Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kruso - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
15 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
30,73

Kruso - ebook

Robinson Crusoe ponad 300 lat później, z niemieckim akcentem oraz w rzeczywistości bliższej nam zarówno geograficznie, jak i historycznie, to debiutancka powieść utytułowanego poety Lutza Seilera.

 

Czytając Kruso, nie wyrusza się w podróż na bezludną wyspę. Razem z głównym bohaterem, Edem, docieramy do Hiddensse położonej na morzu zdecydowanie zimniejszym niż karaibskie. Bałtycki kurort, rozsławiony przez artystów jako najbardziej magiczne ze wszystkich niemieckich kąpielisk, staje się miejscem, w którym rozgrywają się przełomowe wydarzenia w życiu Eda. Seiler nieprzypadkowo wybiera mityczną „oazę wolności NRD”, aby ukazać w niej przygody zatrudnionych w zmywalni U Klausnera – jako pracownik sezonowy spędził tam lato 1989 roku i od tego momentu uznaje ją za najpiękniejszą wyspę na świecie.

Niezwykle lirycznym i zmysłowym językiem poeta potwierdza swoje zdanie na temat Hiddensee; skutecznie rozbudowuje jej legendę, czyniąc z miejsca akcji symbol wolności i przemian. Ponadto, zaprasza na wyspę całą śmietankę literacką - kelnera Rimbauda, lodziarza Rilkego, duńskiego archiwistę cytującego Heinego oraz innych bohaterów mówiących Nietzschem czy Dostojewskim. Wszechobecna intertekstualność, a także różnorodność sposobów prowadzenia narracji, nie tylko mnoży konteksty interpretacyjne, ale również sprawia, że każdy czytelnik odnajdzie w Kruso coś dla siebie.

Ed znajduje na wyspie Krusa, z którym zaprzyjaźnia się, który staje się jego mentorem i który wtajemnicza go w życie wspólnoty „rozbitków”, czyli ludzi migrujących w poszukiwaniu wolności.

Na Wschodzie zabiera ją ustrój komunistyczny, na Zachodzie postępująca cywilizacja, a wewnętrznie - ograniczenia mentalne.

Kruso można porównać do latarni morskiej, toteż nieprzypadkowo znajdziemy ją na okładce. Jest to książka, która naprowadza na różnorodne tematy i porusza wiele przemilczanych kwestii i robi to w sposób zgodny z tradycyjnie pojmowaną uczciwością intelektualną. Swoim światłem nie tylko przywołuje inne dzieła, ale przede wszystkim przypomina, że każdy z nas ma w sobie coś z „rozbitka” i powinien znaleźć własną „wyspę wolności”.

 

Powieść Lutza Seilera to jedna z piękniejszych i smutniejszych narracji, jakie w ostatnim czasie czytałem. „Kruso” wydobywa się z niedomówień i tajemnic tak jak wyspa, gdzie toczyć będzie się akcja książki, wyłania się z nieprzyjaznej toni Bałtyku. Tego Bałtyku, który pochłonął tak wiele ofiar – uciekinierów z NRD marzących o lepszym świecie dla siebie.

Jarosław Czechowicz, Blog Krytycznym Okiem

 

Debiut prozatorski Lutza Seilera to pierwsza wybitna powieść poświęcona Niemcom Wschodnim. Dobrze wpisuje się w tradycję uczciwości intelektualnej spod znaku Sebalda i Bölla, nie będąc przy tym jednak prostacką samokrytyką.

Krzysztof Cieślik, Tygodnik Plus Minus

 

Jeśli jakąkolwiek książkę mogłabym porównać do muzyki, bez zastanowienia wskazałabym "Kruso" Lutza Seilera. Lektura powieści tego niemieckiego pisarza jest jak wsłuchiwanie się w dźwięki symfonii. Pięknej, sensualnej, aczkolwiek smutnej i niespiesznej opowieści o podróży w głąb siebie, do natury, do głosu serca, w poszukiwaniu ukrytej wewnątrz nas wolności.z

Marta Pyznar, BlogCuddle up with a good book

 

Lutz Seiler urodził się w 1963 roku w Gerze w Turyngii, mieszka w Wilhelmshorst i w Sztokholmie. Zdobył kwalifikacje robotnika budowlanego, pracował jako cieśla i murarz. W roku 1990 ukończył germanistykę w Berlinie. Seiler zyskał rozgłos dzięki swoim utworom poetyckim. Za swoją twórczość otrzymał wiele nagród, m.in. Nagrodę im. Ingeborgi Bachmann, Bremeńską Nagrodę Literacką i Nagrodę im. Theodora Fontane. Wydana w 2014 roku pierwsza powieść „Kruso” została niezwykle przychylnie przyjęta przez czytelników i krytyków literackich. Otrzymała także Niemiecką Nagrodę Literacką.

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-233-9927-8
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dla Charlotty

A wracając do mojego nowego towarzysza,
to nadzwyczaj go sobie upodobałem.
Daniel Defoe, Robinson Crusoe

Mały księżyc

Odkąd Ed wyruszył w drogę, był w stanie nadmiernej czujności, która nie dawała mu zmrużyć oka w pociągu. Przed Dworcem Wschodnim – w nowym rozkładzie jazdy nazwano go Dworcem Głównym – stały dwie latarnie: jedna naprzeciw po przekątnej przy budynku poczty i kolejna przed wejściem, gdzie stał zaparkowany samochód dostawczy, z włączonym silnikiem. Pustka tej nocy kłóciła się z tym, jak wyobrażał sobie Berlin, ale jakie też on miał pojęcie o tym mieście. Zaraz wrócił do hali kasowej i schował się na jednym z szerokich parapetów. W środku było tak cicho, że ze swojego miejsca mógł usłyszeć terkot odjeżdżającej ciężarówki.

Śniła mu się pustynia. Na horyzoncie wielbłąd. Podchodził coraz bliżej. Unosił się w powietrzu, przytrzymywany, zdaje się z pewnym wysiłkiem, przez czterech czy pięciu beduinów. Beduini nosili okulary przeciwsłoneczne, nie zwracali na Eda uwagi. Gdy otworzył oczy, zobaczył błyszczącą od kremu twarz jakiegoś mężczyzny, tak blisko, że najpierw nie zorientował się w sytuacji. Mężczyzna był stary, usta ściągnął w dzióbek, jakby chciał zagwizdać – albo właśnie kogoś pocałował. Ed natychmiast się wzdrygnął, a całuśnik podniósł tułów do góry.

– Och, przepraszam, przepraszam, bardzo mi przykro, naprawdę nie chciałbym… przeszkadzać, młody człowieku.

Ed potarł czoło, wilgotne w dotyku, i zebrał swoje rzeczy. Poczuł zapach kremu Florena, brązowe włosy starego, zaczesane do tyłu, tworzyły sztywny błyszczący łuk.

– Rzecz w tym – zaszczebiotał – że właśnie jestem w trakcie przeprowadzki, dużej przeprowadzki, a teraz jest już noc, północ, o wiele za późno, głupia sprawa, został mi jeszcze jeden mebel, szafa, naprawdę dobra, naprawdę duża szafa, na zewnątrz, na ulicy…

Ed podniósł się, a mężczyzna wskazał na wyjście z dworca. – Mieszkam tu blisko, całkiem niedaleko, bez obaw, tylko pięć, sześć minut stąd, proszę, dziękuję, młody człowieku.

Przez moment Ed wziął prośbę starego na serio. Ten zaś szarpał Eda za przydługi rękaw swetra, jakby chciał go tam zaprowadzić. – No, chodź pan, proszę! – Przy tym zaczął wolno marszczyć i podwijać wełnę, jego ruchy były ledwo zauważalne, nie przekraczały promienia jego miękkich jak łój opuszek palców, aż w końcu Ed poczuł na pulsie łagodne, eliptyczne tarcie. – Przecież chcesz pójść ze mną…

Ed o mały włos, a by przewrócił i staranował starego, w każdym razie odepchnął go zbyt gwałtownie.

– A co, chyba można się spytać?! – zaskrzeczał całuśnik, ale nie głośno, bardziej szeptem, prawie bezdźwięcznie. Również to jego zataczanie się wyglądało na grę, na jakiś prosty, wyuczony taniec. Włosy zsunęły mu się na kark, w pierwszej chwili Ed nie zrozumiał, jak to się stało, i przeraził się na widok nagle łysej czaszki, która w panującym w hali dworca półmroku unosiła się niczym mały, nieznany księżyc.

– Niestety, nie mam teraz czasu – Ed powtórzył „nie mam czasu”. Przecinając pośpiesznie halę, odkrył w każdym rogu jakieś zahukane postaci, które próbowały zwrócić na siebie uwagę, wysyłając nieznaczne sygnały, a zarazem wydawały się czynić wysiłki, by zatuszować swoją obecność. Jeden facet podniósł w górę brązowy worek z dederonu, pokazał na niego i kiwnął głową w kierunku Eda. Wyraz jego twarzy był tak serdeczny, jak świętego Mikołaja przed rozdaniem gwiazdkowych prezentów.

W bufecie Mitropy czuć było swąd przypalonego tłuszczu. Delikatne, śpiewne brzęczenie jarzeniówek dobiegało z witryny, która świeciła pustkami z wyjątkiem kilku miseczek solanki na podgrzewaczu. Z pokrytej bladoszarą membraną zupy gdzieniegdzie wystawały niczym klify tłustawe kawałki kiełbasy i ogórka, które wraz z nieustannie napływającymi falami gorąca lekko unosiły się i opadały, przypominając pracę organów wewnętrznych albo – jak pomyślał Ed – puls na krótko przedtem, zanim serce przestanie bić. Mimowolnie dotknął czoła: a może jednak skoczył i to wszystko dzieje się w ostatnich sekundach?

Do bufetu weszła policja kolejowa. Krótkie, półokrągłe daszki ich czapek, do tego chabrowy kolor ich mundurów. Mieli ze sobą psa, który spuścił łeb, jakby wstydził się swojej roli. – Bilety, dowody do kontroli. – Kto nie miał przy sobie dokumentów na dalszą podróż, musiał natychmiast opuścić restaurację. Szuranie nóg, przesuwanie krzeseł, kilku cierpliwych pijaków wytoczyło się na zewnątrz, bez słowa, jakby czuli się w obowiązku czekać tylko na to ostatnie wezwanie. Do godziny drugiej Mitropa straciła prawie wszystkich gości.

Ed wiedział, że tak nie można, ale teraz wstał i sięgnął po jeden z pełnych do połowy kieliszków. Wypił go do dna jeszcze na stojąco, jednym haustem. Zadowolony wrócił do swojego stolika. To pierwszy krok, pomyślał Ed, podróżowanie dobrze mi służy. Wtulił głowę w ramiona, w stęchły zapach starej skórzanej kurtki, i natychmiast zasnął. Beduini wciąż jeszcze męczyli się z wielbłądem; tylko nie ciągnęli go już w jednym kierunku, lecz szarpali we wszystkie strony, i sprawiali wrażenie, że się ze sobą w ogóle nie zgadzają.

Podniesiony worek z dederonu – Ed nie rozumiał, co miało to znaczyć, ale też pierwszy raz w życiu spędzał noc na dworcu. Choć tymczasem mógł być niemal pewny, że szafa starego tak naprawdę nie istniała, to jednak miał w oczach mebel stojący na środku ulicy, i zrobiło mu się żal – nie tyle mężczyzny, ile tego, co odtąd będzie się z nim wiązało: zapach kremu Florena i mały bezwłosy księżyc. Zobaczył starego człapiącego z powrotem do swojej szafy, otwierającego ją i włażącego do jej środka, żeby ułożyć się do snu, i przez chwilę Ed poczuł, jak zwija się w kłębek i odwraca od świata, tak mocno, że najchętniej położyłby się obok.

– Bilet proszę.

Sprawdzali go po raz drugi. Może z powodu długich włosów, a może ubrania: ciężkiej skórzanej kurtki, którą Ed odziedziczył po wujku. Był to strój z lat pięćdziesiątych do jazdy motocyklem, imponujący okaz z ogromnym kołnierzem, miękką podszewką i dużymi guzikami ze skóry, znawcy nazywali go kurtką Thälmanna (używano tego określenia nie w znaczeniu pejoratywnym, lecz wprost przeciwnie – mitycznym), może dlatego, że we wszystkich historycznych nagraniach filmowych przywódca robotników występował w bardzo podobnym okryciu. Ed zapamiętał: dziwne drgania tłumu, Thälmann na podium, jego tułów, chyboczący się w przód i w tył, pięść trzepocząca w powietrzu, za każdym razem wzruszał się bardzo, gdy oglądał te stare filmy, nic nie mógł na to poradzić, że w którymś momencie zaczynały mu płynąć łzy…

Z trudem wyciągnął mały, zmięty świstek papieru. Pod nagłówkiem DEUTSCHE REICHSBAHN w różnych obwiedzionych cienką linią ramkach wydrukowano stację docelową, dzień, cenę i liczbę kilometrów. Jego pociąg odjeżdżał o godzinie 3.28.

– Po co pan jedzie nad Bałtyk?

– Żeby odwiedzić kolegę – powtórzył Ed. – Na wakacje – dodał, bo policjant tym razem nie zareagował. Bądź co bądź mówił mocnym głosem (Thälmanna), chociaż ta jego odpowiedź „na wakacje” w tej samej chwili wydała się mu zupełnie niezadowalająca i niewiarygodna, wręcz prostacka.

– Wakacje, wakacje – zawtórował policjant.

Mówił to głosem takim, jakby coś dyktował, i natychmiast cicho zatrzeszczał szary, prostokątny radiotelefon, który miał przymocowany skórzanym paskiem po lewej stronie na piersi.

– Wakacje, wakacje.

Najwidoczniej wystarczyło to jedno słowo; zawierało wszystko, co należało o nim wiedzieć. Wszystko o jego słabości i zakłamaniu. Wszystko o G., jego lęku i jego nieszczęściu, wszystko o dwudziestu drewnianych wierszach, które napisał, trzynaście razy na sto lat rozpoczynając pisanie, i wszystko o rzeczywistych powodach tej podróży, z których Ed jak dotąd sam ledwie zdawał sobie sprawę. Zobaczył centralę, biuro policji kolejowej, gdzieś daleko w górze, ponad stalową konstrukcją tej czerwcowej nocy, chabrowa kapsuła, oszklona i starannie wyłożona linoleum, która przemierzała bezkresną przestrzeń jego nieczystego sumienia.

Ed poczuł się bardzo zmęczony i po raz pierwszy w życiu miał wrażenie, że ucieka.Trakl

Minęły zaledwie trzy tygodnie, odkąd dr Z. zapytał go, czy nie byłby skłonny (użył właśnie tego sformułowania) napisać pracy dyplomowej o ekspresjonistycznym poecie Georgu Traklu. – Może wyniknie z tego coś więcej – dodał Z., dumny ze swojej atrakcyjnej oferty, która najwyraźniej nie miała wiązać się z innymi warunkami. Żadnych dodatkowych tonów w jego głosie, żadnego gestu współczucia, które nieraz Edowi odbierało mowę. Dla dr. Z. Ed był przede wszystkim tym studentem, który wszystkie omawiane teksty potrafił wyrecytować z pamięci. Nawet jeśli schował się w najdalszym rogu sali i zakrył twarz ciemnymi włosami do ramion, to przecież w którymś momencie zaczynał mówić, pośpiesznie, długimi i starannie ułożonymi zdaniami.

Dwie noce Ed prawie nie zmrużył oka, żeby przeczytać o Traklu wszystko, co zgromadzono w bibliotece instytutu. Opracowania na jego temat stały w ostatnim z wąskich pomieszczeń w amfiladzie, gdzie z reguły był sam i miał niezmącony spokój. Zajmował stolik pod oknem wychodzącym na maleńki ogródek i nieforemną, oplecioną pajęczynami altankę na wewnętrznym podwórzu, gdzie za dnia zaszywał się dozorca zatrudniony przez instytut. Tam też prawdopodobnie mieszkał; o tym człowieku krążyły najróżniejsze opowieści.

Książki o Traklu mieściły się bardzo wysoko, niemal pod sufitem, trzeba było wziąć drabinę. Kiedyś Ed wdrapał się po niej na górę, ale nie podsunął jej pod literę T i Tr. Niezdarnie wychylił się w bok i zaczął wyjmować z regału książkę po książce. Drabina zakołysała się niespokojnie, stalowe haki ostrzegawczo brzęknęły o szynę, na której była zawieszona, co Eda jednak nie skłoniło do ostrożności, wprost przeciwnie. Wychylił tułów jeszcze kawałek dalej w kierunku Trakla, potem jeszcze kawałek, i jeszcze trochę. I w tym momencie poczuł to, po raz pierwszy.

Wieczorem, przy biurku, półgłosem deklamował sobie wiersze. Każde wypowiedziane słowo wiązało się z wyobrażeniem rozległego, chłodnego krajobrazu, który go całkowicie zniewalał: biel, brąz, błękit, jedna wielka tajemnica. Twórczość i życie Georga Trakla – studenta farmacji, aptekarza wojskowego, morfinisty i amatora opium. Obok Eda, w fotelu przykrytym prześcieradłem leżał Matthew i spał. Co jakiś czas kot nastawiał ucho w jego kierunku, chwilami ucho drgało, gwałtownie i kilkakrotnie raz za razem, tak jakby stary fotel był pod napięciem.

Matthew – tak go nazwała G. Znalazła zwierzątko w przeszklonym szybie na podwórzu, maleńkie, miauczące, kłębuszek, niewiele większy od tenisowej piłeczki. Dwie lub trzy godziny siedziała w kucki pod szybem, w końcu wywabiła go stamtąd i zaniosła na górę. Do dziś nie wiedział, jak G. przyszło do głowy to imię, i nigdy się tego nie dowie, chyba że kot mu to powie, pewnego dnia.

Ed stronił od wszelkich propozycji pomocy. Chodził na seminaria i zdawał egzaminy, z których kierownik instytutu, profesor H., chętnie by go zwolnił: pełne zrozumienia pochylenie jego wielkiej czaszki, dobrotliwie pofalowane włosy, białe i lśniące, i ręka na ramieniu Eda, kiedy na schodach instytutu wziął go raz na stronę, a przede wszystkim ten aksamitny głos, któremu Ed najchętniej by się oddał całkowicie… Ale przyswojenie wiedzy nie było dla niego problemem. Ani egzaminy.

Wszystko, co Ed czytał w tym czasie, zostawało mu w pamięci, jakby samoistnie i z dokładnością co do literki, słowo w słowo, każdy wiersz i każdy komentarz, wszystko, co mu się nawinęło przed oczy, gdy siedział sam w domu czy przy stoliku w ostatnim pomieszczeniu biblioteki, ze wzrokiem wbitym w altanę dozorcy. Życie bez G. – to była niemal swego rodzaju hipnoza. Gdy się z niej wynurzał po upływie jakiegoś czasu, przeczytane słowa szumiały mu w czaszce. Studia działały jak uspokajający narkotyk. Czytał, pisał, cytował i recytował, i w którymś momencie wyrazy współczucia ustały, propozycje pomocy ucichły, zatroskanie w oczach znikło bez śladu. A przecież Ed nikomu nie opowiadał ani o G., ani o swojej sytuacji. Gadał tylko w domu, bez przerwy mamrotał coś pod nosem, i oczywiście rozmawiał z Matthew.

Po pierwszych dniach, spędzonych z Traklem, Ed uczęszczał tylko jeszcze na zajęcia dr. Z. Poezja baroku, romantyzmu, ekspresjonizmu. Nie było to zgodne z jego planem studiów. Wymagano przecież obecności i wpisów do indeksu. Rzeczywistość, od której nawet dr Z. nie mógł na dłuższą metę uciec. W pewien sposób Ed nadal zdawał się mieć zapewnioną ochronę. Nieczęsto zdarzało się, żeby któryś z kolegów, a nie on zabierał głos. Woleli go słuchać, onieśmieleni, a zarazem zafascynowani, jakby Ed był jakimś egzotycznym stworzeniem z zoo ludzkiego nieszczęścia, otoczonym fosą szacunku z wyraźną nutą bojaźni.

Po czterech latach na tym samym kierunku studiów wszyscy mieli w głowach te obrazy: G. i Ed codziennie rano trzymający się za ręce na parkingu przed instytutem; G. i Ed w długim, czułym, niesłabnącym objęciu, podczas gdy sala wykładowa zapełniała się powoli; G. i Ed , i sceny, jakie urządzali wieczorem w kawiarni Corso (najpierw szło o coś, a następnie o wszystko), a potem, późną nocą, wylewne pojednania, na zewnątrz na ulicy, na przystanku tramwajowym. Ale dopiero wtedy, gdy odjechał ostatni tramwaj i musieli pieszo wracać do domu, trzy stacje do Rannischer Platz i stamtąd jeszcze kawałek na piechotę do swoich drzwi. Tymczasem tramwaj pokonywał ostatnie zakręty w trakcie swojej ostatniej jazdy przez miasto, a wtedy piekielny jęk i zgrzytanie stalowego podwozia wypełniało noc wiszącą nad Halle niczym posłaniec zapowiadający Sąd Ostateczny.

Ed, tak mówiła do niego G., czasem również Edż albo Ede.

Niekiedy (coraz częściej) Ed wspinał się na drabinę tylko po to, by to poczuć. Nazywał to narkotykiem pilotów. Najpierw drżące uderzenia haków. Potem odurzający strumień, dreszcz, który przenikał go aż do szpiku kości, do lędźwi – napięcie słabło. Zamykał oczy i oddychał głęboko. Był pilotem w kapsule, wisiał w powietrzu, na włosku.

Przy altanie dozorcy od kilku dni kwitł lilak. Krzaki czarnego bzu wylewały się wprost spod progu pod drzwiami. Pajęczyny we framudze drzwi były pozrywane, ich strzępy kołysały się na wietrze. Facet jest w domu, pomyślał Ed. Czasem widywał go, jak przemykał przez zdziczały ogród lub stał bez ruchu, być może nasłuchując. Wchodził do altany bardzo ostrożnie, z rozłożonymi ramionami. Mimo to zaraz przy pierwszym kroku rozlegał się brzęk, podłogę zalewało morze butelek.

O dozorcy krążyła pogłoska, że ma habilitację i pracował kiedyś za granicą, a nawet, jak się mówiło, za twardą walutę. Teraz należał do kasty wyrzutków, żyjących własnym życiem, ogród z altaną stanowił część innego świata. Ed próbował sobie wyobrazić, co mężczyzna je na śniadanie. Żaden obraz nie przychodził mu do głowy, aż kiedyś zobaczył niewielki camembert (z Rugii, o nazwie „Chłopiec w kąpieli”), który dozorca kroił na wysłużonej desce na małe, zgrabne ćwiartki. Nadziewał porcje sera na czubek noża i wkładał je sobie do ust, kawałek po kawałku. Innym trudno sobie wyobrazić, że samotni ludzie w ogóle cokolwiek jedzą, pomyślał. Natomiast dla niego dozorca był w tym czasie jedynym rzeczywistym człowiekiem, samotnym i opuszczonym jak on sam. W chwili zamętu wydawało się Edowi niejasne, czy nie byłoby dla niego lepiej poszukać opieki u dozorcy w jego altanie niż chronić się pod skrzydłami dr. Z.

Bibliotekę instytutu zamykano o godzinie 19.00. Zaraz po powrocie do domu Ed karmił kota. Dawał mu chleb, pokrojoną w plasterki kiełbaskę i trochę mleka. Kiedyś zajmowała się tym G. Jakkolwiek Ed odpowiedzialnie troszczył się o Matthew, to ciągle jednak nie mógł zrozumieć, że koty do życia potrzebują nie mleka, lecz wody. Dlatego dziwił się, że gdy tylko wychodził z pokoju, zwierzę zaraz czmychało do cytryny w hydroponicznej donicy i zaczynało w niej grzebać. Stawał wtedy jak wryty w kuchni i nasłuchiwał. Grzechot kamyczków, które z donicy spadały na szafkę, a stamtąd na deski podłogi. Nie mógł nic innego zrobić, jak tylko zamienić się w słuch. Nie mógł uwierzyć, że takie rzeczy stały się jego udziałem – że właśnie jemu to wszystko się przydarzyło.Matthew

Potem, dzień przed dwudziestymi czwartymi urodzinami Eda, Matthew znikł. Do późnej nocy Ed czytał Bartholda Heinricha Brockesa, przygotowując się na seminarium u dr. Z.: „Przechadzając się to tu, to tam / W cieniu tego drzewa…”. W pewnym momencie zasnął przy stole. Rano poszedł do instytutu, drogą przez Rannischer Platz do rynku i dalej ulicą Barfüßerstrasse w kierunku uniwersytetu. Przy tej ciasnej, ciemnej ulicy mieścił się lokal Merseburger Hof, gdzie przed zajęciami Ed chodził na kawę. Zatłuszczony tekst na odwrocie karty dań (być może wyjątek z dawnej kroniki) ujawniał, że Barfüßerstrasse, ulica Braci Bosych, nazywała się kiedyś ulicą Braci, potem Braci Mniejszych, a następnie Braci Bosych – przedziwna równia pochyła w dół, to przez nią Ed poczuł się solidarny z ulicą.

Po południu kota nadal nie było, i Ed zaczął go nawoływać. Najpierw z dołu na podwórku, potem z okna, ale nie usłyszał krótkiego mruknięcia, pełnego wyrzutów, jakim zwierzę zwykle odpowiadało.

– Matthew!

Zapach podwórza – jakby się wdychało dawne, spleśniałe już zmartwienie. Zmartwienie ze stęchlizny i węgla, gnieżdżące się w szeregu zapadniętych szop naprzeciwko, nieustannie unosiło się nad zasypanymi tam, na zawsze pogrzebanymi rzeczami. W domu mieszkali głównie bunowcy, robotnicy z zakładów chemicznych Buna-Werke, położonych na południe od miasta. Bunowcy – Ed przypomniał sobie, że robotnicy mówili tak sami o sobie; używali tego słowa w sposób oczywisty i nie bez dumy, jak ktoś, kto chce podkreślić swoją przynależność do jakiegoś narodu o znanej historii, jak członkowie jakiegoś plemienia, do którego włączono ich przez urodzenie i co do którego można mieć pewność, że będzie jeszcze długo, długo istniało.

– Matthew!

Ed postał chwilę przy otwartym oknie, przysłuchując się szczurom. Pomyślał ‘urodziny, moje urodziny’ i zaczął ponownie nawoływać: „Matthew!” Zgasił światło, żeby go nikt nie widział. Na przeciwległej skarpie stał niski, podłużny ceglany budynek domu opieki. Kiedy nawoływał kota, pensjonariusze zaludnili okna baraku. Zobaczył sprane koszule i rozpinane, zrobione na drutach swetry, siwe czaszki, błyszczące w świetle neonu – staruszkowie interesowali się wszystkim na podwórzu, szczególnie nocą. Często trwało kilka sekund, zanim wyłączyli lampy wiszące u sufitu. Ed zauważył liliowe światło jeszcze jarzącego się neonu i wyobraził sobie staruszków stojących tam w ciemności, ciasno stłoczonych, ci z tyłu musieli wydychać nieświeże, zgniłe powietrze na karki stojących przed nimi. Może któryś z nich widział Matthew? I może teraz dyskutowali cicho (najpierw cicho, potem burzliwiej, to znów przyciszając głosy, żeby nie alarmować personelu), czy i jak dostarczyć gryps.

Dwa dni później ciągle jeszcze wołał kota. Na początku krępował się robić to głośno, a teraz nie mógł z tym skończyć. Co godzina przez chwilę krzyczał w studnię podwórza, mechanicznie, prawie nieprzytomnie, z twarzą zziębniętą od nocnego powietrza, jak maska, która wrosła mu pod cebulki włosów. Współczucie mieszkańców kamienicy wyczerpało się całkowicie. Otwierano i zatrzaskiwano okna, rzucano przekleństwa, po hallecku lub bunowsku. Dzwoniono do niego lub walono w jego drzwi.

– Matthew! Kiełbaska, pyszne mleczko!

– A wsadź sobie gdzieś tę kiełbaskę, ty menelu, to wtedy będzie można spać!

Czerwcowy wieczór był chłodny, ale teraz Ed zostawił otwarte okno. Nawet nie zauważył, jak wychylił się najpierw lekko do przodu, a potem jeszcze bardziej przez niski gzyms okienny, podniesiony ze względów bezpieczeństwa za pomocą żelaznej sztaby. Obiema rękami uchwycił jak przyrząd gimnastyczny zardzewiały pręt i powoli zawiesił tułów nad podwórzem:

– Matthew!

Głos przybrał na sile, ton stał się klarowniejszy i bardziej donośny, rozległo się ciemne, czyste „u”:

– Matth--ew!

W środku, gdzieś daleko z tyłu za nim, tańczyły po linoleum czubki palców jego stóp, a do ostatnich wyrostków kręgosłupa zaczął napływać strumień narkotyku pilotów, w zupełnie nieznanym, nieporównywalnym stopniu. Ogarnęła go przyjemna sztywność, nie, to było coś więcej, rozkosz, która sprawiła, że zastygł w bezruchu, od stóp do głów.

– Matth- - - - -ew!

Jego ciało płynęło lub unosiło się w powietrzu. Napawał się ciepłą, miękką jak aksamit barwą dźwięku – echo na dnie, nie było w nim ani śladu obcości. Jeszcze raz, ostrożnie, zaczerpnął powietrza i zawołał, z łatwością trafił w ton, który związał podwórze, ciemność i świat wokół Halle nad Soławą w pełną miękką, wibrującą jednię, w którą był skłonny, a w końcu też całkowicie gotowy się zanurzyć.

– Matthew!

Nagle Edem rzuciło z powrotem do pokoju, jakby ktoś go ugodził. Dał radę zrobić jeszcze dwa kroki, potem kolana mu się ugięły i runął na podłogę. To był Matthew, miauczenie obrażonego Matthew. Pomruk czy pisk, odgłos nienaoliwionych zawiasów, drzwi między tym a tamtym światem, które zatrzasnęły się z hukiem. Wyprowadziło go to z lotu w dół ku górze – pierwsze, drugie, trzecie piętro – i cisnęło z powrotem na ziemię. Pociemniało mu w oczach; musiał wciągać powietrze i znów je wydmuchiwać, niepostrzeżenie, jakby nie oddychał naprawdę, jakby właściwie nie oddychał już wcale.

Po chwili udało mu się oderwać ręce od twarzy. Jego wzrok padł na otwarte okno.

Kot był bardzo cicho.

Nie było go wcale.

Gdy zasypiał, G. pochyliła się nad nim. Była całkiem blisko; palcem pokazała na swoje rozchylone usta. Rozszerzyła wargi i przycisnęła koniuszek swojego małego, błyszczącego języka z tyłu do przednich zębów, lekko skrzywionych niczym lemiesz w pługu śnieżnym: „Matthew, niech pan powie: Matthew”.

Próbował się wymigać i spytał, czy wszystkie nauczycielki angielskiego mają w ustach taki mały śnieżny pług, do którego język może tak ładnie przylgnąć.

G. potrząsnęła głową i wsunęła mu palec wskazujący do ust.

– Edgar Bendler, czy tak się pan nazywa? Edgar Bendler, dwadzieścia cztery lata? Co panu dolega, Ed? Jak pan uważa, czy pańskie upośledzenie jest wrodzone? W takim razie proszę powiedzieć thanks.

– Thanks.

– Niech pan powie: both of us.

– Both of us.

Palec w jego ustach wolno się poruszał i wyjaśniał mu wszystko. Wszystkie jego niedoskonałości.

– A teraz jeszcze raz: both of us, a potem, proszę, tyle razy, ile pan zdoła.

– Both, both…

Matthew usiadł obok łóżka sztywno jak mały, czarny sfinks i przez chwilę przyglądał się, jak Ed powoli, bardzo powoli, wchodził w G., tak jak lubiła najbardziej, milimetr po milimetrze.

-before: always }

WolfstraSSe

Ściśle biorąc, jego pobyt na Wolfstrasse 18 nie był całkiem legalny. W tym budynku z cegły, poszarzałym od codziennych wyziewów z obu wielkich zakładów chemicznych, mieszkał tylko jako sublokator u jakiejś sublokatorki, a więc jako ktoś w rodzaju subsublokatora. W stuletniej co najmniej historii tego mieszkania z pewnością były również jeszcze inne podnajmy, wskazywały na to luźne umowy własnego pomysłu, spisane często tylko odręcznie, wraz ze spisami inwentarza lub porozumieniami o użytkowaniu piwnicy czy z wiążącymi ustaleniami w sprawie korzystania z toalety, której nie pamiętali najstarsi mieszkańcy. Z dala od urzędów kwaterunkowych i ich procedur centralnego przydziału mieszkań wyrastały przez lata całe drzewa genealogiczne takiego podnajmu, ale już po dwóch pokoleniach lokatorów zaczynano tracić z oczu wcześniejszych mieszkańców. Wkrótce pamiętano tylko ich nazwiska, zgromadziły się one na skrzynkach pocztowych i drzwiach niczym wyblakłe i porysowane herby odległych miast na walizce, z którą zjeździło się kawał świata. Tak to jest, myślał Ed, po świecie podróżuje się tylko z mieszkania do mieszkania, niczym starzejący się bagaż.

Przez cały dzień błądził półprzytomny po mieście. W głowie huczało mu jeszcze z przerażenia, czuł wstyd, który wiązał się jakoś z pytaniem, czy skoczył czy nie.

Ciągle jeszcze stał pod swoimi drzwiami, na pokrytym szarą farbą drewnie widać było tłoczące się stadko plastikowych i mosiężnych szyldów. Przyszła mu na myśl laska, z którą jego dziadek wędrował, od rączki do ziemi obita srebrnymi lub połyskującymi złociście blaszkami z obcych miejsc. Później laska służyła mu za kulę. Kiedy Ed był dzieckiem, jeszcze zanim poszedł do szkoły, a więc w okresie największych wypraw odkrywczych, odczuwał czystą przyjemność, gdy przesuwał palcem po małych, błyszczących blaszkach, od szpica laski po rączkę i z powrotem, bezustannie, wte i wewte. Dotykał chłodnych herbów i, głaszcząc obce miejscowości, sylabizował ich nazwy, jak potrafił, a dziadek go poprawiał:

– A-a-kwii-kwii. Akwii!

– M-mm-me-me-c, Mec.

– Sz-sz-szt-szsztuuu, sztuutt, sztuutt…

– K-K-Kooop-en-Koopeen-…

Nazwy Akwizgran czy Kopenhaga brzmiały tak, jakby miejscowości te leżały w jakichś zaświatach, a w każdym razie w dziwnej oddali, jakby co najmniej kwestionowano ich egzystencję; Ed, mimo że teraz miał lepsze rozeznanie, o dziwo, ciągle jeszcze wątpił w ich istnienie. W końcu blaszki sprawiły, że dziadek z bliskiej osoby stał się kimś obcym, a nawet samego staruszka zepchnęły w nieokreśloną dal, w prehistorię, której nie dało się już powiązać z teraźniejszością. Podobnie działo się z nazwiskami: Stengel, Kolpacki, Augenlos i Rust – tak brzmiały te, które jeszcze można było odczytać na drzwiach Edgara. Jego własne widniało na kartce naklejonej na drzwiach nad gałką. Nazwisko pod spodem, wytarte wprawdzie dokładnie gumką, pozostało dla niego nadal widoczne, nawet w całkowitej ciemności, nawet bez papieru i bez drzwi. Swoje napisał wtedy ołówkiem, a papier, który tymczasem się pofalował i pożółkł na brzegach, nalepił starannie na drzwi.

– Moje drzwi-obieżyświaty – szepnął Ed i przekręcił klucz w zamku.

Z jednej strony panowała wszechmoc urzędów, używających ostrego instrumentu władzy, jaką była Centralna Gospodarka Lokalami Mieszkalnymi, z drugiej nikt w domu nie wiedział, gdzie mogli się podziać Stengel, Kolpacki, Augenlos i Rust, ani czy oni w ogóle jeszcze istnieli – co Ed zaczął uważać za dobry omen.

W kuchni otworzył szafkę i przejrzał swoje nędzne zapasy. Większość wyrzucił do śmieci. Jakby pod wpływem natchnienia odkręcił drzwiczki pieca. Chwycił notatki zrobione na seminarium w ostatnich tygodniach, wrzucił je przez otwór do pieca i podsunął płonącą zapałkę. Skoroszyt dobrze się palił. Sięgnął po drugi, i jeszcze jeden, brał kolejne jak popadło. W pokoju szybko zrobiło się ciepło, trzaskały cegły szamotowe. Wyjął z regału szarą, marmurkową teczkę ze swoimi pisarskimi wprawkami i rozłożył na blasze pieca. Po chwili odłożył ją na półkę i otworzył okno. To była próba.

Cały dzień spędził na sprzątaniu mieszkania, sortowaniu książek, skoroszytów i kartek, starając się zaprowadzić jakiś ład, jakby chodziło o jego spuściznę. Zauważył, oczywiście, że do niektórych rzeczy był przywiązany, „ale tylko dlatego, że chcesz stąd odejść”, szeptał Ed. Odczuwał ulgę, gdy co jakiś czas dokładał do żaru gałązki cicho wypowiadanych półzdań, aby wątły płomyk jego obecności całkowicie nie wygasł.

Brakowało Matthew.

Matthew.

Nazajutrz rano zaniósł do śmietnika pojemnik z popiołem z pieca, nakryty szmatą, żeby drobny, czarnolistny popiół nie rozwiał się na wszystkie strony – tak go nauczył ojciec. Odkąd skończył dziesięć lat, sam wracał wczesnym popołudniem ze szkoły do domu, z kluczem na szyi, i miał za zadanie napalić w piecu kaflowym. Piec, a także utrzymanie porządku w piwnicy i wycieranie naczyń należały do jego „obowiązeczków” – jak określała to matka. Prawie zawsze w odniesieniu do niego używała zdrobnień: „obowiązeczki”, „zainteresowanka”, „ty i twoja koleżaneczka”. Takie rzeczy tłukły się Edowi po głowie (i czuł gorączkę i zamęt), aż zdecydował się naprawdę nikomu o niczym nie mówić. Edgar Bendler postanowił zniknąć – zdanie jak z powieści.

Ukląkł i pozamiatał wokół pieca. Starł na mokro podłogę, zmatowiały czerwonawy brąz nabrał blasku. Poczerniały od wilgoci wydeptane kanty progów i gołe, wychodzone miejsca. Czarne plamy rodziły pytania. Dlaczego nie skoczyłeś? Co masz jeszcze do stracenia? No co? Co? Ed starał się o nic nie zawadzić wiadrem i ostrożnie je odstawił. Już teraz czuł się jak intruz, obcy w dawnym, kiedyś własnym życiu, jak człowiek bez ziemi. Usłyszał kroki pod drzwiami, wstrzymał oddech. Przemknął do kuchni, wyjął z szafki Megalac i wypił. Środek, rodzaj płynnego wapna, od razu pobielił mu błony śluzowe: od wczesnej młodości miał po prostu za dużo kwasu solnego w żołądku.

Dopiero późnym popołudniem mógł zacząć się pakować. Wybrał kilka książek, wziął poza tym swój za duży, brązowy notatnik, który sporadycznie spełniał funkcję swego rodzaju dziennika. Nieporęczny, niepraktyczny, ale za to prezent od G. Kocyk i cuchnącą miskę kota zniósł na podwórze. Stłuczona szyba, chwila wahania, potem cisnął wszystko razem w mrok szopy zmartwień.

W pudełku po butach, gdzie trzymał pocztówki i plany miast, znalazł starą mapę wybrzeża Bałtyku. Ktoś podkreślił linijką nazwy niektórych miejscowości i pociągnął linię brzegową niebieskim atramentem. – Możliwe, całkiem możliwe, Ed, że ty to zrobiłeś – mruczał pod nosem. W rzeczywistości nie mógłby nawet powiedzieć, skąd ta mapa znalazła się w jego zbiorach, może z archiwaliów ojca.

Na pożegnanie chciał nastawić muzykę, cicho, bardzo cicho. Przez chwilę stał jak nieprzytomny przy kuchence, zanim dotarło do niego, że płyty nie można odtworzyć na płycie kuchennej. Że to nie jest talerz adaptera.

Zanim Ed opuścił mieszkanie na Wolfstrasse, wykręcił jeszcze bezpieczniki ze skrzynki rozdzielczej i ustawił je w jednym rządku na liczniku: jeden cenny, automatyczny, z przyciskiem oraz dwa ceramiczne, starsze i już poszarzałe. Przez kilka sekund skupił uwagę na lśniącej tarczy licznika. Ponieważ miała ona drobne, hipnotyzujące rowki, nigdy nie można było mieć pewności, czy rzeczywiście przestała się obracać. Przypomniał sobie, jak matka posłała go, wówczas trzynasto-czy czternastolatka, pierwszy raz na klatkę schodową, żeby sam wymienił bezpiecznik. Dźwięki w domu i ich głuche odgłosy, szmer rozmów dobiegający z sąsiedniego mieszkania, z góry kaszlnięcie, brzęk naczyń – ten świat oddalił się o wieczność, gdy wykręcił i odłożył na bok stary bezpiecznik, a lęk przybrał postać nieodpartej pokusy. Zobaczył, jak powoli, ale niepowstrzymanie wyciąga palec wskazujący i wtyka go w pustą, błyszczącą oprawę bezpiecznika. Po raz pierwszy dostrzegł to tak jasno i wyraźnie: pod powierzchnią, do pewnego stopnia za zasłoną życia, istniała nieustająca pokusa, nęciła jakaś propozycja, niemająca sobie równych. Trzeba było determinacji, żeby się odwrócić, i właśnie tak zdecydował Ed tego dnia.

Wsunął klucz pod wycieraczkę, blaszka skrzynki pocztowej była tylko przymknięta; w razie zagrożenia należało zdać się na bunowców.Hotel przy Dworcu

Poczuł morze, zanim jeszcze wysiadł. Hotel przy Dworcu pamiętał jeszcze z dzieciństwa (wspomnienia z jedynej wyprawy nad Bałtyk). Znajdował się dokładnie naprzeciwko dworca, duży, ładny, kuszący budynek, z wykuszami w kształcie okrągłych wież i wiatrowskazem, blaszaną chorągiewką, w której wykruszały się cyfry dat rocznych.

Przepuścił kilka samochodów i jeszcze się wahał. To niemądre, zwłaszcza gdy w grę wchodzą pieniądze – takie miał zastrzeżenie. Poza tym byłoby bez sensu wylądować na wyspie dopiero po południu, bo wtedy prawdopodobnie nie będzie dosyć czasu na znalezienie noclegu – o ile w ogóle się uda. Miał przy sobie jakieś sto pięćdziesiąt marek, jeśli będzie nimi oszczędnie gospodarował, da sobie radę przez trzy, a może nawet cztery tygodnie. Na swoim koncie zostawił dziewięćdziesiąt marek na opłacenie czynszu, ta kwota wystarczy do września. Jeśli będzie miał szczęście, nikt się nawet nie zaniepokoi z powodu jego zniknięcia. Mógł przecież zachorować. Za trzy tygodnie zaczną się ferie semestralne. Rodzicom napisał kartkę. Wersja dla nich: jest w Polsce, w Katowicach, uczestniczy w tak zwanym Międzynarodowym Lecie Studenckim, tak samo jak w zeszłym roku.

Recepcja była wyjątkowo wysoka i pusta jak wymiótł: żadnych dokumentów, żadnych kluczy. Ale też jakie Ed miał pojęcie o hotelach. Dopiero w ostatniej chwili wynurzyły się głowy trzech kobiet, przemieszczały się niby tłoki silnika czterosuwowego, w którym nie zapaliła się czwarta świeca. Nie sposób było ustalić, z jakich głębi recepcjonistki nagle wypłynęły na powierzchnię; może wysoki pulpit łączył się z jakimś pokojem na zapleczu albo kobiety po prostu od lat przyzwyczaiły się, by jak najdłużej pozostać w ukryciu, siedzieć po cichu, zajmować się same sobą za tą barierką oklejoną ciemnym fornirem.

– Dzień dobry, ja…

Głos Eda zdradzał zmęczenie. Mimo że jechał w przedziale sam, znów nie mógł spać. Patrol wojskowy, prawdopodobnie rodzaj wysuniętej straży granicznej, skonfiskował mu mapę Bałtyku. Pociąg zatrzymał się na dłużej w Anklam, pewnie wtedy się dosiedli. Żałował, że nie wymyślił nic mądrzejszego poza tym, że to właściwie nie jego mapa… Stąd też nie może wiedzieć, dlaczego pewne miejscowości podkreślono, a linie brzegowe pociągnięto atramentem. Raptem głos uwiązł mu w gardle, tym donośniej rozlegał się szum w czaszce, Brockes, Eichendorff i raz po raz Trakl, który najbardziej nieubłaganie szeleścił wersami z pożółkłych i brunatnych liści, aż Ed musiał chwycić się za głowę. Nagły gest – jeden z żołnierzy odruchowo podniósł karabin maszynowy.

Na koniec Ed mógł chyba mówić o szczęściu, bo pozwolili mu zostać w przedziale. – Dziwny typ – szepnął żołnierz z kałasznikowem już korytarzu. Pot wystąpił Edowi na czoło, pola przesuwały się mu przed oczami, czarne trawy, wzdłuż nasypu kolejowego.

– Czy ma pan rezerwację?

Po raz pierwszy w życiu Ed wynajął pokój w hotelu. To cud, że się udało. Dostał do wypełnienia obszerny formularz na szorstkim papierze, poproszono go o dowód osobisty. Kiedy z trudem przesuwał łokieć po wysokiej barierce i ręką ze sztywnym nadgarstkiem wypełniał formularz, recepcjonistki na zmianę kartkowały jego dowód w formie książeczki. W jakimś niedorzecznym momencie Ed zaczął się obawiać, że jego potajemny wyjazd po drodze automatycznie wpisał się, na samym końcu, na jednej z pustych stron, pod wizami i pieczątkami z podróży. Samowolne opuszczenie jednostki – już podczas jego służby wojskowej używano takiego małego, złowieszczego stempla, który sprowadzał na niego najróżniejsze kary.

– Przepraszam, robię to pierwszy raz – odezwał się Ed.

– Co? – spytała konsjerżka.

Ed podniósł głowę i usiłował się uśmiechnąć, ale nie udało się przerzucić na drugą stronę pomostu. Dostał klucz z lakierowaną drewnianą kostką na krótkim sznureczku. Zamknął ją w dłoni i wyczuł numer swojego pokoju. Cyfra była starannie wypalona. Przez chwilę zobaczył dozorcę zatrudnionego w hotelu, jak siedzi w warsztacie w piwnicy nad niekończącym się rzędem klocków, z trudem przyciętych do odpowiednich wymiarów i wygładzonych papierem ściernym, i przykłada do nich kolejno żarzący się grot lutownicy – cyfrę za cyfrą, pokój za pokojem. Ed też był kiedyś robotnikiem i jakaś cząstka jego samego wciąż jeszcze czuła się zadomowiona w warsztatach, w tych jaskiniach ludu pracującego, w owych pomocniczych przestrzeniach świata, w których rzeczy zachowały swoje jasne, namacalne kontury.

– Drugie piętro, schody po lewej, młody człowieku.

Nad obitymi mosiądzem drzwiami obok schodów połyskiwało słowo Moccastube. Na pierwszym podeście Ed odwrócił się raz jeszcze; dwie z trzech głów kobiecych znowu zniknęły, trzecia recepcjonistka rozmawiała przez telefon i śledziła go przy tym wzrokiem.

Gdy się obudził, było już po szesnastej. W nogach podwójnego łóżka stała bieliźniarka. Telewizor w kącie, na chromowanym stelażu. Nad sedesem wisiał żeliwny, pokryty cząsteczkami skroplonej pary wodnej rezerwuar, który zapewne pochodził z zamierzchłych

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: