Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krwawe ręce: powieść z dziejów rzezi galicyjskiej - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krwawe ręce: powieść z dziejów rzezi galicyjskiej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 420 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­WIEŚĆ Z DZIE­JÓW RZE­ZI GA­LI­CYJ­SKIEJ

LWÓW.

KSIĘ­GAR­NIA MA­NI­SZEW­SKIE­GO I ME­IN­HAR­TA.

WAR­SZA­WA E WEN­DE I SP.

1907.

Wiel­ki wą­wóz wy­glą­da jako rze­ka po­ran­nej mgły. ?ró­dła tej rze­ki przy pra­sta­rym ko­ście­le ła­pe­zy­ekim; na go­ściń­cu kra­kow­skim, na dro­dze wi­śnic­kiej, co­raz szer­sza jej na­wa­ła, siny stru­mień mgła­wi­cy wpły­wa wresz­cie W nie­zmier­ne mo­rze wi­śla­nej rów­ni­ny. Za­świe­ci­ło słon­ko zło­te, mgła w zie­mię się za­pa­da i w pszen­ne grun­ta wsią­ka, z mgła­wi­cy mia­sto się ro­dzi. Ko­ściół i drew­nia­na, go­tyc­ka dzwo­ni­ca, klasz­tor Do­mi­ni­ka­nów, ko­ściół św. Le­onar­da i Ber­nar­dyń­ski.

To złu­dze­nie, ja­kie spra­wia po­ran­na mgła. W Boch­ni były nie­gdyś te ko­ścio­ły. Sta­ły tak dłu­go, jak dłu­go po­boż­na pol­ska Rzecz­po­spo­li­ta sta­ła. Upa­dły świą­ty­nie wraz z Pol­ską. Przy­szli obcy lu­dzie i świą­ty­nie za­bra­li. Li­be­ral­ni Au­stry­acy za­wy­ro­ko­wa­li od­ra­zu, że w tak ma­tem mie­ście, jak Boch­nia, tylu ko­ścio­łów na nic nie po­trze­ba. Po­ło­ży­li kres pa­nu­ją­ce­mu tu kle­ry­ka­li­zmo­wi, dali fol­gę ide­om po­stę­po­wym, któ­re prze­pa­ja­ły ich du­sze. Ta li­be­ral­na idea była jako orzeł, ma­ją­cy dwa skrzy­dła: jed­no ko­ścio­ły bu­rzy, a dru­gie krad­nie wiel­kie ma­jąt­ki ko­ściel­ne. Te już daw­no skon­fi­sko­wa­no. Z opusz­czo­nych świą­tyń sto­ją na­gie mury. W ko­ście­le Ber­nar­dy­nów jest skład sia­na dla koni, w klasz­to­rze ma­ga­zyn ty­to­niu i ta­ba­ki; w klasz­to­rze do­mi­ni­kań­skim mają ko­sza­ry fi­nan­zwa­chy, z ruin zaś ko­ścio­ła, bu­do­wa­ne­go przez Ja­giel­ło­wą żonę, Ja­dwi­gę, wy­bu­do­wa­no dom be­cyr­ko­wy. Tam miesz­ka, tam pra­cu­je Nie­miec, sta­ro­sta Berndt…

Sie­dzi przy biu­rze, akta, spo­rzą­dzo­ne przez ko­mi­sa­rzy, pod­pi­su­je. Czy­ni na nich wła­sno­ręcz­ne do­pi­ski i uwa­gi. Za­ła­twił dzie­sięć spraw, pa­pie­ry zło­żył, opłat­kiem je za­le­pił, cza­mo-żół­tym sznu­recz­kiem opa­sał, jesz­cze je­den strzęp opłat­ka, na któ­rym wy­bił pie­częć: K.k. Bez­irk­sha­itpt­man­sclntft Boch­nia. Otwarł drzwi do są­sied­niej kan­ce­la­ryi i krzyk­nął:

– Pa­nie Ho­szar!

Do izby wszedł wy­so­ki, tęgi męż­czy­zna.

– Słu­żę panu sta­ro­ście.

– Ode­bra­łeś pan wie­deń­ską pocz­tę?

– Tak jest, pa­nie sta­ro­sto… Przy­szło ty­siąc bro­szur.

– Cze­ka­łem na nie…

– Tak?… Ja zdzi­wio­ny je­stem… Boję się, pa­nie sta­ro­sto, czy to nie po­mył­ka.

– Jaka po­mył­ka?

Z mi­ni­ste­ry­um przy­cho­dzą do nas książ­ki pol­skie?!

– Mil­czeć o tem!… Gdy­by się kie­dy­kol­wiek kto ten exhi­bit py­tał, mów pan, że bro­szu­ry te dru­ko­wa­ło pa­ry­skie To­wa­rzy­stwo de­mo­kra­tycz­ne… Nikt nie śmie wie­dzieć.

– Za­pa­mię­tam, pa­nie sta­ro­sto.

– Czy pocz­ta dziś od­cho­dzi?

– Do Wied­nia nie.

– O Lwów się py­tam.

– Oto pocz­ty­lion trą­bi. Za dwie go­dzi­ny pocz­ta bę­dzie już na tar­now­skim go­ściń­cu.

Tu­zin pism po­czcie od­dać!… Do gu­ber­nium dwa fa­scy­ku­ly… je­den do wła­snych rąk pre­zy­den­ta, ba­ro­na von Krieg. A ten nu­mer Jo wła­snych rąk Bre­in­dla von Wal-Unstern w Tar­no­wie, ten do sta­ro­stów: Oster­ma­na w Sa­no­ku i Przy­byl­skie­go w Ja­śle…

– Po­spie­szę się.

– Cze­kaj pan chwi­lę!… Je­śli za dwie go­dzi­ny pocz­ta od­cho­dzi, masz pan jesz­cze czas. Po­wiedz mi, co no­we­go?

– Nie­wie­le, pa­nie sta­ro­sto… Chy­ba to, że żona kon­cep­sprak­ty­kan­ta May­er­le­go po­wi­ła syna.

– Cóż w tern nad­zwy­czaj­ne­go?

– Trze­ci mie­siąc po ślu­bie..,

– Głu­piś pan jest, ko­cha­ny pa­nie Ho­szar. Jak po ślu­bie, to już do­brze… By­ło­by źle, gdy­by była po­wi­ła trzy mie­sią­ce przed ślu­bem. Zresz­tą nie o baj­ki miej­skie się py­tam… No­wi­ny wie­dzieć chcia­łem…

– Ja­kie?

–- Pan nie wie, ja­kie?… No… z po­li­ty­ki.

– A!… O to się pan sta­ro­sta pyta… Otóż nie­ma w mie­ście żad­nych no­win.

– A w po­wie­cie?…

– Ani w mie­ście, ani w po­wie­cie… Po­dej­rze­nia pana sta­ro­sty były zu­peł­nie myl­ne. Po­la­cy o bun­cie nie my­ślą. Ci­sza zu­peł­na…

– Spi­ski, taj­ne związ­ki…

– Nie­masz spi­skim-, nie­masz taj­nych związ­ków.

Pan sta­ro­sta Berndt za­my­ślił się. Obu­dził się w mi­nu­cie z za­du­my, spoj­rzał zpo­deł­ba na kan­ce­li­stę Ko­sza­ra i rze­ki:

– Bę­dzie­my mu­sie­li po­dzię­ko­wać panu za służ­bę.

– Jak­to, pa­nie sta­ro­sto?… – za­wo­łał prze­ra­żo­ny Ho­szar.

– Nie ro­zu­miesz pan?… Je­steś pan tym­cza­so­wym urzęd­ni­kiem, na­pi­szę więc do gu­ber­nium, aby panu dało dy­mi­syę.

– A to dla­cze­go?! – pyta zbla­dły czło­wiek.

– Py­tasz się pan?… Od­po­wiem panu: je­steś jak czło­wiek, któ­ry cho­dzi po uli­cach i na nie­bo pa­trzy… Taki nie znaj­dzie cwan­cy­gie­ra, le­żą­ce­go na zie­mi… Kto chce zna­leźć coś… musi szu­kać, musi pa­trzeć w zie­mię, bo ewan­cy­gie­ry po nie­bie nie la­ta­ją… Ce­sar­ski urząd po­sy­ła pana na mia­sto i w po­wiat, abyś szu­kał… Abyś zdał spra­wę o każ­dym ro­dzą­cym się spi­sku, abyś umiał czy­tać z ócz, abyś umiał pa­trzeć w głąb serc…

– Pa­trzę…

– Z pół­słó­wek mu­sisz po­znać sło­wa, ze słów zda­nia…

– Sta­ram się… Dniem i nocą śle­dzę, wę­szę i szu­kam…

– Szu­kasz?!… Ale szu­kasz cwan­cy­gie­ra na nie­bie… Nie­ma się cze­mu dzi­wić, że nie wiesz o tem, co się dzie­je…

Ho­szar za­ła­mał ręce.

– i to sły­szę za gor­li­wość moją?

– Bądź pan zdrów!… Za­wo­łaj mi pan kan­ce­li­stę Dań­ca…

– Ależ mój chleb, pa­nie sta­ro­sto…

– Z ręki do ręki… Bę­dzie chleb, gdy pan mi po­ka­żesz zna­le­zio­ne­go cwan­cy­gie­ra… Pocz­tę za­brać! Dań­ca za­wo­łać!… Prę­dzej!

Za kil­ka mi­nut wszedł kan­ce­li­sta Da­niec. In­dy­wi­dy­um o rzad­kim, ry­żym wło­sie, o ce­rze kar­to­fla­nej.

– Moje usza­no­wa­nie panu sta­ro­ście!… Berndt po­pa­trzył by­stro na przy­by­łe­go.

– Do­bry wie­czór!… Po­wiedz­no mi pan co, pa­nie Da­niec… Lu­bię słu­chać, jak pan gwa­rzysz.

Da­niec zro­bił minę na­pół jo­wial­ną, na­pół głup­ko­wa­tą. Mówi po nie­miec­ku z ma­nie­ra­mi pol­skie­go ma­ło­miesz­cza­ni­na.

– Nichs ne­nes', mo­ści pa­nie, Hery Bez­irk­skaupt-mann, Euer gna­den… Der Tag war, pa­nie do­bro­dzie­ju… schbn und he­iłer.

– Nie umiesz po nie­miec­ku, pa­nie Da­niec – rzekł we­so­ło Berndt,

– Jak­to nie umiem?… A w ja­kim­że ję­zy­ku do pana sta­ro­sty mó­wię?!

– Mo­ści pa­nie do­bro­dzie­ju…

Jak­by się kan­ce­li­sta prze­ląkł. W glo­sie jego za­prze­cze­nie, w sło­wach siła prze­ko­na­nia:

– Ja mó­wię po nie­miec­ku, dom mój mówi po nie­miec­ku, dzie­ci mó­wią tyl­ko po nie­miec­ku.

– No… no… Ja panu tego za złe nie bio­rę, żeś w niem­czyź­nie nie tęgi. Ta­kie­go nam po­trze­ba. Ta­kie­go wła­śnie, jak pan. Po­trze­ba mi czło­wie­ka, któ­ry­by wszedł w pol­ski tłum.

– W pol­ski tłum?… Nie ro­zu­miem, pa­nie sta­ro­sto.

– Prze­cie ja­sno mó­wię… Pan mo­żesz z tłu­mem żyć, pić, ba­wić się… A przy tań­cu i ró­żań­cu słu­chać… Mu­sisz sły­szeć, jak tra­wa ro­śnie, mu­sisz wie­dzieć, co w tra­wie pisz­czy.

– Sły­sza­łem to już z ust pana sta­ro­sty – rzekł zim­no kan­ce­li­sta.

– I cóż pan na to?

– Ja nic na to… Ja nie mam gło­su, głos ma służ­bo­wy re­gu­la­min… Umiem go od de­ski do de­ski… Obo­wiąz­kiem moim wój­tów pil­no­wać, pi­ja­nych chło­pów do aresz­tów za­my­kać, akta kar­ne w po­rząd­ku trzy­mać, od do­mi­niów wiej­skich po­dat­ki od­bie­rać, przy po­bo­rze re­kru­ta asy­sto­wać…

– Tak, tak… Ale dziś inne cza­sy i inne obo­wiąz­ki… Pan, ro­do­wi­ty Po­lak, umiesz do­brze po pol­sku.

Prze­cie po nie­miec­ku z pa­nem sta­ro­stą mó­wię.

– Nie wy­pie­raj się, że umiesz po pol­sku.

– To jest.,.

– Umiesz pan, czy nie umiesz?!…

– Umiem…

– Ta­kie­go wła­śnie urzęd­ni­ka mieć chcia­łem, ta­kie­go, miesz­cza­ni­na pol­skie­go szu­ka­łem i zna­la­złem"

pana, jak pan wiesz, na sta­no­wi­sko kan­ce­li­sty w gu­ber­nium przed­sta­wi­łem.

Da­niec nie mógł po­zbie­rać my­śli, nie mógł po­ła­pać się w tem, co Berndt do nie­go mówi.

– Do cze­go pan zmie­rza, pa­nie sta­ro­sto?

Berndt po­wstał, obie ręce na ra­mio­nach Dań­ca po­ło­żył i mó­wił ze szcze­ro­ścią wiel­ką:

– Wierz mi pan, że je­stem ci życz­li­wym, że je­stem twym przy­ja­cie­lem.

– Cie­szę się ser­decz­nie.

– W tych dniach przed­sta­wiam pana do awan­su. Po­li­czy­my panu w eme­ry­tu­rze czas służ­by woj­sko­wej, pod­nie­sie­my panu pen­syę o dwie­ście zło­tych rocz­nie…

– Czy być może?! – krzyk­nął ra­do­śnie Da­niec.

– Bę­dzie, bę­dzie, je­śli pan…

– Co mam ro­bić?… Czem się za­słu­żyć?

– Przedew­szyst­kiem zu­peł­ną szcze­ro­ścią. Masz pan być otwar­tym, ser­ce otwo­rzyć przedem­ną, jak przed bra­tem… Ro­zu­miesz pan?

– Ro­zu­miem.

– W pań­skiem ser­cu jest prze­cie, je­śli nie sym-pa­tya, to cień sym­pa­tyi, to ślad sym­pa­tyi do Po­la­ków, któ­rzy w Ro­syi, Pru­sach i Au­stryi się bun­tu­ją.

Da­niec mil­czał.

– Pa­nie kan­ce­li­sto!… Ja panu tego nie bio­rę za złe… Ja to uwa­żam za rzecz zu­peł­nie na­tu­ral­ną. Po­wiem wię­cej: ja­bym się dzi­wił, gdy­by w panu nie było sym­pa­tyi dla lu­dzi, któ­rzy mó­wią tym sa­mym, co pan, ję­zy­kiem, tak, jak­byś się pan miał pra­wo dzi­wić, gdy­bym ja nie miał sym­pa­tyi dla mej nie­miec­kiej oj­czy­zny.

W gło­sie sta­ro­sty Bernd­ta była taka szcze­rość, w oczach jego taka przy­jaźń, że resz­ta po­dej­rzeń w du­szy kan­ce­li­sty sta­ja­ła.

– W isto­cie, że…

– To wła­śnie wie­dzieć chcia­łem… – rze­ki ze siłą Berndt. A te­raz zu­peł­nie inne py­ta­nie: – Coś pan za je­den, pa­nie Da­niec?… Czem był pań­ski oj­ciec? Chło­pem ze Gdo­wa.

– A pan je­steś…

– Prze­cie pan sta­ro­sta wie…

Pan je­steś ce­sar­skim urzęd­ni­kiem… Przejdź pan my­ślą dzie­je wła­sne­go ży­wo­ta… Ze wsi, z pod chłop­skiej strze­chy, wzię­li pana do woj­ska. Mia­łeś ta­lent, na­uczy­li jako tako po nie­miec­ku, awan­so­wa­li na feld­fe­bla, zro­bi­li po­tem kan­ce­li­stą…

– Praw­da, pa­nie sta­ro­sto…

– – Komu to za­wdzię­czasz, że nie je­steś brud­nym, gdow­skim chło­pem?

Ce­sa­rzo­wi.

1 Niem­com!… Nie­praw­daż, pa­nie Da­niec?

– Świę­ta praw­da.

– Te­raz do­pie­ro, gdy to usły­sza­łem, po­mó­wi­my z pa­nem o pań­skich pol­skich sym­pa­ty­ach, o pań­skim na­ro­dzie, o pań­skim ro­dzin­nym ję­zy­ku… Pa­mię­tasz pol­skie po­wsta­nie w r. 1831?

No oczy­wi­ście, że pa­mię­tam… Prze­cie to temu lat czter­na­ście…

Cze­góż oni chcie­li, ci po­wstań­cy?… Cze­go chcia­ło woj­sko pol­skie?

– No… Pol­ski.

Pol­ski! Pol­ski!… Co to zna­czy Pol­ski?

Ode­brać kraj Au­stryi, Ro­syi i Pru­som.

Nie­chże i tak bę­dzie… Za­tem ode­brać… A czem-byś pan był, pa­nie Da­niec, gdy­by była Pol­ska?

Kan­ce­li­sta wy­ba­łu­szo­ne, bez­myśl­ne oczy w sta­ro­stę wle­pił.

Był­bym chło­pem, jako bra­cia moi…

– To mało, mój przy­ja­cie­lu… Ja panu po­wiem, czem­byś pan był… Ja panu na oczy po­ka­żę.

Wy­bie­gi Berndt, wnet na­rę­cze, peł­ne ksią­żek, przy­niósł. Otwo­rzył jed­ną z nich.

– Oto książ­ka o szlach­cie pol­skiej… Dru­ko­wa­na w oj­czy­stym, pań­skim ję­zy­ku. Ta książ­ka po­wie, czem-byś pan był, gdy­by była Pol­ska.

Ude­rzył Berndt dło­nią w otwar­tą bro­szu­rę i mó­wił z ogniem:

– Był­byś pan chło­pem. Mó­wi­ło­by o panu pra­wo pol­skie: „kto­by kmie­cia lub chło­pa za­bił, ja­ko­by psa za­bił”. Za­tem, pa­nie Da­niec, gdy­by pana za­bi­li, to psa za­bi­li.

W wy­trzesz­czo­nych, bez­myśl­nych oczach kan­ce­li­sty było prze­ra­że­nie.

– Gdy­by była Pol­ska, ka­zał­by szlach­cic chło­pu, Dań­co­wi, wy­leźć na wierz­bę i w łeb­by mu strze­lił. Za­pła­cił­by za pana trzy grzyw­ny…

W tę­pej gło­wie exfeld­fe­bla myśl świ­ta. Myśl się ro­dzi i wście­kłość się ro­dzi.

– Praw­daż to?

– Czy­taj pan!… Tu jest na­pi­sa­no, jak szlach­ta chło­pów na pal wbi­ja­ła, tu jest na­pi­sa­no, jak im ręce ob­ci­na­no, tu jest na­pi­sa­no, że gdy pies szlach­ci­co­wi zdechł, to przy bra­mie pa­rob­ka swe­go do łań­cu­cha przy­kuć ka­zał. Pa­rob­ka!… chło­pa!… Dań­ca!… Ro­zu­miesz?

– Krew się go­tu­je…

– Dość tego, pa­nie Da­niec… Nie mam z pa­nem nic do ga­da­nia. Tę książ­kę weź… Jed­na dla pana… A te czte­ry tu­zi­ny roz­daj pi­śmien­nym, wój­to­wi i pi­sa­rzom gmin­nym. Każ im, aby chło­pom czy­ta­no. A gdy ty prze­czy­tasz, po­mó­wi­my… Te­raz tyl­ko dwa sło­wa. Jest po­dej­rze­nie, że w Ga­li­cyi go­tu­je się pol­ski bunt…

– To nie­praw­da, pa­nie sta­ro­sto. Po­wsta­nie szlach­ta robi.

–- Nie sły­szał o tem sło­wa ani urzęd­nik, ani szpieg…

II

Wscho­dzą­ce słon­ko spoj­rza­ło w okna kwa­ter ofi­cer­skich tak raź­nie, tak we­so­ło pa­trza­ło w oczy śpią­ce­go po­rucz­ni­ka, że ten ze­rwał się z łoża na"rów­ne nogi. Ubrał się szyb­ko w mun­dur gra­na­to­wy, sza­blę przy­pa­sał, na gło­wę wło­żył szwo­le­żer­ski kask. Dziw­ne na­kry­cie gło­wy. Na heł­mie skó­rza­nym bran­żo­wy grec­ki łuk, kla­sycz­ny hełm Achil­le­sa i Pa­tro­kla, z au­stry­ac­ka usty­li­zo­wa­ny, w par­we­niu­szow­ski spo­sób suto i ja­skra­wo zło­co­ny. Przej­rzał się ofi­cer w ko­mi­śnem, ręcz­nem zwier­cie­dle, na pal­cach idzie, aby śpią­ce­go ka­me­ra­da nie zbu­dzić, ci­cho za­mknął drzwi i spie­szy do staj­ni. Ude­rzyl w bra­mę moc­no me­ta­lo­wą rę­ko­je­ścią bi­cza…

– Sepp I Sepp!

– Słu­cham, pana po­rucz­ni­ka.

– Ko­nia!… Siw­ka!

– – W mgnie­niu oka go osio­dłam.

Żoł­nierz* za kil­ka mi­nut wy­wiódł ze staj­ni ko­nia, po­rucz­nik Berndt siadł na nie­go, w śpią­ce mia­sto je­dzie. Za­kwi­tłe bza­mi ogro­dy, pach­nie ra­nek roz­kosz­nie, z lasu i z łąk won­ny wiatr pły­nie, wsta­nie wnet słon­ko, żar jego rosę wy­pi­je – wy­pi­je za­ran­ną woń ogro­dów i łąk.

Je­dzie sta­ro­ścic bo­cheń­ski przez pu­ste uli­ce mia­sta, cu­gle ko­nio­wi po­pu­ścił, nie spie­szy się, wi­dać, jeźdź­co­wi. Poco i do­kąd wy­je­chał? Czy on sam wie? Aby na roz­kosz­ną wio­snę się po­pa­trzeć, aby czas do po­łu­dnia błą­ka­niem się po za­kwi­tlym świe­cie spę­dzić.

Prze­je­chał stę­pem uli­cą rzeż­nic­ką, miną! ry­nek, wje­chał w ci­chy, do­mi­ni­kań­ski go­ści­niec Gwar ja­kiś.

Dom na­prze­ciw daw­ne­go klasz­to­ru Do­mi­ni­ka­nów gra po­mru­kiem ludz­kim, przez za­mknię­te okien­ni­ce śmie­chy się prze­do­sta­ją i okrzy­ki. Zna po­rucz­nik Berndt ten dom: to szynk Okrze­szy, to urzęd­ni­cze ka­sy­no bo­cheń­skie.

– Do rana zo­sta­li?

Wje­chał szwo­le­żer na po­dwó­rze za­jaz­du, ko­nia do słu­pa przy­wią­zał; do izb ka­sy­no­wych spie­szy. Otwarł drzwi, sta­nął w oście­żach. Za­trzy­mał go nie­sły­cha­ny za­duch, odór ze­psu­te­go od­de­cha­mi ludz­ki­mi po­wie­trza, okrop­ny smród z cy­gar i fa­jek. Tu­man dymu z izby kar­cia­nej leci…

Urzęd­ni­cy się ba­wią. Przyj­mu­ją go­ści zna­ko­mi­tych. Je­dzie przez Boch­nię pre­zy­dent gu­ber­nial­ny, ba­ron Krieg; wy­so­kie­mu urzęd­ni­ko­wi to­wa­rzy­szą se­kre­tarz Ni­tri­bit, od­Są­cza od­pro­wa­dza go Bo­cheń­ski, sta­ro­sta no­wo­są­dec­ki. Na ich cześć ka­sy­no wy­da­ło ban­kiet. Ba­ron bez­po­śred­nio po wie­cze­rzy wy­niósł się do za­jaz­du, w któ­rym no­co­wał, resz­ta urzęd­ni­ków bawi się tem, czem zwy­kle koń­czą się uczty ka­sy­no­we: pi­jań­stwem i kar­ta­mi. Do rana piją, do rana gra­ją. Jak­by go­spo­darz szyn­ku, Okrze­sza, wsty­dził się wscho­dzą­ce­go sion­ka, przed zło­ty­mi pro­mie­nia­mi jego okien­ni­ce po­za­my­kał. Oko­ło becz­ki z pi­wem tłum pa­nów stoi, przy szynk­wa­sie z wód­ką lu­dzie się kłó­cą i lu­dzie się śmie­ją, w kin­kie­tach szyn­ko­we­go kan­de­la­bru świe­ce ło­jo­we go­re­ją, pło­ną świe­ce na zie­lo­nych sto­li­kach kar­cia­nych. Mdłe ich świa­tło: oto przez wy­cię­te w kształt ser­ca otwo­ry w okien­ni­cach wpa­dło wscho­dzą­ce słoń­ce, zło­to i ru­bin się błysz­czy, w okien­ni­cach trzy ogrom­ne, ru­bi­no­we asy czer­wien­ne go­re­ją.

Po­lu­cia­ły oczy po­rucz­ni­ka na kół­ko pi­jac­kie. Oj­ciec… Dziw­ne uczu­cie. Kar­ty i go­rzał­ka, toć prze­cie treść żoł­nier­skie­go ży­wo­ta, pi­ja­na gro­ma­da, to co­dzien­ny dla po­rucz­ni­ka wi­dok, to co­dzien­ny chleb. A prze­cie ten oj­ciec, z ocza­mi sino pod­ku­te­mi, z czo­łem spo­co­nem, z ko­szu­lą, po któ­rej stru­gi róż­no­ko­lo­ro­we­go li­kie­ru spły­nę­ły, ze śmie­chem pi­ja­ka na twa­rzy…

Zczezl śmiech z ust sta­ro­sty Bernd­ta, gdy syna zo­ba­czył. Chmu­ra ja­kaś na czo­le się zja­wi­ła. Ten syn przy­po­mniał… Czuł to sta­ry Berndt, że jemu, sta­ro­ście, na­czel­ni­ko­wi po­wia­tu, nie wy­pa­da z kan­ce­li­sta­mi pić na umór, że on ich prze­ło­żo­ny, po­wi­nien być od pod­wład­nych, jak Nie­miec mówi: Drei Schrit­te yom Le­ibe. Dla sta­ro­sty naj­więk­szym przy­kła­dem jest pre­zy­dent gu­ber­nium, któ­ry w chwi­li, gdy się lu­dzie oży­wi­li, gdy kie­lisz­ki krą­żyć za­czę­ły, znikł z ka­sy­na. A jed­nak w tym szyn­ku milo ja­koś było, ocho­ta była taka, ży­cie ta­kie i pra­gnie­nie w gar­dle nie­uga­szo­ne… Wszak i Jo­wisz, oj­ciec bo­gów, z Olim­pu zstę­po­wał, na lam­part­ki cho­dził, cze­mu­zby wiec on, sta­ro­sta… Zra­zu chwi­lę tyl­ko za­mie­rzał w ka­sy­nie za­ba­wić, tyl­ko chwi­lę, ta krót­ka chwi­la trwa­ła noc. Wi­dok syna przy­po­mniał mu wy­so­ki urząd, jaki pia­stu­je. Wi­dok syna obu­dził go… Jak­by się wsty­dził te­raz pod­wład­nych i syna. Od­stą­pił, od­su­nął się od szynk­wa­su, przy sto­li­ku usiadł.

– Jak się masz, dziec­ko moje? Ba­wi­cie się do­brze, jak wi­dzę…

– Ha!… Dle kom­pa­nii dał się cy­gan po­wie­sić. Spo­strze­gli pi­ja­ni urzęd­ni­cy sta­ro­ści­ca, na­prze­ciw wy­bie­gli, oto­czy­li, do szyn­kow­ni go cią­gną.

– Pij!…… – za­wo­łał Witz­tum, kon­cep­sprak­ty­kant bo­cheń­skie­go sta­ro­stwa.

– Zdro­wie pana po­rucz­ni­ka!

– Pan słu­żysz ce­sa­rzo­wi sza­blą, a my ro­zu­mem – wo­łal se­kre­tarz są­dec­kie­go sta­ro­stwa, Ni­tri­bit.

Ofi­cer od­jął od ust bla­szan­kę go­rzał­ki, na Ni­tri-bita ze­zem spoj­rzał i rzekł sar­do­nicz­nie:

– Ja­bym się z pa­nem na ro­zum nie za­mie­nił. Pi­ja­ni zu­peł­nie lu­dzie przy­ci­nek jed­nak zro­zu­mie­li, kon­ster­na­cya przez mgnie­nie oka za­pa­no­wa­ła.

– E, co tam! – mówi Witz­tum.

– Tyś, Ni­tri­bit, głup­stwo po­wie­dział!

– Za­pij­my tę spra­wę… On pana nie chciał ob­ra­zić.

– Gdy się upi­jesz tak, jak my, mó­wić bę­dziesz tak, jak Ni­tri­bit.

– Pa­nie Okrze­sza!… Na­lej­no w te bla­szan­ki!

– Nie lej, pa­nie Okrze­sza!… Dość tej wód­ki!… Wię­cej nie piję.

– Piwo trą­bisz?!

– Prze­gródź to piw­sko go­rzał­ką… Zrób durch-marsz. Co pięć szkla­nek piwa, kie­lich rumu!… Lej, pa­nie Okrze­sza!…

Do kół­ka pi­jac­kie­go zbli­ża się nowy czło­wiek. Po­stać wy­so­ka, wąs za­wie­si­sty, sen­sat to ja­kiś i po­waż­na per­so­na, po­wa­gę jego roz­wia­ła prze­pi­ta noc. Ran­ga wy­so­ka, ale wód­ka topi wszyst­kie ran­gi, wód­ka rów­na i bra­ta lu­dzi, po dzie­sią­tym kie­lisz­ku kan­ce­li­sta rów­nym jest sta­ro­ście, pi­jak – pi­ja­ko­wi rów­nym. Zrów­nał się sta­ro­sta no­wo­są­dec­ki, Bo­cheń­ski, z ma­lucz­ki­mi, do tej chwi­li z kan­ce­li­sta­mi we fer­bla grał. Te­raz od czte­rech wa­le­tów oczy ode­rwał, po­rucz­ni­ka spo­strzegł, chce iść do nie­go. Na no­gach ustać nie może. Nie­zli­czo­na ilość „durch­mar­szów” wla­zła w ko­la­na oło­wiem. Po­su­wać się te nogi nie chcą. Ze­brał Bo­cheń­ski przy­tom­ność i siły, na­lał do kie­lisz­ka wina, zbli­żył się do mu­zy­kan­tów ka­pe­li gór­ni­czej, któ­rzy we wnę­ku zjaz­du pili i drze­ma­li, śpią­cych obu­dził, z fi­lu­ter­ną miną za­po­wie­dział im, że za chwi­lę to­a­sto­wy tusz grać będą; te­raz na­gle ujął za ra­mię po­rucz­ni­ka Bernd­ta, wpa­trzył się w nie­go. Mil­cze­nie dłu­gie… – Co to?

– Pan mię nie po­zna­jesz? – pyta się Bo­cheń­ski.

– Owszem.

" Zdro­wie two­je pić chcę, mło­dzień­cze ko­cha­ny!

– Cie­szę się…

Bo­cheń­ski otwo­rzył na oścież ra­mio­na.

– Chodź­że w moje ob­ję­cia, po­rucz­ni­ku… py­ska da­waj, mój dro­gi!

Ofi­cer cof­nął się wstecz o krok. Z tak­tem wiel­kim z ob­jęć sta­ro­sty się usu­nął.

– Prze­pra­szam pana wiel­ce…

Bo­cheń­ski oczy otwo­rzył, usta otwo­rzył, brwi zmarsz­czył. Ten po­rucz­nik śmie z nim, ze sta­ro­stą… Udał, że nie po­znał się na­tem.

– He, he! ro­zu­miem… Pan je­steś trzeź­wy, a my pi­ja­ni… Nie chcesz się wda­wać z pi­ja­ny­mi ludź­mi.

Po­rucz­nik mil­czał. A Bo­cheń­ski za­my­ślił się.

– Co to zna­czy, mój pa­nie? – rzekł, zbie­ra­ją­cy przy­tom­ność, sta­ro­sta. – – Z miny pań­skiej, z za­cho­wa­nia się wi­dać, żeś pan krzyw na mnie, że masz ura­zę, czy żal…

– Nie mam żad­nej ura­zy, ani żad­ne­go żalu… rzekł żywo mło­dy Rerndl.

– Je­stem ko­le­gą i przy­ja­cie­lem twe­go ojca, je­stem przy­ja­cie­lem two­im i two­jej ro­dzi­ny. Jed­na myśl nas oży­wia, dla jed­nej my­śli pra­cu­je­my.

– Z jed­nej becz­ki pi­je­my… – rze­ki na­pół iro­nicz­nie ofi­cer.

– 'A… tak. Do­brześ pan po­wie­dział. Jak przy­jaźń, to przy­jaźń. W służ­bie i druż­bie. Przy sto­li­ku urzę­do­wym i przy kie­li­chu. Na­lej pan so­bie kie­li­szek wina… Chcę się z pa­nem trą­cić, chcę wnieść ser­decz­ny to­ast.

– Nie będę pić… – rzekł sta­now­czym gło­sem oli­cer.

A Bo­cheń­ski na kar­cia­nym sto­li­ku kie­li­szek po­sta­wił…

– Te­raz wszyst­ko ro­zu­miem… Przed dwo­ma ty­go­dnia­mi by­łeś pan ze szwa­dro­nem w Są­czu. W ob­wo­dzie moim, w mie­ście mo­jem, był… kto? Syn mo­je­go przy­ja­cie­la, sta­ro­ścic Berndt. Wła­śnie w tym dniu była w mym domu wiel­ka uro­czy­stość. Urzęd­ni­cy i ofi­ce­ro­wie świę­ci­li rocz­ni­cę bi­twy pod Aspern. Bi­twy, w któ­rej my po­ko­na­li­śmy Na­po­le­ona, w któ­rej woj­ska na­sze zdo­by­ły nie­śmier­tel­ną chwa­łę. Rocz­ni­ca dro­ga dla nie­miec­kie­go ser­ca… Na­pi­sa­łem do pana, pa­nie po­rucz­ni­ku, abyś do mnie przy­szedł, abyś do uczty usiadł z nami, ra­do­wał się z nami…

– Nie mo­głem przyjść.

– 7 Dla­cze­go pan nie mo­głeś?

– By­łem za­ję­ty.

– Po­zwól so­bie pan po­wie­dzieć, że to nie praw­da, pa­nie po­rucz­ni­ku. W ho­te­lu kra­kow­skim całą noc pi­łeś.

– A więc tak… pi­łem.

Bo­cheń­ski po­pa­trzy! by­stro na ofi­ce­ra, po­szedł do sto­li­ka, kie­li­szek wina dusz­kiem wy­chy­lił i mówi! urzę­do­wym i ka­zno­dziej­skim to­nem:

– To źle… to bar­dzo źle… Wol­no panu z przy­czyn mi nie­zna­nych mieć żal, czy złość do mnie, nie wol­no jed­nak panu usu­wać się od świę­tej rocz­ni­cy. Tego nie po­wi­nien był uczy­nić ofi­cer au­stry­ac­ki, ani Nie­miec. Mu­szę sta­nąć w obro­nie ho­no­ru na­sze­go na­ro­du…

Mło­dy Berndt spoj­rzał na sta­ro­stę ze­zem.

– Pro­szę pana dać po­kój nie­miec­kie­mu na­ro­do­wi.

– Jak­to?

My­śli chwi­lę po­rucz­nik, słów szu­ka, po zgro­ma­dzo­nych okiem po­dejrz­li­wem rzu­cił.

– lyle panu po­wiem, źe Niem­cy bez pań­skiej obro­ny się nbej­dą.

Zwró­cił się Berndt do sto­li­ka, przy któ­rym oj­ciec jego na grę w kar­ty pa­trzył, usiadł Prz"y nim, mil­cząc.

spoj­rzał na ogrom­ne, świe­tla­ne asy kie­ro­we, któ­re ja­sno­ścią sło­necz­ną świe­ce ga­si­ły.

Otwórz okna, pa­nie Okrze­sza! Po­biegł go­spo­darz, za­zgrzy­ta­ły że­la­zne oku­cia, otwar­ły się okien­ni­ce, na gro­ma­dę pi­ja­nych nie­to­pe­rzy spa­dla nie­zmier­na ja­sność sło­necz­na.

Jak­by Bo­cheń­skie­mu w gło­wę klin wbi­to. To, co po­wie­dział mło­dy Berndt, jako je­sien­ny wiatr: ude­rzył ten wiatr w pod­śe­iół­kę opa­dłych li­ści, każ­dy liść gdzie­in­dziej po­le­ciał, na cały świat roz­bie­ża­ła się li­sto­wia cie­mier­wa. A te li­ście, jako my­śli… On, sta­ry urzęd­nik, on, dy­plo­ma­ta, po­ła­pać się nie może. Umysł pra­gnie, aby ze­brać te my­śli, wnio­sku szu­kać, wą­tek ja­kiś znajśc.

Nie zna­lazł Bo­cheń­ski. A prze­cie w tem musi cos być, coś się ukry­wać. – Ro­zum za­snął, su­mie­nie się obu­dzi­ło, strach ner­wo­wy, ten strach go pę­dzi; wi­dzi że ofi­cer opusz­cza ka­sy­no, musi z nim mó­wić, pręd­ko na pole za sta­ro­ści­cem wy­bie­gi. Zna­lazł go przy pło­cie w chwi­li, gdy Berndt chwy­tał użdzie­ni­cę ko­nia.

–- Pa­nie po­rucz­ni­ku…

– Czem mogę słu­żyć?

– Ja pana nie pusz­czę! – rze­ki napo! jo­wial­nie Bo­cheń­ski.

– He, he! A to co? Nie­wo­la:!

Ja z pa­nem roz­mó­wić się mu­szę-

– Dość mó­wi­li­śmy prze­cie.

_ Precz z pół­słów­ka­mi, precz z nie­do­mó­wie­nia­mi.

Po­wiedz mi pan, co cier­pisz do mnie i cze­go chcesz ode­mnie?

– – Mó­wi­łem już panu, że nic. Bo­cheń­ski był bla­dy.

– Pan by­łeś w ostat­nich cza­sach i we Lwo­wie i we Wied­niu. Może pan w gu­ber­nium co o mnie siy sza­ieś, może oczer­nio­no mnie przed mi­ni­strem? A pan wiesz to i ta­isz przedem­ną… Śmiał się oti­cer.

– Masz pan ra­chun­ki z gu­ber­nią?

– Nie mam żad­nych ra­chun­ków. Spra­wa ła­pó­wek zo­sta­ła daw­no wy­ja­śnio­na… Po­ka­za­ło się, żem nie­win­ny.

"– Ła­pów­ki?… Więc nie bra­łeś ła­pó­wek?

– Je­śli tam, w mi­ni­ste­ry­um, no­we­go co po­wie­dzia­no, to kłam­stwo po­wie­dzia­no! Oczer­nio­no mnie, rzu­co­no cień na mój pa­try­otyzm, na moją wier­ną służ­bę!…

Iro­nia roz­sze­rzy­ła śmie­chem usta po­rucz­ni­ka Bemd­ta.

– Ależ bądź pan spo­koj­ny… nic nie wiem o ła­pów­kach, nie wiem, co się dzie­je w gu­ber­nium, nie je­stem wca­le po­wier­ni­kiem mi­ni­stra…

Bo­cheń­ski ode­tchnął.

– A więc tak… Do­brze… Za­tem pry­wat­ne spra­wy. Pry­wat­ne, to ja wnet za­ła­twię… Nie chcesz pan mó­wić? Niech i tak bę­dzie… Po­li­czy­my się… Znaj­dę lu­dzi, któ­rzy się z pa­nem po­ra­cho­wać po­tra­fią.

– Z czem i z kim się pan bę­dziesz li­czył?

– Z pań­ski­mi pół­słów­ka­mi, pa­nie po­rucz­ni­ku.

– Żad­nych pół­słó­wek nie mó­wi­łem.

– Dla­cze­go więc pan wzgar­dził moim do­mem?… Cóż zna­czy­ło owo na­po­mknie­nie, abym wy­pu­ścił z opie­ki na­ród nie­miec­ki?

– Chcesz pan wie­dzieć?

– Żą­dam tego.

– Mogę za­spo­ko­ić pań­skie żą­da­nie… Pan się uwa­żasz za Niem­ca, za rzecz­ni­ka i bo­jow­ni­ka niem­czy­zny?

– Tak jest… Niem­cem je­stem z krwi i ko­ści. Spoj­rzał by­stro sta­ro­ścic.

Czem był pań­ski oj­ciec?

– 0J­ciec mój?… Wiem do cze­go zmie­rza pań­skie py­ta­nie. Wy­rzu­casz mi pan, że mój nie­bosz­czyk oj­ciec był żoł­nie­rzem pol­skim w 1831 r., że się bil pod Dęb­nem i Waw­rem…

– On był Po­la­kiem. A-pan…

– Ja je­stem…

– Po­wiem panu, czem je­steś.

– Mów.

Splu­nął Berndt na zie­mię i rzekł:

– Je­steś pan ostat­nim nik­czem­ni­kiem.. Na­sta­ła ci­sza, jak po gro­mie.

Rzu­cił się sta­ro­sta są­dec­ki, ręce za­ci­snął, do Bernd­ta przy­sko­czył.

– Pa­nie!…

Ofi­cer stał spo­koj­nie.

– Co?! No mów­że pan!… Cze­mu pan mil­czysz?…

– Ja się z pa­nem po­ra­chu­ję! – wrza­snął Bo­cheń­ski.

– Ze mną?… Ze mną się pan nie po­ra­chu­jesz…

– Wy­zwę pana!…

– Wy­zwiesz pan?… Nie trudź się… Ja się z ta­ki­mi, jak pan, nie po­je­dyn­ku­ję.

– Za­skar­żę do ko­men­dy!

Pod­niósł po­rucz­nik Berndt w górę gło­wę. 7. wy­krzy­wio­nych śmie­chem warg, zęby bia­łe wi­dać, sko­czył do.Bo­cheń­skie­go, zna­gła pi­sto­let z za pasa wy­do­był, mo­sią­dzem kutą kol­bę pi­sto­le­tu do nosa sta­ro­ście przy­ło­żył i pyta się:

– Pach­nie?!

Sko­czył na ko­nia, lej­ce siw­ka pu­ścił, zwró­cił się do sta­ro­sty są­dec­kie­go raz jesz­cze.

– W ko­men­dzie za­skar­żysz?… Spró­bój pan tyl­ko, pa­nie Bo­cheń­ski.

Ofi­cer cwa­łem ru­szył, nik­nąc w za­uł­ku do­mi­ni­kań­skiej uli­cy.

Nie­to­pe­rze wy­szły z ka­sy­na na ja­sne świa­tło sło­necz­ne. Miesz­czań­stwo, któ­re snu­je się po ryn­ku, pa­trzy na urzęd­ni­ków zpo­del­ba, pa­trzy na ich wy­mię­te fra­ki, po­pla­mio­ne gor­sy ko­szul, zba­kie­ro­wa­ne i zwi­chrzo­ne ka­sto­ro­we cy­lin­dry, wska­zu­je urzęd­ni­ków pal­ca­mi:

– Niem­cy, pi­ja­ni…

– Na­wet sta­ro­sta pi­ja­ny.

Pan Berndt pro­wa­dzi swe­go przy­ja­cie­la Bo­cheń­skie­go do domu. Bla­dy sta­ro­sta są­dec­ki i nie­swój. Ze­zem na Bernd­ta oczy lecą, usta tępo i krót­ko na py­ta­nia jego od­po­wia­da­ją. Jak­by miał od­ra­zę do domu, w któ­re­go po­dwo­je idzie, jak­by chciał z pro­gu cof­nąć się…

– Co ci jest, przy­ja­cie­lu?

– Nic, nic… – mówi Bo­cheń­ski.

– Cały wie­czór by­łeś rad i we­sół… Roz­ma­wia­łeś z moim sy­nem?

– Roz­ma­wia­łem.

– O czem mó­wi­li­ście?

Zbie­ra się du­sza, aby coś po­wie­dzieć, aby przed oj­cem po­rucz­ni­ka wy­buch­nąć, po­ża­lić się, wresz­cie skar­gą po­gro­zić. Po­wsta­ła myśl i zga­sła… Co za cel? Naj­le­piej od­ra­zu iść do je­ne­ra­ła, po­zew wnieść… Wy­gra nape-wno… Ofi­ce­ro­wi gwiazd­ki ode­rź­ną. A gdy mu gwiazd­ki ode­rżną, to…

– Po­wą­chaj…

Alez to strasz­ne. Biją się my­śli pi­ja­nie bije się reszt­ka god­no­ści ludz­kiej ze stra­chem. A wy­nik wal­ki a re­zul­tat i suma wszyst­kich my­śli, wnio­sek wnio­sków jest je­den, mówi jed­no:

– Jemu szli­fy ode­rżną, a on mi w teb strze­li.

– Co ty mó­wisz? – pyta się sta­ro­sta Berndt.

– Nic… nic…

– Nie­do­brze ci?…

– Jak każ­de­mu po prze­pi­ciu… Mo­że­by się czemś orzeź­wić, może kawy czar­nej, lub śle­dzia?…

– Spać, sta­ry! Chodź spać, lu­dzie się pa­trzą. Ho­ło­ta się gor­szy. Po­spól­stwo wi­dzi, że my, na­czel­ni­cy po­wia­tów.

– Jak szew­cy, pi­ja­ni..

Po­szli sta­rzy spać, mło­dzież wa­łę­sa się po mie­ście. W cu­kier­ni ku­beł czar­nej kawy wy­pi­li, zno­wu „durch-marsz” wód­ką, ktoś wtrą­cił po­pu­lar­ne dla pi­ja­nie ha­sło:

– Chodź­my na śle­dzia. Wnio­sek przy­ję­to en­tu­zy­astycz­nie.

– Na śle­dzia! Na śle­dzia!

– Wróć­my się do Okrze­szy.

– Nie! Chodź­my na ry­nek, do Ba­ra­now­skiej!

– Idź do dy­abła z pol­ski­mi za­jaz­da­mi.

– Mamy prze­cież szynk nie­miec­ki.

– Deul­sciies Mcins.'

– Do Pa­pat­scha na śle­dzia! Do Pa­pat­se­ha!

Za mia­stem, na sta­rym go­ściń­cu kra­kow­skim, wi­dać z da­le­ka ol­brzy­mi, mu­ro­wa­ny dom. Pa­mię­ta on cza­sy Rze­czy­po­spo­li­tej, struk­tu­ra jego świad­czy, że kto wie… czy nie bu­do­wał go ten sam ar­ty­sta, któ­ry sta­wiał prze­ślicz­ny za­mek Kmi­tów na Wi­śni­czu. Ośm ogrom­nych do­ryc­kich ko­lumn at­ty­kę dźwi­ga, na at­ty­ce rzeź­bio­ne her­by pań­stwa wi­śnic­kie­go i re­ne­san­so­we, kute w ka­mie­niu kon­so­le. Mury te. Czer­wień­cem zwa­ne, były nie­gdyś za­jaz­dem wie­iko­pan­skim i szla­chec­ką go­spo­dą. Dziś go­spo­da­ru­je w nich Nie­miec, Pa­patsch… któ­ry pro­wa­dzi tam szynk, staw­na i te­raz ta karcz­ma na cały po­wiat. Ścią­ga­ją wszyst­kich go­ścin­ne po­ko­je, dla ofi­ce­rów i urzęd­ni­ków spro­wa­dzo­no tu pierw­szy i jo­dy­ny – w mie­ście bi­lard, piwo za­wsze świe­że, za­wsze z pod czo­pa, zwa­bia tu tłu­my miesz­czań­stwa. Tu też, do deut­sches Haus idzie te­raz prze­pi­ta, nocą zmę­czo­na, urzęd­ni­cza gro­ma­da. Prze­szli uli­ce rze­znic­ką, mi­nę­li wiel­ki ho­tel Hant­schła i strzel­ni­cę, zbli­ża­ją się do bra­my kra­kow­skiej i, sto­ją­cej w tej bra­mie, ka­plic­ki świę­te­go Win­cen­te­go. Za ka­pli­cą wi­kli­ny, z wi­klin, z nad wody… glos dźwięcz­ny leci. Sło­wik śpie­wa w gąsz­czu zie­le­ni. A śpie­wa tak cud­nie, że na­wet pi­ja­nych lu­dzi pierfń pta­szy­ny za­chwy­ci­ła. Zbli­ża­ją się wszy­scy do wi­klin, krok, dwa kro­ki już do pta­szy­ny…

– Ci­cho…

– W ręce go zła­pię…

– Za­cie­trze­wio­ny pie­śnią, do klat­ki się do­sta­nie. Zbli­żył się NJt­rihjr do krza­ka, ga­łąz­ki zwol­na roz­chy­lił, pa­trzy…

– Ha, ha, ha!

– Co się dzie­je?

– Witz­thum! Witz­thum! On sło­wi­ka uda­je!

– Zga­dy­wa­łem to. On sły­nie z tego.

– W błąd nas wpro­wa­dził…

Wy­szedł z krza­ków ko­ne­ep­sprak­ty­kant Witz­thum, sło­wi­cze lau­ry i po­win­szo­wa­nia od ko­le­gów zbie­ra. Złą­czył się z nimi, wszy­sey ra­zem we­szli do szyn­ku Pa-pat­scha. I'sie­dli kolo sto­łu w bi­lar­do­wej sali, za­dzwo­ni­li, w mo­men­cie we­szła do izby cór­ka go­spo­da­rza. Dzień do­bry, pan­no Papm­seh. Jak się pani ma? Jak się pani spa­ło? Ró­żo­wa, za­kwi­tła sza­tyn­ka, ślicz­ne­mi ocza­mi po go­ściach spoj­rza­ła…

– Pa­nom* jak wi­dzę, nie­oso­bli­wie się spa­ło.

– Wca­le się nie spa­ło.

– Czem mogę słu­żyć?

– Śle­dziem. Dzie­sięć śle­dzi! Ilu nas tu jest, tyle śle­dzi. Sto śle­dzi!

– A przed śle­dziem?

" Na­tu­ral­nie, że przed śle­dziem wód­ka.

Wy­szła dziew­czy­na; wnet Pa­patsch wniósł na­rę­cze fa­jan­so­wych ta­le­rzy, có­recz­ka jego nie­bie­skim, kwiet­nym ob­ru­sem stół na­kry­ła, flasz­ka ze śli­wo­wi­cą po­szła w koło, na nowo w zmę­czo­nych lu­dziach wskrze­si­ła we­so­łość. Dzwo­nią ta­le­rze, zni­ka­ją śle­dzie, ze sie­ni sły­chać, jak pa­ro­bek pipę do becz­ki z pi­wem wbi­ja, nio­są już pie­nią­ce szklan­ki do bi­lar­do­we­go sa­lo­nu. Przy­po­mnie­li so­bie kon­cep­sprak­ty­kan­ci do­bre, uni­wer­sy­tec­kie cza­sy, przy­po­mnie­li knaj­pę z aka­de­mic­kich lat, jak­by na dane ha­sło ku­fla­mi o stół trą, chó­rem i gro­mem huk­nę­ła nie­miec­ka, mą­dra pio­sen­ka:

O dii he­ili­ger yąm­nutk

Mak… unik, imik. Der dUda stekst auf pra­ger Brak

Bruk. Bruk, Bruk. Wir kom­mcn dick za gru&stn – i, en, w, l'ud fal­leu diir zu Fiis­seu

Sen­ne, mgła­we oczy, uwa­ga w pie­śni i pi­wie za­to­pio­na; sko­rzy­stał z tego Witz­thum, wy­mknął się z gro­na, skra­da się do dru­giej izby, pa­trzy do wnę­ku… w któ­rym kre­dens stoi. Tam sta­ry Pa­patsch za­wdział oku­la­ry, na brud­nym pa­pie­rze ołów­kiem coś pi­sze, pyta się o ra­chu­nek cór­ki, zno­wu pi­sze. Ołó­wek za ucho za­ło­żył, świe­cę za­pa­lił, klu­cze wziął, po­chy­lił się, otwarł ziem­ne drzwi do piw­ni­cy, wszedł na scho­dy i znik­nął

Wy­padł Witz­thum. –* Ka­thi! Ka­thi!

– Ci­cho!… Oj­ciec może usły­szeć.

– – Jak ja cię ko­cham, Ka­thi moja!

– Odejdź pan!… Pa­trzeć się na pana nie mogę.

– Jak­to? Co ty mó­wisz?… Pa­trzeć się na mnie nie mo­żesz?… Dla­cze­go?

– Boś pan pi­ja­ny.

– Cóż ro­bić?! Prze­cie wszy­scy ko­le­dzy… – Z da­le­ka od pana wód­kę czuć.

– Prze­bacz mi to, Ka­thi…

– Tu, w Ga­li­cyi, wód­kę pić się na­uczy­łeś.

– Prze­klę­ty kraj!… Wód­ka, to tu­tej­szy na­ro­do­wy na­pój. Ci Po­la­cy…

– Daj pan po­kój Po­la­kom. Je­śli o pi­cie cho­dzi, oni by z.pa­nem za­pa­sów nie wy­trzy­ma­li.

– Uli­tuj się, Ka­thi!

– Cze­go pan chcesz?

– Nie wiesz?… Nie do­my­ślasz się?

– Nie.

Witz­thum szep­ce:

– Wyjdź wie­czo­rem.

– Nie wyj­dę.

– Mu­sisz!… Za­kli­nam cię, ty naj­mil­sza!

– Na­przód wy­trzeź­wiej.

Z wy­rzu­tem pa­trzy urzęd­nik na ślicz­ną dziew­czy­nę.

– Moje dro­gie dziec­ko! Mó­wisz, żem pi­ja­ny?!… Wiedz, że gdy by­łem tam, wśród pi­ja­nej cze­re­dy, nie było mgnie­nia oka, abym nie my­ślał o to­bie; by­łaś tre­ścią każ­dej­mi­nu­ty, gdy mię zmu­sza­no, abym pił, wy­chy­la­łem kie­li­szek za two­je zdro­wie. Sły­szysz? Za two­je zdro­wie, moja dro­ga Ka­thi1

– Odejdź pan!

– Po­daj mi rękę, ko­cha­nie.

– Nie po­dam.

Sko­czy! Witz­thum do dziew­czy­ny, chwy­cił ją za rękę, cią­gnie do sie­bie.

– Oj­ciec idzie!…

Za­ze­go­ta­ły za­wia­sy ziem­nych drzwi, dżwi­gło się wie­ko, w czar­nej cze­lu­ści zja­wi­ła się nie­miec­ka szlaf­my­ca sta­re­go Pa­pat­scha. Witz­thum znikł

– Kto tu był, cór­ko moja?

– Ni­ko­go nie było.

– Sły­sza­łem ja­kiś głos męż­czy­zny.

Głos? Męż­czy­zny?… Był pan kre­is­fi­zyk i piwa żą­dał.

– Piwa?… Wy­rzu­cił­bym tę ho­ło­tę… Przy­szli pi­ja­ki, szynk mi roz­bi­ją!

W bocz­nych drzwiac­tił­ja­wił się Ni­tri­bit i krzyk­ną!;

– Piwa!

Sta­ry Pa­patsch za­niósł wnet piwo, na nowo za­hu­cza­ła pieśń:

A gdy noc let­nia za­pa­dła, Witz­thum, któ­ry po­po­łu­dniu z Czer­wień­ca wni­cił, idzie tam na nowo. W chwi­li, gdy spo­strzegł bia­łą at­ty­kę za­jaz­du, jak­by się lu­dzi prze­ląkł, opu­ścił go­ści­niec, wszedł W gąszcz olsz, la­sem się prze­kra­da. Wiel­kim ko­łem okrą­żył dom Pa­pat­scha, buj-nemi tra­wa­mi łąk zie­lo­nych bro­dzi. Zda­ła od­wiecz­ne drze­wa i żywy lesz­czy­no­wy płot, to cel jego dro­gi. Cza­row­na noc. Ogrom­ne kołu księ­ży­ca peł­nią bla­sku świe­ci, tak ja­sno na świe­cie, że, mimo nocy, roz­róż­nisz sub­tel­ne bar­wy kwia­tów, żółć ja­skrów, zło­to knie­ci… czer­wień stor­czy­ków i fłr­le­tek. W po­lach prze­piór­ki biją… w gąsz­czu traw der­ka­cze krzy­czą. Pod la­sem je­den, na ba­gnie dru­gi, u stup Witz­thu­ma trze­ci. Zbli­ża się czło­wiek do ogro­du, der­kacz już u jego stóp, już pod nim.

ucichł na chwi­le "ciec kil­ka kr„kó – i gnu! na nowo… a

Mi­nął Witz­thum łąkę… na za­jazd spoj­rzał. Świe­ci się jesz­cze. Przed karcz­mą fur­man­ka stoi, opu­ści­li ją chło­pi, któ­rzy w karcz­mie sie­dzą. Wy­szli wnet, na wóz wsie­dli, pa­ro­bek za­ciął ko­nie, cwa­łem ru­szy­ła fura, zda­ła do­la­tu­je śpiew pi­ja­nych chło­pów:

Kiej w okien­ku sia­no, przy­chód* Jaś­ku śmia­ło, Kiej w okien­ku sło­ma, to ma­tu­sia doma.

Sły­chać trzask za­my­ka­nej w karcz­mie bra­my, w oknie już ostat­nie świa­tło za­ga­sło. Jesz­cze Witz­thum cze­ka, aż się wszyst­ko uci­szy, aż sta­ry Pa­patsch za­śnie, aż wszyst­kich zmo­rzy sen. £ilka pa­cie­rzy cze­kał, ga­łę­zie ży­wo­pło­tu lesz­czy­no­we­go roz­chy­lił, do ogro­du wszedł. Zna­gła na Witz­thu­ma wpadł pies. Za­czął gwał­tow­nie uja­dać, już się ma bry­tan na przy­by­sza rzu­cić.

– Fi­del! Fi­del!

Sciehl pies na­gle, do mło­de­go czło­wie­ka się zbli­żył, po­znał go, kon­cep­sprak­ty­kant po­gła­skał psa, do­był z kie­sze­ni przy­go­to­wa­ny żer, któ­ry bry­ta­no­wi rzu­cił. Je pies ła­ko­mie, do Witz­thu­ma się łasi.

– Grzecz­ny Fi­del.

Idzie Witz­thum brze­giem pło­tu", kil­ka mło­dych ja­rzę­bin do ogro­du wie­dzie, scho­wał się w ich gąszcz, choć już w za­jeź­dzie ciem­no, po­dejrz­li­wie w okna Pa-pat­scha pa­trzy. Ga­łę­zie mło­dych drzew do­tąd go za­kry­wa­ły. Te­raz przez ni­ską ale­ję po­rzecz­ko­wą trze­ba przejść, po­chy­lił się pan kon­cep­sprak­ty­kant, na czwo­ra­kach pra­wie się prze­mknął, wpadł w gę­stą kępę bzów, któ­re za­pach nie­zmier­ny roz­ta­cza­ły. Ode­tchnął Witz­thum, ode­tchnął za­pa­chem kwia­tów, prze­czy­stem po­wie­trzem czerw­co­wej nocy. Już jej okien­ko…

Nad­słu­chu­je mło­dzie­niec. Ci­sza zu­peł­na.,. Jaka nie­zmier­na, że sły­chać trze­pot ćmy, któ­ra na kwiat­ku wisi, że sły­chać sze­lest nie­to­pe­rza, że gra­nie chra­bąsz­cza dla ludz­kie­go ucha jest gło­śną mu­zy­ką.

Przy­stą­pił Witz­thum do okna. Jesz­cze mo­ment słu­cha… Za­pu­kał z lek­ka. Jed­no pu­ka­nie, dru­gie i trze­cie… Sze­lest ci­chut­ki w iz­deb­ce. Dziew­czy­na w szal tu­rec­ki za­wi­ja się i tuli, w ciem­nej prze­strze­ni izby bia­ła twa­rzycz­ka się zja­wi­ła. Zbli­ży­ła się do okna, pa­trzy, po­zna­ła, przez szy­bę szep­ce:

– Odejdź!

– Uli­tuj Się… – szep­ta­ją usta mło­dzień­ca.

– Od­dal się, mó­wię.

– Wyjdź do mnie… – pro­si Witz­thum, usta przy szy­bie trzy­ma­jąc.

– Nie wyj­dę!… Oj­ciec zo­ba­czy, zo­ba­czą lu­dzie…

– Cały świat śpi… otwórz okno… Nie.

– Otwórz… Rękę mi po­daj,., rękę twą po­ca­łu­ję i odej­dę… Przy­się­gam ci, że odej­dę.

– Odej­dziesz?…

– Wierz mi, Ka­thi, wierz!

Za­rze­go­ta­ły ci­cho za­su­wy i sku­bie okna… na prze­ślicz­ną twarz dziew­czy­ny pa­dły srebr­ne księ­ży­ca pro­mie­nie. Jako li­lia, bia­łe jej czo­ło, jako kwiat wi­śni bia­ła ręka, któ­rej na­gość dziew­czy­na chust­ką za­kry­wa. Pa­lusz­ki jeno ko­chan­ko­wi po­da­ła, on je przy­cią­ga do ust: na przy­cieś domu sko­czył, zdo­łał ująć­szy­ję dru­giem ra­mie­niem…

– Puść mnie… – szep­ta­ją wi­śnio­we usta.

– Po­ca­łu­ję…

– Nie, nie… Odejdź!

– Ko­cham cię… ty od wio­sny pięk­niej­sza… Za­kradł się do ust dziew­czy­ny, mimo opo­ru war­gi jej, lica i czo­ło ca­łu­je, me chce dziew­czy­na, ode­bra­ła usta, mo­cu­je się… krót­ki opór, mło­dzie­niec zno­wu zdo­był usta dziew­czy­ny, bez koń­ca je ca­łu­je. W upa­le

Po­ca­łun­ków top­nie­ją po­sta­no­wie­nia, Słab­nie wal­ka, nik­nie opór, ona już wisi w jego ra­mio­nach, roz­go­rza­ło ym po­ca­łun­kiem całe je­ste­stwo, mdle­je w po­ca­łun­kach ko­chan­ka dziew­czy­na. Roz­chy­lił się szal, któ­ry krył ko­szu­li­nę i mar­mu­ro­we cia­ło; jak czło­wiek pa­trzy się na wy­chy­la­ją­cą się z osłon różę… tak świa­tło mie­sięcz­ne pa­trzy na ra­mio­na bia­łe i pier­si dzie­wi­cze. Tuli ko­cha­nek do sie­bie wdzię­ki nie­wie­ście, za­po­mnia­ła " świe­cie, z omdle­nia mi­ło­sne­go zbu­dził ją szept:

– Wyjdź do mnie…

– Nie żą­daj…

– Dziś mi od­ma­wiasz, a daw­niej…

– Grzech…

– To kłam­stwo!… Mi­łość grze­chem na­zy­wasz? Wstyd…

– Wstyd za­wa­dą na dro­dze do na­sze­go szczę­ścia… Za­kli­nam cię… wyjdź!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: