Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krótka, zwycięska wojenka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
s-f
Data wydania:
6 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Krótka, zwycięska wojenka - ebook

Trzeci tom cyklu „Honor Harrington”.

Dwa lata po bitwie o Yeltsin bohaterka obejmuje dowództwo krążownika HMS Nike, najsłynniejszej jednostki w całej Królewskiej Marynarce. Okręt ten zostaje wysłany do ważnego strategicznie systemu Hancock. Tymczasem władze targanej wewnętrznymi problemami Ludowej Republiki Haven postanawiają posłużyć się starym, sprawdzonym sposobem na zmniejszenie niezadowolenia społecznego – prowokują wybuch lokalnego konfliktu zbrojnego, czyli „krótkiej, zwycięskiej wojenki”. Kolejny raz okazuje się jednak, że nawet najdoskonalsze plany nie wytrzymują konfrontacji z rzeczywistością, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z waleczną, zakochaną i gotową na wszystko kobietą…

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7818-998-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Dziedziczny prezydent Ludowej Republiki Haven Sidney Harris obserwował z okna sali konferencyjnej kondukt pogrzebowy sunący Promenadą Ludu. Potem wyprostował się i odwrócił od okna – sala znajdowała się na dwusetnym piętrze, toteż pojazdy konduktu wyglądały jak czarne żuczki pełznące dnem miejskiego wąwozu. Za to ich znaczenie było aż nazbyt widoczne na twarzach zgromadzonych.

Prezydent podszedł do swego fotela, usiadł i pochylił się, opierając łokcie na blacie. Przetarł oczy, wyprostował się i oznajmił:

– Dobra, za godzinę mam być na cmentarzu, więc musimy się streszczać. – Spojrzał na Constance Palmer-Levy, sekretarz bezpieczeństwa Ludowej Republiki. – Wiemy już, jak dostali Waltera? Connie?

– Nie do końca. – Zapytana wzruszyła ramionami. – Ochrona Waltera dała się ponieść entuzjazmowi i zastrzeliła zamachowca, a trupa nie da się przesłuchać. Zidentyfikowaliśmy go jednak: nazywał się Everett Kanamashi. Nie wiemy o nim wiele, ale nie ulega wątpliwości, że był członkiem Unii Praw Obywatelskich.

– Pięknie – warknęła Elaine Dumarest, sekretarz wojny.

Wyglądała na doprowadzoną do skrajnej wściekłości – i trudno było jej się dziwić. Walter Frankel był jej wieloletnim przeciwnikiem, co było zrozumiałe, skoro konflikt budżetowy istniał od lat między kierowanymi przez tych dwoje ministerstwami, ale był też człowiekiem logicznym i zorganizowanym. A Elaine była zwolenniczką logicznego i zorganizowanego wszechświata, w którym normalny człowiek mógł spokojnie zajmować się polityką. Organizacje takie jak UPO zdecydowanie do tego świata nie pasowały.

– Sądzisz, że władze UPO zdecydowały się zabić Waltera? – spytał Ron Bergren.

– Mamy swoich ludzi dość wysoko. – Constance zmarszczyła brwi. – I żaden nie sugerował nawet podobnej możliwości. Z tego, co wiemy, władze Unii nie rozważały żadnych drastycznych posunięć, choć w jej szeregach panowało spore wzburzenie wywołane propozycjami Waltera. Poza tym ostatnio zaczęli zwracać większą uwagę na kwestie bezpieczeństwa wewnętrznego. Zaczynają przyjmować strukturę komórkową, toteż nie jest niemożliwe, że ich komitet wykonawczy zlecił zamach, a my nic o tym nie wiedzieliśmy.

– Nie podoba mi się to, Sid – skomentował ponuro Bergren.

Harris przytaknął w milczeniu – UPO głosiła zasadę „bezpośredniego działania w legalnym interesie ludzi” (czyli stałego podnoszenia poziomu życia Dolistów), ale zazwyczaj ograniczała wspomniane działania do zamieszek, demonstracji i aktów wandalizmu, jedynie od czasu do czasu uciekając się do podkładania bomb czy zamachów na biurokratów niskiego szczebla. Zabójstwo członka rządu było czymś nowym i zwiastowało niebezpieczną eskalację… Jeżeli to rzeczywiście Unia stała za tym zamachem.

– Już dawno powinniśmy zająć się tą kupą gnojków – oceniła Dumarest. – Wiemy, kim są ich przywódcy i gdzie ich znaleźć. Dajcie mi wolną rękę, a marines rozwiążą ten problem. Raz na zawsze.

– To byłby poważny błąd – sprzeciwiła się Palmer-Levy. – Takie działanie doprowadziłoby tłum do szału, a spotkania nowych władz Unii zostałyby otoczone taką tajemnicą, że długo nie zdołalibyśmy przeniknąć do ich szeregów. Obecnie przynajmniej wiemy, co planują.

– Tak jak tym razem? – prychnęła Elaine.

– Jeżeli to oni zaplanowali i zdecydowali się zamordować Waltera, to przyznaję, że spieprzyliśmy sprawę. – Constance zarumieniła się. – Ale po pierwsze, nie wiemy tego na pewno, po drugie, nie powinno się to powtórzyć. Poza tym nic nie wskazuje na to, że Kanamashi nie działał sam.

– Jasne – prychnęła ponownie Elaine.

Harris uniósł dłoń i Palmer-Levy zamknęła bezradnie usta. Prywatnie co prawda prezydent zgadzał się z Elaine, ale rozumiał także stanowisko Constance Palmer-Levy. Przywódcy UPO twierdzili, że Dolistom należy się jeszcze wyższe Stypendium, i żeby przekonać oponentów do swego zdania, regularnie wysadzali bliźnich w powietrze (w tym również innych Dolistów). Harris nie miałby nic przeciwko temu, by ich wystrzelać do ostatniego, niestety rodziny Legislatorów rządzące Republiką nie miały wyjścia – musiały zezwolić na działanie takich organizacji. Ponieważ istniały one od wieków, likwidacja jednej robiła tylko miejsce dla innej i wywoływała falę przemocy wśród motłochu. Rozsądniejsze było więc pilnowanie znanego wroga niż likwidowanie go i zaczynanie od nowa z jego nieznanym następcą.

Mimo to zabójstwo Waltera Frankela było niepokojące – stosowanie przemocy przez Dolistów było nieoficjalnie usankcjonowanym elementem struktury władzy pomagającym utrzymywać motłoch w ryzach i spokojnie rządzić tym, którzy robili to od pokoleń. Okazjonalne zamieszki i ataki na pracowników państwowych niższego szczebla powodowały, że lud – czyli banda darmozjadów – był szczęśliwy i wszystko pozostawało po staremu. Tyle że zabicie ministra łamało dotychczasowe niepisane zasady współżycia uzgodnione dawno temu między przywódcami Dolistów a rządem. Sprowadzały się one do tego, że członkowie rządu i znaczniejszych rodzin nigdy nie stanowili celu.

– Sądzę – odezwał się wreszcie prezydent, starannie dobierając słowa – że musimy założyć, przynajmniej w tej chwili, że władze UPO usankcjonowały ten atak.

– Obawiam się, że muszę się z tym zgodzić – przyznała Palmer-Levy. – Co gorsza, dostałam też meldunek o zacieśnieniu kontaktów między przywódcami UPO a Robem Pierre’em.

– Pierre’em? – powtórzył ostro Harris.

Robert Stanton Pierre był najpotężniejszym zarządcą Dolistów w Republice – nie dość, że kontrolował prawie 80 procent głosów, jakimi dysponowali, to aktualnie przewodniczył Ludowemu Kworum, czyli „demokratycznej klice” kierującej głosowaniami poprzez zarządców. A na dodatek nie wywodził się z Legislatorów, lecz z Dolistów. Już samo skoncentrowanie takiej władzy w obcych rękach mogło, co zrozumiałe, podenerwować sprawujących dziedziczną władzę. Rola Kworum sprowadzała się dotąd do legalizowania tej władzy w kolejnych wyborach, których wynik był z góry wiadomy. Pierre wydźwignął się z tłumu samodzielnie, a do obecnej pozycji doszedł, używając wszystkich chwytów, jakie podpowiadała mu ambicja – w tym kilku, które nigdy dotąd nikomu do głowy nie przyszły. Jak zawsze słuchał poleceń, zdając sobie doskonale sprawę, że mu się to opłaci, ale nadal był żądny władzy i pełen energii.

– Jesteś pewna? – spytał po chwili prezydent.

– Wiemy, że kontaktował się z PPO – odparła sekretarz bezpieczeństwa, wzruszając ramionami.

Harris pokiwał głową. Partia Praw Obywatelskich była politycznym przedłużeniem UPO działającym legalnie w ramach, jak to zgrabnie ujęło Kworum, „zrozumiałego, choć godnego pożałowania ekstremizmu, do którego zostali zmuszeni niektórzy obywatele”. Stanowiła też doskonały łącznik między członkami Kworum a podziemnymi rzeszami Unii.

– Nie wiemy, o czym rozmawiali – dodała Constance. – Z uwagi na swoje stanowisko Pierre może mieć kilkadziesiąt legalnych powodów do takich spotkań, ale sprawia wrażenie dziwnie zaprzyjaźnionego z niektórymi członkami PPO.

– A więc należy poważnie rozważyć możliwość, że wiedział o zamachu – ocenił Harris. – Nie twierdzę, że miał cokolwiek wspólnego z jego zaplanowaniem, ale wiedział albo przynajmniej podejrzewał, na co się zanosi. A skoro wiedział i nie poinformował nas o tym, wolał przypieczętować nowy związek z nimi naszym kosztem.

– Naprawdę uważasz, że sprawy stoją aż tak źle? – spytał zaniepokojony Bergren.

Tym razem Harris wzruszył wymownie ramionami.

– Nie sądzę – przyznał. – Ale pesymizm nam nie zaszkodzi. Natomiast gdyby Unia zatwierdziła zamach, a Pierre o nim wiedział i nie powiadomił nas, my zaś nie wzięlibyśmy pod uwagę tej możliwości, popełnilibyśmy niezwykle poważny błąd w polityce wewnętrznej.

– Sugerujesz, że powinniśmy zrezygnować ze zmian finansowych proponowanych przez Waltera? – spytał George De La Sangliere.

Gruby i siwy De La Sangliere został następcą zastrzelonego sekretarza ekonomii po usilnych, acz bezskutecznych wysiłkach, by uniknąć tego „zaszczytu”. Było to naturalne – nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby być odpowiedzialny za finanse Republiki od lat znajdującej się na krawędzi bankructwa. Zadając to pytanie, nowy sekretarz także miał nieszczęśliwą minę.

– Nie wiem, George – westchnął Harris, pocierając nasadę nosa.

– Przykro mi to mówić, ale nie stać nas na normalne podwyższenie Stypendium. Chyba że ograniczymy wydatki na zbrojenia o minimum dziesięć procent.

– Niemożliwe! – warknęła natychmiast Elaine Dumarest. – Musimy przynajmniej utrzymywać flotę na obecnym poziomie, jeśli chcemy wreszcie poradzić sobie z Sojuszem.

– Powinniśmy zaatakować to cholerne Królestwo cztery lata temu – burknął z niesmakiem Duncan Jessup, sekretarz informacji.

Oficjalny rzecznik rządu sprawiał wrażenie człowieka niezorganizowanego i starannie kultywował swój wizerunek gderliwego, ale życzliwego wujaszka. Co nie przeszkodziło mu dwadzieścia lat temu z niezwykłą bezwzględnością i skutecznością wyrwać Policji i Higieny Psychicznej z gestii Ministerstwa Zdrowia. Nawet Harris momentami się go bał. Mając osobistą kontrolę nad policją, sekretarz ustępował zakresem posiadanej władzy tylko prezydentowi.

– Nie byliśmy gotowi – zaprotestowała Dumarest. – Zbyt szybko opanowaliśmy zbyt duże obszary i trzeba było je odpowiednio przystosować, by stały się integralną częścią Republiki. I…

– I we łbach się wam poprzewracało – przerwał jej z pogardą Jessup. – Uważaliście się za niepokonanych, tymczasem najpierw spieprzyliście sprawę w systemie Basilisk, a potem próba opanowania Yeltsina skończyła się katastrofą i utratą systemu Endicott na dokładkę. W efekcie osiągnęliśmy tylko to, że pozwoliliśmy Manticore stworzyć Sojusz, nie zwiększając własnego potencjału militarnego. I ktoś śmie twierdzić, że teraz mamy relatywnie silniejszą pozycję niż wtedy?! Przecież to czysty nonsens!

– Wystarczy, Duncan – powiedział cicho Harris.

Jessup spojrzał nań nieprzychylnie, ale umilkł posłusznie. Prezydent starał się mówić spokojnym tonem, co go sporo kosztowało.

– Cały rząd poparł i zaakceptował plan obu operacji i chciałbym przypomnieć, że niezależnie od spektakularności tych klęsk, większość innych, podjętych w tym samym czasie akcji zakończyła się sukcesem. Nie zdołaliśmy, co prawda, uniemożliwić Królestwu Manticore stworzenia Sojuszu, ale zajęliśmy równie istotne strategicznie obszary. Sądzę też, iż wszyscy obecni zdają sobie sprawę, że konfrontacja z Gwiezdnym Królestwem Manticore jest nieunikniona i zbliża się nieubłaganie.

Odpowiedziały mu potakiwania, przeniósł więc wzrok na admirała Amosa Parnella, głównodowodzącego Ludowej Marynarki, który siedział obok Elaine Dumarest, i spytał:

– Jak naprawdę wygląda stosunek sił, Amos?

– Nie tak dobrze, jak bym sobie tego życzył, panie prezydencie – przyznał Parnell. – Zebrane dotąd informacje i doświadczenia wskazują, że Royal Manticoran Navy ma znacznie większą przewagę techniczną, niż podejrzewaliśmy cztery lata temu. Osobiście przesłuchałem ocalonych z operacji w systemach Endicott–Yeltsin i choć żaden nie brał udziału w ostatniej bitwie, z której nie dysponujemy też żadnymi zapisami, wnioski po jej przeanalizowaniu są jednoznaczne. Nie ulega wątpliwości, że Królewska Marynarka, dysponując ciężkim krążownikiem i niszczycielem, zdołała zniszczyć krążownik liniowy klasy Sultan. Fakt, że Saladin posiadał załogę złożoną z niewyszkolonych i niedoświadczonych fanatyków z Masady, miał istotne znaczenie, ale nie zmienia to niepokojącej różnicy w jakości sprzętu. Na podstawie wyniku tej bitwy, jak i meldunków z innych akcji zakładamy, że okręty Królewskiej Marynarki są o dwadzieścia do trzydziestu procent silniejsze, niżby wskazywała na to ich wyporność. Inaczej mówiąc, przy spotkaniu flot o równym tonażu mieliby dwudziesto-, trzydziestoprocentową przewagę.

– To chyba przesada – obruszył się Jessup. – Przewagę zgoda, ale nie aż taką!

Parnell wzruszył ramionami i oznajmił spokojnie:

– Prywatnie uważam, że to niezwykle ostrożna ocena, bo do różnicy w jakości sprzętu należy dodać różnicę w umiejętnościach załóg, a pomysłowość i edukacja obywateli Gwiezdnego Królestwa są nieporównywalnie lepsze od naszych. Zwłaszcza edukacja.

Tym słowom towarzyszyło wymowne spojrzenie w stronę Erica Grossmana, który pod jego wpływem poczerwieniał. Katastrofalne konsekwencje „demokratyzacji szkolnictwa” stanowiły stały punkt sporny między Ministerstwem Edukacji a Ministerstwami Wojny i Ekonomii. Odkąd okazało się, jaką przewagę daje ta różnica Królewskiej Marynarce, wymiany poglądów stały się bardziej złośliwe i zacięte.

– Królestwo Manticore ma sporą przewagę jakościową, nie wnikając w powody tego stanu rzeczy – dodał po chwili milczenia Parnell. – Z drugiej strony tonażowo dysponujemy prawie dwukrotną przewagą. Co prawda czterdzieści procent ich ściany składa się z dreadnoughtów, które są większe i silniejsze od naszych, ale dziewięćdziesiąt procent naszej ściany to superdreadnoughty. Należy też wziąć pod uwagę spore doświadczenie bojowe naszych załóg i dowódców oraz fakt, że sojusznicy w niewielkim stopniu zwiększają siły Royal Manticoran Navy.

– Dlaczego w takim razie tak się martwimy istnieniem tego całego Sojuszu? – zdziwił się Jessup.

– Z powodu astrografii – odparł uprzejmie Parnell. – Królestwo Manticore od początku ma przewagę polegającą na wewnętrznym albo też centralnym położeniu w stosunku do nas i do innych istotnych dla nas struktur państwowych. Teraz powiększa tę przewagę, rozbudowując swoją obronę. Wątpię, by w tej chwili była ona wystarczająca z ich punktu widzenia, bo w systemie Yeltsin sięga ledwie trzydziestu lat świetlnych, ale teraz, gdy uzyskali Hancock, dysponują systemami wspierających się wzajemnie ufortyfikowanych baz zaopatrzeniowo-remontowych wzdłuż całej granicy z nami. Zapewnia im to możliwość prowadzenia głębokiego zwiadu i wcześniejsze ostrzeżenie o naszym ataku, a w przypadku konfliktu każda z tych baz może się stać miejscem wypadowym rajdów na nasze linie zaopatrzeniowe. Ich patrole obejmują wszystkie możliwe kierunki ataku, co oznacza, że gdy rozpocznie się walka, będziemy musieli wyrąbywać sobie drogę i zdobywać wszystkie leżące w pobliżu bazy, chcąc uniknąć niespodziewanego uderzenia z flanki i mieć bezpieczne tyły. A to z kolei oznacza, że będą wystarczająco wcześnie znali nasz główny kierunek natarcia, by w wybranym przez siebie miejscu zagrodzić nam drogę wszystkimi siłami i doprowadzić do bitwy flot.

Jessup mruknął coś i opadł na oparcie fotela, marszcząc w zamyśleniu brwi.

– Utworzyliśmy nowe bazy w odpowiednich miejscach, by zrównoważyć, na ile to możliwe, zagrożenia powstałe w wyniku ich działań – kontynuował Parnell – a jako strona atakująca zawsze będziemy dysponowali przewagą, jaką dają zaskoczenie i inicjatywa. To my wiemy dokładnie, kiedy i gdzie zaatakujemy, oni muszą bronić wszystkich miejsc, w których możemy uderzyć, i to dysponując mniejszą flotą. Wątpię, by byli w stanie nas powstrzymać, gdybyśmy zdecydowali się na atak wszystkimi siłami, ale nie wątpię, że zadadzą nam większe straty, niż ponieśliśmy dotąd. I to we wszystkich konfliktach.

– Cóż więc mamy robić: atakować czy nie? – spytał Harris.

Parnell spojrzał na Elaine, a ujrzawszy jej przyzwalający gest, odchrząknął i odparł:

– Na wojnie nie ma nic pewnego, panie prezydencie. Jak już mówiłem, z jednej strony poważnie martwi mnie ich przewaga techniczna, z drugiej zaś uważam, że obecnie mamy wystarczającą przewagę tak liczebną, jak i doświadczenia. Podejrzewam też, że przepaść technologiczna będzie się z czasem powiększać, a nie zmniejszać. Prawdę mówiąc, nie chcę wojny z Królestwem Manticore, i to nie dlatego, że możemy ją przegrać, ale dlatego, że bardzo nas ona osłabi. Jeśli jednak musimy tę wojnę stoczyć, powinniśmy to zrobić najszybciej, jak to tylko możliwe.

– A jak konkretnie powinniśmy ją przeprowadzić? – spytał poważnie i spokojnie Jessup.

– Przygotowaliśmy zestaw planów pod wspólnym kryptonimem „Perseusz”. Obejmują one wszystkie możliwe warianty. „Perseusz 1” przewiduje zajęcie systemu Basilisk jako wstępnego celu, co pozwoliłoby nam na bezpośredni atak na układ Manticore przy wykorzystaniu Manticore Wormhole Junction, i to dwoma symultanicznymi uderzeniami z terminali Basilisk i Trevor Star. Zapewniłoby to maksymalne zaskoczenie przeciwnika i zakończenie wojny w drugiej bitwie, czyli bardzo szybko. Ten wariant niesie ze sobą jednakże ryzyko katastrofalnych strat w przypadku niepowodzenia. „Perseusz 2” jest bardziej konwencjonalny. Siły przeznaczone do ataku zostałyby zgromadzone w bazie DuQuesne w systemie Barnett, czyli w głębi naszego terytorium, tak by przeciwnik nie mógł ich odkryć. Zaatakowalibyśmy ich obronę w najcieńszym miejscu, czyli w systemie Yeltsin, a po jego zdobyciu skierowalibyśmy się ku układowi Manticore, zdobywając po drodze najbliższe bazy i zabezpieczając sobie tym samym skrzydła. Straty ponieślibyśmy cięższe niż w przypadku zakończonego sukcesem „Perseusza 1”, ale uniknęlibyśmy ryzyka całkowitego zniszczenia zaangażowanych sił czekającego nas w przypadku klęski w tym wariancie. „Perseusz 3” to wariant „Perseusza 2” z tą różnicą, że atakujemy w dwóch kierunkach, gdyż celami pierwszych uderzeń stają się Yeltsin i Hancock. Takie posunięcie zmusiłoby Królewską Marynarkę do rozdzielenia sił i obrony obu systemów, bo nie wiedzieliby, który atak jest prawdziwy, a który pozorowany. Istnieje co prawda możliwość, iż przeciwnik skoncentruje wszystkie siły na szybkim odparciu jednego z tych. ataków, lecz jest to mało prawdopodobne z uwagi na ryzyko, jakie poniósłby, gdyby źle wybrał. Otworzyłby nam tym samym drogę do serca Królestwa. Ryzyko to w opinii mojej i mojego sztabu można zrównoważyć tempem naszego natarcia i wyborem właściwego kierunku uderzenia w trakcie walki, w zależności od reakcji przeciwnika. Może się to okazać nieco kłopotliwe logistycznie, ale jest wykonalne. No i plan „Perseusz 4”. W przeciwieństwie do pozostałych jest to projekt ograniczonej ofensywy mającej na celu osłabienie Sojuszu, nie zaś zniszczenie Królestwa Manticore. Przewiduje on atak na Hancock przeprowadzony na jeden z dwóch możliwych sposobów. Pierwszy polegałby na wzmocnieniu naszych sił w Seaford 9 i zaatakowaniu od razu systemu Hancock, drugi na wyprowadzeniu ataku z systemu Barnett, zajęciu układu Zanzibar i zmianie kierunku uderzenia przy równoczesnym rozpoczęciu ataku z Seaford 9. Wzięlibyśmy wówczas Hancock w kleszcze, a w efekcie zdobylibyśmy nie tylko ten system, niszcząc przy okazji bazę RMN, ale także układy Zanzibar, Alizon i Yorik. Potem moglibyśmy rozpocząć negocjacje w sprawie zawieszenia broni. Utrata trzech zamieszkanych układów planetarnych, zwłaszcza świeżo włączonych do Sojuszu, wstrząsnęłaby innymi należącymi doń systemami, a opanowanie tego rejonu dałoby nam odpowiednie warunki do późniejszego przeprowadzenia „Perseusza 1” lub „Perseusza 2”.

– A gdyby Królestwo nie zechciało przyjąć naszych warunków i wolało kontynuować walkę? – spytała Palmer-Levy.

– W takim wypadku moglibyśmy płynnie przejść do realizacji „Perseusza 3” lub gdybyśmy ponieśli cięższe straty, niż się spodziewam, wycofać się na pozycje sprzed ataku i nadal negocjować rozejm. To znacznie gorsza możliwość i gdyby sytuacja rozwinęła się w ten sposób, niczego nie zyskalibyśmy, ale jest to plan jak najbardziej wykonalny, gdyby przydarzyło się nam nieszczęście militarnej natury.

– Czy któryś z tych planów cieszy się pańską szczególną sympatią, admirale? – spytał Harris.

– „Perseusz 3”, panie prezydencie, jeśli chcemy pełnej konfrontacji, lub „Perseusz 4”, jeśli mamy bardziej ograniczony cel, ponieważ znacznie zmniejsza nasze ryzyko. To, co chcemy osiągnąć, państwo musicie określić, bo jest to decyzja polityczna, nie militarna.

– Jeśli mamy utrzymać w niezmienionej formie podwyżki Podstawowego Stypendium Życiowego, musimy kontynuować rozwój naszej bazy ekonomicznej – powiedział cicho De La Sangliere. – A jeśli to UPO kazała zabić Waltera, sądzę, że nie możemy sobie pozwolić na zmniejszenie tych podwyżek.

Harris smętnie pokiwał głową zmuszony przyznać mu rację. Dwie trzecie populacji macierzystych planet Haven stanowili Doliści, a Stypendium było ich jedynym źródłem utrzymania. Inflacja galopowała, gdyż skarb państwa od ponad wieku był pusty. To właśnie doprowadziło Frankela do wysunięcia desperackiej propozycji zmniejszenia podwyżek Stypendium do stopy inflacji, czyli utrzymania kwoty na relatywnie niezmienionym poziomie. Ministerstwo Jessupa wypuściło starannie opracowane przecieki, by sprawdzić pomysł przed jego oficjalnym ogłoszeniem. Zamieszki wybuchły w dosłownie każdym kompleksie mieszkaniowym Proli, jak zwano Dolistów, a dwa miesiące później jeden z nich, Kanamashi, umieścił dwanaście wybuchowych strzałek z pulsera w piersi Frankela, wymuszając urzędowy pogrzeb ze szczelnie zamkniętą trumną. Nic dziwnego, że po takim „głosie protestu” wśród członków gabinetu panikę wywoływało samo wspomnienie o zmianach w podwyższaniu Stypendium.

– Biorąc to pod uwagę – dodał De La Sangliere – potrzebujemy dostępu do systemów leżących poza Królestwem Manticore, zwłaszcza do Konfederacji Silesiańskiej. Jeśli ktoś wie, jak tego dokonać bez wdawania się w walkę z Gwiezdnym Królestwem, będę zachwycony, mogąc poznać ten sposób.

– Nie ma takiego sposobu – oznajmiła Constance Palmer-Levy, rozglądając się wyzywająco.

Nikt się nie sprzeciwił, a Jessup potwierdził jej słowa zdecydowanym ruchem głowy. Jeden Bergren wyglądał na nieszczęśliwego, ale także nie zaprotestował: dyplomacja w tej kwestii zawiodła na całej linii i szef MSZ nie miał nic do powiedzenia.

– Poza tym – dodała Palmer-Levy – kryzys zewnętrzny może pomóc nam uspokoić sytuację wewnętrzną, przynajmniej na krótką metę. Do tej pory zawsze tak było.

– To prawda. – W głosie De La Sangliere’a słychać było nadzieję. – Tradycyjnie Ludowe Kworum akceptowało zamrożenie Stypendium na okres działań militarnych.

– Oczywiście, że się na to godzili – prychnęła Dumarest. – Doskonale wiedzą, że walczymy o to, żeby dostali jeszcze więcej kasy, która im się nie należy.

Harris skrzywił się, usłyszawszy to sformułowanie – nie dlatego, żeby nie było zgodne z prawdą, ale dlatego, że taki język nie popłacał w stosunkach politycznych; dobrze, że Ministerstwo Wojny praktycznie takich stosunków nie utrzymywało.

– Fakt – przyznała rzeczowo Palmer-Levy. – Powiedział pan, admirale, że możemy ponieść ciężkie straty w starciu z RMN. Czy oznacza to, że nie jesteśmy w stanie prowadzić przeciwko Królestwu długotrwałej kampanii?

– Wątpię, by zaistniała taka konieczność, pani sekretarz, ponieważ flota przeciwnika jest zbyt nieliczna, by mogła ponieść takie straty jak my i zachować zdolność do prowadzenia walki. Jeżeli Królewska Marynarka nie zdoła jakimś cudem zadać nam niewspółmiernie cięższych strat, niż sama poniesie, będzie to naprawdę krótka wojna.

– Też tak sądziłam – mruknęła z satysfakcją Constance. – A pewne straty będą wręcz przemawiały na naszą korzyść. Nie będziesz miał większych problemów, by wykorzystać bohaterską śmierć naszych dzielnych obrońców do zmobilizowania opinii publicznej, prawda, Duncan?

– Nie będę. – Jessup prawie się oblizał, za to ręce zatarł całkowicie niedwuznacznie. – Prawdę mówiąc, sądzę, że przy odpowiedniej liczbie ofiar zdołam zbudować nawet zapas społecznego zaufania dla władz na przyszłość. Naturalnie nieporównywalny z falą obecnego niezadowolenia, ale zawsze… – Zignorował wściekły błysk w oczach Parnella.

– Tak więc potrzebujemy krótkiej, zwycięskiej wojenki… – podsumowała Constance. – I myślę, że wszyscy wiemy, jak do niej doprowadzić. Nieprawdaż?ROZDZIAŁ I

Honor Harrington z ulgą zwaliła długi pakunek na ziemię i zdjęła z głowy szerokoskrzydły kapelusz z miękkim rondem. Otarła czoło rękawem i z westchnieniem siadła na wygładzonej skale. Teraz wreszcie mogła się rozejrzeć, a panorama była rzeczywiście wspaniała. Wiał chłodny wiatr – na tyle chłodny, że nie żałowała wzięcia skórzanej kurtki. Przyjemnie jednak chłodził i rozwiewał jej włosy, dłuższe niż kiedykolwiek od czasu wstąpienia do Akademii. I tak były znacznie krótsze, niż nakazywała aktualna moda, ale w porównaniu z krótko ściętą szczotką, jaką nosiła wcześniej z uwagi na konieczność zakładania hełmu skafandra próżniowego w stanie nieważkości, różnica była wielka. Honor miała przyjemne poczucie winy, gdy przeczesywała włosy palcami.

Opuściła dłonie i popatrzyła na bezmiar Oceanu Tannermana, który nawet stąd, z wysokości ponad stu metrów, przypominał pomarszczoną błękitno-srebrną tkaninę. Wyraźnie można było wyczuć sól unoszącą się w powietrzu – zapach znany od dzieciństwa, a mimo to ciągle nowy. Tak niewiele czasu spędzała na Sphinksie od dwudziestu dziewięciu standardowych lat, czyli od momentu wstąpienia do Królewskiej Marynarki.

Odwróciła głowę i spojrzała w dół – tam, skąd rozpoczęła wspinaczkę. W złocistoczerwonej jesiennej trawie odcinała się jasnozielona plama. Honor ściągnęła mięśnie lewego oczodołu w wytrenowany przez miesiące rekonwalescencji sposób i na moment, zdezorientowana, zamarła w bezruchu.

Mimo treningu nadal się jej to zdarzało; teraz też miała niesamowite wrażenie, że się porusza, gdy obraz przybliżył się gwałtownie. Zamrugała znowu nieprzyzwyczajona do piorunującego efektu teleskopowego. Odruchowo obiecała sobie więcej ćwiczyć. Teleskop protezy wyostrzył obraz i wyraźnie ujrzała zielony budynek o spadzistym dachu i otaczające go szklarnie. Dach budowli wznosił się ostro na podobieństwo górskiego szczytu, by śnieg osypywał się po nim. Sphinx leżał tak daleko od gwiazdy podwójnej stanowiącej serce systemu planetarnego, że jedynie wyjątkowo aktywny cykl wydzielania dwutlenku węgla powodował, iż możliwe było osiedlenie się na nim. Był zimną planetą o olbrzymich lodowcach i roku równym sześćdziesięciu trzem standardowym miesiącom. Dawało to niezwykle długie pory roku i nawet tu, ledwie czterdzieści pięć stopni poniżej równika, opady śniegu mierzono w metrach. Dzieci urodzone jesienią przed nadejściem wiosny umiały nie tylko chodzić, ale i biegać. Sama była tego najlepszym przykładem.

Zima przerażała wszystkich pochodzących spoza tej planety. Co prawda zmuszeni przyznawali, że Manticore B IV, znana jako Gryphon, ma gwałtowniejszą pogodę, lecz była światem cieplejszym i rok planetarny trwał tam znacznie krócej – ponadtrzykrotnie. Ogólnie rzecz biorąc, nic nie mogło zmienić ugruntowanej opinii, że tylko wariat mógłby dobrowolnie mieszkać na Sphinksie przez okrągły rok.

Honor uśmiechnęła się do własnych myśli, obserwując kamienną budowlę, w której przyszło na świat dwadzieścia pokoleń Harringtonów. Musiała przyznać, że w owej opinii kryje się sporo prawdy. Klimat i siła przyciągania planety powodowały, że jej mieszkańcy, choć z pewnością nie byli wariatami, cechowali się samowystarczalnością i uporem, który złośliwi mogli oceniać jako ośli.

Nagły szelest liści przerwał jej rozmyślania. Odwróciła głowę i kątem oka dostrzegła kremowo-szary kształt przemykający po gałęziach rosnącego za jej plecami pseudojałowca. Co prawda treecaty zamieszkiwały głównie niżej położone lasy składające się przede wszystkim z królewskich dębów i palisandrowców, ale Nimitz i tutaj czuł się jak w domu. Ostatecznie spędził z nią wiele czasu na zwiedzaniu Copper Walls, gdy jeszcze była dzieckiem. Teraz wypadł na skałę i wskoczył na jej kolana. Dobrze, że miała czas, by się zaprzeć – dziewięć standardowych kilogramów mięśni i futra tutaj oznaczało prawie dwanaście i pół kilograma. Te dwanaście i pół kilograma wylądowało na jej kolanach z takim impetem, że odruchowo jęknęła.

Na Nimitzu nie wywarło to większego wrażenia – wyprostował się, opierając środkowe i przednie łapy o jej ciało, i spojrzał jej prosto w oczy jasnozielonymi ślepiami. W tych nieludzkich oczach czaiła się prawie ludzka inteligencja. Prawą łapą chwytną dotknął delikatnie jej lewego policzka i fuknął z zadowoleniem, gdy skóra leciutko drgnęła.

– Nie przestało działać, jak na razie – zapewniła go, głaskając po grzbiecie.

Westchnął z bezwstydną przyjemnością i spłynął po niej z pełnym satysfakcji mruczeniem, układając się na jej kolanach brzuchem do góry. Bez trudu wyczuła jego zadowolenie, co nadal było nowym doświadczeniem, zawsze bowiem wiedziała, że dzięki empatii treecat potrafi wyczuć jej emocje, ale dopiero rok temu przekonała się, że jest nie tylko empatą biernym, ale i czynnym. Od tego czasu mogła również doświadczać jego uczuć, a takie ukontentowanie jak to było niezwykle miłe.

Wiatr przestał wiać i wokół zapanował bezruch taki jak wówczas, gdy siadała na tym skalnym występie jako dziecko. Rozejrzała się ponownie. W myślach podsumowała, kim jest.

Kapitan z listy, dama Honor Harrington, hrabina Harrington i Patron na planecie Grayson, Rycerz Towarzysz Zakonu Króla Rogera, a gdy była w uniformie, na czarnej kurtce mundurowej jaskrawo odcinały się baretki odznaczeń: Manticore Cross, Gwiazdy Graysona, Distinguished Service Order, Conspicuous Gallantry Medal z okuciem, trzy baretki Monarszych Podziękowań, dwie medali za rany… Lista była długa i w swoim czasie szczyciła się nimi, każde bowiem odznaczenie potwierdzało jej osiągnięcia. Nadal była z nich dumna, ale nie pragnęła ich już – wiedziała, ile kosztują te wielobarwne wstążeczki, i nie była wcale pewna, czy są tego warte.

Nimitz uniósł łeb i delikatnie przebił pazurami nogawkę spodni, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie podoba mu się kierunek, w którym biegną jej myśli. Podrapała go przepraszająco za uszami, ale nie przestała rozmyślać o tym, co doprowadziło ją do czterogodzinnej wspinaczki ku bezpiecznemu schronieniu z dzieciństwa. Nimitz przyglądał jej się przez moment, westchnął zrezygnowany i opuścił łeb, nieruchomiejąc ponownie.

Dotknęła policzka i napięła mięśnie. Osiem tutejszych miesięcy, czyli prawie rok standardowy, zajęły operacje neurochirurgiczno-plastyczne i rekonwalescencja. Jej ojciec był jednym z najlepszych neurochirurgów w Gwiezdnym Królestwie, ale obrażenia spowodowane trafieniem z miotacza sonicznego wystawiły jego umiejętności na ciężką próbę, ponieważ Honor należała do tych nielicznych pechowców, których organizmy nie poddają się procesowi regeneracji. Przeszczep zawsze powoduje pewną utratę czułości nerwów, w jej przypadku zaś utrata ta miała być duża, a sprawa skomplikowana, gdyż jej organizm uporczywie odrzucał organiczne wszczepy i dwa kompletne przeszczepy nerwów zakończyły się fiaskiem. Musiano użyć sztucznych implantów tak w przypadku oka, jak i wszystkich nerwów. Te się przyjęły, ale następujące jedna po drugiej operacje, kolejne odrzuty i długa, frustrująca rehabilitacja, podczas której robiła, co mogła, by zapanować nad tymi cudami techniki, omal jej nie pokonały. Nawet teraz czuła w lewej części twarzy dziwną obcość porównywalną jedynie do niewłaściwie skalibrowanego zestawu sensorów. Wrażenia te potęgowały jeszcze normalnie działające nerwy prawej strony twarzy. Wątpiła, czy kiedykolwiek się do tego przyzwyczai.

Przeniosła spojrzenie na rodzinny dom, zastanawiając się, jaka część ponurych myśli spowodowana jest miesiącami napięcia i bólu. Nie udało się go uniknąć, bo nie było sposobu przyspieszenia całego procesu, i nieraz zasypiała zalana łzami, czując w twarzy nienaturalny ogień. Nerwy były prawie całe, mięśnie reagowały prawie naturalnie. Ale tylko prawie. Czuła różnicę i widziała ją, obserwując swoją twarz w lustrze. I nic nie było w stanie zmienić tego, że lewa strona reagowała z leciutkim opóźnieniem, a uśmiech był nieco skrzywiony, sprawiając wrażenie ironicznego. Czasami zaś owocowało to niewyraźną wymową, gdy się zapomniała i chciała coś powiedzieć, krzywiąc się równocześnie. To, że czuła wiatr czy słońce na policzku, nie rekompensowało braków. Przynajmniej nie w pełni.

A ukryte głęboko, tam, gdzie nikt nie mógł ich dostrzec, nosiła inne blizny… Sny zdarzały się coraz rzadziej, ale pozostały takie same: lodowate, straszne i gorzkie. Zbyt wielu ludzi zginęło, wykonując jej rozkazy… albo dlatego, że nie było jej tam, gdzie być powinna. A wraz ze snami przyszło zwątpienie: Czy zdoła ponownie sprostać wymogom stawianym dowódcy okrętu? A jeśli nawet, czy Admiralicja zaufa jej na tyle, by powierzyć jej ludzi i okręt?

Nimitz westchnął ponownie, wstał i oparł się chwytnymi kończynami o jej ramiona. A potem wpatrzył się w jej brązowo-czarne oczy – jedno naturalne, drugie sztuczne, z zaawansowanych kompozytów, dzieło elektroniki molekularnej. Poczuła jego wsparcie i miłość i wzięła go w ramiona, wtulając twarz w ciepłe futro. Fizyczne i psychiczne ciepło wnikało w nią coraz głębiej przy wtórze zadowolonego mruczenia treecata. Wreszcie opuściła go delikatnie na kolana i wzięła głęboki oddech, wypełniając płuca rześkim, chłodnym powietrzem, aż miała wrażenie, że pękną. Zrobiła długi wydech. Wraz z nim wypuściła z siebie coś… nie potrafiła tego nazwać, ale wyraźnie czuła, że coś z niej uszło, a coś innego drgnęło i zajęło wolne miejsce, jakby budząc się z długiego snu.

Zbyt długo przebywała na powierzchni – nie należała tu już, ani do ukochanej góry, ani do rodzinnego domu. Po raz pierwszy od dawna poczuła zew przestrzeni, tyle że nie było to wyzwanie, któremu mogła nie sprostać, lecz stara, znajoma konieczność. Wyczuła zmianę emocji.

– Dobra, Stinker, możesz już przestać się martwić – oznajmiła.

Odpowiedział głębokim, radosnym pomrukiem i lekko machnął chwytnym ogonem, dotykając jej nosa swoim.

Roześmiała się i przytuliła go ponownie.

Problemy się nie skończyły i zdawała sobie z tego sprawę, ale przynajmniej wiedziała, co musi zrobić i dokąd się udać, by koszmary zniknęły.

– Chyba najwyższy czas – odezwała się do treeceta – żebym przestała się nad sobą rozczulać, co?

Nimitz potakująco machnął ogonem.

– I pora, żebym wróciła na mostek – dodała. – Zakładając, że będą mnie chcieli z powrotem… A teraz sobie polatamy.

Wstała, odstawiła Nimitza na skałę i zajęła się podłużnym pakunkiem. Wyjęła z niego lotnię sporządzoną z lekkich metalowych rurek i z wprawą zaczęła składać urządzenie. Jeszcze zanim skończyła dwanaście standardowych lat, oboje z Nimitzem odkryli, jaką przyjemnością jest latanie przy silnych wiatrach wiejących w okolicy Copper Walls. Gdy naciągnęła na rurki poszycie z niezwykle cienkiego i wytrzymałego gossameru, treecat bleeknął zachęcająco.

Złożenie lotni i sprawdzenie łączy i uprzęży – specjalnie przerobionej, by mieścił się w niej wygodnie i bezpiecznie treecat – zajęło jej nieco więcej niż kwadrans. Gdy ją założyła, Nimitz wspiął się po jej plecach i złapał za ramiona. Zaciągnęła uprząż, czując jego oczekiwanie i zadowolenie potęgujące jej żywiołowość. Chwyciła poziomy drążek i skoczyła w przepaść z okrzykiem:

– Trzymaj się!

Zachodzące słońce było ledwie widoczne zza szczytów Copper Walls, gdy Honor wykonała ostatni zwrot, szybując niczym tutejszy albatros o pięć kilometrów od brzegu i roześmianym wzrokiem przyglądając się plamie jasnego światła na brzegu u podnóża gór. Zewnętrzne światła domu paliły się od paru minut co do jednego – najwyraźniej MacGuiness doszedł do wniosku, że czterogodzinna wycieczka i trzygodzinny lot to dość jak na niedawną inwalidkę, i wolał uniknąć ryzyka przy lądowaniu.

Lotnie i paralotnie były pasją planetarną, a ona – naprawdę doświadczonym pilotem. Ale starszy steward MacGuiness pochodził z Manticore i jak podejrzewała, uważał wszystkich urodzonych i wychowanych na Sphinksie – z nią na czele – za łagodnych szaleńców wymagających bacznej troski i opieki. Toteż robił, co mógł, by uporządkować jej tryb życia, i z żelazną konsekwencją przestrzegał pór posiłków; nie było też mowy o ich przerwaniu. Honor nigdy by się do tego nie przyznała, ale bycie obiektem czyjejś troski sprawiało jej przyjemność, a tym razem zmuszona była się zgodzić (prywatnie naturalnie), że MacGuiness miał rację. Od trzydziestu standardowych lat była lotniarką i wiedziała, że powinna znaleźć się w domu, kiedy było jeszcze dostatecznie jasno, by bezpiecznie wylądować. Skoro tego nie zrobiła, musiała przygotować się na pokorne wysłuchanie pełnego szacunku łajania.

Poprawiła pozycję, wykonała szeroki skręt i zaczęła tracić wysokość. Kiedy przeleciała nad górami, zwiększyła starannie kąt nurkowania i ziemia wystrzeliła jej na spotkanie z zapierającą dech gwałtownością. A zaraz potem wyrosła przed nią rzęsiście oświetlona posiadłość. Ponownie zmieniła pozycję, by dotknąć stopami ziemi. Nimitz miauknął zachwycony, gdy przebiegła spory kawał, wytracając prędkość. Odpowiedziała mu śmiechem, zwalniając do normalnego kroku, a potem przyklęknęła, opierając skrzydło o złocistoczerwoną trawę przed domem. Zimny nos otoczony wąsami potarł delikatnie jej prawe ucho – Nimitz nie ukrywał zadowolenia. Rozpięła uprząż; treecat zeskoczył na trawę i usiadł, czekając, aż Honor wyplącze się z pasów i przeciągnie. Aż jej w stawach zachrzęściło.

Złożyła lotnię paroma wprawnymi ruchami – nie do końca, ale tak, by dało się ją wziąć pod pachę – i skierowała się ku drzwiom.

– Znowu zostawiła pani komunikator w domu, ma’am. – Usłyszała pełen szacunku i wyrzutu głos, gdy tylko znalazła się na oszklonym ganku.

– Naprawdę? Ależ jestem roztrzepana. Musiało mi to wypaść z głowy.

– Naturalnie – zgodził się z kamienną twarzą MacGuiness.

Uśmiechnęła się promiennie, na co także odpowiedział uśmiechem, choć znacznie mniej promiennym. Ukrywał to dobrze, ale ze smutkiem obserwował lewą część twarzy Honor – była mniej ekspresyjna i wolniej reagowała, nadając jej uśmiechowi cechy ironicznego uśmieszku. Dla kogoś, kto znał ją wcześniej, i do tego dobrze, nie były to małe zmiany.

– Jestem pewien, że nie miało to żadnego związku z faktem, że gdyby go pani wzięła, ktoś mógłby się z panią skontaktować i nakłonić ją do wcześniejszego powrotu do domu – dodał.

– Skądże znowu – odparło wcielenie niewinności, stawiając w kącie złożoną lotnię.

– Tak się składa, że próbowałem się z panią skontaktować, ma’am. – MacGuiness spoważniał. – Po południu doręczono list z Admiralicji.

Honor na sekundę zamarła, po czym z wyszukaną precyzją poprawiła ustawienie lotni. Admiralicja przesyłała większość korespondencji drogą elektroniczną; listy, i to pisane na pergaminie, rezerwowano na specjalne okazje. Problem polegał na tym, że zarówno miłe, jak i niemiłe. Zmusiła się do zachowania obojętnej miny i odwróciła się spokojnie.

– Gdzie go położyłeś? – spytała.

– Koło pani talerza, ma’am. – MacGuiness spojrzał wymownie na chronometr. – Kolacja czeka.

Odruchowo cofnęła się lekko.

– Rozumiem… Cóż, pozwolisz, że się umyję, a potem zajmę się obiema sprawami.

– Jak tylko uzna pani za stosowne, ma’am – odparł bez śladu tryumfu w głosie.

Honor zmusiła się do wejścia do jadalni niespiesznym krokiem, choć miała ochotę biec. Stary dom stanowił jej prywatny azyl – była jedynaczką, a rodzice w ciągu tygodnia mieszkali w apartamencie w Duvalier City, gdzie mieściła się ich firma medyczna, czyli prawie pięćset kilometrów na północ. Bez nich dom wydawał się pustawy, co było tym dziwniejsze, że będąc daleko, wyobrażała sobie zawsze, że rodzice i ów budynek stanowią nierozerwalną całość zapamiętaną z dzieciństwa.

MacGuiness czekał obok jej krzesła ze starannie złożoną serwetką przerzuconą przez ramię. Jednym z przywilejów towarzyszących wpisaniu na listę starszych rangą oficerów był stały przydział stewarda, którego mogła sobie wybrać. Do końca nie była pewna, jak MacGuiness wybrał siebie na to stanowisko – wyglądało na to, że jest to po prostu jedna z nieuniknionych kolei losu. W każdym razie od paru lat pilnował jej niczym jastrzębica młodych, kierując się własnym zestawem żelaznych zasad. Jedna z nich głosiła, że nic mniej istotnego od niespodziewanej bitwy nie ma prawa zakłócić kapitańskiego posiłku, toteż chrząknął, widząc, że ledwie siadła, sięgnęła po kopertę. Honor spojrzała na niego, więc wymownym gestem zdjął pokrywę z półmiska.

– Nie tym razem, Mac – powiedziała spokojnie i złamała lakową pieczęć.

Westchnął i przykrył półmisek.

– Bleek! – ocenił wesoło tę scenkę Nimitz ulokowany przy drugim końcu stołu, gdzie było jego nakrycie.

MacGuiness zmarszczył brwi, Honor zaś wyjęła z koperty dwie karty pergaminu i rozłożyła je z szelestem. Przebiegła pismo wzrokiem i gwałtownie wciągnęła powietrze. MacGuiness zamarł, Honor natomiast przeczytała list ponownie – tym razem wolno i starannie. Uniosła głowę.

– Sądzę – powiedziała, patrząc mu w oczy – że mamy dziś wyjątkową okazję, Mac. Może byś tak otworzył butelkę Delacourt rocznik dwudziesty siódmy?

– Delacourt, ma’am?

– Wątpię, żeby ojciec miał coś przeciwko temu… w tych okolicznościach.

– Rozumiem… W takim razie sądzę, że to dobre wieści, ma’am?

– Słusznie sądzisz. – Odchrząknęła i pogładziła pergamin prawie z szacunkiem. – Wygląda na to, że Ich Lordowskie Moście w swej niezgłębionej mądrości zdecydowały, iż jestem gotowa do powrotu do czynnej służby, choć pojęcia nie mam, skąd to wiedzą. Admirał Cortez znalazł już nawet dla mnie okręt… Daje mi dowództwo HMS Nike! – powiedziała i uśmiechnęła się tak radośnie, jak jej się dawno nie zdarzyło.

Nieporuszony zazwyczaj MacGuiness gapił się na nią z opuszczoną szczęką. HMS Nike nie był zwyczajnym krążownikiem liniowym. Był najsłynniejszym okrętem Royal Manticoran Navy i najbardziej pożądanym dowództwem dla każdego kapitana, przysparzał bowiem najwięcej prestiżu. W Królewskiej Marynarce zawsze był okręt o tej nazwie; historia Nike sięgała czasów Edwarda Saganami, twórcy RMN. Obecny HMS Nike był najnowszym i najsilniejszym krążownikiem liniowym we flocie.

Honor parsknęła śmiechem, widząc jego minę, i postukała palcem w pergamin.

– Pisze, że mamy się zameldować na pokładzie w środę. Zdążysz się spakować, Mac?

Zapytany otrząsnął się z osłupienia i uśmiechnął szeroko.

– Myślę, że tak, ma’am. To rzeczywiście odpowiednia okazja, by otworzyć butelkę Delacourt rocznik dwudziesty siódmy!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: