Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kruche więzi - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kruche więzi - ebook

Maggie i Jones mieszkają z nastoletnim synem Rickiem w The Hollows, opodal Nowego Jorku. Przytulną małomiasteczkową atmosferę zakłóca nagłe zaginięcie dziewczyny Ricka, Charlene. Śledztwo prowadzi Jones. Maggie będąca zarazem matką i doświadczonym psychologiem, czuje że stąpa po kruchym lodzie, którego pęknięcia mogą zachwiać w posadach jej rodziną.

Zdeterminowana, by odkryć prawdę, Maggie włącza się w poszukiwania Charlene, narażając się tym samym na odkrycie dawnych sekretów, które mogą zmienić w jej życiu wszystko.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1648-4
Rozmiar pliku: 694 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Kie­dy Jo­nes Co­oper był młod­szy, nie wie­rzył w pomyłki. Myślał, że każda dro­ga, bez względu na to, gdzie się kończy, za­pro­wa­dzi cię tam, gdzie two­je miej­sce. Żale przy­na­leżały krótkow­zrocz­nym, małost­ko­wym. On w ogóle o tym nie myślał; tak świat po­strze­ga aro­ganc­ka młodzież – tyl­ko że jego młodość daw­no minęła.

Jo­nes, skręcając for­dem explo­re­rem w boczną drogę i włączając napęd na czte­ry koła, żeby po­ko­nać błoto, czuł jed­nak wagę wszyst­kie­go, cze­go te­raz żałował. W ostat­nim ty­go­dniu mi­nio­nej je­sie­ni po­go­da zwa­rio­wała – jed­ne­go dnia było wście­kle gorąco, a następne­go zim­no ze śnieżycą, po­tem zno­wu ciepło. Te­raz zbliżała się bu­rza, jak­by nie­bo samo po­sta­no­wiło za­pro­te­sto­wać prze­ciw tym ano­ma­liom. Do rana ślady znikną.

Na­wet po tych wszyst­kich la­tach ciągle zdu­mie­wało go, że tak szyb­ko mógł się zmie­nić. Od­rzu­cić wszel­kie kon­wen­cje i całą de­fi­niującą go mo­ral­ność. Jak­by zapięcie puściło i opadł wiel­ki kap­tur. Z tru­dem roz­po­zna­wał osobę kryjącą się pod nim. Przez wie­le lat próbował so­bie wmówić, że do zmia­ny za­cho­wa­nia zmu­siły go oko­licz­ności, w ja­kich się zna­lazł. Jed­nak w głębi ser­ca wie­dział. Wie­dział, jaki jest na­prawdę. Słaby. Podły. Nik­czem­ny. Za­wsze taki był.

W mo­men­cie kie­dy za­trzy­mał auto, ośle­piająca błyska­wi­ca na chwilę rozświe­tliła oko­licę. Zga­sił mo­tor i sie­dział, uspo­ka­jając od­dech. W kie­sze­ni ode­zwał się wi­brujący dźwięk komórki. Nie spraw­dzając, wie­dział, że to żona; po tylu la­tach spędzo­nych z tą ko­bietą wie­dział, kie­dy za­dzwo­ni, a na­wet co mu po­wie. Nie ode­brał, ale ze­gar tykał. Miał pół go­dzi­ny, żeby od­dzwo­nić, za­nim za­cznie wy­stu­ki­wać inne nu­me­ry. Nie było w jego zwy­cza­ju znaj­do­wać się poza możliwością kon­tak­tu. Nie o tej go­dzi­nie wcze­sne­go po­ran­ku, kie­dy skończyła się jej ostat­nia se­sja i nie wy­da­rzyło się nic szczególne­go w jego nor­mal­nie za­pa­ko­wa­nym dniu.

Myśl o utra­cie nor­mal­ności spo­wo­do­wała, że Jo­nes zaczął na­gle szlo­chać. Był za­sko­czo­ny gwałtow­nością płaczu; szar­piący całym ciałem, do­by­wający się z głębi pier­si ka­szel po­chy­lił go tak, że jego głowa spoczęła na kie­row­ni­cy. Wnętrze auta wypełniło głośne, zwierzęce wy­cie; nie mógł uwie­rzyć, że ten głos udręki wy­da­je jego ciało. Ale nie mógł się po­wstrzy­mać. Nie miał wy­bo­ru, mu­siał się pod­dać. Na szczęście minęło tak na­gle, jak na­deszło, i po­zo­stały tyl­ko niknące drgaw­ki. Deszcz lunął, gdy ocie­rał załza­wio­ne oczy. Nie­bo roz­darła ko­lej­na błyska­wi­ca i Jo­nes po­czuł pod sto­pa­mi drżenie zie­mi po dud­niącym grzmo­cie.

Sięgnął pod sie­dze­nie pasażera, gdzie trzy­mał swój żółty płaszcz nie­prze­ma­kal­ny. Włożył go jesz­cze w au­cie, na­su­wając kap­tur szczel­nie na głowę. Po­tem wy­siadł, ob­szedł sa­mochód, otwo­rzył tyl­ne drzwi i odsłonił to, co się znaj­do­wało pod przy­kry­ciem. Za­wi­niątko było nie­zwy­kle małe. Trud­no so­bie na­wet wy­obra­zić, że zdołało ukryć to wszyst­ko, co w nim tkwiło, co mrocz­ne i brzyd­kie, każdą złą, niewłaściwą drogę, każdy tchórzli­wy wybór. Nie chciał go do­ty­kać.

Zno­wu ode­zwał się te­le­fon. Jo­nes strząsnął z sie­bie wszyst­kie myśli i sięgnął do wnętrza wozu, aby obo­ma rękoma chwy­cić pa­ku­nek w gru­bym sza­rym pla­sti­ku. Już nie wy­da­wał mu się taki mały i lek­ki. Te­raz za­wie­rał w so­bie ciężar całego świa­ta. Po­czuł grozę, jed­nak zwal­czył ją. Nie miał cza­su na łzy. Z paczką w rękach Jo­nes szedł w desz­czu, aby zgrab­nie po­chy­lić się, przejść pod taśmą zwy­kle ota­czającą miej­sca zbrod­ni i za­trzy­mać się przed otwartą dziurą.

Chłopiec z Hol­lows, Mat­ty Baur, wpadł do opusz­czo­ne­go szy­bu ko­pal­ni, gdy w cza­sie za­ba­wy z przy­ja­ciółmi na­gle pod jego sto­pa­mi za­padła się zie­mia. Wpa­dając, złamał nogę. Nie­mal cały dzień po­li­cja i służby ra­tun­ko­we wyciągały Mat­ty’ego z szy­bu, wy­grze­bując go z błota i zie­mi.

Jo­nes był pierw­szym ochot­ni­kiem, który opuścił się z no­sza­mi ra­tow­ni­czy­mi do nie­ru­cho­mo leżącej ofia­ry, aby ją wyciągnąć. Cho­ciaż nie był wte­dy na służbie – ku­ro­wał się po kon­tu­zji – po­sta­no­wił iść chłopcu na ra­tu­nek.

Mat­ty Baur leżał spo­koj­nie z załza­wio­ny­mi ocza­mi; był w szo­ku, miał okrop­nie wykręconą nogę. Na­wet wte­dy, gdy Jo­nes prze­no­sił go na no­sze, szepcząc za­pew­nie­nia: „Nie bój się, chłopcze, bez­piecz­nie cię wyciągnie­my”, nie wydał żad­ne­go dźwięku. Po­tem Jo­nes śle­dził wzro­kiem, jak no­sze wędro­wały w górę na tle kręgu światła, ob­ra­cając się wol­no, ni­czym wskazówka ze­ga­ra. Cze­kał w ciem­ności, w głębi szy­bu, nie­mal dwa­dzieścia mi­nut, które wy­da­wały mu się go­dzi­na­mi, za­nim opusz­czo­no szel­ki, żeby go wyciągnąć. Tam na dole miał dużo cza­su na myśle­nie.

– Po­spiesz­cie się, chłopcy.

– Przy­kro nam, sze­fie. Ru­sza­my się tak szyb­ko, jak tyl­ko możemy.

– Ale to nie jest jakoś bar­dzo, kur­wa, szyb­ko.

Jed­nak gdy początko­we nie­miłe uczu­cie klau­stro­fo­bii minęło, po­czuł w mro­ku dziw­ny spokój. Z góry do­cie­rało do nie­go trochę światła i echo głosów. Nie bał się, że ścia­ny za­padną się i po­grze­bią go żyw­cem. Po­wi­tałby na­wet z radością taką bo­ha­terską śmierć jako coś, co byłoby prze­ciw­ne nie­godnemu życiu, ja­kie wiódł.

Szyb mie­li za­sy­pać następne­go dnia o brza­sku. Już cze­kał bul­dożer i wiel­ka kupa zie­mi. Po­ste­ru­nek po­li­cji Jo­nes opuścił, mówiąc asy­stent­ce, że idzie spraw­dzić, czy wszyst­ko w porządku. Po­wie­dział też, że będzie tu rano, aby do­pil­no­wać wszyst­kie­go jak należy. I tak zro­bił.

– Żadne więcej dziec­ko nie może wpaść do tej stud­ni. Mie­liśmy szczęście, że Mat­ty tyl­ko złamał nogę.

Jo­nes Co­oper był do­brym po­li­cjan­tem. Hol­lows miało szczęście, że on tu był. Wszy­scy to mówią. Bez zbędnych ce­re­mo­nii i pu­stych słów wypuścił za­wi­niątko z rąk i w se­kundę później usłyszał ci­che stuk­nięcie, gdy wylądowało na mo­krej zie­mi. Po­tem wrócił do sa­mo­cho­du po łopatę, którą za­wsze woził ze sobą. Spędził dwa­dzieścia mi­nut na męczącym wrzu­ca­niu zie­mi do szy­bu – tyle, żeby za­kryła to, cze­go i tak nie można zo­ba­czyć, na­wet stojąc na skra­ju otwo­ru. Kie­dy tak pra­co­wał w po­cie czoła, deszcz cały czas in­ten­syw­nie padał, a nie­bo raz po raz darły błyska­wi­ce.1

Dźwięk za­trza­ski­wa­nych drzwi siat­ko­wych nig­dy nie wywoływał u niej bi­cia ser­ca ze szczęścia, które po­tem na­tych­miast umy­kało, zo­sta­wiając ja­kieś małe pu­ste miej­sce. Mag­gie mogła nie­mal słyszeć swe­go syna ta­kim, jaki był kie­dyś – biegnącego, umo­ru­sa­ne­go od gry w piłkę nożną albo jaz­dy na ro­we­rze Bóg wie dokąd. Głodny albo spra­gnio­ny szedł pro­sto do lodówki. „Mamo, chcę coś przekąsić”. Był wte­dy pełen miłości, gotów ją uści­skać, na­wet pocałować – nie tak jak jego przy­ja­cie­le, którzy chyłkiem wy­my­ka­li się z objęć ma­tek, a ich czułości za­wsze zno­si­li jak szcze­pie­nie. Chętnie się śmiał. Często się wygłupiał, za­cho­wy­wał jak klaun, chcąc, żeby śmiała się ra­zem z nim. Nie tak zno­wu daw­no minęły dni, gdy jej syn na­zy­wał się Ric­ky, a nie Rick, jak te­raz. Ale tam­ten chłopiec już tak się od niej od­da­lił, jak­by wsiadł do stat­ku ko­smicz­ne­go i po­le­ciał na księżyc.

Rick wszedł do kuch­ni. Stojąc, prze­wyższał ją o głowę. Cały w czer­ni – para pra­co­wi­cie pomiętych i wystrzępio­nych dżinsów, wy­so­kie, sznu­ro­wa­ne mar­ten­sy, cho­ciaż na dwo­rze było wyjątko­wo upal­nie jak na tę porę roku. Po­czuła dusz­ności, ale pomyślała, że to może być spra­wa hor­monów. Przy­wykła już do srebr­ne­go kółka w jego no­sie; no cóż, to z pew­nością jest cool.

– Hej, mamo.

– Hej, syn­ku.

Otwo­rzył kre­dens. Sta­rała się nie pa­trzeć na nie­go. Stała przy bla­cie ku­chen­nym, kart­kując ka­ta­log z ni­ko­mu nie­po­trzeb­ny­mi rze­cza­mi. Zer­kała jed­nak kątem oka. Wczo­raj przy­szedł do domu z ta­tuażem – jakiś abs­trak­cyj­ny ple­mien­ny wzór na całej długości przed­ra­mie­nia. Obrzy­dli­wy. Nie po­wi­nien tego so­bie robić – to tyl­ko ja­kieś czar­no-białe ry­sun­ki. Jesz­cze więcej wi­zyt, żeby to skończyć; mu­siał za­ro­bić pie­niądze, aby za nie zapłacić. Ona nie miała ocho­ty fi­nan­so­wać ta­kie­go oka­le­cza­nia sie­bie, na szczęście wca­le nie pro­sił jej o pie­niądze. Skóra wokół ry­sun­ku była wyraźnie pod­rażnio­na, błysz­czała od wa­ze­li­ny, którą wy­sma­ro­wał się dla ochro­ny. Ten wi­dok przy­pra­wiał ją o mdłości.

Cały czas myślała tyl­ko o tym, jak czy­sta, nie­ska­zi­tel­na, miękka i różowa była kie­dyś skóra jej dziec­ka. Jak trzy­mała w ra­mio­nach jego cu­dow­ne ciało, ta­kie małe i nie­na­ru­szo­ne, jak całowała każdy jego cal, za­chwy­co­na. Wte­dy nie mogła ode­rwać od nie­go wzro­ku. A te­raz od­wra­cała oczy, nie chcąc pa­trzeć na własne­go syna i na to, co zro­bił ze swym pięknym ciałem.

Wspo­mniała wczo­rajszą utarczkę. Po­wie­działa wszyst­ko, co miała do po­wie­dze­nia. Trzy ty­go­dnie temu skończył osiem­naście lat. Mag­gie już nie po­no­si od­po­wie­dzial­ności za jego ciało. „Nie masz pra­wa mną kie­ro­wać – rzu­cił jej. – Nie je­stem dziec­kiem”. Miał oczy­wiście rację. I to ją naj­bar­dziej raniło.

– Nie przej­muj się, mamo – rzekł, jak­by czy­tając w jej myślach. Przeglądał pocztę leżącą na bla­cie. – Mnóstwo lu­dzi nosi ta­tuaże.

– Ric­ky… – zaczęła, czując, że jej twarz za­czy­na płonąć. Jed­nak za­miast kon­ty­nu­ować, tyl­ko głęboko wes­tchnęła. To było coś, co na za­wsze z nim po­zo­sta­nie. Mogła na to nie pa­trzeć, tak jak na jego włosy, ciągle zmie­niające ko­lor; dziś były czar­ne jak węgiel.

Pod­szedł i pocałował ją w głowę.

– Nie dziec­ko, mamo.

– Dla mnie za­wsze będziesz dziec­kiem, Ric­ky.

Próbował odejść, ale go po­wstrzy­mała i szyb­ko uści­skała, a on oddał jej uścisk.

– Rick – po­wie­dział.

Odwrócił się od niej i pod­szedł do lodówki.

– Za­wsze, Ric­ky.

Wie­działa, że jest głupia i upar­ta. Miał rację czy nie, mówiąc, jak chce, żeby go na­zy­wać? Czy nie uczyła go, żeby za­wsze mówił głośno i wyraźnie w swo­im imie­niu, sta­wiał przed sobą gra­ni­ce, miał dla sie­bie sza­cu­nek?

– Mamo. – Jed­no słowo. Łagod­ne upo­mnie­nie, ale też prośba, żeby trochę odpuściła.

Uśmiechnęła się. Bez względu na to, jak była przygnębio­na, jak bar­dzo za­gnie­wa­na, dzie­liła z sy­nem pew­ne­go ro­dza­ju che­mię, która nie do­pusz­czała do groźnych spięć między nimi. Ich kon­flik­ty roz­wiązywały się śmie­chem, a nie trza­ska­niem drzwia­mi lub krzy­kiem. Rick nie miał tej che­mii z oj­cem. Kie­dy jej mąż kłócił się z sy­nem, ro­zu­miała, dla­cze­go nie jest możliwe żadne uspo­ka­jające słowo, dla­cze­go pew­ne­go dnia lu­dzie nie mogą po pro­stu na­uczyć się żyć w zgo­dzie.

– Jak tam wasz zespół? – za­py­tała, zmie­niając te­mat, co do­brze zro­biło oboj­gu.

– Nie bar­dzo. Char­le­ne pobiła się ze Sla­shem, roz­wa­liła mu gi­tarę. A jego nie stać na nową. Tak czy owak, nie mamy za­pla­no­wa­nych żad­nych kon­certów i możemy so­bie zro­bić przerwę.

– Kto to jest Slash?

– Znasz go, to Bil­ly Lo­vett.

– Och… – Bil­ly o złotych włosach i zie­lo­nych jak mo­rze oczach, cza­rująca gwiaz­da piłka­rzy, co kie­dyś wywoływało żyw­sze bi­cie serc całej czwar­tej kla­sy. On i Rick byli se­nio­ra­mi, go­to­wi ukończyć szkołę; nie do po­zna­nia na tych zdjęciach, zro­bio­nych, gdy słonecz­nym bla­skiem zda­wał się lśnić każdy kawałek ich skóry. Te­raz spra­wia­li wrażenie sy­piających za dnia w trum­nach. To, że Bil­ly chciał, żeby na­zy­wać go „Slash”, było czymś no­wym.

– Z przy­krością to słyszę – stwier­dziła.

Szcze­rze mówiąc, ten ich zespół był okrop­ny. Głos Char­le­ne w naj­lep­szym wy­pad­ku można by uznać za prze­ciętny. Rick grał na per­ku­sji i robił to w miarę znośnie, jed­nak bez szczególne­go ta­len­tu – przy­najm­niej tak uważała Mag­gie. Bil­ly vel Slash był dość przy­zwo­itym gi­ta­rzystą. Jed­nak kie­dy gra­li, wy­da­wa­li dźwięki, na sku­tek których Mag­gie cała się w so­bie kuliła.

– No, no, no… – po­wie­działa tyl­ko po wysłucha­niu ich występu, na który wy­brała się z Jo­ne­sem w zeszłym roku pod­czas kon­kur­su szkol­nych ze­społów mu­zycz­nych. Zna­leźli się w finałowej trójce, ale osta­tecz­nie prze­gra­li z równie pa­skud­nie brzmiącym ry­wa­lem. – Je­stem pod wrażeniem.

Rick nalał so­bie szklankę soku po­ma­rańczo­we­go, roz­le­wając kil­ka kro­pel na gra­ni­to­wy blat i świeżo umytą drew­nianą podłogę. Chwy­ciła szmatę i wy­tarła za nie­go.

„To jest pro­blem. Ty za­wsze cho­dzisz za nim i sprzątasz jego bałagan. On myśli, że wol­no mu robić wszyst­ko”. Jej naj­gor­sze kłótnie z mężem do­ty­czyły ich je­dy­ne­go dziec­ka. Jo­nes zda­wał się nie za­uważać, że ich syn, „dzi­woląg”, jak go zwy­kle na­zy­wał, miał śred­nią 4,0 i bli­ski do­sko­nałości wy­nik te­stu sat¹.

Li­sty o jego wcześniej­szym przyjęciu na uni­wer­sy­te­ty Geo­r­ge­town i Nowy Jork za­wisły na drzwiach lodówki, gdzie zwy­kle wie­szała jego ry­sun­ki kredką i szkol­ne świa­dec­twa. A to były do­pie­ro pierw­sze dwa.

„Ale czy to ważne, kie­dy on i tak nie chce iść na stu­dia, a ta cała jego błysko­tli­wość i to wszyst­ko, co myśli, że może zro­bić, spro­wa­dza się do tego pie­przo­ne­go kółka w no­sie?”

Jed­nak Mag­gie znała swe­go syna; Ric­ky nie chciałby wypełniać tych wszyst­kich wniosków tak wcześnie, gdy­by pod jego włosa­mi i ta­tuażami pun­ka nie krył się ktoś, kto wie, co zna­czy wy­kształce­nie. On nie chciał przez całe życie pra­co­wać w miej­sco­wym skle­pie mu­zycz­nym.

– Za­tem ty i Char­le­ne do zimy będzie­cie już ze sobą for­mal­nie?

Spoj­rzał na matkę swy­mi by­stry­mi ocza­mi. Były czar­ne, czar­ne jak stud­nia bez dna, jak oczy jej ojca. Cza­sa­mi wi­działa w nich też jego siłę i mądrość.

– Żar­tu­jesz – po­wie­dział.

– Nie. Nie żar­tuję. To może być na­wet za­baw­ne.

– Hm… Nie, mamo, nie będzie­my. W każdym ra­zie nie w ciągu naj­bliższych mie­sięcy.

– No cóż, zro­bisz to po swo­je­mu… w swo­im sty­lu.

Wzięła ścierkę i zaczęła wy­cie­rać przed­mio­ty nie­wy­ma­gające wy­cie­rania – chro­mo­wa­ny chle­bak, to­ster, włoskie na­czy­nie służące za miskę do świeżych owoców, których właśnie za­brakło. Tak, na­prawdę musi iść do skle­pu. Boże, nie pozwól, żeby Jo­nes lub Ric­ky za­brał kie­dyś listę z bla­tu i po­szedł po za­ku­py, po­tem przez trzy dni nie zrzędząc.

Za­sta­na­wiała się, co by dla Ric­ky’ego i Char­le­ne miało zna­czyć „w swo­im sty­lu”. Ale i tak bie­gała do szkoły i sklepów – tak jak wszyst­kie mat­ki przy­go­to­wujące córki i synów do balu szkoły śred­niej – ku­po­wała ubra­nia, na­wet wypożyczyła smo­king. Mag­gie mogła za­ak­cep­to­wać jakiś go­tyc­ki strój wi­zy­to­wy, zniosłaby to. Ona sama była mod­na sto lat temu. Uczęszczała na Uni­wer­sy­tet No­wo­jor­ski, udzie­lała się w East Vil­la­ge – Pi­ra­mid Club, cbgb – nosząc się w czer­ni. Dla­te­go styl syna nie prze­szka­dzał jej tak bar­dzo jak Jo­ne­so­wi. Za jej czasów na stu­diach było tak samo. Ale Char­le­ne… Mar­twiła się o nią.

Char­le­ne, za­gu­bio­na dziew­czy­na, zde­spe­ro­wa­na, ogni­sta i wrażliwa, kryjąca się za maską czar­nej kred­ki do oczu i czer­wo­nych ust wam­pa, spra­wiała wrażenie kogoś, kto chce ucho­dzić za wszyst­ko­wiedzącego. Należała do bun­tow­ni­czych dziewcząt, wywołujących awan­tu­ry bez poważnego po­wo­du. Bez jego wie­dzy, a być może w sposób nie­za­mie­rzo­ny na­wet przez nią samą, za­rzu­ciła na syna Mag­gie sieć. Sieć, której nici były moc­niej­sze niż sta­lo­we liny.

W głosie Ric­ky’ego usłyszała dziw­ny ton, gdy pierw­szy raz opo­wia­dał jej o Char­le­ne; to on spra­wił, że prze­stała robić, co robiła, i zaczęła słuchać. Od razu wie­działa, że szy­kują się kłopo­ty.

Od tam­te­go cza­su ciągle cze­kała na: Mamo, Char­le­ne jest w ciąży. Mu­si­my wziąć ślub. Była jed­nak na tyle mądra, by po­wi­tać Char­le­ne w ich domu, w ro­dzi­nie. Za przy­zwo­le­niem Jo­ne­sa oczy­wiście. Bo to nie była zła dziew­czy­na. Mag­gie do­strze­gała w niej coś ze swo­jej młodości. Coś – ale nie­wie­le.

Do­brze pamiętała, jak sama się bun­to­wała, gdy jej ro­dzi­ce próbo­wa­li trzy­mać ją z dala od chłopca z sąsied­niej szkoły śred­niej, z którym się spo­ty­kała. Phil­lip Le­blanc – włosy pun­ka, po­pla­mio­ny czar­ny strój (oczy­wiście ar­ty­sta) – był tym wszyst­kim, czym nie byli chłopcy z Hol­lows. Na­tu­ral­nie ko­chała się w nim, tak jak się ko­chają na­sto­lat­ki – jak­by był gwiazdą roc­ka. To, rzecz ja­sna, nie była praw­dzi­wa miłość. Tyl­ko że mając sie­dem­naście lat, nikt so­bie tego nie uświa­da­mia. Ro­dzi­ce swy­mi nie­kończącymi się ty­ra­da­mi i ględze­niem zro­bi­li to, co było naj­gor­sze: pchnęli ją w jego chętne ra­mio­na.

Wy­niknęły z tego niezłe kłopo­ty, z których le­d­wo się wyplątała. Ale to było inne życie. Cza­sa­mi za­sta­na­wiała się, co się z nim stało. Na chy­bił tra­fił prze­szu­ki­wała Go­ogle, ale nic nie zna­lazła. To był chłopak pełen kon­fliktów i pew­nie wyrósł na mężczyznę pa­kującego się w ta­ra­pa­ty.

Jej mat­ka pod­czas którychś z ko­lei na­rze­kań na Char­le­ne przy­znała, że oni wte­dy źle wszyst­kim po­kie­ro­wa­li, czym za­sko­czyła Mag­gie. Aż za do­brze wie­działa, że mat­ka nie należy do tych, którzy ustąpią choćby na cal. Jed­nak miała dość cza­su, aby się za­sta­no­wić nad tam­ty­mi daw­no mi­nio­ny­mi cza­sa­mi – wte­dy, kie­dy nie drażniły jej odgłosy do­chodzące ze stry­chu.

Na szczęście Jo­nes też był zda­nia, że jeśli cho­dzi o Char­le­ne, to ich syn stoi na skra­ju urwi­ska. Każda próba po­mo­cy czy po­kie­ro­wa­nia nim mogła się skończyć sko­kiem w prze­paść.

– Ta dziew­czy­na sy­pia z na­szym sy­nem – rzekł jej pew­ne­go wie­czo­ru, gdy pili wino przy ba­se­nie.

– Wiem – od­rzekła, nie bez cie­nia cze­goś w ro­dza­ju złości, może za­zdrości czy też smut­ku. Za­le­d­wie wczo­raj wi­działa, jak Char­le­ne sięga ręką do kro­cza Ric­ky’ego. Jakoś to jej przy­po­mniało zmianę pie­lu­szek i kąpa­nie go. Po­czuła ukłucie żalu. Cza­sem wy­da­wało się jej, że wszyst­ko już minęło – ma­cie­rzyństwo, żal, wina i strach. Co­dzien­nie żegnała małego chłopca – od chwi­li gdy opuścił jej ciało – i będzie go żegnała do mo­men­tu, gdy kie­dyś opuści dom. Ale nie, to nie wszyst­ko. Była jesz­cze miłość, ta spra­wiająca cier­pie­nie, bez­na­dziej­na miłość. To wszyst­ko było cza­sem ta­kie trud­ne.

– Z tą dziew­czyną jest coś nie w porządku.

– Wiem – po­wie­działa.

Jo­nes rzu­cił jej przez stół spoj­rze­nie.

– Myślałem, że ją lu­bisz.

Wzru­szyła ra­mio­na­mi.

– Ona ob­cho­dzi mnie tyl­ko dla­te­go, że ob­cho­dzi mnie Ric­ky. A on ją ko­cha.

– Co on wie o miłości?

– Nie­wie­le. Dla­te­go to ta­kie nie­bez­piecz­ne.

Zapłacę za smo­king i li­mu­zynę – po­wie­działa. Prze­cież nie jest żebraczką, praw­da?

– Daj spokój, mamo.

– Tak tyl­ko głośno myślę. Za­py­taj Char­le­ne. Prze­cież na­wet taka hi­pi­ska jak Char ma ja­kieś skry­wa­ne fan­ta­zje na te­mat tańców i strojów na przyjęcie.

Próbowała się uśmiechnąć, ale po­dej­rze­wała, że tyl­ko spra­wi wrażenie, iż roz­pacz­li­wie chce to zro­bić.

– Okej, okej. Za­py­tam ją.

Roz­ba­wił ją, ale równo­cześnie po­czuła nikłą eks­cy­tację. Nig­dy nie myślała o so­bie jak o tego ro­dza­ju mat­ce. Ale taka była – pchała swo­je dziec­ko na tę durną zi­mową ce­re­mo­nię, żeby po­tem mieć fot­ki, dołączyć do in­nych ma­tek i pa­plać o suk­niach i kwia­tach, o li­mu­zy­nach i smo­kin­gach. To ta­kie żenujące.

Wróciła do kart­ko­wa­nia ka­ta­lo­gu, sta­rając się spra­wiać wrażenie obojętnej. Sen­so­ro­wy alarm do ba­se­nu, ce­ra­micz­na żaba z klu­czem w brzu­chu, pływające na­czy­nie do chłod­ze­nia. Czuła się tak, jak­by już coś ku­po­wała. Co­kol­wiek. Skon­cen­tro­wała spoj­rze­nie na swo­ich pa­znok­ciach. Wy­ma­gały ma­ni­kiu­ru.

I zno­wu trzasnęły drzwi siat­ko­we. Pod­niosła wzrok, ale syn już wy­szedł. Jego miej­sce zajął mąż, sor­tujący pocztę. Gdy­by wie­dzie­li, jak bar­dzo byli do sie­bie po­dob­ni, pew­nie wbiłoby ich w zie­mię.

– Gdzie jest nasz John­ny Rot­ten²? – za­py­tał obojętnie Jo­nes.

– Był tu przed mi­nutą. – Za­mknęła ka­ta­log i wrzu­ciła go do śmie­ci.

– Pew­nie słyszał, że wchodzę.

Otwo­rzył ra­chu­nek te­le­fo­nicz­ny, zerknął i odłożył na blat.

– Pew­nie słyszał – po­twier­dziła. – Nie będzie dziś żad­nych kłótni, do­brze?

– Kłótni? A o co, Mag­gie? Woj­na jest prze­gra­na. Po­zo­stało tyl­ko się pod­dać.

Po­czuła kluchę w gar­dle.

– To nie jest woj­na. Tu nie ma zwy­cięzców i po­ko­na­nych. On jest na­szym sy­nem.

– Po­wiedz to jemu.

Pa­trzyła na nie­go, ale już się w so­bie za­mknął; prze­rzu­cał obojętnie po­zo­stałą pocztę, zwykłe śmie­ci. Nie wie­działa, jak dodać mu otu­chy, jak go ułago­dzić. Wiek i pra­ca uczy­niły go twar­dym. Ale nie był taki przez cały czas. Jego gniew był nie­zwy­kle wy­bu­cho­wy, głośny – jak grzmo­ty w cza­sie bu­rzy.

Spoj­rzał na nią.

– Ład­nie wyglądasz. Zro­biłaś coś z włosa­mi?

– Kil­ka dni temu pod­cięłam. – Prze­cze­sała pal­ca­mi mie­dzia­ne loki, mru­gając kusząco: chodź tu­taj.

Pod­szedł i skrył ją w swych moc­nych ra­mio­nach. Przy­tu­liła się do nie­go, a po­tem spoj­rzała na uko­chaną twarz.

– Ciągle mogę utonąć w tych two­ich błękit­nych oczach, Mag­gie – po­wie­dział z uśmie­chem.

Lata ro­dzi­ciel­stwa, kłopotów fi­nan­so­wych, stresów nie po­zba­wiły jej uczu­cia miłości do nie­go, cho­ciaż były okre­sy, kie­dy bała się o to. Ciągle ko­chała jego ciało, jego za­pach, jego do­tyk. Cza­sem jed­nak czuła się nie­zau­ważana. Jak złoty ze­ga­rek, który do­stał w spad­ku po wuj­ku, albo bry­lan­to­we kol­czy­ki po jej bab­ci spo­czy­wające w pudełku – przed­mio­ty, do których w pej­zażu życia przy­wiązuje się dużą wagę ze względu na ich war­tość pie­niężną, ale które z cza­sem le­d­wo się za­uważa. Może jesz­cze wyj­mie się je z ukry­cia na jakąś spe­cjalną okazję, prze­ważnie jed­nak leżą gdzieś za­po­mnia­ne.

Ale by­wają rze­czy gor­sze. Mag­gie wi­działa, jak roz­pa­dają się małżeństwa jej przy­ja­ciół, po­zo­sta­wiając to­talną ruinę emo­cjo­nalną albo zni­kając bez śladu, a po­tem rodzą się ko­lej­ne związki, wca­le nie lep­sze. Ona nie za­wsze lubiła Jo­ne­sa. Cza­sem ma­rzyła, żeby go walnąć w szczękę, tak moc­no, że aż stłucze kost­ki pięści. Ale ko­chała go nie mniej niż syna. Sta­no­wi­li jedną całość, a on był większą jej częścią. Był częścią niej na do­bre i na złe.

– On jest okej – po­wie­działa, nadal kryjąc się w jego uści­sku. – On chce być okej.

Ci­sza. Jo­nes za­czerpnął głęboko po­wie­trza; czuła, jak jego klat­ka pier­sio­wa powiększa się, na­pie­ra na nią.

To nie był tyl­ko gniew. Nie był to brak miłości albo zro­zu­mie­nia ich chłopca. To był także strach. Strach, że po tych wszyst­kich la­tach dba­nia o jego zdro­wie, o ser­ce, umysł, pil­no­wa­nia, żeby kładł się do łóżka o właści­wej po­rze, ogra­ni­czeń, ostrze­ga­nia przed ob­cy­mi i rozgląda­nia się na lewo i pra­wo przed przejściem przez ulicę – że to wszyst­ko nie wy­star­czy. Strach, że gdy sta­nie na pro­gu do­rosłości, siły będące poza ich kon­trolą od­dalą go od nich na tyle, że już więcej go nie dosięgną. Strach, że sku­si go coś wstrętne­go i on temu ule­gnie, a oni nie będą mo­gli nic zro­bić. Wie­rzyła, że do­brze go wy­cho­wa­li. Mo­dli­li się. Dla­cze­go więc jej mąż ma w so­bie tak mało wia­ry?

– Mam taką na­dzieję – mruknął zre­zy­gno­wa­ny, jak­by było już na wszyst­ko za późno.

Odwróciła się, żeby upo­mnieć go, ale zo­ba­czyła na ze­ga­rze mi­kro­falówki stojącej za nim, że ma tyl­ko pięć mi­nut do następne­go pa­cjen­ta, nie miała więc cza­su do stra­ce­nia. Jo­nes do­strzegł jej spoj­rze­nie na ze­gar, puścił ją i nieświa­do­mie naśla­dując ge­sty Ric­ky’ego, otwo­rzył lodówkę i zaj­rzał do środ­ka.

– Niech prze­sta­nie ra­to­wać świat – po­wie­dział. – Wy­star­czy, że od cza­su do cza­su ura­tu­je jedną zde­spe­ro­waną du­szyczkę. Co więc z jej mężem?

– No, co z nim? – Nalała so­bie ku­bek kawy, żeby wypić przed przejściem przez hol łączący dom z po­ko­ja­mi, gdzie przyj­mo­wała pa­cjentów. – To on jest tą zde­spe­ro­waną du­szyczką?

Żar­to­wa­li? A może nie? Kie­dy zno­wu na nie­go spoj­rzała, ciągle badał wzro­kiem wnętrze lodówki. Dziw­nie wyglądał z tymi obwódka­mi zmęcze­nia wokół oczu.

– Jo­nes?

Odwrócił się z uśmie­chem.

– Zde­spe­ro­wa­na, aby zjeść coś na lunch – po­wie­dział, mru­gając do niej. Czy to spra­wiało wrażenie wy­mu­szo­ne­go ge­stu?

– Tam są reszt­ki la­sa­gne i świeża sałatka, którą właśnie zro­biłam – po­in­for­mo­wała, czując ukłucie winy, bo zjadła bez nie­go, cho­ciaż mogła się spo­dzie­wać, że wpad­nie do domu na lunch. Szyb­ko się zre­flek­to­wała: Je­stem żoną, a nie służącą. Je­stem matką, nie kel­nerką. Jak często po­wta­rzała te dwa zda­nia? Może kie­dyś sama w nie uwie­rzy?

– A mój cho­le­ste­rol? – jęknął, unosząc brwi.

– Może chu­dy se­rek? Pa­sta so­jo­wa? Mie­lo­ne mięso z in­dy­ka?

– Fe… – stęknął, grze­biąc w lodówce. – Kie­dy będzie­my zdro­wi?

– Nie będzie­my już zdro­wi, Jo­nes. Je­steśmy sta­rzy.

– Hmm…

Po­spiesz­nie pocałowała go w po­li­czek i poszła przyjąć pa­cjen­ta.2

Ko­chała go. Wie­działa, co to zna­czy, bez względu na to, co kto mówi. Nie można nie wie­dzieć, co to miłość, praw­da? To jak fa­jer­wer­ki, jak zde­rze­nie dwóch płyt tek­to­nicz­nych pod dnem oce­anu. Zmie­nia to­po­gra­fię życia – nisz­czy i two­rzy. Jesz­cze go nie wi­działa, a już ser­ce waliło jej jak młotem i czuła, że ma kom­plet­nie wy­schnięte gardło. Czy on też tego doświad­czał? Czy on w ogóle może tego doświad­czyć? Czy jest do tego zdol­ny? A może mógłby zmie­nić zda­nie? Jaka to roz­kosz tak się nie­po­koić, tak cze­kać, aby po­tem spo­tkać się, ciało z ciałem, do­tyk skóry jego szyi na war­gach i to głębo­kie wes­tchnie­nie – ulga, ja­kiej do­zna­jesz, gdy możesz na­brać po­wie­trza w płuca po długim wstrzy­my­wa­niu od­de­chu pod wodą. Jak mogłaby nie ro­zu­mieć miłości? Już wcześniej spo­ty­kała się z chłopca­mi, i to z wie­lo­ma. Ale nig­dy nie czuła cze­goś ta­kie­go.

– To chwi­la przy­jem­ności mogąca być przy­czyną bólu ciągnącego się przez całe życie – ostrze­gała ją mat­ka, Me­lo­dy.

Char­le­ne było cza­sem przy­kro, czuła do niej żal i za­sta­na­wiała się, czy mama pamięta, ja­kie to przy­jem­ne, o ile w ogóle jesz­cze pamięta, co to jest miłość.

Char­le­ne zna­lazła w domu bab­ci al­bum ze sta­ry­mi fo­to­gra­fia­mi. Leżał na dnie pudła w za­ku­rzo­nej sta­rej sza­fie w po­ko­ju gościn­nym. W tym al­bumie, pełnym zdjęć lu­dzi, których nie znała, zna­lazła ślubną fo­to­gra­fię Me­lo­dy. Mat­ka była wte­dy smukła i giętka jak trzci­na. Miała na so­bie ko­ron­kową ja­sno­zie­loną suk­nię. Była taka ładna. Jed­nak nie dla­te­go Char­le­ne wy­sunęła zdjęcie z pla­sti­ko­wej ko­szul­ki i scho­wała do to­reb­ki, ale z po­wo­du wy­ra­zu twa­rzy mat­ki, gdy pa­trzyła na męża. Pro­mie­nio­wała szczęściem, miała sze­ro­ki uśmiech i błyszczące oczy. Char­le­ne nig­dy nie wi­działa mat­ki ta­kiej jak na tym zdjęciu. Nig­dy. Ta młoda ko­bie­ta na fo­to­gra­fii była jej obca, była kimś, kogo Char­le­ne chciałaby znać. Ra­do­sna i roz­luźnio­na, jak­by przed chwilą opo­wie­działa jakiś sprośny dow­cip i za dużo wypiła.

Char­le­ne za­brała to zdjęcie po śmier­ci bab­ci. Sprzątali dom, szy­kując go na sprze­daż. Chciała, żeby go za­trzy­ma­li, wpro­wa­dzi­li się i sprze­dali wszyst­kie śmie­ci, ja­kie po­zo­stały.

– Od­pa­da – oświad­czyła mama. – Masz pojęcie, ile pra­cy wy­ma­ga miesz­ka­nie w ta­kim sta­rym domu?

Ale to był piękny, trzy­kon­dy­gna­cyj­ny dom z ko­ron­ko­wy­mi zasłona­mi i drew­nia­ny­mi podłoga­mi, kręco­ny­mi ba­lu­stra­da­mi i skrzy­piącymi okna­mi. Każdy sto­pień schodów wy­da­wał inny, śpiew­ny dźwięk, każde drzwi la­tem trzesz­czały. Char­le­ne za­wsze czuła w po­wie­trzu za­pach per­fum bab­ci, woń kwiatów, z ja­kie­goś po­wo­du skłaniający ją do nu­ce­nia Rock-a-bye Baby³.

Jed­nak miesz­ka­nie w sta­rym domu to więcej niż ciężka pra­ca, co zachęcało jej matkę, żeby go sprze­dać; Char­le­ne mogła to wyraźnie wy­czy­tać z wy­ra­zu jej twa­rzy. Tu na­wet nie cho­dziło o pie­niądze, cho­ciaż wie­działa, że był to ważny czyn­nik. Char­le­ne nie miała pojęcia, co to było, dla­cze­go mat­ka chciała sprze­dać dom jej dzie­ciństwa, po­zwo­lić, by wpro­wa­dzi­li się do nie­go obcy i wy­re­mon­to­wa­li go, odzie­rając z oso­bo­wości i hi­sto­rii.

– Je­steś za młoda, żeby to zro­zu­mieć. Cza­sem chcesz, żeby przeszłość odeszła, nie po­kle­py­wała cię po ra­mie­niu, przy­po­mi­nając rze­czy, o których wolałabyś za­po­mnieć.

– Ja­kie rze­czy? Co chcesz za­po­mnieć? Myślałam, że ko­chałaś ten dom.

– Owszem, ko­chałam. I wiem, że ona chciałaby, żebyśmy w nim za­miesz­ka­li.

– Więc dla­cze­go, mamo?

– Chcę go sprze­dać, Char­le­ne. Dla­te­go że po­trze­bu­je­my pie­niędzy. Ko­niec dys­ku­sji.

W tym oświad­cze­niu mat­ki kryło się coś tak dziw­ne­go i smut­ne­go, że Char­le­ne na­tych­miast za­milkła. Miała wte­dy trzy­naście lat i prze­pełnił ją gniew, a także prze­ogrom­ny smu­tek z po­wo­du stra­ty bab­ci i domu, który ko­chała. Jed­nak nie mogła na ten te­mat dys­ku­to­wać z Me­lo­dy.

– Życie jest pełne wy­rze­czeń i strat, za­pa­miętaj to, Char­le­ne.

Czy to praw­da? – za­sta­na­wiała się. Co to wszyst­ko zna­czy?

Stra­ciła już ojca. Była zbyt młoda, żeby go opłaki­wać, ale wie­działa, że inne dziewczęta miały coś, cze­go nig­dy nie ro­zu­miała. Ułożył na ten te­mat słowa do pio­sen­ki Sprze­da­ne wspo­mnie­nie.

Rze­czy, które pra­gniesz za­trzy­mać – wy­rzuć.

Rze­czy, które chcesz stra­cić – za­trzy­maj.

Sprze­daj swą hi­sto­rię.

Sprze­daj swą duszę.

Je­steś ban­kru­tem, zmęczo­ny i sta­ry.

Wspo­mnie­nia niech trwają, ty zaś

Owiń się nimi, gdy zim­no ci do­ku­czy.

Re­fre­nem był wściekły wrzask, po­wta­rzający bez ustan­ku tytuł. To nie było złe. Z pew­nością nie gor­sze od tych gównia­nych kawałków, ja­kie gra­li. Próbowała namówić Sla­sha, żeby pomógł jej na­pi­sać do tego mu­zykę. Ale nie chciał.

Slash uważał, że jej tek­sty są zbyt kwie­ci­ste, przełado­wa­ne ozdob­ni­ka­mi. Jak gdy­by ktoś, kto sie­bie na­zy­wa „Slash” i ma­lu­je się czarną szminką, miał pra­wo co­kol­wiek kry­ty­ko­wać. Wal­czy­li o to często, z pasją. Nie zga­dzała się z jego kry­tyką. To, co pisała, płynęło z jej wnętrza, z jej życia wewnętrzne­go. Mat­ka na­zwała ją „królową dra­ma­tu”. Wie­działa, że gdy­by ich przy­cisnąć, większość jej przy­ja­ciół – na­wet Rick – zgo­dziłaby się z tym stwier­dze­niem. Nie­ważne, co myślą. Le­piej żyć głośno, in­ten­syw­nie, grać jak na sce­nie, niż zdy­chać na uwiąd mózgu na pod­miej­skim śmiet­ni­sku.

Gdy­by nie Rick, wie­ki temu rzu­ciłaby ten ich głupi zespół garażowy. Mdliło ją, gdy śpie­wała na różnych im­pre­zach ich kawałki, tek­sty in­nych, myśli in­nych, ja­kieś nędzne pla­gia­ty. Slash nig­dy nie wymyślił cze­goś ory­gi­nal­ne­go. Był do­brym mu­zy­kiem, spraw­nie naśla­do­wał lu­bia­nych przez sie­bie gi­ta­rzystów, ale przez całe swo­je życie nie skom­po­no­wał jed­ne­go ory­gi­nal­ne­go akor­du.

Nie za­mie­rzała nisz­czyć jego gi­ta­ry, gdy mu ją wy­rwała z rąk, ale wyśli­zgnęła się jej i ude­rzyła o ścianę, sil­nie i w taki sposób, że roz­padła się na kawałki. Myślała, że Slash na ten wi­dok się rozpłacze, ale on tyl­ko po­zbie­rał reszt­ki in­stru­men­tu i niósł je w ra­mio­nach jak dziec­ko.

– No pięknie, Char – rzekł su­ro­wo Rick.

– Nie chciałam tego – po­wie­działa, patrząc za Sla­shem bez­rad­nie. Ciągle czuła się z tego po­wo­du źle; za­sta­na­wiała się, ile może kosz­to­wać taka gi­ta­ra, gdy­by chciała mu kupić nową. Oka­zało się, że za dużo jak na jej możliwości. Działała zbyt im­pul­syw­nie, cza­sem raniła lu­dzi, a po­tem czuła się okrop­nie. Wy­da­wało się, że nig­dy nie będzie zdol­na na­pra­wić swo­ich błędów – miała dar czy­nie­nia zła nie do na­pra­wienia.

Sie­działa w tym swo­im byle ja­kim po­ko­ju w byle ja­kim domu, ma­lując pa­znok­cie u nóg na opa­li­zującą zie­leń. Nie­na­wi­dziła tego bu­dyn­ku z jego kwa­dra­to­wy­mi po­ko­ja­mi i cien­ki­mi ścia­na­mi, iden­tycz­ne­go jak każdy co trze­ci na ich osie­dlu. To przy­po­mi­nało życie w pudełku należącym do kogoś o ogra­ni­czo­nej wy­obraźni. Jak można osiągnąć szczyt in­wen­cji twórczej w ta­kiej klat­ce? Ona nie mogła. I nie chciała. Chciała w pół roku doj­rzeć, mieć osiem­naście lat. A po otrzy­ma­niu świa­dec­twa zniknąć stąd. Stu­dia? Następne czte­ry lata ter­mi­no­wa­nia, życia z ar­bi­tral­ny­mi na­ka­za­mi? Od­pa­da. „A dokąd ty właści­wie chcesz iść? – pytała mat­ka. – Myślisz, że z głodo­wej pen­sji wyżyjesz w No­wym Jor­ku? Bez wy­kształce­nia wylądu­jesz w McDo­nal­dzie”.

Ale Char­le­ne miała go­to­wy plan uciecz­ki; więcej – była już w trak­cie jego re­ali­za­cji.

„Za­wsze możesz zo­stać tu ze mną, Char­le­ne. Kie­dy będziesz na to go­to­wa – przy­rzekł jej w cza­sie ostat­nie­go spo­tka­nia. – Możesz zo­stać tak długo, jak ze­chcesz”.

Uśmie­chała się do sie­bie, gdy usłyszała wol­no wznoszące się głosy u dołu schodów. Prze­rwała ma­lo­wa­nie dużego pal­ca u nogi i słuchała. Nie­kie­dy po na­si­le­niu głosów i ich to­na­cji mogła określić, czy po­tem nastąpi szyb­ka eks­plo­zja dźwięków kończąca się trzaśnięciem drzwi i wściekłym roz­grze­wa­niem mo­to­ru, czy też wzmożonym ru­chem i jesz­cze głośniej­szy­mi głosa­mi, bie­ga­niną po po­ko­jach, aż w końcu ktoś obe­rwie. To mogła być jej mat­ka albo oj­czym, Gra­ham – albo na­wet ona sama, jeżeli ze­chce się wmie­szać. Nie dziś – po ostat­niej awan­tu­rze przy­rzekła so­bie: nig­dy więcej. Po­tem przez cały ty­dzień mu­siała ma­sko­wać sińce ma­ki­jażem. Niech się po­za­bi­jają! Jed­nak to, co słyszała, nie brzmiało do­brze.

Nie mogła rozróżnić słów, tyl­ko hi­ste­rycz­ny pisk mat­ki. Sięgnęła po iPo­da, we­tknęła do uszu słuchaw­ki, włączyła go i podkręciła głośność. The Kil­lers.

Próbowała śpie­wać, osiągnąć stan błogiej obojętności. Jed­nak jej ser­ce dzi­ko łomo­tało, czuła su­chość w gar­dle. Skończyła ma­lo­wać pa­znok­cie ręką już lek­ko drżącą; zakręciła bu­te­leczkę i z hałasem po­sta­wiła na noc­nym sto­li­ku. Nie­na­wi­dziła tego bun­tow­ni­cze­go sta­nu swo­je­go ciała. Umysł miała od­por­ny, nie bał się ni­cze­go, lecz ciało było jak u małej dziew­czyn­ki trzęsącej się ze stra­chu w ciem­ności.

Wyłączyła mu­zykę i zaczęła nasłuchi­wać. Ci­sza. Przez mo­ment czuła na­wet ulgę. Jed­nak ten brak hałasu nie wyglądał do­brze. To nie była mar­twa ci­sza. Tętniła życiem, coś w so­bie kryła. Char­le­ne wstała z łóżka, roz­ca­pie­rzając pal­ce nóg, po­deszła do tan­det­nych drzwi z ob­dra­paną pozłacaną klamką i nasłuchi­wała da­lej. Nic. Na­wet te­le­wi­zo­ra, który mat­ka rano włączała na ja­kieś pro­gra­my roz­ryw­ko­we albo my­dla­ne ope­ry, a po południu na talk-show Oprah i dr Phil. Jak ta ko­bie­ta mogła słyszeć swo­je myśli?

Char­le­ne była bli­sko drzwi. Do­ty­kała ich, tak jak uczo­no ją robić, gdy wy­buch­nie pożar. Jeżeli drzwi są roz­grza­ne, nie wol­no ich otwie­rać – oni prze­wiercą się do niej. Stój, po­chyl się i skocz. A po­tem cię wy­do­staną i tak jak nie­ustan­nie wbi­ja­no im do głowy w szko­le, wy­pro­wadzą przy akom­pa­nia­men­cie dzwonków. Jed­nak w tych wszyst­kich pod­miej­skich obrzy­dli­wych utarcz­kach małżeńskich, w których at­mos­fe­rze żyła, czując na so­bie lu­bieżne spoj­rze­nia oj­czy­ma, słysząc ob­ce­so­we uwa­gi, wy­da­wała się sa­mej so­bie mała i zbru­ka­na, pod­czas gdy sa­mo­lub­na, głupia Me­lo­dy nie umiała wy­brać między rolą su­ro­wej, dys­cy­pli­nującej mat­ki a rolą ser­decz­nej przy­ja­ciółki córki – Char­le­ne po­zo­sta­wała nie­uf­na i za­gu­bio­na. W ciągu wszyst­kich lat szkol­nych nikt jej nie po­wie­dział, co w ta­kim wy­pad­ku po­win­na zro­bić. Nikt nie przy­je­dzie jej na ra­tu­nek dużym, ryczącym sy­re­na­mi czer­wo­nym wo­zem. Musi po pro­stu z tym żyć. Ale to boli. Szko­dzi jak trująca sub­stan­cja w wo­dzie, której nie można wy­czuć po­wo­nie­niem ani sma­kiem, tyl­ko ob­ja­wia się później pa­to­lo­gicz­ny­mi skut­ka­mi i kończy na ko­zet­ce psy­chia­try.

Myślała o tym, otwie­rając drzwi, aby zejść na dół do holu, zagłębić się w tę nie­znaną ciszę. Za­trzy­mała się u szczy­tu schodów.

– Mamo?!

Nie było od­po­wie­dzi, ale te­raz coś usłyszała. Coś łagod­ne­go, ci­che­go i drżącego, jakiś ryt­micz­ny, nie­re­gu­lar­ny dźwięk. Płacz. Ktoś płakał. Wol­no zeszła po scho­dach.

– Mamo?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: