Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Królowie życia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Królowie życia - ebook

Pasjonująca opowieść o muzycznej przyjaźni Grzegorza Skawińskiego i Waldemara Tkaczyka. Muzycy znani z takich zespołów jak Kombi, Skawalker, O.N.A. czy Kombii udzielają wywiadu, w którym wspominają swoje muzyczne początki, wielkie sukcesy i... porażki, po których udawało im się podnieść i grać dalej. Królowie życia to zapis dziejów polskiej muzyki rozrywkowej przypadających na kilka dekad PRL-u oraz nowej Polski. Artyści ci na trwałe zapisali się w jej historii.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8117-185-4
Rozmiar pliku: 10 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DOM, RODZINA, SZKOŁA, MŁAWA

Wasza historia muzyczna zaczyna się w Mławie, mieście w województwie mazowieckim, dziś liczącym niewiele ponad trzydzieści tysięcy mieszkańców. Tam się urodziliście, tam chodziliście do szkół, tam też założyliście pierwszy zespół. Nim przejdziemy do muzyki, pomówmy o waszych rodzinach, domach, z których wyszliście.

WALDEMAR TKACZYK (W.): Mój ojciec pracował jako elektryk na kolei. Mama nie pracowała, więc ta jedna pensyjka musiała nam wystarczyć.

Dlaczego mama nie pracowała?

W.: Wystarczająco wiele do zrobienia było wokół domu, no i wychowywanie trójki dzieci. Mam jeszcze dwie starsze siostry. Gdy byłem mały, hodowaliśmy świnie, krowy, kury… Do tego drobne uprawy na własny użytek. Pracy było sporo.

Czyli wieś?

W.: Przedmieścia Mławy. Administracyjnie w granicach miasta.

Jak sobie radziliście?

W.: Jak większość rodzin w tych czasach, czyli… jakoś. Na pewno nie mogę stwierdzić, że pochodzę z dobrze sytuowanej rodziny, ale i nie głodowaliśmy. Nasza nieciekawa sytuacja wynikała zresztą z innej przyczyny, o której dowiedziałem się znacznie później od ojca. Otóż, jako młody człowiek brał on udział w Kampanii Wrześniowej, broniąc Polski przed najazdem Niemców w 1939 roku.

Walczył w bitwie pod Mławą?

W.: Nie, ale bronił Modlina, gdzie odłamkiem granatu został ranny w nogę. Później, podczas okupacji niemieckiej, działał w strukturach Armii Krajowej. Ojciec niechętnie o tym mówił, podobnie jak o innych sprawach z tamtych lat, ponieważ w czasach stalinowskich groziło to co najmniej więzieniem. Nie poszedł jednak na współpracę z komunistami, chociaż miał takie propozycje. Gdyby zapisał się do partii, na pewno dostałby mieszkanie i dobrą pensję. On jednak wolał zostać zwykłym robotnikiem. Wybrał skromne życie, za to pozostał wierny swoim ideałom. Dla mnie to cenna lekcja.

Czy muzyka była zawsze obecna w twoim życiu?

W.: Tak, od dziecka. Zacznijmy od tego, że dziadek od strony matki był skrzypkiem. Dziadkowie mieszkali w Uniszkach, wsi położonej parę kilometrów od Mławy. Jeździłem do nich i nieraz zdarzało mi się podsłuchiwać, jak gra.

Grał dla przyjemności?

W.: Nie tylko. Przede wszystkim był członkiem kapeli grywającej na wiejskich weselach i zabawach. W domu mojej matki było niekiedy lepiej niż w innych, bo z każdego wesela dziadek wracał z kieszeniami płaszcza wypełnionymi gotówką. W każdym razie dzięki niemu do dzisiaj uwielbiam muzykę graną na żywo – bez względu na gatunek. Może to być folk, może punk czy reggae… Kiedy latem w Mławie odbywały się imprezy plenerowe, potrafiłem przez cały wieczór stać pod sceną i gapić się na muzyków. Inne dzieci ganiały za piłką, a ja stałem wpatrzony w scenę.

Czy któregoś z muzyków ceniłeś sobie szczególnie?

W.: Wszystkich. (śmiech)

Czy kiedykolwiek słyszałeś kapelę dziadka?

W.: Ani razu.

Wyobrażałeś sobie, że kiedyś sam staniesz na takiej scenie?

W.: Oczywiście! Myślę, że to ukierunkowało mnie na wiele lat. Podobnie jak starsi koledzy, którymi się otaczałem na podwórkach jako brzdąc. Każdy z nich muzykował, do czego i mnie strasznie ciągnęło.

Nie bawiliście się normalnie, jak inni chłopcy?

W.: Oczywiście, że się bawiliśmy. Budowaliśmy szałasy, włóczyliśmy się… Jedno nie wykluczało jednak drugiego. Pod ich wpływem kupiłem w kiosku RUCH-u swój pierwszy instrument, czyli harmonijkę ustną.

Marki „Druh”.

W.: Możliwe. Od nich nauczyłem się na niej grać, praktykując tę umiejętność również w wieku dorosłym. Po erze harmonijek nastała era gitar. Oczywiście marzyłem, żeby mieć własną, na co mama nie chciała się zgodzić. Bo wiadomo – co to za instrument, po co to wszystko? Jak chcesz grać, kupimy ci akordeon. A mnie zaczynał już wtedy kręcić big-beat: Czerwone Gitary, Karin Stanek… Akordeon, który był symbolem obciachu i kojarzył się z graniem na weselach, ani trochę mnie nie kręcił. Uciułałem więc i z kieszonkowego kupiłem pierwszą gitarę.

Akustyczną?

W.: Tak, zwykłe pudło.

Ile miałeś wtedy lat?

W.: To była siódma, a może ósma klasa. Zacząłem pogrywać na tym akustyku, słuchając piosenek w radiu. W niektórych czasopismach, tytuł jednego z nich pamiętam – „Radar”, w każdym numerze był drukowany zagraniczny prze­bój rozpisany na akordy.

Grześka Skawińskiego poznałeś niewiele później, bo w pierwszej klasie liceum…

W.: Tak.

Czy znaliście się wcześniej, chociażby z widzenia?

W.: Z widzenia tak. Moja starsza siostra i jego starszy brat chodzili razem do liceum. I w wakacje, tuż przed pójściem do liceum, pojechaliśmy z siostrą do Krajewa, miejscowości pod Mławą, gdzie ludzie lubią wypoczywać nad jeziorkiem. Tam przez przypadek spotkaliśmy brata Grześka. Zgadaliśmy się, że obaj idziemy do liceum, mamy również podobne zainteresowania muzyczne… W to samo lato natknąłem się na niego podczas ogniska, przy którym Grzesiek grał na gitarze i śpiewał. Kojarzyłem go zatem bardzo dobrze. Ale tak naprawdę, oficjalnie faktycznie pozna­liśmy się w szkole, w liceum. À propos Mławy, niedawno graliśmy tam koncert. Nie po raz pierwszy zresztą. Takie wydarzenia to okazja do swoistej podróży sentymentalnej. Przychodzą wtedy znajomi ze starych czasów. Gadamy, wspominamy… Chociaż duża ich część rozjechała się po świecie, inni odeszli na zawsze… Ale atmosfera zawsze jest niesamowita. Lubimy tam wracać.

Minęło wiele czasu, odkąd wyjechaliście z Mławy… Jesteście już po sześćdziesiątce, w co trudno uwierzyć, kiedy się na was patrzy.

W.: To miłe, co mówisz. Przyznam jednak – może trochę nieskromnie – że coś w tym jest. Chociaż nigdy nie uprawiałem żadnego sportu, myślę, że konserwuje mnie to, że nie wykonuję pracy fizycznej, nie muszę wstawać o świcie, co – moim zdaniem – wyniszcza organizm. Ja zresztą nigdy nie chciałem pracować.

W ogóle?

W.: Właściwie tak. Nie chciałem mieć tak zwanej normalnej pracy, związanej z codzienną rutyną – wstawaniem, dojazdami, zależnością od przełożonego. Byłem przerażony myślą, że kiedykolwiek mógłbym tak żyć! (śmiech) I – jak widać – ten cel udało mi się zrealizować.

Ale rockowy styl życia też się raczej nie przyczynia do długowieczności…

W.: Tylko jeżeli jedziesz po bandzie. Ja nigdy nie wpadłem ani w alkoholizm, ani w narkotyki… Kiedyś może więcej się balowało, teraz nieco mniej. Ale zawsze w rozsądnych granicach.

Jak się odżywiasz?

W.: Jajka codziennie, mięso też, więc niby niezdrowo. (śmiech) Ale zero słodyczy, a od niedawna odrzuciłem wszystko, co zawiera psze­nicę. No ale też szklaneczka whisky się zdarza. Jak do tej pory wyniki badań w normie. Nie jestem na jakiejś specjalnej diecie.

Do pokoju wchodzi Grzegorz.

GRZEGORZ SKAWIŃSKI (G.): O czym gadacie?

W.: Wspominamy trochę…

Pomówmy teraz o twoim domu rodzinnym. Masz dwójkę rodzeństwa – brat jest starszy o siedem, a siostra o czternaście lat.

G.: Zgadza się. Przy czym siostra Basia jest przyrodnia, córka mamy z pierwszego małżeństwa. Do dzisiaj mamy bardzo dobry kontakt. Oczywiście, kiedy byliśmy młodsi, trudno było o taką relację. (śmiech) Różnica wieku powodowała, że kiedy ona wychodziła za mąż, ja byłem jeszcze dzieckiem. Siostra do dzisiaj mieszka w Mławie. Starszy brat, Zbigniew, miał spory wpływ na mój rozwój duchowy i artystyczny – dzięki niemu poznałem twórczość Tadeusza Chyły, Bułata Okudżawy, Ewy Demarczyk. Zbyszek jest ab­solwentem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, był zresztą nauczycielem polskiego i historii w mławskim liceum, ale na szczęście nie uczył mnie. (śmiech) Od dawna mieszka w Ciechanowie, mam z nim bliski kontakt.

Jak wspominasz swój dom?

G.: Mieszkaliśmy w poniemieckim bloku. Po wojnie zgrupowano nas w jednym mieszkaniu z inną rodziną, państwa Siedleckich. Mieliśmy między innymi wspólną łazienkę. Dzisiaj to, rzecz jasna, trudne do wyobrażenia, natomiast w tamtych latach całkowicie normalne – tak po prostu było i już. W bloku „koszarowano” ludzi z różnych środowisk: i urzędników, i robotników, zdarzył się nawet jakiś element… Z Siedleckimi żyliśmy jednak bardzo dobrze, jak rodzina.

Sama Mława kojarzy mi się oczywiście z dzieciństwem, ale też z miejscem, z którego już wówczas miałem postanowienie kiedyś się wyrwać. Jakkolwiek wspominam je niezwykle ciepło i sentymentalnie.

Bawiliśmy się głównie na podwórku, którego centralnym punktem był trzepak. Obecnie instytucja już nieznana, bo dywany się odkurza, a nie trzepie. Przy bloku każda rodzina miała skrawek ziemi, gdzie jedni robili sobie ogródki, inni warzywniki… Nieopodal rosły sady, dokąd chodziliśmy wykradać jabłka i śliwki.

Na końcu ulicy Słowackiego, przy której mieszkaliśmy, rosło drzewo – niskie, ale bardzo rozłożyste. Na tym drzewie też spędzaliśmy mnóstwo czasu. A jak byliśmy nieco starsi, przesiadywaliśmy pod nim. (śmiech) Bywało, że ktoś spadał z niego i się potłukł albo podrapał, ale to było naturalne i nikt się tym nie przejmował.

Zajmowałeś wtedy jakieś miejsce w podwórkowej hierarchii? Dzisiaj masz naturę lidera…

G.: Nie przypominam sobie, bym był przywódcą podwórkowej bandy. (śmiech) Ja zawsze miałem swój świat, swoje zainteresowania i pasje… Niekiedy nietypowe jak na dziecko z blokowiska w małej miejscowości.

Na przykład?

G.: Lubiłem malować, rysować, ciągnęło mnie do instrumentów muzycznych… To nie było wówczas powszechne wśród rówieśników. Co nie zmienia faktu, że po szkole lataliśmy po dworze wszyscy razem. Dzisiaj tego dzieciaki nie znają. Siedzą przed komputerem, telewizorem albo są na zajęciach, z których wracają ledwo żywe na kolację.

Odwiedzasz czasem Mławę?

G.: Oczywiście, wielokrotnie graliśmy w Mławie z Kombi, O.N.A., Kombii. Przyjeżdżam też do siostry i na cmentarze. Nie jest o to trudno, bo przecież miasto leży przy „siódemce” łączącej Warszawę z Trójmiastem, gdzie mieszkamy obecnie. Od czasu do czasu odbywam podróże sentymentalne po moim mieście. Wiele miejsc już się bezpowrotnie zmieniło, niemniej niektóre istnieją i przywołują różne wspomnienia, czasem miłe, czasem smutne.

Jak wspominasz rodziców?

G.: Byli cudowni, podobnie jak ukochana babcia Józia od strony ojca. Właściwie to ona w znacznym stopniu mnie wychowała. Dużą część dzieciństwa spędziłem u niej w Przemyślu, gdzie mieszkała z dwiema siostrami. Babcia urodziła się na dzisiejszej Ukrainie, w Mościskach, a ojciec w Grodnie. Mama pochodziła z Zielunia, wioski nieopodal Mławy.

Całe życie przepracowała w urzędzie miejskim. Ojciec natomiast był nieco niebieskim ptakiem, często zmieniał miejsce zatrudnienia. A to skład opałowy, a to stacja benzynowa… Zawsze był nienagannie ubrany i elegancki. Miał słabość do dobrych ciuchów i butów.

Tego nigdy wcześniej nie mówiłem: miałem dosyć trudne i nerwowe dzieciństwo. Ojciec pił, co niestety doprowadzało do kłótni między rodzicami. Gdy nie pił, byli zgodnym małżeństwem, żyli razem do końca.

Pomimo tego, o czym powiedziałem, jestem przekonany, że ojciec bardzo nas kochał. Mama zresztą też była przekochaną osobą. Bardzo za nimi tęsknię, niestety nie zdążyli poznać za dużo z tego, jak mi się życie poukładało. Zawsze chciałem, żeby byli ze mnie dumni.

Wiele się zmieniło w Mławie od czasów waszego dzieciństwa?

G.: No jasne. Chociaż szkoły, do których uczęszczałem, stoją do dzisiaj.

A jakim byłeś uczniem?

G.: W podstawówce nie sprawiałem problemów, trochę gorzej było w liceum.

Gdzie powtarzałeś trzecią klasę.

G.: Tak… To była dla mnie trauma, ale wyszedłem z tego obronną ręką.

Siedzieliście w jednej ławce?

W.: Tak. Przy czym sadzano nas najczęściej tuż przed nauczycielem, żeby uniemożliwić gadanie podczas lekcji.

G.: Co na niewiele się zdało, bo pisaliśmy do siebie na kartkach, wymieniając różne, czasem niecenzuralne, uwagi. Kiedyś nauczycielka polskiego przyłapała nas i wyszła afera.

W liceum dobrze się uczyłeś?

W.: Nieźle. Chociaż gorzej niż w podstawówce, gdzie byłem prymusem. Ósmą klasę kończyłem na samych piątkach i ogólnie byłem – mówiąc kolokwialnie – zajarany na zdobywanie wiedzy. W liceum zapał ten zdecydowanie mi minął. Może dlatego, że byłem już pewien, że uczony ze mnie żaden nie będzie. Inna sprawa, że samo licem mnie rozczarowało. Można powiedzieć, że skończyły się w nim czasy idyllicznej edukacji. Okazało się, że nauczyciel zawsze ma rację. W miejsce piątek zaczęły pojawiać się trójki. Byle zdać…

Rodzice nie byli rozczarowani takim obrotem sprawy?

W.: Nie, bo nie sprawiałem problemów. Po prostu nie byłem już prymusem.

Jak wspominacie swoje pierwsze spotkanie?

G.: To było zabawne. Już drugiego dnia szkoły podsunął mi śpiewnik, na którego końcu widniały tabulatury z akordami na gitarę. Zaczął mnie o nie wypytywać, wywiązała się rozmowa, a po szkole poszedł do mnie do domu, bo obiecałem, że coś mu zagram. Zaczęliśmy spędzać ze sobą bardzo dużo czasu – na słuchaniu muzyki, dyskusjach, graniu, gadaniu… Okazało się, że mieliśmy wielką wspólną fascynację, czyli fascynację muzyką, która trwa i doprowadziła nas aż do tego momentu w życiu i karierze.GRANIE W MŁAWIE, CZYLI PIERWSZE INSTRUMENTY I PIERWSZY ZESPÓŁ…

Pamiętasz moment, w którym poczułeś, że życie zwiążesz z muzyką?

G.: Kiedy miałem pięć lat, już wiedziałem, że będę śpiewał albo grał. Odkąd pamiętam, byłem bardzo wrażliwy na muzykę, wzruszały mnie niektóre utwory, już jako dziecko mocno to przeżywałem. Przy czym – i chciałbym to podkreślić – ani wtedy, ani nigdy potem nie chodziło mi o sławę czy popularność. Chciałem grać, a wszystko, co mogło temu towarzyszyć, traktowałem jako dodatek. Oczywiście, miałem kolegów, którzy chwytali za instrumenty, licząc na łatwy podryw. Mnie takie myślenie było obce. Dzisiaj ważne są lajki i sława. Myślę, że w tym całym medialnym zamieszaniu często zapomina się o najważniejszym, czyli o muzyce i dobrych piosenkach.

Liczy się fejm.

G.: O właśnie, nie sława, tylko fejm, jak mówi dzisiaj młodzież.

Od początku wiedziałeś, że to będzie gitara?

G.: Skąd. Moda na gitary przyszła znacznie później niż moje pierwsze kontakty z muzyką – z The Shadows i Beatlesami, a niewiele później zaczęły się czasy Cream i Hendrixa. Wcześniej mogła być mowa najwyżej o akordeonie, na który w końcu złożyli się wspomniana już babcia Józia z rodzicami. „Echo”, miał trzydzieści dwa basy… Malutki instrument, w sam raz dla pięciolatka.

Grę na nim próbował wpajać mi nauczyciel, starszy pan, dość spolegliwy. Pan Kolwicz, bo tak się nazywał, przychodził do naszego domu. Niestety zupełnie nie miał podejścia do dzieci i cały proces zaczynał od teorii – co to jest nuta, półnuta, ćwierćnuta. Mnie to straszliwie nudziło. Miał także tę przypadłość, że przysypiał w trakcie zajęć. Zdarzało się zatem, że podczas jego drzemki wybiegałem na podwórko polatać z dzieciakami, by po powrocie zbudzić go i dokończyć lekcję. (śmiech)

Oczywiście o nauce nie mogło być mowy. Pan Kolwicz sam w końcu stwierdził, że nie robię postępów i raczej nie będzie ze mnie muzyka. Tak się zakończyła moja przygoda z akordeonem. Co ciekawe, instrument ten przejął mój starszy brat Zbyszek i z tym samym nauczycielem doszedł do całkiem niezłego poziomu gry. Wysiłek finansowy babci i rodziców nie poszedł na marne.

Kolejnym instrumentem była już gitara.

G.: Ale znacznie później. Wcześniej, jeszcze jako dzieciaka, rodzice zabierali mnie na tak zwane choinki, do magistratu, nieco później przemianowanego na urząd miejski. Brałem tam udział w różnych świętach i uroczystościach, zwykle śpiewając. Stawiali mnie przy Świętym Mikołaju na stołeczku i kazali śpiewać, czym byłem straszliwie zestresowany. (śmiech)

Skoro cię brali, musiałeś być dobry.

G.: Powiedzmy, że byłem mniej przeciętny niż inni.

A czułeś frajdę?

G.: No pewnie.

Trema?

G.: Ani trochę. Byłem dość otwartym i odważnym dzieckiem. W szkole było to samo. Występowałem w przedstawieniach szkolnych i na apelach…

Solo?

G.: Jak najbardziej. Potem nauczyłem się akompaniować sobie na gitarze.

Jak wspominasz pierwszy kontakt z tym instrumentem?

G.: Akordów nauczył mnie sąsiad z góry, Andrzej Olszewski. Miał ksywkę Cziki z racji małego zadartego nosa jak u pekińczyka. (śmiech) To w ogóle był utalentowany chłopak, bo grał także na saksofonie i pianinie… To on pokazał mi pierwsze akordy i praktycznie nauczył je łączyć w akompaniament.

Czy był od ciebie starszy?

G.: O jakieś dwa lata. Kilka patentów pokazał mi też jeden z druhów na obozie harcerskim, gdzie byłem z drużyną szkolną. Do innej z naszych sąsiadek, niejakiej pani Pogorzelskiej, na lato przyjeżdżał z Łodzi chłopak w naszym wieku, wnuk, a może siostrzeniec. Ten Igor, bo tak miał na imię, kumał na gitarze jeszcze więcej. Na tyle, że nauczył mnie kilku patentów z Hendrixa. Ta wiedza napływała do mnie zatem z różnych stron. Pamiętam, jak bardzo zmieniał się wtedy mój muzyczny świat – od No To Co i Trubadurów do Cream i Jimiego Hendrixa, Break­outu, Czesława Niemena. To był istny szok. Wszystko się stało w kilka miesięcy.

W jakim wtedy byłeś wieku?

G.: Miałem piętnaście, może szesnaście lat. Pamiętaj, że to były czasy, kiedy w naszym pięknym kraju prawie niczego nie było – prasy muzycznej, audycji z muzyką rockową w radiu czy telewizji. Dostępu do tego, co działo się na Zachodzie, nikt z nas nie miał. Dopiero potem pojawiły się audycje takich dziennikarzy muzycznych jak Roman Waschko czy Jan Ptaszyn Wróblewski, a w Trójce słynny program Piotra Kaczkowskiego pod tytułem „Minimax”.

W.: I era magnetofonów, nagrywaliśmy jego audycje. Dzięki temu możliwe było nie tylko posiadanie, ale przede wszystkim odsłuchiwanie muzyki – kawałek po kawałku. Żeby nauczyć się coś zagrać, trzeba było tysiące razy przewinąć taśmę.

G.: Brzmienie tych kawałków było jednak tak spłaszczone, że dopiero po latach, mając dostęp do płyt i porządnego sprzętu, dowie­działem się, jak pełna rozmaitych niuansów brzmieniowych jest ta muzyka. Na temat soundu uzyskiwanego przez moich idoli jak Jimi Hendrix, Eric Clapton, Jimmy Page czy Ritchie Blackmore przez wiele lat miałem totalnie wypaczone wyobrażenie.

Twoja pierwsza gitara?

G.: Pierwszą zrobiłem sam – z deski od łóżka lekko nadgryzionej przez korniki. Kształt wyciąłem piłką do metalu, a wykończyłem pilnikiem. Progi wykonałem z drutu miedzianego nabi­tego następnie na gryf. Wynalazkiem o nazwie Wilbra, farbą do malowania butów, na­dałem jej ostateczny, buraczkowowiśniowy wygląd. (śmiech) Oczywiście, gitara ta nigdy nie zagrała, bo nie miała prawa. Za przystawkę robił magnes z drucikiem, a klucze wykręciłem ze starej mandoliny. Jako rzecz całkowicie nie do użytku gitara spłonęła potem w ognisku. (śmiech) Rodzice, widząc jednak moje wysiłki, obiecali, że jeżeli zdołam uzbierać część środków, na przykład ze sprzedaży surowców wtórnych, dołożą kwotę, której będzie brakować do zakupu prawdziwego instrumentu. I tak się stało. Niedługo potem dokonaliśmy zakupu gitary za zawrotne 615 zł.

Pamiętasz jej markę?

G.: Niestety nie.

Ale byłeś szczęśliwy, stając się jej posiadaczem?

G.: Oczywiście! Byłem wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie!

To była kwota znacząca w budżecie domowym?

G.: Na pewno zauważalna. Radziliśmy sobie finansowo, choć szału nie było. Na pierwszą profesjonalną gitarę, czyli Fendera Stratocastera, składała się cała rodzina. A tę za 615 zł kupiliśmy w Mławie, w sklepie… elektrycznym, gdzie obok mojego pudła sprzedawano lodówki, pralki i telewizory.

Elektrycznej nie było?

G.: Gitara elektryczna była całkowicie poza naszym zasięgiem! Kolejną – już elektryczną – marki Defil kupiliśmy w Warszawie w sklepie muzycznym przy placu Konstytucji. Pamiętam, że przyjechaliśmy po nią wartburgiem z ojcem. Na jej główce przykleiłem, niczym medalion, fotografię Jimiego Hendrixa. Na tej gitarze mordowałem się, próbując grać bluesowo i rockowo, podciągając struny w sposób typowy dla muzyków, których podziwiałem. Ale nie dało rady. Bo to nie był tego rodzaju instrument i nie tego typu struny. Były zdecydowanie za twarde. Wymyśliłem więc taki patent, że zakładałem trzy struny E, czyli te najcieńsze, z których każdą stroiłem E, H i G, żeby dało się je podciągać.

I dało się?

G.: Dało, dało. (śmiech) Grałem tak, dopóki nie zacząłem kupować specjalnych strun. Robiła je u nas jedna firma – nazywała się Presto i była z Trójmiasta. Produkowano modele: „Jazz”, „Rock” i „Blues”. Grałem na tych ostatnich.

Jak dzisiaj oceniasz swoje ówczesne umiejętności muzyczne?

G.: Słabo wtedy grałem, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale ćwiczyłem z ogromnym zapałem i determinacją – jak już mówiłem – zbierałem cenne doświadczenie muzyczne i sceniczne! (śmiech)

Solówki już grałeś?

G.: Raczej w domu niż publicznie.

Czy w Mławie działały wówczas jakieś zespoły muzyczne?

G.: Tak, ale grały głównie big-beat. W jednym z nich pogrywał niejaki Andrzej Prażmowski, właściciel szwedzkiej gitary marki Hagström. Niebieska, brokatowa… Obiekt powszechnej zazdrości i pożądania. Nawet nie śmiałem do niego podchodzić i prosić o udzielanie rad. Innym z mławskich muzyków, także uważanym przeze mnie za herosa, był niejaki Wiesiek, którego nazwiska już nie pomnę, mieszkający zresztą po sąsiedzku na mojej ulicy. Pamiętam natomiast nazwę jego kapeli – My 69. (śmiech) Od niego również żadnej wiedzy nie udało mi się przyswoić.

W mieście działały dwa kluby, w których można było grać. Jeden mieścił się w Domu Kultury, vis-á-vis magistratu i kościoła, drugi w fabryce obuwia. I w tym debiutowaliśmy z Waldkiem jako zespół o nazwie Kameleon. Byliśmy dla nich chłopakami z innej muzycznej bajki.

Dlaczego?

G.: Bo zamiast big-beatu chcieliśmy grać covery Led Zeppelin czy Deep Purple, a z polskich kapel Klanu, Breakoutu…

Kameleon to był twój pierwszy zespół?

G.: Pierwszy, nie licząc duetu założonego z kolegą, również mieszkającym przy Słowackiego, Markiem Olszewskim. Marek grał na akordeonie, ja na gitarze. I taki to był zespół. (śmiech)

Z tym samym Markiem oraz Waldkiem i chodzącym do mławskiej budowlanki Markiem Kowalewskim założyliśmy w liceum właśnie Kameleona. Skład kapeli uzupełnił Waldek Karpiński, też kolega z budowlanki, który zasiadł za bębnami. Co ciekawe, Kowalewski grał na basie, a Tkaczyk na gitarze solowej, flecie i harmonijce ustnej.

Próby graliśmy w klubie we wspomnianej fabryce, do którego nas przyjęli, nie przesłuchawszy nawet. Zaczęliśmy jeździć na przeglądy, trochę występować na wieczorkach tanecznych… Pamiętam nasze białe kubraczki ze sztucznego futerka, które wkładaliśmy na występy. Wtedy wszyscy muzycy w zespołach często ubierali się w jednakowe stroje... (śmiech) Uczyliśmy się wszystkiego naraz, szybko pokonując kolejne etapy wiedzy muzycznej.

Mieliście własny repertuar?

W.: Tylko covery.

G.: Z przyczyn rodzinnych Kowalewski musiał w pewnym momencie opuścić zespół i na bas przesiadł się Waldek. Marek Olszewski na organy, które mieliśmy do dyspozycji w klubie. I tak już zostało. Wtedy też coraz odważniej poczynałem sobie na gitarze, zacząłem na serio grać solówki i nawet dostrzeżono mnie jako młodego gitarzystę na kilku lokalnych przeglądach. Z tych czasów pamiętam też, że Waldek przyjeżdżał na próby na skuterku o nazwie Komar.

Pytanie, jak z nich wracał…

W.: No też na Komarze. Jeśli sugerujesz, że na próbach był alkohol, to się mylisz. Wtedy byliśmy bardzo grzeczni. W głowach mieliśmy tylko muzykę. Co prawda wokół nas zdarzały się różne rzeczy, jak chociażby wąchanie tri, czyli środka chemicznego do czyszczenia plam, z czego jeden przypadek zakończył się śmiercią kolegi, ale my zajęci byliśmy tylko graniem i omijaliśmy takie „okazje”.

Mieliście kompleksy jako chłopaki z małego miasteczka?

G.: Gdzieś głęboko na pewno to odczuwaliśmy. Ale z drugiej strony, kiedy kilka lat później wylądowaliśmy w Trójmieście i zaczęliśmy chodzić po tamtejszych klubach jak Żak, Wodnik czy Medyk, gdzie grały tak zwane prawdziwe kapele, nie zauważyliśmy, by nasz warsztat odbiegał od prezentowanego przez nie. A zatem zero kompleksów.

Długo graliście jako Kameleon?

W.: Praktycznie przez całe liceum.

I do końca tylko covery?

G.: No nie, z czasem zaczęły się pojawiać własne kompozycje. Mniej lub bardziej udane, ale nawiązujące do twórczości naszych idoli.

A jak na wasze hobby zapatrywało się ciało pedagogiczne?

G.: Mówiąc delikatnie, bez entuzjazmu. Zaczęło się od tego, że wygraliśmy w szkole eliminacje do Festiwalu Piosenki Harcerskiej w Siedlcach.

Jako Kameleon?

G.: Nie, jako Grzegorz i Waldek. (śmiech) On na harmonijce, ja z gitarą akustyczną. Chociaż Kameleon już wtedy istniał. Wykonywaliśmy „Blowin’ in the Wind” Boba Dylana w wersji polskojęzycznej. Pojechaliśmy na ten festiwal i pech chciał, że go wygraliśmy. Mówiąc dokładnie, zajęliśmy drugie miejsce, a miejsca pierwszego nie przyznano. Pojechał tam z nami pan od ZPT, Leszek Łabędzki. Niestety tego samego dnia, kiedy odbywał się koncert finałowy, na którym, rzecz jasna, mieliśmy wystąpić, w Mławie miał również koncert Kameleon. Jak zapewne się domyślasz, wybraliśmy drugie z tych wydarzeń, co doprowadziło niemal do wyrzucenia nas ze szkoły. Obaj dostaliśmy dwójki ze sprawowania i ogólnie nauczyciele i dyrekcja skreślili nas całkowicie.

Skompromitowaliście szkołę.

W.: Dokładnie. A mówiliśmy dyrektorowi szkoły, a następnie naszemu opiekunowi w Siedlcach, jaka jest sytuacja, prosząc, by coś ściemnił o chorobie jednego z nas. Nie posłuchał, wyczytano nas w amfiteatrze do odebrania dyplomów i… klops. Główną nagrodą na tym festiwalu była gitara elektryczna. (śmiech)

G.: Jako że zawsze miałem problemy z matematyką, po tej historii miałem jeszcze większe. Na koniec roku wylądowałem z dwóją, której nawet nie pozwolono mi poprawić, choć przepisy dopuszczały taką możliwość. Podarłem świadectwo, nie przeszedłem do czwartej klasy. A kiedy po wakacjach wróciłem, trafiłem na świetną wychowawczynię, panią Jolantę Monkiewicz, która potrafiła wykorzystać moje zdolności i predyspozycje artystyczne. Mieliśmy znakomitą relację. Poniekąd dzięki niej ukończyłem ogólniak z dobrym wynikiem. A dyrektor, z którego strony spotkało mnie tyle przykrości, żyje. Zabawne, że już jako Kombi graliśmy w naszej szkole kilka razy na specjalnych koncertach i wszyscy z ciała pedagogicznego odnosili się do nas z pełnym szacunkiem. Taka nauczycielska hipokryzja. A gitara, którą wygraliśmy, wisi w szkolnej izbie pamięci… (śmiech)

Ile koncertów zagraliście z Kameleonem? Dziesięć?

G.: Dziesięć? Raczej sto albo i więcej!

W.: Graliśmy głównie w domach kultury. Oprócz mławskiego, co oczywiste, także w okolicznych miejscowościach jak Przasnysz, Ciechanów, Nidzica czy Płońsk…

I pewnie z czasem proporcje między coverami a własnymi utworami się zmieniały.

W.: Oczywiście.

G.: Ale też nie przesadzajmy – graliśmy najwyżej kilka własnych piosenek.

Jak byście je zakwalifikowali stylistycznie?

G.: Rock. Po prostu. Mocno, oparty na brzmieniu gitary. Zaczynaliśmy jako kwintet, a kończyliśmy jako trio.

Rozumiem, że jedynym źródłem dostępu do tej muzyki były przywożone z Zachodu płyty.

W.: Głównym źródłem było jednak radio. W Trójce nadawali całe płyty.

Informując słuchaczy, ile trwa każda ze stron, żeby było wiadomo, czy do kaseciaka wsadzić sześćdziesiątkę, czy dziewięćdziesiątkę.

W.: Ale to później. Początkowo nagrywało się na szpulach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: