Kroniki oporu i miłości - ebook
Kroniki oporu i miłości - ebook
Kobieta, społeczeństwo, miłość.
Wobec tego co dzieje się w Polsce, bunt staje się naturalną reakcją. Ale Ruch, który współtworzy główna bohaterka, prowokuje również brutalną ingerencję obcych ludzi w jej starannie odseparowane życie. Czy oddanie prywatności jest ceną, którą trzeba zapłacić za wątpliwy przywilej bycia długo wyczekiwaną liderką?
Co przytrafiło się mnie i światu – analizuje narratorka-kronikarka, podążając do źródeł swojego niesprecyzowanego lęku. Próbując zrozumieć proces zanikania relacji i poczucia jakiejkolwiek wspólnoty społecznej, bezustannie powraca do pogmatwanych rodzinnych wspomnień oraz analizuje swoje nieudane związki.
Napisane pełnym smutku i ironii językiem Kroniki oporu i miłości są bardzo osobistą książką w dorobku Ingi Iwasiów. Impulsem do stworzenia tej „rozsypanej kroniki” stało się uczestnictwo w demonstracjach, które angażowały dziesiątki tysięcy Polek i Polaków. Efektem jest przejmująca diagnoza stanu naszego społeczeństwa i kobiecego ducha w obliczu dramatycznie nabrzmiewających konfliktów politycznych.
Kategoria: | Publicystyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-484-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niezapowiedziany Olek wpadł po południu w moje ramiona jak w formę wyciśniętą przez siedmiolatka. Zawsze lubił przytulanki, przywierał do mnie nocą, niwelując cielesny dystans na współdzielonej kanapie. Rano odsuwałam się delikatnie, na centymetry. Jeśli zaspałam i dzień zastawał nas splątanych, strząsaliśmy z siebie bliskość rubasznymi wygłupami, typowymi dla okresu dojrzewania.
Pachnie opaloną skórą i plastikiem z siedzenia wypożyczonego auta. Rozpoznałam nasz letni zapach, przynoszony z podwórka, ze skweru służącego za czytelnię, nieskutecznie głuszony drogeryjnymi kompozycjami przeznaczonymi dla dojrzałych panów. O tak, jest dojrzałym panem. Usiedliśmy przy kuchennym stole, patrząc w parujące kubki kawy. Czytał, poruszając wargami, napis biegnący w poprzek swojego – „…ja …iczna” – reszta zasłonięta palcami. Przesuwał je, chcąc zobaczyć całość. Dodawałam kolejne litery, wyzierające spod kciuka, jakbym nie pamiętała, w co się złożą. Iczna? Zagraniczna? Uliczna? „Ja” nie otwierało zapadki. Sięgnął lewą ręką do kieszeni kurtki odwieszonej na oparcie krzesła. Wyjął modne okulary. Przy każdym spotkaniu ma nowe.
– Wezwij kogoś – powiedział, odstawiając kubek napisem do siebie. Stropiłam się. Dotarł do mnie warkot wentylatora. Nie lubię złotych rączek, hydraulików, elektryków. Potrafią uprzykrzyć życie. Kiedyś wyszukiwałam adresy firm, sprawdzałam opinie klientów, poznawałam mężczyzn w kombinezonach, scalałam fakty. Teraz interesuję się z obowiązku stanem mieszkań komunalnych, moje własne, a także to parę przecznic dalej, zeszły na dalszy plan.
O tej porze roku łatwo o chorobę, wirusy zagnieżdżają się w podrażnionych pyłkami płucach jak pisklęta w gniazdkach. Zapraszamy mieszkańców na odczulanie. Powstrzymałam pokusę odwrócenia do siebie kubka. Od ilu lat go u mnie nie było? Od dwóch zmian okularów, uśmiecham się bezwiednie. Nie wiem, czy potrzebuje szczepionki, stosowanej powszechnie, czy nadal ma alergię na pokarmy i pyłki. Przewlekłe choroby naszego dzieciństwa dziś uśmierza się tak łatwo. Zakaszlał.
– Jesteś innym człowiekiem – ocenił znienacka. On wydał mi się podobny do małego chłopca, z którym dzieliłam łóżko. – Dajesz radę? – zapytał głosem spoufalonego ankietera. Wiek, liczba izb, dochód, związki, sekrety, spożycie alkoholu i mięsa.
– Jasne – odpowiedziałam dotknięta jego arogancją. Nasze nazwisko pojawia się przecież nawet tam, skąd chciałabym je wymazać. Obcy widzą, że daję radę, a on udaje lepiej wiedzącego. Wyłączyłam klimatyzator, buczenie dezorientuje.
– Aaa… – skomentował przeciągle.
Mówi płynnie, co jak co, mówi płynnie, jąkanie zostawił w naszym wspólnym pokoju, wyciąga je czasem przedrzeźniając łagodnie dawnego siebie. Nie ruszył się z miejsca, gdy wystawiałam z lodówki produkty na zimną kolację. Zjadł tylko to, co mu położyłam na talerzu. Wieczór minął nam lirycznie, kilka wybuchów śmiechu i dotknięć.
– Zaglądaj częściej do rodziców, miewają się zupełnie dobrze – rzucił na odchodnym, roztrącając gestem niewidzialne obrazki układane podczas rozmowy. Rodzice? Dobrze? Jeśli ten stawiający pewne akcenty mężczyzna jest moim bratem, podmieniono nam rodziców.
– Trochę osamotnieni – dodał, odwracając się z podestu pierwszego piętra. Najlżejszego zająknięcia, płynnie nazywa uczucia. Znalazł się psycholog rodzinny. Zajmowałam się rodzicami wówczas, gdy nie był w stanie wydukać prostego zdania i przez kolejne kilkadziesiąt lat.
Wypiłam trzy szklanki melisy. Teraz zażyję półtorej tabletki ulubionego, wycofanego z aptek środka. Poleżę w płytkiej rozpadlinie, nawiedzanej przez tłum zjaw i zjawisk, stare nawyki, rozbrojone lęki. Wstaję o 6.00, więc powinnam stosować te nowe pigułki, odcinające łagodnie i na krótko. Lekarka zaleca pół dawki, przygotowuję całą, obiecuję sobie dwie, kompromisowo łykam półtorej. Recepta przychodzi do biura w białej kopercie. Sporo zachodu z łamaniem pigułek, gilotynka od Anny leży w szufladzie. Mnóstwo drobiazgów leży tam, gdzie je włożyłyśmy po zakupach parę lat temu. Wpadam stopniowo coraz głębiej, lewituję parę kwadransów między bezdechami, zwolniona z trzeźwych myśli, urwana z kalendarza. Dziś wygrzebuję z kosmetyczki coś, co skraca lot. Podobno szkodzi. Ryzykuję migreną, żeby poczuć twarde lądowanie.
Umiem odpowiedzieć na pytanie co u mnie, chłopczyku. Wracasz do mojego życia.Ktoś czy ktoś
Stoi tam, nie znika, nie dołącza do siedzących. Rozgląda się sondująco, zakotwicza spojrzenie na głównej, krzątającej się po scenie grupie ze mną w roli przytłoczonej odpowiedzialnością liderki. Czuję na kołnierzu marynarki wzrok niewprawnego hipnotyzera: lekko parzy i ześlizguje się po klapie na moje grzecznie zsunięte kolana. Zakładam nogę na nogę, udając luz. Dźwiękowiec, Iza i szczupły chłopak, nowy w ekipie, przekazują mi sprzeczne informacje na temat obsługi sprzętu, gdy gość specjalny rozmawia przez komórkę odwrócony półprofilem do pozostałych. Mam przejąć kontrolę nad całością. Pięć minut do startu trwa bardzo długo, a wypada dodać jeszcze zwyczajowy kwadrans akademicki. Myślę mimowiednie, kim są. Ten przy stoliku i ten w drzwiach. Ten drugi zajął na chwilę miejsce pierwszego. Mężczyźni wciśnięci w kadr, zanim ruszy akcja.
*
Na początku, jeszcze gdy pracowałam w gazecie, Anna lubiła moje publiczne występy. Jeśli mogła, przychodziła na nie prosto z biura. Chwaliła dobre zagrania, pocieszała po przegranych potyczkach. Z czasem pojawiły się zastrzeżenia i warunki, których musiałam dopełnić, choć ich nie nazywała. Domyślałam się, uprzedzałam krytykę. Zapobiegałam. Reguły stosowności przeniosła na dom. Pierwszy raz, gdy ich użyła, jadłam sałatkę owocową.
– Na przykład to, że się od kwadransa zachwycasz – wycedziła po pełnym urazy milczeniu, ignorującym moje bliskie skamlenia prośby. Zabiegałam o jakąkolwiek odpowiedź, najlżejszy pocałunek, strzępek uczucia, nie spodziewając się odepchnięcia. Zajęło mi chwilę, zanim pojęłam, do czego wraca. Siedziałam z uchylonymi ustami, biedna gapa wychłostana przez pomyłkę w klubie sado-maso, po zamówieniu lemoniady o nazwie „rzeźwi, aż boli”. Powiedziałam, że przyprowadzony przez Patryka kolega zgrabnie zagaił, czy może…
– Że jest zgrabny. Chwaliłaś jego gibkość. – Gniewała się nadal, odsuwając na drugi koniec ławy podany przeze mnie talerz. Nie zje niczego z moich rąk, chciałam nimi dotykać umięśnionego tyłka chłopaka.
– Chyba nie, nie wiem. – Zamknęłam oczy, chcąc wygasić zły nastrój. Spodobał mi się. Był miły, gdy odwiedzał Patryka. Na mityngu w ogrodzie ciotki czy babki okazał się inteligentnym mówcą. Skupiał na sobie uwagę. Ogród wymuskany, chłopak naturalny. Urok osobisty, ciepły tembr głosu, miękkość połączona z pewnością wygłaszanych opinii. Coś takiego przyciągało nas do siebie, Annę i mnie, mieszanka tych cech, ich niezwykła odpowiedniość i wymienność. Zobaczyłam je przeniesione na młodego mężczyznę.
Paweł doszedł do klasy Patryka w połowie roku, powierzony pieczy babki czy ciotki przez rodziców pracujących w Grecji czy Portugalii, i wkrótce zaczął bywać u nas. Plątałam fakty, czułam wykwitające na twarzy rumieńce. Zgrabny tyłek kolegi syna, Anna nie wybacza takich spojrzeń w bok. Głos Pawła wybijał nad ścieżki dźwiękowe gier, włączanych od razu po zamknięciu drzwi małego pokoju. Nigdy nie wchodziłam nieproszona. W drodze do wyjścia chłopak przystawał, by wymienić uprzejmości. Po mityngu w ogrodzie zaczął mi wysyłać komentarze i linki, przeciągając nocne dyskusje, ale nigdy nie zbaczając z zapowiedzianego na początku traktu. Maile były staranne, gramatyczne, na temat i z ogonkami.
*
Ten w drzwiach, choć starszy o parę dekad, ma coś wspólnego z Pawłem stojącym przy fotelu w salonie – w sposobie wysunięcia i splecenia nóg, przecierania dłonią policzka dostrzegam ich niejasne pokrewieństwo. Obaj mają urok i nerwicę. A jeśli kobieta nie była babką czy ciotką, a ojciec czy matka nie wyjechali? Odganiam miraż. Paweł wyjechał, zgasł na sąsiedzkim firmamencie towarzyskim równie gwałtownie, jak rozbłysnął, i nie sadzę, by wrócił akurat na wieczór z mówcą motywacyjnym. Sam potrafił mówić wystarczająco dobrze już jako nastolatek. Skojarzenie nie pomaga w rozpoznaniu niczego poza piekącą myślą, że Annie byłoby teraz niemal obojętne, na kogo patrzę i czy czasem nie na samczy tyłek.
Zakaz wychodzenia poza nasze damsko-damskie terytorium nie obowiązywał tylko tam, gdzie pojawiał się Patryk, oraz w pracy. Ponieważ mam syna i braci, Anna pobłażliwie traktowała chłopięco-męskie dodatki do naszego życia, w zamian oczekując czystości pożądania. Żadnych aluzji, męskich podkoszulków, aktorów, piosenkarzy w tle. Żadnych zgrabnych fragmentów ciała, jeśli byłoby niejednoznacznie kobiece. Piersi i biodra tak, ale pośladki i dłonie nie. Akceptowałam zasady.
*
Westernowy typ. Rzuca lasso bez wysiłku. Próbuję go sklasyfikować. Nie pasuje do żelaznych uczestników niebiletowanych spotkań, z kalendarzem wypełnionym eventami, dającymi okazję do konsumpcji kieliszka wina, literatki napoju pomarańczowego, taniego herbatnika wywołującego wzdęcia, kanapki z łososiem ozdobionym kleksem majonezu. Takich spotkań jak nasze. Nie przypomina gości poprawiających nastrój innych osób, tych przygnanych lojalnością wobec organizatorów lub gwiazd wieczoru. Mam prywatną teorię widowni: sfrustrowani siadają w przednich, sardoniczni w tylnych, a niezdecydowani w środkowych rzędach. Nie pozwolą się przesadzić. Wariaci szukają pozycji między widocznością a dostępem do bufetu. Status wariata wymaga dobrej organizacji, systematyczności, a także pewnej staranności stroju. Nikt im tego nie aranżuje, jak to się dzieje w przypadku członków rodzin królewskich, narzekających na pękający w szwach kalendarz i nudę oficjałek. Następcom tronów przystoi ignorancja w materii dorobku własnej kultury, a wypowiedziane mechanicznym głosem słowa: „dzień dobry, Lech Waleza, Jan Pawel II” wywołują burzę oklasków. Wariaci muszą być atrakcyjni. Rzadko wchodzą na pierwsze strony gazet, chyba że ktoś chce ich użyć. Żelaźni uczestnicy czują presję – znają języki, historię sztuki, ciekawostki z okresu pierwszej wojny światowej, biografie sławnych i mniej znanych okraszone niepokojącymi szczegółami. Przeszukują, kojarzą, wnioskują, lepią światy równoległe. Są najlepszymi ekspertami od życia w swoim mieście, tyle że nikt im nie płaci za analizy. Bywają bliskie teoriom spiskowym, ale czy ktoś je sfalsyfikował? Ktoś ewentualnie wie, jak to uczynić? Oni, idę o zakład, wiedzą, potrafiliby wyprowadzić matematyczny wzór na prawdę/fałsz tego życia. Policzyliby nam strategię w zamian za ciepło. Poza wszystkim są mi bliscy, należę do tej samej republiki.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.