Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Królowa serc - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Królowa serc - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 390 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.OKIEN­KO NA POD­DA­SZU

Cie­pły, sło­necz­ny po­ra­nek 1544 r.

Uli­ca św. Mar­ci­na za­czę­ta oży­wiać się po­wo­li. Krą­ży­li już po niej licz­ni han­dla­rze ulicz­ni:

sprze­daw­cy dro­biu, wa­rzyw, owo­ców, wę­gla, lam­pek oliw­nych; prze­kup­ki wy­dzie­ra­ły się, za­chwa­la­jąc go­rą­ce na­le­śni­ki, kra­jan­ki tor­tu i ciast­ka ry­żo­we; krą­ży­ły tam i z po­wro­tem ko­kie­te­ryj­ne kwia­ciar­ki, kwe­sta­rze, ża­ko­wie, że­bra­cy, żon­gle­rzy, ku­gla­rze, sło­wem cały świa­tek, cha­rak­te­ry­stycz­ny dla uli­cy współ­cze­sne­go Pa­ry­ża.

Wśród tego ha­ła­śli­we­go tłu­mu sta­ła dum­nie obe­rża "Pod Śle­pą Sro­ką", co praw­da nie tak sław­na, jak opie­wa­na przez Ra­be­la­is'go "de la Dévi­ni­ére", jed­nak rów­nież chęt­nie od­wie­dza­na przez klien­tów żąd­nych do­bre­go wina i sma­ko­wi­tych dań. Naj­więk­szą ozdo­bą i ma­gne­sem

"Śle­pej Sro­ki" była pani Wil­hel­min­ka Pą­czu­szek, naj­mil­sza i naj­pięk­niej­sza obe­rżyst­ka ze wszyst­kich obe­rży­stek ów­cze­sne­go Pa­ry­ża.

Gro­ma­dzo­no się tu tłum­nie na ogól­nej par­te­ro­wej sali, aby smacz­nie zjeść, do­brze wy­pić i mile po­ga­wę­dzić. Na gór­nym pię­trze i w po­ko­ikach na man­sar­dzie sie­dzie­li przy­jezd­ni ka­wa­le­ro­wie z pro­win­cji, szu­ka­ją­cy w sto­li­cy szczę­ścia i ka­rie­ry.

W jed­nym z ta­kich po­ko­ików hen, pod sa­mym da­chem stał przy oknie dwu­dzie­sto­let­ni mło­dzie­niec z buń­czucz­ną miną, sta­ran­nie i ele­ganc­ko ubra­ny, przy­stoj­ny, pięk­nie zbu­do­wa­ny, z twa­rzą tchną­cą szla­chet­ną dumą.

Stał przy oknie, lecz jak gdy­by bał się wyj­rzeć na uli­cę. Od­wró­cił się do nie­go ple­ca­mi, szar­pał ner­wo­wo su­mia­sty wąs, od­cho­dził w głąb po­ko­ju i zno­wu wra­cał, jak­by cią­gnę­ła go do ma­łe­go okien­ka ja­kaś ta­jem­ni­cza siła, któ­rej na próż­no pró­bo­wał się opie­rać.

Sto­ją­cy przy drzwiach bli­sko czter­dzie­sto­let­ni męż­czy­zna, jak moż­na było wnio­sko­wać ze stro­ju, sta­jen­ny, spo­glą­dał na mło­dzień­ca iro­nicz­nym nie­co okiem i mru­czał pod no­sem:

– Po­dej­dziesz… po­dej­dziesz, mój pa­nie! Znam się na tym! Mło­dzie­niec ro­zu­miał do­sko­na­le, o co cho­dzi­ło jego słu­żą­ce­mu, uda­wał jed­nak głu­che­go i śle­pe­go i ani jed­nym słów­kiem nie ode­zwał się do nie­go.

W po­ko­iku pod da­chem pa­no­wa­ło głu­che mil­cze­nie.

Wier­ny słu­ga wresz­cie nie mo­gąc wi­docz­nie znieść na­pię­tej sy­tu­acji, pierw­szy za­ga­ił roz­mo­wę.

– Pa­nie, czy zde­cy­du­jesz się na­resz­cie udać z po­le­ca­ją­cym li­stem nie­bosz­czy­ka ojca twe­go, ja­śnie wiel­moż­ne­go pana de Mon­tau­ban, do jego emi­nen­cji kar­dy­na­ła Lo­ta­ryn­gii? Wiesz pan o tym do­brze, że jego emi­nen­cja za­pro­te­gu­je cię nie­wąt­pli­wie do swe­go bra­ta, księ­cia

Klau­diu­sza de Gu­ise. Bę­dzie to po­cząt­kiem twej ka­rie­ry…

Na­gle urwał i rzekł tym ra­zem bar­dzo już do­no­śnym gło­sem:

– Tak, ale co z tego, je­śli za­miast my­śle­nia o ka­rie­rze my­ślisz pan… o czymś zgo­ła in­nym…

Po­dej­dziesz pan! Znam się na tym; po­dej­dziesz na pew­no!

– Do­kąd? – za­py­tał z uda­ną na­iw­no­ścią ka­wa­ler de Mon­tau­ban – do pa­ła­cu kar­dy­na­ła?

Rzecz oczy­wi­sta, że aby wejść do wnę­trza, mu­szę po­dejść. To ja­sne!

– Ko­piesz pan so­bie grób swą obo­jęt­no­ścią na spra­wy do­cze­sne! – jęk­nął słu­ga.

– Chy­ba nie ze­chcesz mój Lan­gro­gne, abym ze­szedł z tego pa­do­łu sam i jako wie­my słu­ga, bę­dziesz mi to­wa­rzy­szyć w tej wę­drów­ce! A więc nie mar­twię się, bo będę wier­nie ob­słu­żo­ny!

– rzu­cił, fi­lu­ter­nie uśmie­cha­jąc się, ka­wa­ler de Mon­tau­ban. Po czym ru­szył peł­nym zde­cy­do­wa­nia kro­kiem do okien­ka, od któ­re­go w trak­cie roz­mo­wy od­szedł.

Ma­gne­sem, któ­ry go po­cią­gał z nie­prze­par­tą siłą, było rów­nież okno… ka­mie­nicz­ki z na­prze­ciw­ka, w któ­rym pierw­sze­go dnia po swym przy­jeź­dzie do Pa­ry­ża uj­rzał pięk­ną twa­rzycz­kę mło­dej są­siad­ki. Uj­rzał ją i… mło­de jego ser­ce za­pło­nę­ło ogniem pierw­szej, a jed­no­cze­śnie wier­nej, aż do gro­bu mi­ło­ści. Nie­śmia­ły w sto­sun­ku do ko­biet nie ma­rzył na­wet o moż­li­wo­ści za­war­cia z nią bliż­szej zna­jo­mo­ści, ogra­ni­czał się do spo­glą­da­nia na swą bog­dan­kę przez okno, do ma­rzeń o niej i do to­wa­rzy­sze­nia jej z da­le­ka pod­czas od­by­wa­nych przez nią spa­ce­rów za mia­sto. Dla niej za­nie­dbał swe oso­bi­ste in­te­re­sy, co było przy­czy­ną zde­ner­wo­wa­nia wier­ne­go słu­gi – Lan­gro­gne'a.

Dzie­wecz­ką, któ­ra nie po­dej­rze­wa­jąc na­wet tego, że wzię­ła w ja­syr ser­ce ka­wa­le­ra de Mon­tau­ban, była Po­lna Ró­życz­ka, lo­ka­tor­ka mat­ki Aga­dou, wła­ści­ciel­ki ka­mie­nicz­ki z na­prze­ciw­ka.Ci­che, skrom­ne dziew­cząt­ko, rów­nież nic o tym nie wie­dząc, sta­ła się przed­mio­tem mi­ło­snych po­żą­dań

jesz­cze dwóch – tym ra­zem po­tęż­nych oso­bi­sto­ści: kar­dy­na­ła Lo­ta­ryn­gii i Hen­ry­ka – del­fi­na Fran­cji.

Del­fin – ko­chli­wy z uspo­so­bie­nia, ota­czał się fa­wo­ry­ta­mi, któ­rzy chcąc do­go­dzić swe­mu panu i zro­bić przy tym ka­rie­rę – do­po­ma­ga­li mu w jego awan­tur­kach mi­ło­snych, im po­wie­rzał za­wsze na­wią­za­nie każ­dej no­wej in­try­gi.II. PA­ŁAC DE TO­UR­NEL­LES

Owe­go pięk­ne­go po­ran­ka w ga­bi­ne­cie, no­szą­cym na­zwę "Ką­cik del­fi­na" ksią­żę Hen­ryk pro­wa­dził z oży­wie­niem roz­mo­wę ze swy­mi kon­fi­den­ta­mi: Ja­ku­bem d'Al­bon de Sa­int-An­dré

i ba­ro­nem Ka­je­ta­nem de Ron­che­rol­les'em.

– Dro­dzy przy­ja­cie­le, mó­wił del­fin – mó­wię wam, że od­kry­łem per­lę nad per­ły, pięk­ność, któ­ra mo­gła­by za­ćmić wszyst­kie pięk­no­ści na­sze­go dwo­ru. Lat szes­na­ście, naj­wy­żej sie­dem­na­ście, gę­ste kasz­ta­no­wa­te wło­sy, ustecz­ka… jak pąk gra­na­tu, głę­bo­kie oczy, ciem­no­sza­fi­ro­we – pra­wie czar­ne, po­sta­wa bo­gi­ni, ak­sa­mit­ny, skrom­ny, lecz pe­łen wy­twor­ne­go wdzię­ku strój, czo­ło aniel­skiej czy­sto­ści a min­ka har­da i prze­kor­na! Jej obo­jęt­ne spoj­rze­nie prze­su­nę­ło się po mnie, za­pa­la­jąc w mym ser­cu ogień mi­ło­ści. Czu­ję, że ko­cham tak, jak nig­dy jesz­cze do­tąd nie ko­cha­łem… Ko­cham i mu­szę po­siąść wza­jem­ność, w prze­ciw­nym bo­wiem ra­zie ży­cie stra­ci dla mnie cały swój po­wab.

Dwaj kon­fi­den­ci del­fi­na na wi­dok wzru­sze­nia, z ja­kim ich pan wy­po­wie­dział te sło­wa, po­ro­zu­mie­li się ze sobą wzro­kiem i zro­zu­mie­li, że spra­wa przed­sta­wia się po­waż­niej, niż się im pier­wot­nie wy­da­wa­ło. Hra­bia d'Al­bon zwró­cił się do del­fi­na z py­ta­niem:

– Jak się na­zy­wa ta nie­zna­na ni­ko­mu pięk­ność?

– Nie wiem. Spo­tka­łem ją przy bra­mie Tem­pie i uda­łem się za nią dro­gą do Ba­gno­let, do­kąd je­cha­ła na bia­łym ru­ma­ku. Po­szedł­bym za nią na­wet do pie­kła, gdy­by taka była jej wola.

– Na­le­ża­ło za­cze­pić ją – rzekł krót­ko Ron­che­rol­les.

– Uczy­ni­łem to – od­po­wie­dział Hen­ryk, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– I co? – pa­dło py­ta­nie z ust obu kon­fi­den­tów.

– Spoj­rza­ła na mnie ta­kim wzro­kiem, że od­po­wie­dzia­łem na to ni­skim ukło­nem i… ustą­pi­łem jej z dro­gi… Ja – na­stęp­ca tro­nu Fran­cji – ule­głem, po­skro­mio­ny wzro­kiem dziew­czy­ny nie­zna­ne­go na­zwi­ska – tak po­skro­mio­ny i nie­śmia­ły, że sta­ną­łem, jak ba­ran, po­środ­ku dro­gi.

Jest to naj­lep­szy do­wód, że temu spo­tka­niu za­wdzię­czam utra­tę ser­ca.

Dwo­rza­nie kró­lew­scy spoj­rze­li po so­bie z praw­dzi­wym nie­po­ko­jem. Na­le­ża­ło do­brze uwa­żać, aby wy­czuć w porę, czy mają do czy­nie­nia z praw­dzi­wym uczu­ciem, czy też ze sło­mia­nym ogniem; na­le­ża­ło też od­po­wied­nio za­cho­wać się. Przy­stą­pi­li więc do ostroż­ne­go zba­da­nia te­re­nu.

– A więc, wa­sza ksią­żę­ca mość nie ośmie­li­łeś się udać jej śla­dem?

– Owszem… lecz w znacz­nej od­le­gło­ści. Do­tar­łem, aż do Ba­gno­let, tam jed­nak zgu­bi­łem na­gle jej ślad. Sam nie wiem jak się to sta­ło. Nikt z miesz­kań­ców wio­ski nie mógł mi udzie­lić o niej żad­nych in­for­ma­cji.

– I na tym się ro­mans za­koń­czył?

– O nie! Dwu­krot­nie wra­ca­łem do bra­my Tem­ple.

– No i?

– Dwu­krot­nie spo­tka­łem ją tam i wę­dro­wa­łem jej śla­dem. I zno­wu wy­ru­szy­ła do Ba­gno­let i zno­wu zgu­bi­łem jej ślad we wsi.

To mó­wiąc wes­tchnął ża­ło­śnie.

– A więc, wa­sza mi­łość, nie wiesz nic jesz­cze o swej pięk­nej nie­zna­jo­mej?

– Ani jak się na­zy­wa, ani gdzie miesz­ka, ani kim jest?

– Nic… nic zgo­ła – za­brzmia­ła smęt­na od­po­wiedź. – Wiem to tyl­ko, że ży­cie mi na­gle obrzy­dło.

Ron­che­rol­les po­sta­no­wił wy­zy­skać sy­tu­ację, aby za­skar­bić so­bie wzglę­dy del­fi­na:

– Ze­chciej, wa­sza mi­łość, po­wie­rzyć mi tę mi­sję, a nie upły­nie doba, a będę już znać jej imię i miej­sce za­miesz­ka­nia.

Sa­int-An­dré wście­kły, że dal się ubiec to­wa­rzy­szo­wi, wtrą­cił z ży­wo­ścią:

– Tak jest, wa­sza mi­łość, po­wierz nam tę mi­sję, a my do­star­czy­my ci wszyst­kich in­for­ma­cji.

– Wier­ni z was i dziel­ni przy­ja­cie­le – wy­krzyk­nął bar­dzo ser­decz­nie Hen­ryk. – Nie za­po­mnę o tym, gdy zo­sta­nę kró­lem.

"Dwaj przy­ja­cie­le" ukło­ni­li się ni­sko, pew­ni, że del­fin po­wie­rzy im mi­sję, któ­ra bę­dzie po­cząt­kiem ich ka­rie­ry.

Na­gle za­brzmia­ła od­po­wiedź:

– Po­wstrzy­maj­cie wa­szą gor­li­wość – przy­da się wam przy na­stęp­nej oka­zji. Po­wie­rzy­łem już tę spra­wę de Vil­le'owi. Zręcz­ny z nie­go czło­wiek, do­bry dy­plo­ma­ta i nie od pa­ra­dy nosi gło­wę na kar­ku, to­też z mi­nu­ty na mi­nu­tę cze­kam na jego przy­by­cie.

Przy­mu­szo­nym uśmie­chem za­ma­sko­wa­li uczu­cie za­wo­du i gnie­wu na szczę­śli­we­go ry­wa­la, któ­ry sprząt­nął im tłu­sty kęs ła­ski pań­skiej przed sa­mym no­sem. Nie mo­gąc roz­pra­wić się z nim z bro­nią w ręku, za­ata­ko­wa­li nie­obec­ne­go pod­stęp­nie in­nym spo­so­bem:

– Hm, Hm! – bąk­nął de Sa­int-An­dré – co po­wie na to pani de Sa­vi­gny, gdy się do­wie, że pan de Vil­le, pod­jął się tej mi­sji?

– A do­wie się o tym na pew­no – do­dał Ron­che­rol­les – nie mógł­by utrzy­mać wo­bec niej ję­zy­ka za zę­ba­mi.

– Daj­cie żyć bie­da­ko­wi – prze­rwał ich do­ga­dy­wa­nia del­fin – chce­cie dać do zro­zu­mie­nia, że ba­ron de Vil­le musi się wy­ga­dać, jest bo­wiem mał­żon­kiem pani de Sa­vi­gny, ta ostat­nia zaś bę­dzie wście­kła, bo ra­czy da­rzyć mnie swy­mi wzglę­da­mi. Do­wiedz­cie się jed­nak, że de Vil­le jest mi bez­gra­nicz­nie od­da­ny, że jest on mał­żon­kiem pani de Sa­vi­gny je­dy­nie no­mi­nal­nie, z przy­jaź­ni dla mnie i dla­te­go, aby dziec­ko, któ­re mam z nią, mo­gło mieć na­zwi­sko. Ta para mał­żeń­ska nie ma jed­nak ze sobą nic wspól­ne­go. Je­stem pew­ny, że de Vil­le bę­dzie nie­my, jak ryba… a gdy­by się wy­ga­dał, pani Ni­co­la de Sa­vi­gny nie jest ko­bie­tą, któ­ra by ro­bi­ła o byle co skan­da­le.

Nie na­sta­jąc dłu­żej zmie­ni­li te­mat:

– A pani Dia­na?

– Pani Dia­na nie jest ko­bie­tą – rzekł Hen­ryk z po­wa­gą. – Pani Dia­na – to bo­gi­ni. Jest wyż­szą po­nad wszel­kie na­sze sła­bost­ki, któ­rych ist­nie­nia na­wet nie po­dej­rze­wa.

Prócz dwóch ko­cha­nek na­stęp­cy tro­nu ist­nia­ła jesz­cze trze­cia ko­bie­ta, któ­ra więk­sze niż dwie po­przed­nie mia­ła­by pra­wo in­te­re­so­wać się gwał­tow­ną mi­ło­ścią del­fi­na do pięk­nej nie­zna­jo­mej.

Ko­bie­tą tą była jego ślub­na żona, Ka­ta­rzy­na Me­dy­cej­ska. Wi­docz­nie jed­nak nie bra­no jej oso­by wca­le w ra­chu­bę, bo nikt z obec­nych na­wet nie wspo­mniał, jej imie­nia.

Wi­dząc, że nie mają dziś szczę­ścia, za­czę­li jesz­cze z in­nej becz­ki:

– Na­le­ży tyl­ko ży­czyć so­bie – bąk­nął Sa­int-An­dré – aby jego ksią­żę­ca mość Ka­rol Or­le­ań­ski, nie uj­rzał ślicz­not­ki, któ­ra pod­bi­ła ser­ce wa­szej mi­ło­ści.

Hen­ryk drgnął gwał­tow­nie, a w oczach jego za­pło­nął po­nu­ry ogień nie­na­wi­ści, nie­na­wiść bo­wiem utwo­rzy­ła prze­paść mię­dzy nim a jego bra­tem Ka­ro­lem Or­le­ań­skim.

Wi­dząc, że strza­ła do­się­gła celu, dwaj dwo­ra­cy za­czę­li na do­bre za­tru­wać du­szę Hen­ry­ka ja­dem.

– Ksią­żę Or­le­anu mógł­by ci ła­two sprząt­nąć ją sprzed nosa – szep­nął Ron­che­rol­les.

– Czu­je się bo­wiem zu­peł­nie bez­piecz­ny, za ple­ca­mi kró­la je­go­mo­ści, któ­ry wy­róż­nia go jaw­nie, ży­wiąc dla cie­bie, wa­sza mi­łość, uczu­cie nie­na­wi­ści.

– Po­wia­da­ją, że król je­go­mość chce go oże­nić z cór­ką ce­sa­rza.

– I, że chce go wy­po­sa­żyć… kosz­tem twe­go dzie­dzic­twa, wa­sza mi­łość.

– Młod­szy brat zmiaż­dży cię swo­ją po­tę­gą.

– Cier­pli­wo­ści… cier­pli­wo­ści… – prze­rwał ich wy­wo­dy Hen­ryk, a głos jego za­brzmiał dziw­nie głu­cho – król nie jest wiecz­ny… Na­dej­dzie dzień, w któ­rym zo­sta­nę nie­po­dziel­nym pa­nem… Wte­dy po­ra­chu­je­my się z tobą, mój bra­cisz­ku!

– Oby jed­nak ten dzień na­stą­pił przed cał­ko­wi­tym ogra­bie­niem, wa­szej mi­ło­ści – szep­nął z fał­szy­wą sło­dy­czą Sa­int-An­dré.

Ron­che­rol­les za­wsze bar­dziej wy­bu­cho­wy i bru­tal­ny, zer­k­nął spode łba na swe­go pana i do­rzu­cił:

– Moż­na by w ra­zie cze­go do­po­móc woli nie­ba…

Sło­wa to były zu­chwa­le… w po­wie­trzu za­wisł cień zbrod­ni sta­nu. Hen­ryk za­ci­snął pię­ści, nie doj­rzał w nim jed­nak jesz­cze zbrod­ni­czy za­miar, nic wte­dy nie od­po­wie­dział i od­wró­cił gło­wę w inną stro­nę.

Dwaj ku­si­cie­le spoj­rze­li na sie­bie ze zło­wro­gim uśmie­chem, pew­ni, że za­sia­ne przez nich w du­szy del­fi­na ziar­no zbrod­ni, za­cznie kieł­ko­wać po­wo­li, aby z cza­sem wy­dać strasz­li­wy plon.

Kło­po­tli­wą ci­szę, jaka za­le­gła kom­na­tę, prze­rwa­ło uka­za­nie się w pro­gu Jana de Vil­le, ba­ro­na de Fon­tet­te, ka­wa­le­ra or­de­ru kró­la je­go­mo­ści, groź­ne­go do­wód­cy awan­tur­ni­czej ban­dy fa­wo­ry­tów del­fi­na Hen­ry­ka, po­zo­sta­ją­cych na jego żoł­dzie. Był to wy­ro­zu­mia­ły mał­żo­nek ko­chan­ki na­stęp­cy tro­nu.

Na jego wi­dok Hen­ryk za­po­mniał o wszyst­kim:

– No i co? – mów, mój de Vil­le?! – wy­krzyk­nął z nie­by­wa­łą dla nie­go ży­wo­ścią.

– Nie przy­no­szę dużo, wa­sza ksią­żę­ca mość – od­po­wie­dział, mogę już jed­nak udzie­lić pew­nych wska­zó­wek. Dziew­czy­na na­zy­wa się: Po­lna Ró­życz­ka.

– Po­lna Ró­życz­ka! Ależ to ist­ne wcie­le­nie wio­sny! – wy­krzyk­nął Hen­ryk z za­chwy­tem. -

Po­lna Ró­życz­ka! I co da­lej?

– Nic wię­cej! Ja­sne jest, że mamy do czy­nie­nia tyl­ko z prze­zwi­skiem, ja­kie jej dano, lecz nie z praw­dzi­wym imie­niem.

– Nie in­a­czej. Dziew­czę po­cho­dzi na pew­no z bar­dzo do­brej ro­dzi­ny. Mówi o tym każ­dy jej ruch i spoj­rze­nie.

– Praw­dzi­we­go imie­nia nie zdo­ła­łem się jesz­cze do­wie­dzieć – mó­wił da­lej de Vil­le. Lecz do­wiem się na pew­no. Wiem za to, że miesz­ka przy uli­cy świę­te­go Mar­ci­na, na wprost obe­rży

"Pod Śle­pą Sro­ką", w ka­mie­nicz­ce sto­ją­cej na rogu uli­cy de la Be­au­drie­rie. Ka­mie­nicz­ka jest wła­sno­ścią pew­nej sta­rej ko­bie­ty na­zwi­skiem Aga­dou, ty­po­wej pod słoń­cem ję­dzy; mimo tej ce­chy jed­nak cno­ta jej jest nie­wzru­szo­ną opo­ką. Żad­ne obiet­ni­ce z mo­jej stro­ny nie wy­war­ły po­żą­da­ne­go skut­ku. Jest wier­ną dziew­czy­nie, jak pies. Jed­na­ko­woż mam wra­że­nie, że ska­ła za­czy­na kru­szeć i… kto wie, co przy­nie­sie ju­tro. Je­śli jed­nak da się na­wet sku­sić, bę­dzie to dro­go kosz­to­wać wa­szą mi­łość.

– Nie dbam o cenę!

– A więc słu­cham roz­ka­zów wa­szej mi­ło­ści!

Po ci­chej roz­mo­wie na ubo­czu de Vil­le opu­ścił kom­na­tę. Na uli­cy św. An­to­nie­go cze­ka­ło na nie­go dwóch dra­bów, ubra­nych w su­kien­ne suk­nie, ka­fta­ny ze skó­ry, płasz­cze, przy boku każ­de­go z nich wi­siał ol­brzy­mi miecz, za pa­sem zaś mie­li ostre szty­le­ty. Wy­gląd ich świad­czył ja­sno, że byli to dwaj na­jem­ni zbi­ro­wie. Pierw­szy z nich śred­nie­go wzro­stu, czar­nia­wy, su­chy

Pro­wan­sal­czyk na­zy­wał się Tyka. Dru­gi ol­brzy­mi, spa­sły Bur­gund­czyk zwał się Pę­cherz.

Spa­ce­ro­wa­li tam i z po­wro­tem, okrą­ża­jąc od cza­su do cza­su ol­brzy­mi klon, ro­sną­cy po­środ­ku uli­cy: tuż obok wzno­sił się ka­mien­ny krzyż, wy­sta­wio­ny mię­dzy ko­ścio­łem św. Ka­ta­rzy­ny, a pa­ła­cem wiel­kie­go pre­fek­ta. God­ną uwa­gi była ta oko­licz­ność, że dwaj zbi­ro­wie nig­dy nie szli ra­zem; su­chy Tyka kro­czy! za­zwy­czaj przo­dem, a ol­brzym Pę­cherz po­stę­po­wał o kil­ka kro­ków za nim. Idąc nie prze­sta­wa­li roz­ma­wiać ze sobą. Tyka grzmiał głę­bo­kim z głę­bin brzu­cha pły­ną­cym ba­sem; Pę­cherz pisz­czał cien­ko, jak dzie­cię­cy fle­cik. Aby po­ro­zu­mieć się ze sobą Tyka od­wra­cał gło­wę, a Pę­cherz wy­cią­gał szy­ję, jak­by chcąc po­chwy­cić w lo­cie smacz­ny ką­sek. Mó­wiąc o naj­obo­jęt­niej­szych spra­wach prze­wra­ca­li strasz­li­wie ocza­mi, ro­bi­li groź­ne miny, rzekł­byś pra­gnąc po­żreć się wza­jem­nie.

Na wi­dok zbli­ża­ją­ce­go się do nich de Vil­le'a wy­pro­sto­wa­li się, jak żoł­nie­rze przed swo­im do­wód­cą.

Ba­ron rzu­cił krót­ki roz­kaz:

– Zbliż się. Po­wiem ci o co cho­dzi, po­tem wy­tłu­ma­czysz to Pę­che­rzo­wi, któ­ry jest głu­chy, jak pień.

Pan i dwaj zbi­ro­wie ru­szy­li po­wo­li w kie­run­ku bra­my Bau­det.III. W PA­ŁA­CU DE CLU­NY

W tym sa­mym cza­sie na dru­gim krań­cu Pa­ry­ża, w ol­brzy­mim ga­bi­ne­cie przy uli­cy de Clu­ny, wznie­sio­nym od nie­daw­na przez opac­two przy uli­cy de Ma­thu­rins, przy biur­ku, za­rzu­co­nym pa­pie­ra­mi, sie­dział ka­wa­ler o nie­zwy­kle dum­nym wy­glą­dzie. Mógł mieć oko­ło czter­dzie­stu sze­ściu lat; prze­ni­kli­wy wzrok, zmy­sło­we usta, iro­nicz­ny wy­raz twa­rzy, nie­co zmę­czo­nej ży­ciem, wspa­nia­łe ak­sa­mit­no-je­dwab­ne sza­ty, nie­zwy­kle ele­ganc­kie, zło­te ostro­gi i wy­so­kie buty z won­nej ło­sio­wej skó­ry, przy boku so­lid­na szpa­da z rę­ko­je­ścią, wy­sa­dzo­ną dia­men­ta­mi – sło­wem był to pan z pa­nów – kar­dy­nał Jan Lo­ta­ryń­ski.

Przy dru­gim koń­cu sto­łu sta­li dwaj za­kon­ni­cy: Teo­bald i Lu­bek, oso­bi­sto­ści do­brze w owych cza­sach zna­ne, dzię­ki Kle­men­so­wi Ma­rot'owi, któ­ry uwiecz­nił w swych wier­szach tę, god­ną parę. Sta­li w peł­nej uni­żo­no­ści po­zie przed kar­dy­na­łem, któ­ry roz­par­ty nie­dba­le w fo­te­lu mó­wił:

– Po­lna Ró­życz­ka! Mó­wisz, bra­cie Lub­ku, że się na­zy­wa Po­lna Ró­życz­ka? Pięk­ne to imię, lecz aż za pięk­ne na to, aby być praw­dzi­we.

– A jed­nak ta pan­na tak się na­zy­wa! – jęk­nął ża­ło­śnie brat Lu­bek.

Od­waż­niej­szy nie­co brat Teo­bald do­rzu­cił z wiel­kim tu­pe­tem:

– Wo­bec tego, że imię to nie mia­ło szczę­ścia spodo­bać się wa­szej emi­nen­cji, po­sta­ra­my się prze­ko­nać szla­chet­ną pan­nę, że musi je zmie­nić.

Brat Lu­bek przy­tak­nął tym sło­wom skwa­pli­wie, ki­wa­jąc raz po raz gło­wą.

Kar­dy­nał wzru­szył nie­znacz­nie ra­mio­na­mi i za­my­ślił się; bra­cisz­ko­wie za­kon­ni w ocze­ki­wa­niu na dal­sze roz­ka­zy za­mar­li w po­chy­lo­nej po­zy­cji, z pół przy­mknię­ty­mi ocza­mi.

Kar­dy­nał du­mał:

– Imię dziew­czę­cia jest pięk­ne, a jego po­sia­dacz­ka jesz­cze pięk­niej­sza. Będę miał za­chwy­ca­ją­cą ko­chan­kę… tak jest, będę miał… mu­szę ją bo­wiem mieć za wszel­ką cenę! Ta­jem­ni­ca jaka ota­cza jej oso­bę, wszyst­kie prze­szko­dy, któ­re znaj­du­ją się na mej dro­dze, czy­nią to dziew­czę jesz­cze bar­dziej po­żą­da­ną zdo­by­czą. Niech Bóg mi bę­dzie za to sę­dzią, lecz czu­ję, że je­stem na­praw­dę za­ko­cha­ny i mu­szę zdo­być tę dziew­czy­nę. Gdy­by na tro­nie Fran­cji za­sia­dał nie Fran­ci­szek I, lecz Hen­ryk II, już by się to sta­ło! Hen­ryk w mo­ich rę­kach był­by po­kor­ną gli­ną, któ­rą mógł­bym ule­pić po­dług swe­go gu­stu. U Fran­cisz­ka I je­stem w nie­ła­sce, brat mój Gwi­zjusz zo­stał ska­za­ny na wy­gna­nie. Mu­szę mieć się na bacz­no­ści i nie wy­wo­ły­wać skan­da­lu, któ­ry mógł­by ścią­gnąć na mnie uwa­gę kró­la i jesz­cze go­rzej go uspo­so­bić wzglę­dem nas. Och! Dla­cze­go na tro­nie Fran­cji nie za­sia­da Hen­ryk II?

Ock­nął się z za­du­my, otwo­rzył szu­fla­dę w biur­ku i wy­jął z niej dwie pę­ka­te sa­kiew­ki.

Na ten wi­dok na usta obu bra­cisz­ków za­kon­nych wy­pły­nął bło­gi uśmiech.

– A te­raz wy­słu­chaj­cie mnie uważ­nie – zwró­cił się do czci­god­nej pary. – Mi­sja, jaką chcę wam po­wie­rzyć, nie ma nic wspól­ne­go z ro­man­so­wą przy­go­dą, jest to spra­wa nad wy­raz sub­tel­na i po­waż­na, ma­ją­ca na celu uniesz­ko­dli­wie­nie kno­wa­ne­go przez wro­gów za­ma­chu sta­nu. Od wa­szej gor­li­wo­ści za­le­żeć bę­dzie nie tyl­ko zba­wie­nie kra­ju, lecz może na­wet ży­cie mi­ło­ści­wie nam pa­nu­ją­ce­go Fran­cisz­ka I.

Bra­cisz­ko­wie za­kon­ni spoj­rze­li po so­bie z głu­pi­mi mi­na­mi. W mó­zgach ich nie po­wsta­ła ani na chwi­lę wąt­pli­wość w szcze­rość słów kar­dy­na­ła, a wo­bec tego, że wal­ka z mło­dą dziew­czy­ną nie za­po­wia­da­ła się groź­nie, wy­pro­sto­wa­li się dum­nie w po­czu­ciu pew­no­ści bez­pie­czeń­stwa oso­bi­ste­go a za­ra­zem waż­no­ści po­wie­rza­nych im funk­cji.

– Wró­ci­cie tam, skąd przy­by­wa­cie – mó­wił kar­dy­nał – i roz­to­czy­cie czuj­ność więk­szą niż kie­dy­kol­wiek, sto­su­jąc się do in­struk­cji ja­kie wam wy­dam. Oto dwie sa­kiew­ki: za­war­tość mniej­szej prze­zna­czam na wa­sze drob­ne wy­dat­ki, więk­sza musi wam po­słu­żyć do prze­ku­pie­nia tej sta­rej… jak­że jej tam?…

– Pani, Aga­dou, wa­sza emi­nen­cjo!

– Wła­śnie, wła­śnie. Mu­si­cie skru­szyć jej opór. Jest to ko­niecz­ne. Sły­szy­cie?

– Bądź spo­koj­ny, emi­nen­cjo, to się zro­bi.

– Wziąć to! – rzu­cił kar­dy­nał, po­da­jąc im pę­ka­te sa­kiew­ki.

Bra­cisz­ko­wie za­kon­ni rzu­ci­li się na swą zdo­bycz z taką łap­czy­wo­ścią, że kar­dy­nał nie był w sta­nie po­wstrzy­mać na ten wi­dok uśmie­chu.

Nie upły­nął kwa­drans a dwaj za­usz­ni­cy kar­dy­na­ła zna­leź­li się na mo­ście św. Mi­cha­ła.

Roz­ma­wia­li po dro­dze, a z min ich moż­na było wnio­sko­wać, że drę­czy­ła ich ja­kaś tro­ska.

– Są­dzę, dro­gi bra­cie – wy­krzyk­nął wresz­cie brat Lu­bek, ze ta prze­klę­ta pani Aga­dou, zno­wu nie ze­chce ani słu­chać o zdra­dzie…, od­rzu­ci rów­nież pę­ka­tą sa­kiew­kę…

– Tak mi się też zda­je – do­dał brat Teo­bald.

– Bę­dzie­my mu­sie­li wte­dy zwró­cić ją kar­dy­na­ło­wi, a tym sa­mym przy­znać się do na­szej po­raż­ki.

– Nie­ste­ty! – jęk­nął brat Lu­be­ka wte­dy nie unik­nie­my celi wię­zien­nej, w klasz­to­rze…

– O chle­bie i wo­dzie!

Wes­tchnę­li ża­ło­śnie i za­mil­kli. Po chwi­li bra­ci­szek Lu­bek pierw­szy prze­rwał mil­cze­nie:

– Na­sza po­raż­ka i wstyd bę­dzie jed­no­cze­śnie po­raż­ką na­sze­go pana.

– To praw­da. Nie za­sta­no­wi­łem się nad tym.

– Bra­cie Teo­bal­dzie, nie mo­że­my do­pu­ścić do ta­kie­go po­ni­że­nia.

– Nie mo­że­my! – przy­tak­nął brat Teo­bald.

– Je­śli więc ta baba… od­mó­wi…

– Je­stem tego pew­ny! Mu­si­my po­wie­dzieć jego emi­nen­cji, że dała się jed­nak na­kło­nić…

– A sa­kiew­ka, bra­cie Lub­ku – a sa­kiew­ka?!

– Nie po­rzu­ci­my bie­dacz­ki na pa­stwę losu i za­trzy­ma­my ją.

– Ależ w ten spo­sób po­peł­ni­my kłam­stwo! Po­dwój­ne kłam­stwo!

– Ura­tu­je­my swój ho­nor!

Brat Teo­bald za­my­ślił się, po chwi­li bąk­nął:

– Hm! Istot­nie jest to je­dy­ny spo­sób ura­to­wa­nia i… za­trzy­ma­nia bied­nej, od­trą­co­nej przez szla­chet­ną pa­nią Aga­dou sa­kiew­ki.

Kar­dy­nał Lo­ta­ryn­gii spa­ce­ro­wał po swo­im ga­bi­ne­cie po­wta­rza­jąc od cza­su do cza­su:

– Ta za­chwy­ca­ją­ca dziew­czy­na bę­dzie moją!

Po chwi­li dłuż­sze­go roz­my­śla­nia z ust jego pa­dły sło­wa:

– Król Fran­cji po­wi­nien na­zy­wać się Hen­ryk II. To musi się stać jak naj­prę­dzej.IV. ZA­KO­CHA­NA PARA

Ka­wa­ler de Mon­tau­ban tym­cza­sem nie opusz­czał swe­go sta­no­wi­ska przy oknie i wpa­try­wał się z nie­sty­gną­cym za­pa­łem w okna ka­mie­nicz­ki na rogu ulic: św. Mar­ci­na i Bau­drie­rie.

Lan­gro­gne, wi­dząc, że nic na to nie po­ra­dzi, po­sta­wił pod ścia­ną sto­łek, usiadł na nim cięż­ko i do­byw­szy z kie­sze­ni sa­kiew­kę, po­grą­żył się w ob­li­cza­niu jej za­war­to­ści, czy­niąc to, mru­czał pod no­sem.

Ka­wa­ler de Mon­tau­ban ob­ser­wo­wał drzwi wej­ścio­we do ka­mie­nicz­ki z na­prze­ciw­ka, mniej­szą bocz­ną furt­kę, a przede wszyst­kim okno na pierw­szym pię­trze. Czas pły­nął, go­dzi­ny mi­ja­ły, ka­wa­ler de­ner­wo­wał się, gryzł w so­bie, nie ru­szał się jed­nak z miej­sca.

W swej na­iw­no­ści mło­dzień­czej nie przy­pusz­czał, że ta, któ­rej uka­za­nia się tak upo­rczy­wie wy­glą­dał, ob­ser­wo­wa­ła go po­ta­jem­nie przez ko­lo­ro­we szyb­ki, opra­wia­ne w ołów.

Było to za­chwy­ca­ją­ce, sie­dem­na­sto­let­nie dziew­czę ubra­ne w bia­łą weł­nia­ną sza­tę. Del­fin nie prze­sa­dził, wy­chwa­la­jąc jej wdzię­ki, nic nie prze­sa­dził; naj­bar­dziej jed­nak za­chwy­ca­ją­ce było po­łą­cze­nie wdzię­ku i dziew­czę­cej na­iw­no­ści z dum­ną od­wa­gą i ener­gią, roz­la­ną na jej pięk­nej twa­rzycz­ce.

Mło­dzi cho­ciaż nie wi­dzie­li się wca­le jed­nak od­czu­wa­li swą obec­ność. Dla­te­go ani jed­no nie od­cho­dzi­ło ze swe­go "po­ste­run­ku".

W pew­nej chwi­li de Mon­tau­ban za­uwa­żył przed obe­rżą krę­cą­cych się tu i tam dwóch mni­chów.

Ich za­cho­wa­nie zwró­ci­ło uwa­gę de Mon­tau­ban'a. Za­miast wejść do obe­rży, wol­no cho­dzi­li tam i z po­wro­tem, rzu­ca­jąc od cza­su do cza­su spoj­rze­nia w stro­nę ka­mie­nicz­ki i okna

Po­lnej Ró­życz­ki.

Nie­co da­lej spa­ce­ro­wa­ło dwóch dra­bów, ubra­nych w ka­fta­ny ze skó­ry i płasz­cze. Przy boku mie­li ol­brzy­mie mie­cze, a przy pa­sku ostre szty­le­ty. Wy­gląd ich spo­wo­do­wał, że de Mon­tau­ban za­czął im się przy­glą­dać. Oni rów­nież zer­ka­li w okno Po­lnej Ró­życz­ki.

Mło­dzie­niec za­nie­po­ko­ił się i po­sta­no­wił spraw­dzić po co i jak dłu­go tu zo­sta­ną. Nie od­cho­dził więc od okna.V. W OBE­RŻY "POD ŚLE­PĄ SRO­KĄ"

Przed obe­rżą "Pod Śle­pą Sro­ką" stał mło­dzie­niec o pięk­nych oczach, ja­snych wło­sach, a no­gach tak ma­łych, jak u ko­bie­ty. Miał na so­bie bo­ga­ty strój ha­fto­wa­ny zło­tem. Na szyi wi­dać było gru­by zło­ty łań­cuch, wy­sa­dza­ny dro­gi­mi ka­mie­nia­mi. Dłu­gie pu­kle gę­stych wło­sów spły­wa­ły mu na ra­mio­na, na gło­wie miał ak­sa­mit­ny be­ret przy­bra­ny pę­kiem dro­gich piór, przy­twier­dzo­nych egre­tą – po­ły­sku­ją­cą ty­sią­cem ogni, zdo­bią­cych ją dia­men­tów.

U pod­nó­ża gan­ku sta­ło czte­rech dra­bów; wszy­scy byli bar­dzo po­rząd­nie ubra­ni, każ­dy z nich – uzbro­jo­ny od stóp do głów, miny ich były po­dej­rza­nie groź­ne. Naj­star­szy mógł li­czyć so­bie prze­szło czter­dzie­ści lat, naj­młod­szy na pew­no nie wię­cej po­nad dwa­dzie­ścia.

Czte­rej za­bi­ja­cy ze­zo­wa­li w kie­run­ku ele­ganc­kie­go mło­dzie­niasz­ka, sto­ją­ce­go u szczy­tu gan­ku, zu­peł­nie tak, jak­by sta­no­wi­li jego straż przy­bocz­ną.

Mło­dzie­niec zaś śle­dził bacz­nie każ­dy ruch dwóch mni­chów i obu za­usz­ni­ków de Vil­le'a.

Nie spusz­czał rów­nież oczu z ka­mie­nicz­ki, za­miesz­ka­łej przez Po­lną Ró­życz­kę. Okno ka­mie­nicz­ki otwo­rzy­ło się w koń­cu i uka­za­ła się w jego ob­ra­mo­wa­niu gło­wa sta­rej ko­bie­ty; mło­dzie­niec dał jej dys­kret­ny znak, na któ­ry sta­ra od­po­wie­dzia­ła rów­nież zna­kiem, po czym zni­kła, za­my­ka­jąc okno. Ową ko­bie­tą była mat­ka Aga­dou.

Mło­dzie­niec wi­dząc, że za­kon­ni­cy i zbi­ro­wie de Vil­le'a są już zu­peł­nie bli­sko, otwo­rzył szyb­ko drzwi i wszedł do wiel­kiej sali obe­rży.

Za nim ru­szy­li do wnę­trza czte­rej za­wa­dia­cy i zna­la­zł­szy się na sali, za­ję­li sto­lik po­ło­żo­ny tuż pra­wie przy sto­li­ku ele­ganc­kie­go mło­dzień­ca, któ­ry zda­wa­ło się, nie zwra­cał na nich naj­mniej­szej uwa­gi. Jed­nak, po­dob­nie jak ze sta­rą, po­ro­zu­miał się z nimi by­strym spoj­rze­niem.

W tej sa­mej chwi­li wszedł na salę Mon­tau­ban tro­chę bla­dy, lecz bar­dzo spo­koj­ny i zim­ny.

W chwi­li gdy sta­nął przy drzwiach w ten spo­sób, by nie po­zwo­lić mni­chom i dwom zbi­rom wejść do wnę­trza obe­rży, usły­szał gło­śne po­zdro­wie­nie:

– Mo­ści ka­wa­le­rze, mam za­szczyt zło­żyć panu me wy­ra­zy usza­no­wa­nia.

Sło­wa te pa­dły z ust wy­so­kie­go męż­czy­zny lat oko­ło pięć­dzie­się­ciu, ubra­ne­go w ja­skra­we sza­ty i krzy­kli­wy czer­wo­ny płaszcz, w któ­ry dra­po­wał się z te­atral­ną god­no­ścią i ma­je­sta­tem.

Mon­tau­ban po­wścią­gnął od­ruch nie­za­do­wo­le­nia i od­po­wie­dział bar­dzo grzecz­nie:

– Pa­nie de Pon­ta­la­is, mam za­szczyt po­wi­tać pana. Tymi sło­wa­mi chciał wy­mi­nąć je­go­mo­ścia, pan de Pon­ta­la­is jed­nak za­wo­łał do­no­śnym gło­sem:

– Zrób mi pan ten za­szczyt i na­pij się ze mną: dziś ja pła­cę; je­stem przy go­tów­ce. Oko­licz­ność do­syć rzad­ka, z któ­rej mu­sisz pan sko­rzy­stać. – Po­tem nie da­jąc mło­dzień­co­wi przyjść do sło­wa za­ry­czał: – pięk­ny Pą­czusz­ku, Wil­hel­min­ką zwa­ny, każ po­dać nam flasz­kę Sau­mu­ru…

i to naj­lep­sze­go… ostu­dzo­ne­go.

– Pa­nie de Pon­ta­la­is – ode­zwał się nie­pew­nym to­nem Mon­tau­ban – chęt­nie do­trzy­mam panu to­wa­rzy­stwa, mu­szę jed­nak wpierw po­wie­dzieć parę słów tym dwóm bra­cisz­kom za­kon­nym i tam­tej pa­rze dra­bów.

To mó­wiąc, wska­zał wzro­kiem na wcho­dzą­cych prze­śla­dow­ców Po­lnej Ró­życz­ki.

Wi­dać jego głos za­brzmiał groź­nie, Pon­ta­la­is bo­wiem za­drżał i spo­waż­niał na­gle, spo­glą­da­jąc na tych, o któ­rych ka­wa­ler do nie­go mó­wił.

– A czy mogę, nie po­peł­nia­jąc nie­dy­skre­cji, za­py­tać pana, co chcesz im po­wie­dzieć?

– Ot, po pro­stu – za­brzmia­ła naj­spo­koj­niej­sza pod słoń­cem od­po­wiedź – chcę po­pro­sić ich, aby ze­chcie­li pójść gdzie in­dziej. Wi­dok ich, pi­ją­cych tu­taj, nie po­do­ba mi się.

– Tam do dia­bła! – mruk­nął Pon­ta­la­is, po­sęp­nie­jąc na­gle – a je­śli oni nie ze­chcą stąd odejść?

– Będę zmu­szo­ny wy­rzu­cić ich!

– Rany Bo­skie! – wy­krzyk­nął Pon­ta­la­is, po czym do­dał pół­gło­sem:

– Za­nim jed­nak pan, to uczy­nisz, ze­chciej ła­ska­wie udzie­lić mi chwi­li roz­mo­wy.

– Na­wet dwie chwi­le, gdy­byś pan so­bie tego ży­czył – od­po­wie­dział Mon­tau­ban zdzi­wio­ny wzru­sze­niem, z ja­kim prze­ma­wiał do nie­go dzi­wacz­ny gość. – Osta­tecz­nie te­raz, kie­dy cała god­na czwór­ka usa­do­wi­ła się już tu­taj, nic nie na­gli.

– Sia­daj więc pan przy mnie, bli­żej, aby nikt nie mógł usły­szeć tego, co chcę ci po­wie­dzieć.

Bra­cisz­ko­wie za­kon­ni tym­cza­sem ulo­ko­wa­li się przy otwar­tym oknie, z któ­re­go mo­gli ob­ser­wo­wać miej­sce za­miesz­ka­nia Po­lnej Ró­życz­ki. Zbi­ro­wie de Vil­le'a za­ję­li miej­sce przy dru­gim oknie, któ­re sta­ło rów­nież otwo­rem i rów­nież wy­cho­dzi­ło na ka­mie­nicz­kę mat­ki Aga­dou.

Tyka przy­wo­łał dys­kret­nie dziew­czy­nę słu­żeb­ną i za­mó­wił bu­tel­kę wina, sta­ra­jąc się nie ścią­gać na sie­bie uwa­gi go­ści.

Za­kon­ni­cy wprost prze­ciw­nie za­czę­li czy­nić za­mó­wie­nie gło­sem do­no­śnym i z wiel­ką pa­ra­dą:

– Pro­szę po­dać ja­jecz­ni­cę ze sło­nin­ką, pasz­tet… i… kur­czę… na po­czą­tek…

– I, czte­ry flasz­ki an­de­ga­weń­skie­go wina… aby pod­nie­cić pra­gnie­nie… a po­tem… zo­ba­czy­my, co bę­dzie da­lej…

Wi­dząc nie­pew­ną minę pani Wil­hel­min­ki, któ­ra naj­wi­docz­niej ży­wi­ła oba­wy, aby za­cni bra­cisz­ko­wie za­miast za­pła­ty za wszyst­kie te sma­ko­ły­ki nie za­pro­po­no­wa­li jej bło­go­sła­wień­stwa i od­pu­stów, bra­cisz­ko­wie z dum­ną miną wy­do­by­li na świa­tło dzien­ne pę­ka­tą sa­kiew­kę, przy tym nie mniej­szą, prze­zna­czo­ną przez kar­dy­na­ła "na ich drob­ne wy­dat­ki", lecz dużą, ma­ją­cą stać się wła­sno­ścią mat­ki Aga­dou. Po­brzę­ku­jąc zło­tem, brat Lu­bek rzekł:

– Uspo­kój­cie się, pani Wil­hel­min­ko, mamy czym za­pła­cić. Na te sło­wa pani Wil­hel­min­ka uśmiech­nę­ła się do hoj­nych go­ści naj­wdzięcz­niej pod słoń­cem i od­da­li­ła się, aby wy­dać służ­bie od­po­wied­nie roz­ka­zy.

Sce­na ta ścią­gnę­ła na sie­bie uwa­gę czte­rech za­bi­ja­ków, sie­dzą­cych w po­bli­żu stroj­ne­go mło­dzień­ca. Dwaj spo­śród rę­ba­czy za­cho­wa­li zu­peł­ną obo­jęt­ność; byli to – naj­star­szy i naj­młod­szy, lecz we wzro­ku ich to­wa­rzy­szy za­pło­nę­ły na­gle dziw­nie nie­po­ko­ją­ce bły­ski. Za­mie­ni­li ze sobą kil­ka słów:

– Pst! Czer­wo­no­rę­ki! Wi­dzia­łeś tych kle­chów, pod­szy­tych zło­tem? Hę?

– Wi­dzia­łem, Ko­zia Bród­ko! Ich sa­kiew­ka kry­je w swych wnętrz­no­ściach naj­mniej ty­siąc liw­rów.

– Da­li­bóg, ta go­tów­ka czu­ła­by się o wie­le le­piej w na­szej kie­sze­ni. Co ty na to, Czer­wo­no­rę­ki?

– Klnę się na pę­pek Bel­ze­bu­ba, mój Ko­zia Bród­ko, że te ty­siąc liw­rów prze­wę­dru­je do na­szych kie­sze­ni!

Roz­ma­wia­li ze sobą pra­wie szep­tem, naj­star­szy jed­nak z ich gro­na usły­szał roz­mo­wę i po­chy­la­jąc się w ich stro­nę, szep­nął wska­zu­jąc wzro­kiem na stroj­ne­go mło­dzień­ca, sie­dzą­ce­go obok nich:

– Uwa­ga! Ali­cja mo­gła­by was usły­szeć. Wie­cie chy­ba, że ma świet­ny słuch. Wia­do­me jest wam rów­nież, że nie to­le­ru­je ona ro­bie­nia wła­snych in­te­re­sów wte­dy, kie­dy sama obej­mu­je kie­row­nic­two nad wy­pra­wą.

Głos ło­trzy­ka brzmiał dziw­nym sza­cun­kiem w chwi­li, kie­dy mó­wiąc o mło­dym szlach­ci­cu, od­zy­wał się o nim, jak­by o ko­bie­cie. We wzro­ku obu dra­bów wy­czy­tać moż­na było nie­po­kój i lęk, a prze­cież w ich atle­tycz­nych ła­pach mło­dzie­niec nie za­wa­żył­by dużo. Upo­mnia­ny przez star­sze­go ło­trzyk od­po­wie­dział mu:

– Do­brze już, do­brze, Urwi­łeb­ku, Ali­cja nie bę­dzie po­trze­bo­wa­ła czy­nić nam wy­mó­wek.

– Zaj­mie­my się dłu­go­po­ły­mi, gdy nie bę­dzie już nas po­trze­bo­wa­ła.

– Ra­dzę, że­by­ście uczy­ni­li tak, jak rze­kli­ście! – po­wie­dział Eu­sta­chy Urwi­łe­bek; po chwi­li do­dał:

– Wie­cie chy­ba, że ona ma cięż­ką rękę.

Czer­wo­no­rę­ki i Ko­zia Bród­ka sku­pi­li się, jak gdy­by ugi­na­jąc się już pod cio­sa­mi wy­żej wy­mie­nio­nej cięż­kiej ręki.

Czwar­ty ło­trzyk naj­młod­szy, zna­ny pod prze­zwi­skiem Bia­ło­rącz­ka, nic nie wi­dział i nie sły­szał, co się dzia­ło do­ko­ła nie­go; zda­wa­ło się, że na wi­dok Ali­cji wpadł w stan za­chwy­ce­nia i nie spusz­czał z niej oczu.

Tym­cza­sem Pon­ta­la­is za­czął mó­wić do Mon­tau­ban'a:

– Mo­ści ka­wa­le­rze, jak­kol­wiek je­stem tyl­ko po­etą i kie­row­ni­kiem gro­na te­atral­ne­go we­soł­ków z Hal, od chwi­li na­sze­go po­zna­nia trak­tu­jesz mnie z uprzej­mo­ścią, któ­ra chwy­ta mnie za ser­ce. Nie­jed­no­krot­nie na­kar­mi­łeś mnie pan i na­po­iłeś, jak rów­ne­go so­bie, a po­dob­ne uczty w ży­ciu ta­kie­go, jak ja, bie­da­ka, są nie­raz wiel­ką rze­czą. To­też od­da­ny je­stem panu całą du­szą;

dla­te­go chcę do­wieść panu te­raz jak szcze­ra jest moja dla pana życz­li­wość.

Jesz­cze bar­dziej zni­ża­jąc głos – cią­gnął da­lej:

– Wspo­mi­na­łeś mi pan prze­cież, że li­czysz ogrom­nie na po­par­cie kar­dy­na­ła Lo­ta­ryn­gii, aby móc się do­stać pod roz­ka­zy jego bra­ta, sław­ne­go do­wód­cy – księ­cia de Gu­ise. Za­pew­niam pana, że był­by to pierw­szy krok do dal­szej ka­rie­ry, któ­ra cze­ka cię na pew­no w nie­da­le­kiej przy­szło­ści.

– Dzię­ki za pro­roc­two! – prze­rwał mu Mon­tau­ban ze śmie­chem. – Istot­nie li­czę bar­dzo na po­par­cie kar­dy­na­ła.

– Do­sko­na­le! A te­raz po­wiedz mi pan, czy na­praw­dę ży­wisz za­miar wy­rzu­ce­nia za drzwi bra­ta Teo­bal­da i bra­ta Lub­ka jak rów­nież tych dwóch dra­bów: Tyki i Pę­che­rza?

– Dzię­ku­ję za po­da­nie mi ich imion. Otóż po­wta­rzam jesz­cze raz, że do­trzy­mam tego, co po­wie­dzia­łem.

– Mam na­dzie­ję, że gdy się do­wiesz, kim jest ta god­na czwór­ka, po­nie­chasz pan swe­go za­mia­ru. Bra­cisz­ko­wie za­kon­ni, to śle­pe na­rzę­dzie kar­dy­na­ła Lo­ta­ryn­gii, dzię­ki któ­re­mu, za­mie­rzasz pan usta­lić twój los.

– Za­czy­na mi się roz­ja­śniać w gło­wie. A ci dwaj, jak im tam?… Tyka i Pę­cherz… czy to rów­nież słu­dzy kar­dy­na­ła?

– Nie, pa­nie. To zbi­ro­wie ba­ro­na de Vil­le, o któ­rym opo­wia­da­łem już kie­dyś panu. Nie wiem czy pan pa­mię­ta?…

– Owszem, owszem, pa­nie de Pon­ta­la­is. Do­dał ze zło­śli­wym uśmie­chem:

– Pa­mię­tam, że z ba­ro­na de Vil­le jest brud­ny ru­fian, któ­ry cią­gnie ko­rzy­ści z ro­man­su swej żony z del­fi­nem. Jest poza tym do­wód­cą na­jem­nych zbój­ców del­fi­na Hen­ry­ka.

– Dziw­ny pan masz spo­sób mó­wie­nia o nie­któ­rych rze­czach, mój pa­nie!

– Miał­bym się my­lić?

– By­najm­niej! Cały Pa­ryż za­pew­nia, że ba­ron jest do­wód­cą taj­nej stra­ży jego mi­ło­ści, del­fi­na.

– Wi­dzi pan, przy­by­łem z głu­chej pro­win­cji i nie umiem ani mó­wić pięk­nych słó­wek, ani też owi­jać praw­dy w ba­weł­nę. Ale na­uczę się tego… na­uczę, pa­nie de Pon­ta­la­is.

– Ra­dzę to panu z ca­łe­go ser­ca ze wzglę­du na ca­łość pań­skiej skó­ry.

– Po­pra­wię się, mo­ści Pon­ta­la­is, po­pra­wię się na pew­no!

– Dzię­ki Bogu! Te­raz ro­zu­miesz pan, ja­kie głup­stwo był­byś po­peł­nił.

– Ro­zu­miem, mo­ści Pon­ta­la­is. Za­dzie­ra­jąc z bra­cisz­ka­mi za­kon­ny­mi za­darł­bym z kar­dy­na­łem, moim przy­szłym pro­tek­to­rem. Wsz­czy­na­jąc kłót­nię z Tyką i Pę­che­rzem na­ra­ził­bym się del­fi­no­wi Hen­ry­ko­wi, ba­ro­no­wi de Vil­le i jego zbi­rom. Ist­ny młot i ko­wa­dło!

– Któ­re star­ły­by cię w proch!

– Drżę… dy­go­cę, mo­ści de Pon­ta­la­is. Całe szczę­ście, że zo­sta­łem w porę uprze­dzo­ny, za co dzię­ku­ję z ca­łe­go ser­ca.

– Dzię­ki Bogu! – za­śmiał się do­no­śnym gło­sem Pon­ta­la­is – wie­dzia­łem, że uprze­dzo­ny prze­ze mnie o nie­bez­pie­czeń­stwie, bę­dziesz miał się na bacz­no­ści.

– Nie omy­li­łeś się, to­też udam się w tej chwi­li do tych czci­god­nych oso­bi­sto­ści, aby za­skar­bić so­bie ich wzglę­dy.

Mon­tau­ban po­wstał szyb­ko z miej­sca, zmie­rza­jąc w kie­run­ku dwóch za­kon­ni­ków; Pon­ta­la­is po­wiódł za nim wzro­kiem, po czym wy­krzy­wił się lek­ko, mó­wiąc do sie­bie w du­chu!

– A jed­nak on po­su­wa swą ostroż­ność nie­co za da­le­ko. Nig­dy bym go o to nie po­są­dził.

Teo­bald i Lu­bek po­pi­ja­li win­ko, cze­ka­jąc na ja­jecz­ni­cę. Słu­żą­ca przy­nio­sła ją wresz­cie – won­ną i zło­ci­stą. Obaj sma­ko­sze za­czę­li już po­ru­szać szczę­ka­mi w prze­wi­dy­wa­niu uczty, po­bły­sku­jąc ocza­mi i brzę­cząc no­żem. W chwi­li gdy ja­jecz­ni­ca sta­nę­ła na sto­le, Mon­tau­ban pod­szedł do dziew­ki słu­żeb­nej i chwy­ta­jąc ją za ra­mię, rzekł:

– Od­nieś to z po­wro­tem do kuch­ni.

Ton, ja­kim wy­rzekł te sło­wa, był bar­dzo spo­koj­ny, tyle w nim jed­nak było sta­now­czo­ści, że bez chwi­li wa­ha­nia speł­ni­ła roz­kaz:

Zdu­mie­ni tym, co się sta­ło, bra­cisz­ko­wie, spoj­rze­li po so­bie, nie mo­gąc wy­do­być z sie­bie gło­su, po chwi­li do­pie­ro ze­rwa­li się z miej­sca i wy­krzyk­nę­li:

– Co to ma zna­czyć?

– Co to jest?

Mon­tau­ban wy­do­był z kie­sze­ni zło­tą mo­ne­tę, po­ło­żył ją przed mni­cha­mi na sto­le, mó­wiąc:

– Weź­cie to, bra­cia za­kon­ni i wy­praw­cie so­bie ucztę gdzie in­dziej.VI. TEO­BALD I LU­BEK

Wszyst­kie spoj­rze­nia zwró­ci­ły się w stro­nę mó­wią­ce­go. Pon­ta­la­is nad­sta­wił uważ­nie uszu.

Czer­wo­no­rę­ki i Ko­zia Bród­ka łyp­nę­li okiem na błysz­czą­cy zło­ty krą­żek, le­żą­cy na sto­le, każ­dy z nich pra­gnął siłą wzro­ku znę­cić go do swej sa­kiew­ki. Mło­dzie­niec, któ­re­go Eu­sta­chy

Urwi­łe­bek na­zy­wał Ali­cją, uśmie­chał się wzgar­dli­wie nie­co, wpa­tru­jąc się w Mon­tau­ba­na ogni­stym spoj­rze­niem; z za­gad­ko­we­go wy­ra­zu jego twa­rzy trud­no by wy­wnio­sko­wać, ja­kie żywi uczu­cia wzglę­dem śmiał­ka. Na­wet Bia­ło­rącz­ka, otrzą­snął się ze swej obo­jęt­no­ści i przy­glą­dał się uważ­nie temu, co się sta­nie.

Wszy­scy bo­wiem czu­li, że coś się musi stać. Wszy­scy… prócz Teo­bal­da i Lub­ka.

Jak dwa roz­gnie­wa­ne ko­gu­ty wspię­li się na pal­cach i na­stro­szy­li się groź­nie. Mon­tau­ban nie stra­cił pa­no­wa­nia nad sobą. Zwra­ca­jąc się do nich, uchy­lił ka­pe­lu­sza, a co naj­waż­niej­sza ofia­ro­wał im zło­tą mo­ne­tę, któ­ra przy­ku­wa­ła do sie­bie ich wzrok.

Bra­cisz­ko­wie za­kon­ni, nie od­zna­cza­li się nad­mia­rem in­te­li­gen­cji. Nie ro­zu­mie­li tego, że bu­rza hu­czy nad ich gło­wa­mi. Wi­dzie­li tyl­ko blask zło­ta. Gniew znikł z ich twa­rzy, ustę­pu­jąc miej­sca ra­do­sne­mu oży­wie­niu.

– Pięk­ny flan­dryj­ski ka­ro­lus – uśmiech­nął się brat Lu­bek. – Oby Bóg mi­ło­sier­ny wró­cił ci to z na­wiąz­ką, mój za­cny szlach­ci­cu.

Zło­ta mo­ne­ta ulot­ni­ła się w mgnie­niu oka ze sto­łu; sta­ło się to tak szyb­ko, że bro­dacz szep­nął do to­wa­rzy­sza z za­chwy­tem:

– A to ci do­pie­ro spry­ciarz z tego kle­chy! Czer­wo­no­rę­ki jesz­cze bar­dziej za­chwy­co­ny do­dał:

– Nie­je­den z na­szej bran­ży po­zaz­dro­ścił­by mu zręcz­no­ści.

Tym­cza­sem Teo­bald zwró­cił się do Mon­tau­ba­na z uśmie­chem na sze­ro­kiej twa­rzy.

– Na­pij­my się za two­je zdro­wie, mo­ści szlach­ci­cu, nie zmar­nu­je­my ani jed­ne­go so­usa.

Za­milkł i usa­do­wił się spo­koj­nie na daw­nym miej­scu. Mon­tau­ban cią­gle jesz­cze spo­koj­ny od­po­wie­dział:

– Za­po­mi­nasz o tym, mój oj­cze, że ofia­ro­wa­łem wam zło­to, pod tym tyl­ko wa­run­kiem, że zu­żyt­ku­je­cie je gdzie in­dziej, nie zaś w tej obe­rży.

– Dla­cze­go nie tu? – zdzi­wił się brat Teo­bald – tu jest bar­dzo przy­jem­ny za­kład.

Brat Lu­bek do­rzu­cił, ob­li­zu­jąc się ła­ko­mie:

– Kuch­nia wy­śmie­ni­ta, wino wspa­nia­łe, a pani Wil­hel­min­ka przy­go­to­wu­je ja­jecz­ni­cę tak, jak żad­na inna obe­rżyst­ka.

– Nie prze­czę, mimo to jed­nak, mu­si­cie stąd odejść. Czy ro­zu­miesz? Mu­si­cie odejść; i to nie zwle­ka­jąc ani chwi­li.

W gło­sie ka­wa­le­ra dały się od­czuć pierw­sze symp­to­my znie­cier­pli­wie­nia. Słu­cha­cze zro­zu­mie­li, że coś się za­czy­na psuć. Bra­cisz­ko­wie jed­nak jesz­cze nic nie po­dej­rze­wa­li. Nie ro­zu­mie­li rów­nież, dla­cze­go ka­wa­ler żą­dał od nich, aby opu­ści­li obe­rżę. Nie czu­li żad­ne­go nie­po­ko­ju;

mło­dzie­niec był grzecz­ny, uprzej­my, przy­pusz­cza­li więc, że ła­two so­bie z nim da­dzą radę. Ro­biąc ma­je­sta­tycz­ną minę rze­kli:

– Bar­dzo nam tu jest do­brze.

– Dla­te­go też po­zo­sta­nie­my tu i ba­sta!

– Nie za­wra­caj nam gło­wy mło­dzień­cze.

– Bo za­pła­cisz za to!

Wi­docz­nie jed­nak cier­pli­wość Mon­tau­ban'a wy­czer­pa­ła się. Gwał­tow­nym ru­chem usu­nął na bok stół, przy któ­rym sie­dzie­li i wska­zu­jąc na drzwi, rzu­cił roz­kaz:

– Zmia­ta­jąc stąd! W prze­ciw­nym ra­zie wy­rzu­cę was na uli­cę. Głos Mon­tau­ban'a był tak groź­ny, że po raz pierw­szy za­sta­no­wi­ło ich jego żą­da­nie, nie chcąc jed­nak zre­zy­gno­wać ze swych praw go­ści obe­rży, zwró­ci­li na mó­wią­ce­go pio­ru­nu­ją­ce spoj­rze­nie i wark­nę­li:

– Miał­byś od­wa­gę pod­nieść rękę na du­chow­ną oso­bę?

– Bądź­cie spo­koj­ni – za­brzmia­ła szy­der­cza od­po­wiedź – umy­ję so­bie po­tem ręce.

Na sali roz­le­gły się wy­bu­chy śmie­chu. Pon­ta­la­is spoj­rzał na śmiał­ka z za­chwy­tem i po­my­ślał:

– A więc to tak pra­gnie on za­skar­bić so­bie wzglę­dy mni­chów i kar­dy­na­ła! Na Bel­ze­bu­ba, nie chciał­bym zna­leźć się w skó­rze tego za­dzie­rzy­ste­go mło­dzi­ka!

Bra­cisz­ko­wie ob­rzu­ci­li gro­no roz­ba­wio­nych go­ści gniew­nym spoj­rze­niem, po­tem łu­dząc się na­dzie­ją, że onie­śmie­lą go swym wy­zna­niem, wrza­snę­li:

– Czy wiesz, z kim za­dzie­rasz, zu­chwal­cze?!

– Czy wiesz, że je­ste­śmy ludź­mi za­ufa­nia jego emi­nen­cji kar­dy­na­ła Lo­ta­ryn­gii, ar­cy­bi­sku­pa

Lyonu, Re­ims i Na­rbon­ny?

– Bi­sku­pa Met­zu, Ver­dun, Ther­do­uane, Lu­con, Albi, Wa­len­cji, Die, Ma­con, Nan­tes i Age­nu?

– Opa­ta Clu­ny, Mar­mo­utier, Sa­int-Quen, Goz­ze i Fécamp?

– Po raz ostat­ni za­py­tu­ję was – prze­rwał ich wy­wo­dy Mon­tau­ban – czy ze­chce­cie usu­nąć się do­bro­wol­nie, czy nie? Teo­bald i Lu­bek na­gle przy­ci­chli, nie po­nie­cha­li jed­nak obro­ny.

– Mamy pra­wo po­zo­stać tu i po­zo­sta­nie­my.

– Obe­rża stoi dla wszyst­kich otwo­rem.

Mimo jed­nak po­zor­nej pew­no­ści sie­bie za­czę­li oglą­dać się nie­spo­koj­nie, jak­by szu­ka­jąc obro­ny z ze­wnątrz. Nikt jed­nak nie kwa­pił się z nią.

– Sami chcie­li­ście tego – rzekł spo­koj­nie Mon­tau­ban. Po tych sło­wach ręka jego opa­dła na ra­mię bli­żej sto­ją­ce­go Lub­ka. Mimo jego po­tęż­nych roz­mia­rów pod­niósł go jak piór­ko w po­wie­trze, po­tem ru­szyć w stro­nę otwar­te­go okna, nio­sąc spa­słe­go bra­cisz­ka, któ­ry sza­mo­tał się w że­la­znych klesz­czach jego ręki. Brat Lu­bek za­wisł w po­wie­trzu mię­dzy oknem a uli­cą. Jak­kol­wiek par­ter nie był zbyt wy­so­ki i mni­cho­wi nie gro­zi­ło żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, prze­ra­żo­ny na­glą na­pa­ścią Lu­bek jął drzeć się wnie­bo­gło­sy:

– Na­paść! Zbó­je! Na po­moc!

– Uspo­kój się! – rzekł zim­nym gło­sem Mon­tau­ban, naj­wy­żej przy­pła­cisz swój upór zła­ma­niem nogi lub ręki.

Iro­nicz­ny – we­so­ły błysk oczu mó­wią­ce­go, mógł być gwa­ran­cją, że nie przy­pusz­czał na­wet ta­kie­go za­koń­cze­nia przy­go­dy.

Wi­dząc, że nic go już nie ura­tu­je, Lu­bek za­mknął oczy i jęk­nął:

– Świę­ta Ma­rio, Mat­ko Boża, wstaw się za mną grzesz­nym! Mon­tau­ban roz­warł za­ci­śnię­tą dłoń i Lu­bek klap­nął na zie­mię, sia­da­jąc na swym sze­ro­kim po­ślad­ku; nie uczy­nił so­bie żad­nej in­nej krzyw­dy, oprócz po­tłu­cze­nia. Mimo to jed­nak ryk­nął na cale gar­dło:

– Już nie żyję!

Po­tem ze­mdlał ze stra­chu.

Mon­tau­ban od­wró­cił, się od okna z fi­lu­ter­nym uśmie­chem. Nie wi­dać było po nim naj­lżej­sze­go zmę­cze­nia. Sala nie mo­gła opa­no­wać swe­go za­chwy­tu.

– Ależ to praw­dzi­wy Her­ku­les z tego mło­dzień­ca!

Ali­cja przy­glą­da­ła się bo­ha­te­ro­wi chwi­li z co­raz więk­szą uwa­gą, oczy jej za­pło­nę­ły ogniem sym­pa­tii.

Jej świ­ta wy­bu­chła całą gamą okrzy­ków ra­do­ści i prze­kleństw, ża­ko­wie i żoł­nie­rze kla­ska­li w dło­nie. Na­wet po­szko­do­wa­na w tej spra­wie pięk­na Wil­hel­min­ka – obe­rżyst­ka – uka­za­ła w we­so­łym uśmie­chu rząd bia­łych, jak per­ły, ząb­ków.

Dwaj zbi­ro­wie ba­ro­na de Vil­le przy­glą­da­li się rów­nież tej sce­nie z nie­zwy­kłym za­in­te­re­so­wa­niem, a z wy­ra­zu ich twa­rzy i ra­do­snych gry­ma­sów wi­dać było, że są wiel­ce za­do­wo­le­ni z tego, co się sta­ło. Wi­docz­nie jed­nak, sto­su­jąc się do wy­da­nych so­bie in­struk­cji, nie chcie­li zwra­cać na sie­bie uwa­gi i sie­dzie­li spo­koj­nie na swo­im sta­no­wi­sku pod oknem.

Mon­tau­ban, nic so­bie nie ro­biąc z za­in­te­re­so­wa­nia, ja­kie wy­wo­ła­ła jego oso­ba, od­wró­cił się do Teo­bal­da i rzekł krót­ko:

– Te­raz na cie­bie ko­lej. Wy­bie­raj: drzwi czy okno?! Teo­bald zde­cy­do­wał się w jed­nej chwi­li i za­czął prze­my­kać mię­dzy sto­li­ka­mi, su­nąc w stro­nę drzwi. Ucie­kał trzy­ma­jąc wy­cią­gnię­tą przed sie­bie rękę i kiep­ską ła­ci­ną rzu­cał klą­twę na opę­ta­ne­go przez moce sza­tań­skie śmiał­ka:

– Ana­the­ma!… Vade re­tro!… In in­fe­ro Sa­ta­nas! Exco­mum­co!

– Mon­tau­ban, któ­ry szedł za nim aż do drzwi, rzu­cił mu ostat­nie ostrze­że­nie:

– Je­że­li spo­tkam was tu kie­dy, albo je­śli uj­rzę, że włó­czy­cie się pod bra­mą ka­mie­nicz­ki z na­prze­ciw­ka, otrzy­ma­cie ta­kie la­nie, że ze skó­ry wa­szej po­zo­sta­ną tyl­ko strzę­py. A pa­mię­taj­cie, że Hoël ka­wa­ler de Mon­tau­ban za­wsze do­trzy­mu­je obiet­ni­cy.

Sło­wa te wy­mio­tły bra­ta Teo­bal­da z sali. Wy­bie­gi na uli­cę z ta­kim im­pe­tem, że po­śli­zgnął się i wpadł jak dłu­gi do rynsz­to­ku, skąd nie ru­szył się przez ja­kiś czas, wy­obra­ża­jąc so­bie, że już nie żyje. Te­raz zno­wu Lu­bek od­zy­skał przy­tom­ność i za­czął ry­czeć, jak za­rzy­na­ne zwie­rzę.

Teo­bald przy­łą­czył swój głos do jego gło­su, a dar­li się tak gło­śno, że za­alar­mo­wa­li całą uli­cę.

Mon­tau­ban, sto­jąc w pro­gu obe­rży, wy­buch­nął do­no­śnym śmie­chem. Wró­cił wresz­cie na salę, po­zo­sta­wia­jąc za sobą drzwi otwar­te. Ze zło­śli­wym uśmie­chem zmie­rzył w stro­nę Tyki i

Pę­che­rza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: