Dávilę i inne osoby, które w różnym stopniu poruszały nitkami owych wydarzeń. W ten sposób zdobyłem najważniejsze informacje dotyczące tej sprawy. W Sinaloa wszystko polega na zaufaniu: w tym twardym i skomplikowanym świecie reguły są proste i nie ma miejsca na dwuznaczności. Kiedy jesteś komuś przedstawiany, to dlatego, że ten ktoś ufa człowiekowi, który cię przedstawia, zatem ufa i tobie. Potem, jeśli coś idzie nie tak, jak powinno, ten, kto za ciebie ręczył, odpowiada swoją głową, i oczywiście twoją. Bang, bang. Cmentarze na północnym zachodzie Meksyku pełne są nagrobków ludzi, którym ktoś kiedyś zaufał.

Pewnej nocy, kiedy przy muzyce i w kłębach dymu z papierosów piliśmy piwo i tequilę w Don Kichocie, po wysłuchaniu obrzydliwych dowcipów komika Pedra Valdeza – przed nim występował brzuchomówca Enrique z Chechitem, lalką wyobrażającą osobnika uzależnionego od kokainy – Elmer Mendoza pochylił się nad stołem i wskazał przysadzistego, śniadego gościa w okularach, wchodzącego właśnie do lokalu z liczną grupą facetów, którzy zawsze paradują w bluzach i kurtkach, jakby im wszędzie było zimno, w butach ze skóry węża albo strusia, z wyplatanymi pasami po tysiąc dolarów, w kapeluszach z palmowych liści albo czapkach bejsbolowych ze znakami klubu Tomateros de Culiacán, obwieszeni grubymi złotymi łańcuchami na rękach i na szyi. Wysiedli z dwóch ram chargerów i weszli do środka, jakby wchodzili do siebie, a strażnik przy drzwiach pozdrowił ich usłużnie, pomijając stosowaną wobec reszty gości procedurę sprawdzenia, czy nie mają broni.

– To César Batman Güemes – powiedział Elmer cicho. – Słynny w narkobiznesie.

– Ma swoje corridos?

– Kilka. – Mój przyjaciel zaśmiał się w pół łyku. – To on zabił Blondyna Dávilę.

Opadła mi szczęka i gapiłem się na to towarzystwo: ciemne twarze o twardych rysach, gęste wąsy i ciężka aura niebezpieczeństwa. Było ich ośmiu, nie siedzieli tu dłużej niż kwadrans i wykończyli już zgrzewkę dwudziestu czterech puszek piwa. Teraz zamówili dwie butelki Buchanan’s i dwie Rémy Martin, a tancerki po zejściu z parkietu – rzecz niesłychana w Don Kichocie – przysiadały się do nich. Ekipa ufarbowanych na blond homoseksualistów – nad ranem klub zapełniał się gejami i obie grupy mieszały się bez problemów – rzucała wymowne spojrzenia ku sąsiedniemu stolikowi. Güemes uśmiechnął się do nich szelmowsko, prawdziwy macho, zawołał kelnera i zapłacił za ich drinki. Autentyczne pokojowe współistnienie.

– Skąd wiesz?

– Ot, tak. W Culiacán wszyscy to wiedzą.

Cztery dni później, dzięki przyjaciółce Julia Bernala, której siostrzeniec działał w branży, przeprowadziłem z Cesarem Batmanem Güemesem dziwną i ciekawą rozmowę. Zostałem zaproszony na grilla do jednego z domów na zboczach San Miguel, w najwyżej położonej części miasta. Tam właśnie nowe pokolenie narkobiznesu, mniej lubiące wystawność niż ich ojcowie, którzy zeszli z gór najpierw do dzielnicy Tierra Blanca, a później zdobyli spektakularne posiadłości w dzielnicy Chapultepec – zaczynało inwestować w dyskretnie wyglądające domy, gdzie luksus przeznaczony dla rodziny i gości widoczny był dopiero po przestąpieniu progu. Ojciec tego siostrzeńca, legendarny człowiek narkobiznesu z San José de los Hornos, był jednym z tych, którzy w młodości strzelali się z policją i rywalizującymi bandami – aktualnie odsiaduje wyrok w więzieniu w Puente Grande, w Jalisco. Chłopak miał dwadzieścia osiem lat i nazywał się Ernesto Samuelson. Pięciu jego kuzynów i jednego ze starszych braci zastrzelili albo inni handlarze narkotyków, albo policja federalna, albo wojsko, a on potrafił wyciągać wnioski: skończył prawo w Stanach Zjednoczonych, prowadził interesy tylko za granicą, nigdy w Meksyku, pieniądze prał w szanowanej krajowej firmie przewozowej i w panamskich hodowlach krewetek. Mieszkał z żoną i dwójką dzieci w niepozornie wyglądającej willi, jeździł skromnym europejskim audi i trzy miesiące w roku spędzał w zwykłym mieszkaniu w Miami, z golfem w garażu. W ten sposób żyjesz dłużej, mawiał. W tym zawodzie najczęściej zabija zazdrość.

Właśnie Ernesto Samuelson przedstawił mnie Cesarowi Batmanowi Güemesowi, pod wielkim parasolem z liści palmy w swoim ogrodzie, trzymając w jednej ręce piwo, a w drugiej talerz zbyt wysmażonego mięsa. Pisze powieści i scenariusze, powiedział, i zostawił nas samych. Batman Güemes mówił spokojnie i cicho, robił długie przerwy, podczas których uważnie przyglądał się rozmówcy od stóp do głów. Nie przeczytał ani jednej książki w swoim życiu, ale uwielbiał kino. Rozmawialiśmy o Alu Pacino – Człowiek z blizną był jego ulubionym filmem, o Robercie De Niro – Chłopcy z ferajny, Kasyno – i o tym, że reżyserzy i scenarzyści z Hollywood, banda prawdziwych sukinsynów, jakoś nigdy nie pokazali żabojada ani też blondyna w roli handlarza narkotyków, wszyscy zawsze musieli nazywać się Sánchez i urodzić na południe od Río Bravo. To, że napomknął o jasnowłosych, ułatwiło mi sprawę, rzuciłem więc nazwisko Blondyna Dávili; i kiedy obserwował mnie w ciszy i skupieniu zza okularów, dodałem nazwisko Teresy Mendozy. Opisuję jej historię, zakończyłem, świadom tego, że w pewnych miejscach i przy pewnych ludziach każde kłamstwo może cię zabić w najmniej spodziewanym momencie. A Batman Güemes jest tak niebezpieczny, uprzedzano mnie, że kiedy wyjeżdżał w góry, kojoty zapalały ogniska, żeby się do nich nie zbliżał.

– To już cholerna kupa czasu – powiedział.

Dawałem mu nie więcej niż pięćdziesiąt lat. Miał bardzo ciemną skórę i nieprzeniknioną twarz o rysach wyraźnie wskazujących na pochodzenie z północy Meksyku. Potem dowiedziałem się, że nie urodził się w Sinaloa, ale w Alamos w stanie Sonora, podobnie jak María Félix, i zaczynał od samego dołu – przemycał emigrantów, trawę i prochy kartelu z Juárez we własnej ciężarówce, dopiero potem zaczął iść w górę – najpierw jako człowiek Pana Niebios, a potem jako właściciel dwóch firm: przewozowej i lotniczej, której awionetki służyły do przemytu między górami, Nevadą i Kalifornią, do czasu, kiedy Amerykanie uszczelnili przestrzeń powietrzną i wypełnili wszystkie białe plamy w systemie obserwacji radarowej. Teraz żył spokojnie, z oszczędności zainwestowanych w bezpieczne interesy, kontrolując równocześnie kilka wiosek produkujących konopie indyjskie wysoko w górach, niemal na granicy stanu Durango. Miał też pokaźne ranczo w okolicach El Salado, około czterech tysięcy sztuk bydła ras angus, do brasil i bravo. Hodował też rasowe konie wyścigowe, a także koguty bojowe, które corocznie, w październiku i listopadzie, walczyły na arenach wystawy rolniczej, co mu przynosiło worki pieniędzy.

– Teresa Mendoza – mruknął po chwili.

Pokiwał głową, wymawiając to nazwisko, jakby przypomniał sobie coś zabawnego. Wypił łyk piwa, przeżuł kawałek mięsa i znów się napił. Uważnie patrzył na mnie przez okulary, ze szczyptą przebiegłości, dając mi do zrozumienia, że nie widzi przeszkód, żeby mówić o sprawie tak odległej w czasie, a całe ryzyko zadawania pytań w Sinaloa leży po mojej stronie. O nieżyjących można opowiadać spokojnie – narcocorridos są pełne prawdziwych nazwisk i wydarzeń; niebezpieczeństwo polega na tym, że przy okazji można zahaczyć o kogoś żywego, a ten ktoś weźmie cię za gadułę i kapusia. A ja, przyjmując reguły gry, spojrzałem na złotą kotwicę – tylko odrobinę mniejszą niż kotwice na „Titanicu” – wiszącą na grubym łańcuchu, błyszczącym pod rozpiętym kołnierzykiem koszuli w kratkę, i bez ogródek zadałem mu pytanie, które miałem na końcu języka od chwili, kiedy Elmer Mendoza wymienił jego nazwisko cztery dni wcześniej w Don Kichocie. Powiedziałem to, co chciałem powiedzieć, i podniosłem wzrok, a on patrzył na mnie tak samo jak przedtem. Albo mnie polubił, pomyślałem, albo będę miał kłopoty. Po następnych kilku chwilach wypił kolejny łyk piwa, nie przestając mi się przyglądać. Musiał mnie polubić, bo w końcu uśmiechnął się – odrobinę, nie więcej. To do jakiegoś filmu czy powieści? – zapytał. Odpowiedziałem, że na razie nie wiem. Może będzie z tego i książka, i film. Zaproponował mi piwo, sam otworzył następną puszkę i opowiedział mi o zdradzie Blondyna Dávili.

Blondyn nie był zły. Odważny, słowny, przystojny. Trochę przypominał Luisa Miguela, ale był szczuplejszy i silniejszy. Rozrywkowy. Bardzo sympatyczny. Raimundo Dávila Parra wydawał wszystkie pieniądze, jakie zarabiał, albo prawie wszystkie, i był bardzo hojny dla przyjaciół. César Batman Güemes i Blondyn nieraz witali nowy dzień przy muzyce, alkoholu i kobietach, świętując udane operacje. Przez jakiś czas byli nawet blisko zaprzyjaźnieni, braders, jak się tam mawia. Blondyn był Meksykaninem ze Stanów, urodził się w San Antonio w stanie Teksas. Zaczął jako młody chłopak, szmuglował do Stanów trawę ukrytą w samochodach, nieraz jeździli razem do Tijuany, Mexicali czy Nogales, aż mu rodacy zafundowali sezon w pudle, tam na północy. Potem Blondyn uparł się, żeby latać: zrobił studia i opłacił sobie kurs lotnictwa cywilnego w dawnej szkole na bulwarze Zapaty. Jako pilot był bardzo dobry – najlepszy, przyznał Batman Güemes, kiwając głową z przekonaniem, z tych, co nie pękają, idealny do potajemnych startów i lądowań na krótkich pasach ukrytych w górach i do lotów na bardzo małej wysokości, żeby nie być widocznym na radarach Północnego Systemu Powietrznego, kontrolującego drogi przelotów między Kolumbią i Stanami Zjednoczonymi. Faktem jest, że cessna była jakby przedłużeniem jego rąk – potrafił wylądować wszędzie i zawsze i dzięki temu zyskał sławę, kasę i szacunek. Ludzie w Culiacán nazywali go, i słusznie, „królem krótkiego pasa”. Nawet Chalino Sánchez, który też był jego kumplem, obiecał mu napisać corrido pod takim tytułem: Król krótkiego pasa. Ale Chalino wcześnie stracił życie – stan Sinaloa jest bardzo niezdrowy dla pewnych środowisk – i Blondyn został bez piosenki. W każdym razie, z piosenką czy bez niej, nigdy mu nie brakowało roboty. Pracował dla don Epifania Vargasa, weterana w branży, z kontaktami, człowieka surowego i poważnego, który kontrolował Północne Linie Lotnicze, prywatną firmę dysponującą samolotami Cessna, Piper Comanche i Navajo. Pracując dla Północnych Linii, Blondyn Dávila latał w potajemne rejsy z dwustoma, trzystoma kilogramami towaru, dopiero potem zaczął robić złote interesy, w okresie kiedy to Amado Carrillo zasłużył sobie na przydomek Pana Niebios, organizując największy powietrzny most w historii przemytu narkotyków na obszarze pomiędzy Kolumbią, Półwyspem Kalifornijskim, stanami Sinaloa, Sonora, Chihuahua i Jalisco. Wtedy Blondyn przeprowadził wiele operacji dywersyjnych, latał jako wabik dla naziemnych radarów i samolotów Orion, napakowanych najnowszą technologią, z mieszanymi załogami meksykańsko-amerykańskimi. Podczas tych rajdów Blondyn naprawdę świetnie się bawił, trzeba to przyznać. Zarobił majątek podczas lotów na krawędzi niemożliwego, zarówno w dzień, jak i w nocy – wykonywał niezwykłe ewolucje, starty i lądowania na pasach wielkości chustki do nosa, w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, po to tylko, żeby odciągnąć uwagę od wielkich boeingów, caravelli i DC-8, które – kupowane do spółki przez wielu handlarzy – przewoziły podczas jednego lotu od ośmiu do dwunastu ton towaru przy współpracy policji, Ministerstwa Obrony, a nawet samego Urzędu Prezydenta Meksyku. Działo się to w szczęśliwych czasach prezydentury Carlosa Salinasa de Gortari, kiedy handlowało się narkotykami w cieniu prezydenckiej rezydencji Los Pinos; były to szczęśliwe czasy także dla Blondyna Dávili: puste awionetki, bez towaru, za który trzeba by odpowiadać, zabawa w kotka i myszkę z tymi przeciwnikami, których nie udało się kupić. Loty, w których życie zależało od orła czy reszki, i gdyby został złapany po amerykańskiej stronie, mógł zarobić długi wyrok.

W tamtych czasach César Batman Güemes, który już wyrobił sobie pozycję na rynku, zaczął dobrze prosperować w mafii z Sinaloa. Meksykańskie grupy uniezależniały się od karteli z Medellín i Cali – podnosiły ceny, każąc sobie płacić coraz większymi ilościami kokainy, i samodzielnie handlowały kolumbijskim towarem, który wcześniej tylko przewoziły. To przyczyniło się do awansu Batmana w lokalnej hierarchii, a po serii krwawych porachunków, mających ustabilizować rynek i załatwić konkurencję – pewnego poranka doliczyli się dwunastu czy piętnastu zabitych pośród swoich ludzi i przeciwników – i po wprowadzeniu na listę płac olbrzymiej liczby policjantów, wojskowych i polityków, w tym celników i amerykańskich urzędników imigracyjnych, pakunki z jego znakiem, czyli nietoperzykiem, zaczęły przejeżdżać całymi ciężarówkami przez Río Bravo. Pracował w równym stopniu w kokainie, heroinie i marihuanie. Troje zwierząt na mnie pracuje, głosi tekst jednego corrido, które zamówił, jak opowiadają, u znanego zespołu z ulicy Francisca Villi, moja papuga, mój kogut i moja koza. Mniej więcej w tym samym czasie don Epifanio Vargas, który był wówczas szefem Blondyna Dávili, zaczął specjalizować się w narkotykach z przyszłością, jak LSD czy ecstasy, miał własne laboratoria w stanach Sinaloa i Sonora, i po drugiej stronie amerykańskiej granicy. Jeśli Amerykańce chcą jeździć konno, mawiał, ja sam osiodłam im konie. W ciągu kilku lat, prawie bez strzelania i rzadko dając zajęcie grabarzom, niemalże w białych rękawiczkach, udało się Vargasowi zostać pierwszym meksykańskim magnatem pośród prekursorów nowoczesnych narkotyków, takich jak efedryna, którą importował bez problemu z Indii, Chin i Tajlandii, i jednym z najważniejszych producentów amfetaminy po obu stronach granicy. Zaczął też działać w polityce. Kiedy prowadził jawnie interesy legalne, a nielegalne pod płaszczykiem firmy farmaceutycznej z państwowym poparciem, kokaina i Północne Linie Lotnicze nie były mu już potrzebne. Sprzedał więc firmę lotniczą Batmanowi Güemesowi i w ten sposób zmienił szefa Blondyn Dávila, który – bardziej jeszcze niż zarabiać pieniądze – chciał nadal latać. W tym czasie Blondyn kupił dwupiętrowy dom w dzielnicy Las Quintas, jeździł najnowszym modelem bronco, w miejsce starego, czarnego, i mieszkał z Teresą Mendozą.

Wtedy sprawy zaczęły się komplikować. Raimuno Dávila Parra nie był człowiekiem dyskretnym. Nie zadowalała go perspektywa długiego życia, wolał żyć intensywnie i szybko. Wszystko mu równo zwisało, jak mówili ci z gór, a zgubiła go między innymi zbyt szeroko otwarta paszcza, bo to wykańcza nawet rekiny. Wygłupiał się, osioł, krzycząc o tym, co zrobił i co ma zrobić. Mawiał, że lepiej przeżyć pięć lat jak król niż pięćdziesiąt jak wół. I powolutku, krok po kroku, zaczęły docierać do Batmana Güemesa różne głosy. Blondyn chomikował swój towar przy cudzym i wykorzystywał podróże do własnych interesów. Prochy dostawał od byłego policjanta o nazwisku Guadalupe Parra, znanego też jako Lupe Chińczyk albo Chińczyk Parra, który był jego kuzynem i miał rozległe kontakty. Zazwyczaj była to kokaina rekwirowana przez policjantów stanowych, którzy brali dwadzieścia, a zgłaszali pięć, upłynniając resztę. To bardzo nieostrożne – znaczy, nie sprawa policji, tylko to, że Blondyn zaczął robić prywatne interesy – bo przecież brał dużą kasę za swoją pracę, a reguły są jasne, i własne interesy robione w Sinaloa za plecami szefów to najpewniejszy sposób, żeby napytać sobie biedy.

– Jeśli twoje życie jest pokręcone – stwierdził Batman Güemes tego wieczoru, z puszką piwa w jednej ręce i talerzem pieczonego mięsa w drugiej – to twoja praca musi być czysta.

Mówiąc w skrócie: Blondyn za bardzo oszukiwał, a i jego kuzyn nie był specjalnie utalentowany. Kłamczuch i niezdara – Chińczyk Parra był jednym z tych dupków, którzy, jeśli zamówisz ciężarówkę koki, to dostarczą ci transport pepsi. Miał długi, musiał brać prochy co pół godziny, uwielbiał wielkie auta i mieszkał z żoną i trójką dzieci w luksusowym domu w najwystawniejszej części dzielnicy Las Quintas. To oznaczało połączenie głodu z apetytem – rzeka zielonych odpływała równie szybko, jak przypływała. Kuzyni postanowili więc przeprowadzić własną, naprawdę poważną operację: znaleźli w Obregón kupców na duży transport kokainy, skonfiskowany i ukryty przez policjantów w El Salto w stanie Durango. Jak zawsze Blondyn leciał sam. Podczas przelotu do Mexicali z czternastoma beczkami smalcu, z których każda nafaszerowana była dwudziestoma kilogramami heroiny, zboczył z drogi i zabrał pięćdziesiąt kilo czystego proszku, starannie zapakowanego w plastikowe torebki. Ale ktoś o tym wiedział, a ktoś inny postanowił podciąć Blondynowi skrzydła.

– Kto taki?

– Wszystko jedno. Ktoś.

Zasadzkę, mówił dalej Batman Güemes, zastawiono na pasie startowym o szóstej po południu – precyzyjne określenie godziny byłoby bardzo przydatne do tekstu corrido, które chciał mieć Blondyn i którego świętej pamięci Chalino Sánchez nigdy nie ułożył – w pobliżu takiego miejsca w górach, które nazywają tam Diablim Grzbietem. Pas miał tylko trzysta dwanaście metrów długości i Blondyn przeleciał nad nim, nie zauważając niczego podejrzanego. Już posadził swoją cessnę 172R z klapami w największym odchyle, z piekielnym grzechotem, niemal tak pionowo, jakby lądował na spadochronie, i kiedy kołował z prędkością czterdziestu węzłów, zauważył dwa samochody i ludzi, których wcale nie powinno tam być, ukrytych pod drzewami. Zamiast użyć hamulców, wcisnął gaz, przyspieszył i uniósł drążki. Może by nawet mu się udało, niektórzy mówią, że choć naszpikowali go całymi magazynkami R15 i kałaszy, zdołał się oderwać od ziemi. Ale tyle ołowiu to wielkie obciążenie i cessna rozbiła się jakieś sto kroków za końcem pasa. Kiedy tam podbiegli, Blondyn jeszcze żył, leżał wśród poskręcanych resztek kabiny, miał zakrwawioną twarz, szczękę zgruchotaną pociskiem, a połamane kości wystawały spod skóry. Ledwo oddychał. Miał już niewiele życia przed sobą, ale instrukcje mówiły, że ma umierać powoli. Wyciągnięto towar z awionetki, a potem – jak na filmach – rzucono płonącą zapalniczkę Zippo na stuoktanową benzynę wyciekającą z uszkodzonego baku. Fluooosss. Ale prawdę mówiąc, Blondyn już niczego nie czuł.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: