Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kroniki Wardstone 7. Koszmar Stracharza - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kroniki Wardstone 7. Koszmar Stracharza - ebook

tracharz, Tom i wiedźma Alice wracają z Grecji do Chipenden i odkrywają, że miejsce, w którym żyli, znikło z powierzchni ziemi. Kraj jest ogarnięty wojną, a zniszczenia nie ominęły również domu starego Gregory’ego. Sadybę stracharza spalono aż po fundamenty, a po kryjącej bezcenne woluminy bibliotece nie zostało ani śladu... Zmuszeni do ucieczki, Tom, Gregory i Alice trafiają na terroryzowaną przez szalonego szamana wyspę Mona. Szybko okazuje się, że wpadli z deszczu pod rynnę – ich tropem podążają nadzwyczaj liczni i pozbawieni skurupłów łowcy czarownic. Gdy Alice wpada w ich ręce, wydaje się, że sytuacja nie może być już gorsza. A jednak. Na wyspie pojawia się jeszcze jeden śmiertelny wróg. Koścista Lizzie, która po latach wydostała się z więzienia stracharza chce objąć Monę we władanie... Wiedźma łaknie również krwawej zemsty na dawnym ciemiężycielu i jego podopiecznych.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-380-1
Rozmiar pliku: 4,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kto jest kim

Tom

Thomas Ward jest siódmym synem siódmego syna. To oznacza, że urodził się z pewnymi zdolnościami, dzięki którym idealnie nadaje się na stracharza. Widzi i słyszy umarłych, jest naturalnym przeciwnikiem Mroku. Nie znaczy to jednak, że Tom się nie boi – a będzie potrzebował całej swej odwagi, by odnieść sukces tam, gdzie wcześniej zawiodło dwudziestu dziewięciu innych uczniów.

Stracharz

Stracharz jest człowiekiem jedynym w swoim rodzaju. Wysoki i groźny z wyglądu, nosi długi czarny płaszcz z kapturem i nie rozstaje się z laską oraz ze srebrnym łańcuchem. Podobnie jak jego uczeń Tom, jest leworęczny i urodził się jako siódmy syn siódmego syna.

Od ponad sześćdziesięciu lat strzeże Hrabstwa przed stworami Mroku.

Alice

Tom nie potrafi zdecydować, czy Alice jest dobra, czy zła. Dziewczyna umie przepłoszyć łobuzów z wioski, jest spokrewniona z dwoma okrutnymi klanami czarownic (Malkinami i Deane’ami) i zdarza jej się posługiwać czarną magią. Ale nauczono ją tej magii wbrew jej woli i kilka razy pomogła dzięki niej Tomowi w niebezpieczeństwie. Sprawia wrażenie wiernej przyjaciółki – lecz czy można jej ufać?

Mama

Mama Toma zawsze wiedziała, że jej syn zostanie uczniem stracharza. Nazywa go swym darem dla Hrabstwa. Choć jest kochającą matką i świetnie zna się na ziołach, różni się od innych kobiet. Pochodzi z Grecji i niewiele wiadomo o jej przeszłości. Jak również o wielu innych rzeczach z nią związanych…Wraz ze stracharzem i Alice przeprawialiśmy się przez rozległe wzgórza w drodze powrotnej do Chipenden. Trzy ogary, Szpon, Krew i Kość, powarkiwały radośnie, dotrzymując nam kroku.

Pierwsza część wspinaczki okazała się całkiem przyjemna. Całe popołudnie padał deszcz, lecz wieczór nastał pogodny, bezchmurny, jak to bywa późną jesienią; lekki wietrzyk mierzwił nam włosy. Idealna pogoda do marszu. Myślałem, że okolica jest spokojna.

Na szczycie jednak czekał nas potężny wstrząs. Na północy, poza wzgórzami, dostrzegliśmy chmurę czarnego dymu. Wyglądało, jakby paliło się Caster. Czyżby w końcu dotarła tu wojna?, pomyślałem z lękiem.

Przed wielu laty sojusz wrogich krajów najechał naszą ojczyznę, daleko na południu. Od tego czasu, mimo najlepszych wysiłków wszystkich Hrabstw, najeźdźcy powoli przesuwali się ku północy.

– Jak mogli zajść tak daleko bez naszej wiedzy? – Stracharz podrapał się po brodzie, wyraźnie poruszony. – Z pewnością dotarłyby do nas jakieś wieści, czy choćby ostrzeżenie?

– Może nadciąga tylko niewielki oddział, który przybył morzem? – podsunąłem.

Wydawało się to całkiem możliwe. Statki wroga już wcześniej dobijały do brzegu i atakowały nabrzeżne osady – choć jak dotąd oszczędzały naszą część Hrabstwa.

Kręcąc głową, stracharz ruszył gwałtownie w dół zbocza, maszerując w szaleńczym tempie. Alice obdarzyła mnie niespokojnym uśmiechem. Pospieszyliśmy w ślad za nim. Obciążony laską i obiema torbami, z trudem utrzymywałem równowagę na mokrej, śliskiej trawie. Wiedziałem jednak, co niepokoi mistrza. Obawiał się o swą bibliotekę. Na południu żołnierze często plądrowali i palili domy, toteż martwił się o bezpieczeństwo ksiąg, skarbnicy mądrości, gromadzonej przez całe pokolenia stracharzy.

Od trzech lat terminowałem u mojego mistrza, ucząc się, jak się rozprawiać z duchami, widmami, wiedźmami, boginami i najróżniejszymi stworami mroku. Przez większość dni mistrz udzielał mi lekcji, ale drugim źródłem wiedzy pozostawała biblioteka. Niewątpliwie była bardzo ważna.

Gdy zostawiliśmy za sobą wzniesienie, skierowaliśmy się wprost ku Chipenden. Z każdym krokiem wzgórza na północy zdawały się coraz wyższe. Przeprawiliśmy się właśnie przez wąską rzeczkę, przeskakując z kamienia na kamień, do wtóru pluskania wody, gdy Alice uniosła rękę.

– Żołnierze wroga! – zawołała.

W dali grupka mężczyzn maszerowała na wschód, przecinając naszą ścieżkę. Dostrzegliśmy co najmniej dwa tuziny zbrojnych, miecze u ich pasów migotały jasno w promieniach zachodzącego słońca, wiszącego nisko nad horyzontem. Zatrzymaliśmy się i przycupnęliśmy na brzegu w nadziei, że nas nie zauważyli. Kazałem psom leżeć cicho; posłuchały natychmiast.

Żołnierze nosili szare mundury i stalowe hełmy z szerokimi osłonami nosa, jakich wcześniej nie oglądałem. Alice miała rację. Nadciągał liczny patrol wroga. Niestety, dostrzegli nas niemal natychmiast. Jeden z nich pokazał ręką i warknął rozkaz; niewielka grupka odłączyła się od oddziału. Zbrojni puścili się ku nam biegiem.

– Tędy! – zawołał stracharz, chwytając torbę, by uwolnić mnie od nadmiernego obciążenia. Pomknął wzdłuż rzeczki; Alice i ja podążyliśmy za nim, psy również.

Przed sobą ujrzeliśmy duży las. Może uda nam się tam zgubić pogoń, pomyślałem. Lecz gdy tylko dotarliśmy do linii drzew, straciłem nadzieję. Niedawno został uporządkowany: nie dostrzegłem żadnych młodych drzewek ani krzaków – jedynie rzadko rosnący starodrzew. Żadnej kryjówki.

Zerknąłem przez ramię. Prześladowcy rozproszyli się, tworząc nierówny szereg. Większość poruszała się powoli, choć jeden żołnierz na przedzie wyraźnie nas doganiał; groźnie wymachiwał trzymanym w ręku mieczem.

Nim się zorientowałem, stracharz przystanął gwałtownie. Rzucił mi do stóp torbę.

– Biegnij dalej, chłopcze! Ja się nim zajmę – polecił, obracając się ku żołnierzowi.

Przywoławszy do siebie psy, zatrzymałem się, marszcząc czoło. Nie mogłem tak zostawić mistrza. Chwyciłem jego torbę, uniosłem laskę. W razie potrzeby ruszę mu z pomocą. Psy, zajadłe ogary, nieznające strachu, wezmę ze sobą.

Obejrzałem się na Alice. Ona także przystanęła i patrzyła na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Miałem wrażenie, że mamrocze coś pod nosem. Wietrzyk ustał nagle, chłód runął na nas niczym lodowate ostrze, wbijające mi się w twarz. Wokół zapadła niespodziewana cisza, jakby wszelkie istoty w lesie wstrzymały oddech. Spomiędzy drzew, ze wszystkich stron wypełzły nagle smużki mgły. Ponownie spojrzałem na Alice. Nic nie zapowiadało podobnej zmiany pogody. Nie wydawała się naturalna. Czyżby zadziałała czarna magia? Psy warowały, popiskując cicho. Nawet jeśli mgła miała nam pomóc, mistrz z pewnością rozgniewałby się, że Alice użyła czarnej magii. Przez dwa lata szkoliła się na wiedźmę, więc zawsze się obawiał, że w końcu zwróci się ku mrokowi.

Do tej pory stracharz zdążył już zająć pozycję obronną, unosząc ukośnie laskę. Żołnierz, który doń dotarł, ciął w dół mieczem. Serce podeszło mi do gardła, nie musiałem się jednak obawiać. Usłyszałem okrzyk bólu – wydał go jednak żołdak, nie mój mistrz. Miecz, wirując, poleciał w trawę, a potem stracharz wymierzył mocny cios w skroń napastnika, powalając go na kolana. Mgła gęstniała szybko, na kilka chwil mistrz zniknął mi z oczu. Potem usłyszałem, że biegnie ku nam. Kiedy się z nami zrównał, pospieszyliśmy dalej, podążając wzdłuż rzeki. Mgła z każdym krokiem robiła się coraz gęściejsza. Wkrótce zostawiliśmy za sobą las i strumień; skierowaliśmy się wzdłuż gęstego głogowego żywopłotu na północ. Po kilkuset jardach stracharz gestem nakazał nam, byśmy przystanęli. Przykucnęliśmy w rowie, wstrzymując oddech. Nasłuchiwaliśmy. Z początku nie słyszeliśmy odgłosów pościgu, potem jednak z północy i wschodu dobiegły głosy. Wciąż nas szukali, choć robiło się coraz ciemniej, zatem z każdą minutą szanse, że nas odkryją, malały.

Już myśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni, gdy głosy dobiegające z północy stały się donośniejsze. Wkrótce usłyszeliśmy zbliżające się kroki. Wyglądało, że nieprzyjaciel trafił wprost na naszą kryjówkę. Wraz z mistrzem zacisnęliśmy dłonie na swych kijach, gotowi do walki na śmierć i życie.

Nasi prześladowcy minęli nas w odległości zaledwie paru jardów po prawej – we mgle dostrzegliśmy niewyraźne sylwetki trzech mężczyzn. Ponieważ jednak przykucnęliśmy w rowie, nie zauważyli nas. Kiedy kroki i głosy znów ucichły, stracharz pokręcił głową.

– Nie wiem, ilu ich nas szuka – wyszeptał – ale się nie poddają. Lepiej zostańmy tu przez resztę nocy.

I tak przyszło nam spędzić zimną, niewygodną noc w rowie. Z początku spałem niespokojnie. Jak to często bywa w podobnych sytuacjach, pogrążyłem się w głębokim śnie akurat wtedy, kiedy nadszedł czas pobudki. Obudziła mnie Alice, potrząsając za ramię.

Usiadłem i rozejrzałem się dokoła. Słońce już wzeszło, widziałem płynące po niebie szare chmury. Wiatr świstał w żywopłocie, kołysał cienkimi, bezlistnymi gałązkami.

– Wszystko w porządku? – spytałem.

Alice przytaknęła z uśmiechem.

– W promieniu mili nie ma nikogo. Żołnierzykowie zrezygnowali. Odeszli.

Nagle usłyszałem jakiś dźwięk przypominający jęczenie. Stracharz.

– Pewnie dręczą go złe sny – zauważyła Alice.

– Może trzeba go obudzić? – zaproponowałem.

– Zostaw go na parę minut. Najlepiej, by sam się ocknął.

Ale krzyki i jęki mojego mistrza stawały się coraz głośniejsze. Cały zaczął dygotać, coraz bardziej poruszony, toteż po minucie potrząsnąłem lekko jego ramieniem.

– Wszystko w porządku, panie Gregory? – spytałem. – Chyba miał pan koszmary.

Przez moment patrzył na mnie szalonymi oczami, jak na kogoś obcego czy nawet wroga.

– O tak, śniłem prawdziwy koszmar – rzekł w końcu. – Sen o Kościstej Lizzie…

Koścista Lizzie była matką Alice, potężną wiedźmą, obecnie uwięzioną w jamie w ogrodzie stracharza w Chipenden.

– Siedziała na tronie – podjął mistrz – a Zły stał u jej boku, z dłonią na jej lewym ramieniu. Znajdowali się w wielkiej sali, której z początku nie rozpoznałem. Podłoga była czerwona od krwi. Więźniowie krzyczeli ze zgrozy, a potem ginęli – ścinano im głowy. Lecz dopiero widok komnaty naprawdę mną wstrząsnął.

– Gdzie to się działo? – spytałem.

Stracharz pokręcił głową.

– W wielkiej sali na zamku w Caster! Lizzie rządziła Hrabstwem…

– Przecież to tylko zły sen – pocieszyłem go. – Jest bezpiecznie uwięziona.

– Może – mruknął stracharz. – Ale nigdy jeszcze nie nawiedził mnie równie wyrazisty senny majak.

***

Ruszyliśmy ostrożnie w kierunku Chipenden. Stracharz nie wspomniał ani słowem o mgle, która podniosła się nagle poprzedniego wieczoru. Ostatecznie pora roku sprzyjała mgłom, a on zajmował się wówczas przygotowaniami do starcia z żołdakiem. Ja jednak nie wątpiłem, iż mgła pojawiła się na wezwanie Alice. Ale kimże byłem, by protestować? Przecież mnie samego także skaził mrok.

Dopiero co wróciliśmy z Grecji po pokonaniu Ordyny, jednej z dawnych bogów. Zwycięstwo słono nas kosztowało. Moja mama zginęła, by nam je zapewnić, podobnie Bill Arkwright, stracharz pracujący na północ od Caster – dlatego właśnie prowadziliśmy ze sobą jego psy.

Ja także zapłaciłem straszliwą cenę. Aby umożliwić nam zwycięstwo, sprzedałem duszę Złemu.

Teraz jedyną rzeczą, jaka nie pozwalała mu zawlec mnie w mrok, był słój krwi, który dostałem od Alice i nosiłem w kieszeni. Dopóki miałem go przy sobie, Zły nie mógł do mnie przystąpić. Alice musiała pozostawać blisko mnie, bo także potrzebowała ochrony – w przeciwnym razie Zły zabiłby ją w zemście za to, że mi pomogła. Oczywiście, stracharz nie miał o niczym pojęcia. Gdybym mu powiedział, co zrobiłem, oznaczałoby to koniec terminu.

W miarę jak wspinaliśmy się po zboczu w stronę Chipenden, mój mistrz coraz bardziej się denerwował. Co krok natykaliśmy się na ślady zniszczenia: wypalone domy, porzucone gospodarstwa, a raz nawet zauważyliśmy trupa w przydrożnym rowie.

– Miałem nadzieję, że nie zapuszczą się tak daleko w głąb lądu. Przeraża mnie myśl o tym, co zastaniemy w domu, chłopcze – rzekł ponurym tonem stracharz.

Zazwyczaj unikał przejścia przez Chipenden: większość ludzi bało się stracharza, a mój mistrz szanował wolę miejscowych. Kiedy jednak przed nami pojawiły się szare łupkowe dachy, jedno spojrzenie wystarczyło, byśmy pojęli, że coś jest bardzo nie tak.

Niewątpliwie przeszli tędy żołnierze wroga. Wiele dachów nosiło ślady zniszczenia: z dziur wystawały zwęglone belki. Im bardziej się zbliżaliśmy, tym gorzej wszystko wyglądało. Niemal trzecią część domów spalono do gołej ziemi, pozostawiając jedynie poczerniałe kamienne skorupy w miejscach, gdzie kiedyś żyły całe rodziny. Te, które uniknęły pożaru, potraciły okna i drzwi. Wszędzie dostrzegałem ślady grabieży.

Wioska sprawiała wrażenie wyludnionej, później jednak usłyszeliśmy stukot. Ktoś pracował młotkiem. Stracharz poprowadził nas brukowanymi ulicami w stronę źródła dźwięku. Zmierzaliśmy w kierunku głównego traktu wiodącego przez wieś, wzdłuż którego mieściły się kramy. Minęliśmy splądrowane sklepik warzywny oraz piekarnię, zbliżyliśmy się do kramu rzeźnika, z którego zdawał się dobiegać hałas.

Rzeźnik wciąż tam był, jego ruda broda lśniła w blasku porannego słońca, ale nie naprawiał zniszczonego kramu. Przybijał wieko do trumny. W pobliżu stały jeszcze trzy, już zamknięte, gotowe do pogrzebu. Jedna, mała, bez wątpienia kryła w sobie dziecko. Na nasz widok rzeźnik podniósł się. Podszedł uścisnąć dłoń stracharza. Tylko z nim mój mistrz miał kontakt we wsi – rzeźnik był jedyną osobą, z jaką rozmawiał o tematach innych niż nasze sprawy.

– Działy się okropne rzeczy, panie Gregory – rzekł teraz. – Nic już nigdy nie będzie tak samo.

– Mam nadzieję, że to nie… – wymamrotał stracharz, zerkając na trumny. – O nie, Panu niech będą dzięki – pospieszył z odpowiedzią rzeźnik. – To się zdarzyło trzy dni temu. Akurat zdążyłem wywieźć rodzinę w bezpieczne miejsce. Nie, ci tutaj, biedacy, nie uciekli niestety dość szybko. Żołnierze zabili wszystkich, których znaleźli. Napadł na nas zaledwie patrol nieprzyjaciela, ale bardzo duży. Szukali zapasów. Nie musieli palić domów ani zabijać ludzi. Dlaczego wybili całą rodzinę? Mogli po prostu zabrać, co chcieli, i odejść.

Stracharz pokiwał głową. Wiedziałem, jak brzmi odpowiedź, choć nie mówił jej głośno: działo się tak, bo Zły krążył swobodnie po świecie. Przez niego ludzie stawali się okrutniejsi, a wojny dziksze.

– Przykro mi z powodu pańskiego domu, panie Gregory – dodał rzeźnik.

Z twarzy stracharza odpłynęła krew.

– Co się stało? – spytał ostro.

– Och, naprawdę mi przykro. Nie wiedział pan? Zakładałem, że już pan tam zajrzał. Z odległości wielu mil słyszeliśmy wycie i ryki bogina. Musiało być ich jednak zbyt wielu, by mógł sobie z nimi poradzić. Splądrowali pański dom, zabrali każdą rzecz, jaką zdołali wynieść, a resztę podpalili…Bez jednego słowa stracharz odwrócił się na pięcie. Niemal biegiem ruszył w górę zbocza. Po chwili bruk ustąpił miejsca błotnistemu traktowi. Pokonawszy wzgórze, dotarliśmy do granicy ogrodu. Poleciłem psom, by czekały. Zagłębiliśmy się między drzewa.

Wkrótce znaleźliśmy pierwsze trupy. Leżały tam już jakiś czas, bowiem w powietrzu rozchodził się ostry smród śmierci; nosiły szare mundury oraz charakterystyczne hełmy wroga. Pojąłem, że grabieżców spotkała gwałtowna śmierć: jednym rozszarpano gardła, innym zmiażdżono czaszki. Wyraźnie sprawił to bogin. Kiedy jednak wyłoniliśmy się spomiędzy drzew i ruszyliśmy przez trawnik przy domu, przekonaliśmy się, iż rzeźnik miał rację. Żołdaków wyroiło się zbyt wielu, by bogin zdołał pokonać wszystkich. Podczas gdy zabijał intruzów z jednej strony ogrodu, inni podkradli się bliżej. Wreszcie podpalili zabudowania. Pozostały tylko nagie, poczerniałe ściany. Dom stracharza w Chipenden zamienił się w wypaloną skorupę: dach się zawalił, z wnętrza zniknęło wszystko – łącznie z bezcenną biblioteką.

Mistrz długi czas w milczeniu wpatrywał się w pogorzelisko. W końcu zdecydowałem się przemówić pierwszy.

– Gdzie teraz podziewa się bogin?

– Zawarłem z nim pakt – odparł stracharz, nie patrząc na mnie. – W zamian za strzeżenie domu, gotowanie i sprzątanie oddałem mu władzę nad ogrodem. Mógł sobie wziąć każde żywe stworzenie, jakie zastał tam po zmroku – oprócz mych uczniów oraz stworów w nim uwięzionych – jeśli tylko wydał wcześniej trzy ostrzegawcze krzyki. Ich krew należała do niego. Lecz pakt obowiązywał dopóty, dopóki dom nie stracił dachu. Toteż po pożarze bogin odzyskał wolność. Odszedł na zawsze.

Powoli okrążaliśmy pozostałości domu. W końcu dotarliśmy do wielkiej sterty szaroczarnych popiołów na trawniku. Żołnierze, wygarnąwszy księgi z bibliotecznych półek, rozniecili wielkie ognisko.

Stracharz padł na kolana, zaczął grzebać w wystygłych popiołach. Niemal wszystko, na co trafił, rozpadało mu się w palcach. W końcu znalazł przypaloną skórzaną okładkę: grzbiet księgi, który w jakiś sposób ocalał z ognia. Uniósł go, oczyścił palcami. Przez ramię mistrza odczytałem tytuł: „Potępienie, oszołomienie, desperacja”. Czyli księga, którą napisał dawno temu, w młodości – fundamentalne dzieło dotyczące opętania. Pożyczył mi ją kiedyś, gdy groziło mi śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony Mateczki Malkin. Teraz z tomu pozostała tylko okładka.

Biblioteka mego mistrza przepadła, płomienie pochłonęły słowa zapisane przez całe pokolenia stracharzy – dziedzictwo niezliczonych lat walki z mrokiem, wielką skarbnicę wiedzy.

Usłyszałem jego szloch. Odwróciłem się, zawstydzony. Czyżby płakał?

Alice pociągnęła szybko trzy razy nosem. Chwyciła mnie za lewe ramię.

– Chodź ze mną, Tom – wyszeptała.

Ostrożnie przemknęła pod kilkoma opalonymi belkami, weszła do domu przez dziurę; tam niegdyś tkwiły tylne drzwi. Powoli odnalazła drogę do zrujnowanej biblioteki, z której pozostało jedynie zwęglone drewno i popioły. W końcu zatrzymała się, wskazała palcem podłogę. Z trudem dostrzegłem grzbiet kolejnej książki. Rozpoznałem ją natychmiast: bestiariusz stracharza.

Wstrzymując oddech, podniosłem tom. Czy z niego również pozostała ledwie sama okładka? Ku swej radości przekonałem się, że stronice ocalały. Przejrzałem je szybko. Przypalone przy brzegach, lecz nietknięte, czytelne. Skinieniem głowy podziękowałem Alice. Zaniosłem bestiariusz mistrzowi.

– Jedna z ksiąg ocalała – oznajmiłem. – Alice ją wypatrzyła.

Odebrał mi znalezisko, przez długi czas wbijał wzrok w okładkę; jego twarz nie zdradzała niczego.

– Tylko jedna z tak wielu, reszta spłonęła bez śladu – rzekł w końcu.

– Ale pana bestiariusz to jedna z najważniejszych prac – przypomniałem. – Lepsze to niż nic!

– Zostawmy starego Gregory’ego na chwilę – wyszeptała Alice, po czym wzięła mnie łagodnie za rękę i odprowadziła na bok.

Podążyłem za nią przez trawę, między drzewa zachodniego ogrodu. Ze znużeniem pokręciła głową.

– Jest coraz gorzej i gorzej – mruknęła. – Ale wkrótce powinien dojść do siebie.

– Mam nadzieję, Alice. Naprawdę. Biblioteka wiele dla niego znaczyła. Jej zachowanie i uzupełnianie stanowiło ważną część pracy mistrza. Spłonęło jego dziedzictwo, przeznaczone dla następnych pokoleń stracharzy.

– Ty będziesz kiedyś tutejszym stracharzem, Tom. Poradzisz sobie bez książek. Zacznij pisać własne – to właśnie musisz zrobić. Zresztą, nie wszystko jeszcze stracone. Oboje wiemy, gdzie znaleźć kolejną bibliotekę. No, i musimy poszukać sobie innego dachu nad głową. Nie ma sensu udawać się na południe, do wilgotnego, zimnego domu starego Gregory’ego w Anglezarke. Leży teraz za linią wroga, a w dodatku nie damy rady spędzić tam zimy. I nie ma żadnych książek. Biedny Bill Arkwright nie będzie już mieszkał we młynie, powinniśmy zatem jak najszybciej ruszyć na północ, w stronę kanału. Żołnierze nie mogli odejść zbyt daleko.

– Może masz rację, Alice. Nie warto dłużej czekać. Chodź, przedstawimy twoje rozwiązanie panu Gregory’emu. Biblioteka Arkwrighta jest znacznie mniejsza niż nasza, ale to zawsze jakiś początek – fundament, który można rozbudować.

Wyszliśmy spomiędzy drzew. Ponownie ruszyliśmy przez trawnik, podchodząc do stracharza z innej strony. Siedział na trawie, wpatrując się w trzymany w dłoniach bestiariusz. Nie dostrzegał naszej obecności.

Alice zatrzymała się nagle. Obejrzała się w stronę wschodniego ogrodu, gdzie leżały pogrzebane wiedźmy. Ponownie trzy razy pociągnęła głośno nosem.

– Co się stało, Alice? – spytałem, dostrzegając troskę na jej twarzy.

– Coś jest nie tak, Tom. Wcześniej, przechodząc przez ten trawnik, zawsze czułam woń Lizzie.

Koścista Lizzie przez dwa lata uczyła Alice. Była potężną, bezecną kościaną czarownicą, pogrzebaną żywcem w jamie i uwięzioną tam na wieki przez mego mistrza. Zasłużyła sobie na ponury los. Mordowała dzieci, wykorzystując ich kości w mrocznych, magicznych rytuałach.

Alice ruszyła przodem między drzewa wschodniego ogrodu. Minęliśmy groby, w których spoczywały martwe czarownice. Wszystko wyglądało jak należy. Kiedy jednak dotarliśmy do wiedźmiej jamy, tam gdzie tkwiła Lizzie, przeżyłem wstrząs. Pręty zostały wygięte, dziura okazała się pusta. Koścista Lizzie uciekła.

– Kiedy się wydostała, Alice? – spytałem nerwowo, lękając się, że wiedźma czai się w pobliżu.

Alice znów powęszyła.

– Co najmniej dwa dni temu – ale nie martw się, już dawno stąd odeszła. Bez wątpienia wróciła do domu, do Pendle. I dobrze, że się jej pozbyliśmy.

Wróciliśmy do stracharza.

– Koścista Lizzie uciekła z jamy – poinformowałem go. – Alice sądzi, że to się zdarzyło w dzień po tym, jak żołnierze spalili dom.

– Były tam inne czarownice – dodała Alice. – Po odejściu bogina mogły wtargnąć do ogrodu i ją uwolnić.

Stracharz nie dał po sobie poznać, że usłyszał nasze słowa. Przyciskał bestiariusz do piersi, wbijając ponury wzrok w stos popiołów. Uznałem, że to nie najlepszy moment, by proponować, abyśmy ruszyli na północ do domu Arkwrighta. Robiło się już ciemno, a mieliśmy za sobą ciężką podróż na zachód, zakończoną smutnym odkryciem. Musiałem mieć nadzieję, że rano mistrz dojdzie do siebie.

Ponieważ bogin już im nie zagrażał, zagwizdałem na psy. Od powrotu z Grecji Szpon i jej dwa dorosłe szczeniaki, Krew oraz Kość, mieszkały ze starym pasterzem, żyjącym za długim wzgórzem. Niestety, opieka nad psami stała się dla niego zbyt ciężkim zadaniem, toteż odebraliśmy mu całą trójkę. Właśnie wracaliśmy do Chipenden, gdy ujrzeliśmy dym nad Caster. Akrwright używał swych psów do chwytania i zabijania wodnych wiedźm.

Rozpaliłem na trawniku niewielkie ognisko, Alice ruszyła polować na króliki. Złapała trzy, wkrótce piekły się już nad ogniem, a mnie do ust napływała ślinka. Gdy były gotowe, zaprosiłem stracharza. Nalegałem, aby do nas dołączył i posilił się przy ogniu. Ponownie nie zareagował, zupełnie jakbym mówił do ściany. Nim ułożyliśmy się na noc, mój wzrok powędrował ku zachodowi. Na Wzgórzu Wici płonął ogień. Na moich oczach stawał się coraz jaśniejszy.

– Rozpalili wici, zamierzają wezwać więcej wojska, Alice – powiedziałem. – Przypuszczam, że wkrótce dojdzie do bitwy.

Łańcuch ognisk przecinających Hrabstwo z północy na południe, przeskakujących ze wzgórza na wzgórze, wzywał ostatnie rezerwy na bój.

***

Choć leżeliśmy z Alice tuż przy dogasającym ognisku, czuliśmy nocny chłód. Nie mogłem zasnąć, zwłaszcza że Szpon ułożyła mi się na stopach. W końcu jednak przysnąłem.

Ocknąłem się gwałtownie tuż przed świtem. Zbudziły mnie głośne dźwięki – huki, trzaski, łomoty. Grzmi?, zastanawiałem się, wciąż oszołomiony snem.

– Posłuchaj tylko tych dział, Tom! – zawołała Alice. – Nie strzelają zbyt daleko.

Na południu zaczęła się bitwa. Klęska oznaczałaby, że wróg opanuje całe Hrabstwo. Musieliśmy natychmiast ruszyć na północ, póki jeszcze istniała jakaś szansa. Razem podeszliśmy do stracharza, który wciąż siedział w tym samym miejscu, ze spuszczoną głową, tuląc do siebie książkę.

– Panie Gregory – zacząłem – we młynie Billa Ark-wrighta pozostała niewielka biblioteka. To zawsze jakiś początek. Fundament, na którym da się budować. Może zatem ruszymy na północ, może tam na razie zamieszkamy? Będzie bezpieczniej. Nawet jeśli nieprzyjaciel wygra, niekoniecznie zapuści się na północ dalej niż do Caster…

Wrogowie mogli posłać patrole, ale najpewniej jedynie zajmą Caster, wysunięte najbardziej na północ duże miasto Hrabstwa. Być może ogóle nie zauważą młyna, ukrytego wśród drzew nad kanałem.

Stracharz nadal nie podnosił głowy.

– Jeśli będziemy dłużej zwlekać, raczej nie zdołamy się przedostać. A tutaj nam zostawać nie wolno.

I znów mistrz nie odpowiedział. Usłyszałem, jak Alice zgrzyta z wściekłości zębami.

– Proszę, panie Gregory – błagałem. – Proszę się nie poddawać…

W końcu spojrzał na mnie. Ze smutkiem pokręcił głową.

– Chyba nie w pełni rozumiesz, co tu straciliśmy. Biblioteka nie należała do mnie, chłopcze. Byłem jedynie jej opiekunem. Miałem obowiązek ją rozbudować i zachować dla przyszłych pokoleń. Ale zawiodłem. Jestem zmęczony – zmęczony tym wszystkim. Moje stare kości są zbyt znużone, by iść dalej. Za dużo widziałem, za długo żyłem.

– Posłuchaj, stary Gregory – warknęła Alice. – Wstawaj z ziemi! Nie ma sensu tu tkwić, aż w końcu zgnijesz.

Stracharz zerwał się na równe nogi, jego oczy rozbłysły gniewnie. Alice nazywała go dotąd starym Gregorym jedynie między nami. Nigdy dotąd nie odważyła się zwrócić tak wprost do niego. W prawej dłoni ściskał bestiariusz, w lewej laskę – którą uniósł, jakby zamierzał zadać jej cios w głowę. Ona jednak nie wzdrygnęła się, ba, nawet i nie przerwała tyrady.

– Wciąż czeka mnóstwo spraw: musisz walczyć z mrokiem, trzeba napisać nowe książki. Jeszcze nie umarłeś, więc póki jesteś w stanie poruszać swymi starymi kośćmi, masz obowiązek działać dalej. Masz obowiązek chronić Toma i go szkolić. Obowiązek wobec Hrabstwa!

Stracharz powoli opuścił kij. Ostatnie zdanie Alice sprawiło, że jego oczy zmieniły wyraz. „Obowiązek nade wszystko” – oto motto, którym kierował się w życiu. Obowiązek wobec Hrabstwa zawsze wskazywał mu drogę w długim, ciężkim, pełnym niebezpieczeństw życiu.

Bez słowa włożył do torby przypalony bestiariusz. Pomaszerował na północ. Wraz z Alice i psami podążyliśmy za nim, starając się dotrzymać mu kroku. Zapewne postanowił wybrać się jednak do młyna.Nigdy nie dotarliśmy do młyna. Może po prostu nie było nam to pisane. Podróż przez wzgórza minęła bez przeszkód, gdy jednak zbliżyliśmy się do Caster, ujrzeliśmy płonące domy na południu. Chmura ciemnego dymu przesłaniała zachodzące słońce. Nawet gdyby główna armia najeźdźcy zwyciężyła w bitwie, nie zdołałaby dotrzeć tak daleko na północ: to musiał być oddział łupieżczy, który przybył morzem.

Zazwyczaj odpoczywaliśmy na niższych zboczach, tym razem jednak niepokój dodał nam sił i maszerowaliśmy dalej w ciemnościach, zapuszczając się daleko na wschód od Caster. Gdy tylko dotarliśmy do kanału, odkryliśmy, że nie da się podróżować bezpośrednio wzdłuż brzegu, na północ do młyna. Obie ścieżki holownicze wypełniał bowiem tłum uchodźców zmierzających na południe.

Trochę trwało, nim zdołaliśmy przekonać kogoś, by wyjaśnił nam, co zaszło: ludzie parli naprzód, ich oczy wypełniał strach. W końcu dopadliśmy starego mężczyznę opartego o bramę i ciężko chwytającego oddech. Kolana dygotały mu z wysiłku.

– Jak źle jest na północy? – spytał stracharz niezwykle uprzejmym tonem.

Nieznajomy pokręcił głową. Dopiero po długiej chwili zdołał odzyskać dość sił, by odpowiedzieć.

– Na północny wschód od zatoki wylądował duży oddział żołnierzy – wydyszał. – Zupełnie nas zaskoczyli. Zajęli wieś Kendall – a raczej to, co z niej zostało po spaleniu – i maszerują w tę stronę. Koniec. Straciłem swój dom. Mieszkałem w nim całe życie. Za stary jestem, by zaczynać wszystko od nowa.

– Wojny nie trwają wiecznie. – Stracharz poklepał go po ramieniu. – Ja także straciłem dach nad głową. Ale musimy żyć dalej. Kiedyś obaj wrócimy do siebie i odbudujemy nasze domy.

Stary człowiek przytaknął. Powłócząc nogami, dołączył do reszty uchodźców. Słowa stracharza wyraźnie go nie przekonały. Sądząc po grymasie na obliczu mistrza, on sam także nadrabiał miną. Odwrócił się do mnie z ponurą, napiętą twarzą.

– Uważam, że teraz moim najważniejszym obowiązkiem jest uchronienie ciebie, chłopcze. Lecz żadne miejsce w Hrabstwie nie jest już bezpieczne. Na razie niczego tu nie zdziałamy. Kiedyś wrócimy, teraz jednak musimy znów wypłynąć na morze.

– Dokąd się udamy? Do Sunderland Point? – spytałem, zakładając, że spróbujemy dotrzeć do największego portu Hrabstwa i wykupić miejsce na statku.

– Jeśli Sunderland Point nie wpadł jeszcze w ręce wroga, kręci się tam pełno uciekinierów. – Stracharz pokręcił głową. – Nie, odbiorę pewien dawny dług.

To rzekłszy, poprowadził nas szybko na zachód.

Bardzo rzadko stracharz otrzymywał zapłatę od razu; czasem zdarzało się tak, że w ogóle jej nie dostawał. Teraz postanowił odebrać starą należność. Wiele lat wcześniej wygnał morskiego upiora z domku rybaka. Dziś, miast zapłaty w brzęczącej monecie, zażądał noclegu i przeprawy na Monę, wielką wyspę leżącą na Morzu Irlandzkim, na północny zachód od Hrabstwa.

Rybak niechętnie zgodził się nas tam zabrać. Wcale nie chciał płynąć, ale za bardzo się bał człowieka o groźnie błyszczących oczach, który stanął przed nim i którego zdawała się przepełniać determinacja.

Sądziłem, że podczas podróży latem do Grecji oswoiłem się z morzem. O, jakże się myliłem. Mała łódź rybacka bardzo różniła się od trójmasztowej „Celeste”. Nim jeszcze opuściliśmy zatokę, wypływając na otwarte morze, łódź już zaczęła niepokojąco się kołysać i podskakiwać. Psy odpowiedziały nerwowym skomleniem. Zamiast patrzeć, jak Hrabstwo niknie w dali, większą część podróży spędziłem przewieszony przez burtę. Szarpały mną gwałtowne torsje.

***

– Czujesz się lepiej, chłopcze? – spytał stracharz, gdy w końcu wymioty minęły.

– Odrobinę – zerknąłem w stronę Mony, niewyraźnej smugi zieleni na horyzoncie. – Odwiedzał pan już wcześniej tę wyspę?

Mój mistrz pokręcił głową.

– Nigdy nie miałem powodu. W Hrabstwie i tak nie brakowało mi pracy. Lecz wyspiarze mają własne problemy z mrokiem. Żyje tam co najmniej pół tuzina buganów.

– Co to jest bugan? – spytałem. Jak przez mgłę pamiętałem to słowo z bestiariusza stracharza, ale nie mogłem sobie przypomnieć, co oznacza. Wiedziałem tylko, że nie mamy ich w Hrabstwie.

– Cóż, chłopcze, może po prostu sam sprawdzisz. – Stracharz wyciągnął z torby bestiariusz i wręczył mi go. – To rodzaj demona…

Otworzyłem bestiariusz, zacząłem przerzucać kartki. Szybko znalazłem rozdział: „Bugany”.

– Przeczytaj na głos, Tom – nalegała Alice. – Też chciałabym wiedzieć, co to.

Mistrz zmarszczył brwi, zapewne sądząc, że chodzi o sprawy stracharskie niemające z nią nic wspólnego. Ale ja odczytałem głośno:

„Bugan to odmiana demona, który nawiedza ruiny i zwykle materializuje się w postaci czarnego byka bądź włochatego człowieka, choć czasem, jeśli odpowiada to jego celom, może też wybrać inne kształty. Na bagniskach bugany często przybierają postać gadźców.

Bugan wydaje z siebie dwa charakterystyczne dźwięki – albo ryczy jak rozwścieczony byk, odstraszając wszystkich, którzy zapuszczą się w pobliże jego siedliska, albo też szepcze do ofiary złowieszczym ludzkim głosem. Powtarza, że wysącza z niej siłę życiową, a groza ofiary sprawia, że demon jeszcze bardziej rośnie w siłę. Zatkanie uszu nie chroni przed jego głosem, ten bowiem rozbrzmiewa wprost w środku głowy. Nawet ludzie głusi padali ofiarami owego podstępnego dźwięku. Ci, którzy słyszą szept bugana, umierają w ciągu paru dni, chyba że wcześniej zdołają go zabić. W labiryncie, który buduje sobie pod ziemią, bugan przechowuje siłę życiową wszystkich zabitych ludzi.

Bugany są odporne na sól i żelazo, co oznacza, że trudno je zabić bądź uwięzić. Jedyna broń, jaka może je zranić, to ostrze ze stopu srebra, wbite w serce bugana, gdy ten w pełni się zmaterializuje”.

– Brzmi bardzo groźnie – zauważyła Alice.

– O tak, jest mnóstwo powodów, by zachować ostrożność wobec buganów i lękać się tych stworów – zgodził się mistrz. – Powiadają, że na Monie nie ma stracharzy, lecz według mnie co najmniej kilku by im się przydało. Dlatego właśnie bugany żyją tam spokojnie – nikt z nimi nie walczy.

Nagle zaczęło mżyć. Mistrz wyrwał mi bestiariusz, zatrzasnął, schował do torby, by uchronić delikatne kartki. Dbał o stan ostatniej zachowanej książki.

– Jacy są ci wyspiarze? – spytałem.

– To lud dumny, uparty. A także wojowniczy: mają własne oddziały zaciężne, które nazywają „gwardzistami”. Lecz tak mała wyspa nie miałaby żadnych szans, gdyby nieprzyjaciel wyjrzał poza Hrabstwo i zechciał ją najechać.

– Wyspiarze nie przyjmą nas chętnie, prawda? – wtrąciła Alice.

Stracharz przytaknął z namysłem.

– Zapewne, dziewczyno. Uchodźców rzadko wita się z otwartymi ramionami. Oznaczają dodatkowe gęby do wykarmienia. Bez wątpienia z terenu Hrabstwa na Monę uciekło wielu ludzi. Jeszcze dalej na zachód leży Irlandia, lecz to znacznie dłuższa podróż, wolę pozostać jak najbliżej domu. Jeśli zrobi się niespokojnie, zawsze możemy popłynąć dalej.

Kiedy zbliżyliśmy się do wyspy, fale nieco zmalały, lecz mżawka stała się gęstsza i smagała twarze. Zarówno pogoda, jak i zielone, łagodne wzgórza przywodziły na myśl Hrabstwo. Zupełnie jakbym wrócił do domu.

Rybak dopłynął do południowo-wschodniego krańca wyspy, cumując na chwilę przy drewnianym pomoście, wysuniętym poza skaliste nabrzeże. Trzy psy po kolei wyskoczyły na ląd, ciesząc się, że znów mają pod łapami twardy grunt, my jednak wolniej poszliśmy w ich ślady, bo stawy zesztywniały nam po zbyt długim siedzeniu w ciasnej łodzi. Po zaledwie paru minutach rybak odpłynął. W trakcie podróży był ponury, milczący, teraz niemal się uśmiechał. Spłacił swój dług wobec stracharza. I chętnie się z nami pożegnał.

Na końcu pomostu dostrzegliśmy czterech miejscowych rybaków. Siedzieli pod drewnianym daszkiem, reperując sieci. Przyglądali się nam uważnie, wrogo mrużąc oczy. Mój mistrz maszerował na przedzie; naciągnął na głowę kaptur dla ochrony przed deszczem. Pozdrowił miejscowych skinieniem. Tylko jeden zareagował; trzej odwrócili wzrok, nie przerywając pracy, czwarty splunął na deski.

– Miałam rację, widzisz? Nie jesteśmy tu mile widziani, Tom – mruknęła Alice. – Należało popłynąć dalej na zachód, do Irlandii.

– Cóż, skoro już tu jesteśmy, Alice, trzeba radzić sobie najlepiej, jak umiemy.

Maszerowaliśmy plażą, póki nie dostrzegliśmy wąskiej, błotnistej ścieżki, wiodącej w górę zbocza. Prowadziła między tuzinem małych, krytych strzechą domków, następnie znikała w lesie. Kiedy mijaliśmy ostatnie drzwi, spomiędzy drzew wyłonił się jakiś człowiek. Zagrodził nam drogę. W rękach trzymał solidną drewnianą pałkę. Szpon warknęła na niego groźnie, jeżąc czarną sierść. Pomknęła naprzód.

– Zawołaj psa, chłopcze. Ja to załatwię! – krzyknął przez ramię stracharz.

– Szpon! Chodź tu! Grzeczna suka – rozkazałem. Psica niechętnie wróciła do mego boku.

Wiedziałem, że w pojedynkę z łatwością poradziłaby sobie z mężczyzną uzbrojonym jedynie w pałkę. Nieznajomy o pomarszczonej, ogorzałej twarzy mimo deszczu i chłodu podwijał rękawy po łokcie. Rosły, mocno zbudowany, miał w sobie coś władczego. Wątpiłem, by był rybakiem. A potem uświadomiłem sobie, że nosi mundur wojskowy: obcisłą, brązową, skórzaną kurtę z symbolem na ramieniu – zakute w zbroję trzy biegnące nogi. Pod nimi widniała inskrypcja łacińska: QUOCUNQUE IECERIS SABIT. Podejrzewałem, że należy do oddziału wyspiarskich gwardzistów.

– Nie jesteście tu mile widziani! – rzekł, groźnie unosząc pałkę. – Trzeba było zostać we własnym kraju. Mamy dość gąb do wyżywienia!

– Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy porzucić rodzinne strony – odparł łagodnie stracharz. – Żołnierze wroga spalili mój dom, ledwo uszliśmy z życiem. Chcemy zatrzymać się tu na krótko, póki nie zdołamy bezpiecznie wrócić do siebie. Jesteśmy gotowi pracować. Zarobimy na swoje utrzymanie.

Mężczyzna opuścił pałkę. Pokiwał głową.

– O tak, będziecie pracować – jeśli dostaniecie taką szansę – równie ciężko, jak pozostali. Jak dotąd, większość uciekinierów z Hrabstwa schodziła na brzeg w Douglas, na północy. Wiedzieliśmy jednak, że niektórzy spróbują się tu zakraść, tak jak wy, toteż czuwaliśmy. – Najpierw popatrzył na stracharza, a potem na mnie. Zauważyłem, że dostrzegł nasze charakterystyczne płaszcze z kapturami, kije i torby. Nawet mieszkańcy Mony dobrze znali stroje i narzędzia naszego fachu. Później przyjrzał się Alice, zwłaszcza jej szpiczastym trzewikom. Spostrzegłem, jak jego oczy się rozszerzają. Przeżegnał się szybko.

– Co robi stracharz w towarzystwie czarownicy? – spytał ostro.

– Dziewczyna nie jest czarownicą – odrzekł spokojnie mistrz. – Pracowała dla mnie, przepisując księgi. A to mój uczeń, Tom Ward.

– Cóż, póki przebywacie tutaj, zapomnij o uczniu, starcze. Nie potrzebujemy ludzi waszego fachu, mamy własne sposoby rozprawiania się z wiedźmami. Po przydziale wybranych czeka praca na roli. Potrzebujemy strawy, nie waszych hokus-pokus.

– Przydziale? – powtórzył stracharz. – Wyjaśnij, co masz na myśli.

– Nie zapraszaliśmy was tutaj – warknął gwardzista, ponownie unosząc pałkę. – Chłopak jest młody, silny, z pewnością zdatny do roboty. Ale niektórych odsyłamy do morza. Co do reszty, stosujemy jeszcze inne metody – ponownie spojrzał na Alice.

Nie spodobały mi się jego słowa. Wystąpiłem naprzód, stanąłem obok mistrza.

– Co to znaczy odsyłacie do morza? – spytałem ostro.

Stracharz położył mi dłoń na ramieniu.

– Tylko spokojnie, chłopcze. Chyba obaj wiemy, co to znaczy.

– O tak, tych, którzy nie mogą pracować, oddajemy rybom. Starców, takich jak ty. A co do czarownic – gwardzista skrzywił się, łypiąc na Alice – nie jesteś pierwszą, która próbowała w tym tygodniu zakraść się na wyspę. Wszystkie dostajecie to, na co zasłużyłyście. Mamy własne sposoby rozprawiania się z takimi jak wy!

– Myślę, że dość już usłyszeliśmy – deszcz ściekał z długiego nosa stracharza.

Mistrz zajął postawę obronną, z kijem ukośnie wzniesionym przed sobą. Gwardzista zaśmiał się bez cienia rozbawienia. Raptownie postąpił naprzód.

Wszystko zdarzyło się bardzo szybko. Nieznajomy zamachnął się, celując w głowę mistrza, lecz chybił. „Starzec” zniknął bez śladu. Stracharz uskoczył na bok, wymierzył dwa szybkie ciosy. Pierwszy trafił napastnika w przegub, wytrącając mu z dłoni pałkę i wyrywając z ust krzyk bólu. Drugi, zadany mocno w bok głowy, powalił go bez przytomności na ziemię.

– Nie najlepszy uczyniliśmy początek, chłopcze! – Mój mistrz pokręcił głową.

Obejrzałem się przez ramię. Czterej rybacy wyszli spod daszka. Wpatrywali się w nas. Stracharz podążył za moim spojrzeniem. Wskazał w górę zbocza.

– Najlepiej zrobimy, oddalając się od brzegu – uznał, ruszając naprzód tak szybko, że z trudem dotrzymywaliśmy mu z Alice kroku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: