Krystyna Kofta. Kobieta zbuntowana. Autobiografia - ebook
Krystyna Kofta. Kobieta zbuntowana. Autobiografia - ebook
Po „dzienniku choroby” przyszedł czas na jej własny. Krystyna Kofta, po raz kolejny, szczerze o sobie.
Autorka przenosi się pamięcią do swojego dzieciństwa, bez skrępowania opisuje okres dojrzewania, pierwszych prób pisarskich, miłości czy nawet inicjacji seksualnej. Dla Kofty nie ma tematów tabu - nie unika dywagacji na temat Boga, śmierci (również własnej), feminizmu, polityki, używek. Otwiera się na Czytelnika – pozwala poznać nie tylko jako pisarka, ale i kobieta, żona, kochanka, matka - ze swoim specyficznym humorem i, jeśli sytuacja tego wymaga, ciętym językiem.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-169-5 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko, co ważne, jest początkiem. W moim początku przeszłość pojawiła się za wcześnie.
– Jeszcze nie było cię wtedy na świecie – mawiali często rodzice, a moja dziecięca ciekawość rozgrzewała się wówczas do białości. Chciałam wiedzieć o wszystkim, co się wtedy działo, choć dziwiłam się, że świat istniał wcześniej beze mnie. Niestety, oni zbywali mnie, mówiąc, że jestem za mała, albo, gdy chodziło o politykę, że nie zrozumiem, że to są sprawy nie dla dzieci. Przeczuwałam, że skrywają przede mną straszne tajemnice, ich półsłówka, porozumiewawcze spojrzenia, a przede wszystkim język niemiecki, obcy i niezrozumiały dla mnie, a przecież w domu codzienny, to wszystko dawało mi pojęcie, ile rzeczy mają do ukrycia. Było też graniczące z pewnością przypuszczenie, że dawno temu, w przeszłości, ojciec i matka byli kimś innym, niż są teraz. Wydawało mi się, że mieszkali w innym kraju, w baśniowym pałacu, nieprzystającym nijak do jednego pokoju oraz piwnicznej kuchni, przerobionej ze służbówki w mieszkaniu ciotki Perzowej, gdzie zamieszkaliśmy po wojnie. Ojciec opowiadał o fabryce konfekcji i olbrzymim salonie w Berlinie. Właścicielem tych bogactw był nieznany mi osobiście dziadek Franciszek i ojciec jako młody wspólnik. Rodzina Gałdyńskich pochodziła z Wielkopolski, z Krotoszyna. Pradziadowie albo nawet prapradziadowie wyjechali „za chlebem” z nieistniejącej, porozbieranej Polski do Berlina i tam się całkiem nieźle dorobili. Dziadek Franciszek pojął za żonę Mariannę Weber. Czy nie było wówczas innych imion niż Marianna? Babka Weber była właścicielką kamienicy w Berlinie. Po wojnie jej nazwisko przetłumaczono na Tkacz. Weber to tkacz właśnie. Gdy rodzina chciała odzyskać własność w byłym NRD, okazało się to niemożliwe, bo Tkacz to Tkacz i szlus, jak mówił tata. Trudno, nie to jedno przepadło. Nie możemy dowiedzieć się niczego o księdzu Tadeuszu Gałdyńskim, który zginął w Dachau, jego nazwisko jest wyryte na marmurowej tablicy, tak ją przynajmniej pamiętam, wiszącej na murze naszego kościoła parafialnego św. Floriana przy ul. Kościelnej. Gdy mój brat pytał ojca, jak się ma ksiądz do naszej rodziny, tata zbywał go, mówił: „O tym jeszcze nie rozmawiamy”. Trwało to aż do jego śmierci. Tajemnica pozostanie więc tajemnicą. Obie rodziny, ojca i matki, swoje tajemnice zabrały do grobu. Wielka szkoda!
Matka się w tamtych, berlińskich opowieściach ojca nie pojawiała, co kazało mi przypuszczać, że istnieje wiele różnych światów. Gdy to wszystko się działo, mnie nie było jeszcze na tym świecie, a więc jasne, że nie mogłam się tam znaleźć. Matki też nie było w Berlinie, choć na świecie już była, urodziła się rok po ojcu. Te światy, w których się bywało lub nie, wprowadzały zamieszanie, a jednocześnie uspokajały, bo dowiedziałam się, że można istnieć lub nie w którymś ze światów. Najważniejszym światem było jednak miejsce, w którym przebywałam, czas i miejsce, w którym się żyje i mieszka. Ważne były także i te, w których kiedyś rodzice istnieli niezależnie od siebie. Ojciec był we wszystkich światach, o których opowiadał. O świecie, z którego przywędrowała moja matka Marianna Schoener, by poślubić ojca, mówiło się niewiele.
W dziecięcym zauroczeniu i zaciekawieniu światami przeszłości, w których mnie jeszcze nie było, upatruję przyczynę swojego pisania.
Autobiografistka, czy krócej autobiografka – posiadaczka trzech imion: Krystyna Bogumiła Kazimiera, oraz dwojga nazwisk: Gałdyńska Kofta, postanowiła napisać autobiografię. To ja jestem tą trójimienną pisarką, właścicielką dwojga nazwisk. Siedzę przy wielkim biurku, zajmującym pół pokoju, gapię się w jasny ekran i wklepuję tytuł pierwszego fragmentu: Początek początku.
Czy będzie pierwszym początkiem całej autobiografii, nie wiem. Czasami, gdy zaczynałam książkę, znałam już wcześniej jej pierwsze zdanie. W Wiórach było to wołanie pod oknem: „Pani Doniu!”, bo usłyszałam ten śpiewny, kobiecy głos, myśląc o podwórku przy ul. Asnyka. Raz zdarzyło się, że prowadził mnie tytuł. Tak było w przypadku powieści Pawilon małych drapieżców. Tytuł miałam na kilka lat przed powieścią. Dobrze zapamiętałam moment: stoję w zoo, przed klatką, staram się nie oddychać głęboko, powietrze, nasycone ostrym, zwierzęcym zapachem, śmierdzi amoniakiem. Trzymam czteroletniego Wawrzynka za rękę i czytamy napis na tablicy. On zna już poszczególne litery, zaczyna je powoli składać. Litera po literze sylabizuje słowo pawilon, ma trudności z: ł, ż, ó. Pomagam mu, czytamy razem: „Pawilon małych drapieżców”. Napis wrył mi się w pamięć. Uznałam, że to dobry tytuł powieści.
Rodzice z przyjaciółmi nad Wartą, matka w bieli, tato fotografuje.
Mieszkaliśmy już wówczas od roku w Warszawie, ale na początku przyjeżdżaliśmy do Poznania co miesiąc, chodziłam z Wawrzynkiem na spacery, do palmiarni w parku Kasprzaka, do botaniku przy ul. Dąbrowskiego i do zoo. Trudno było nam się przyzwyczaić do ciasnoty w Warszawie na Mokotowskiej, do ciągłej obecności babci Marusi. Mirek szedł na uniwersytet, dość często wyjeżdżał też na różne konferencje, jednak ja musiałam siedzieć na tyłku i pisać, co przy nadobecności jego matki było bardzo trudne. Stąd te ucieczki. Już wówczas nie lubiłam podróży, jednak bardziej nie znosiłam małego pokoju, do którego Marusia wchodziła, kiedy tylko chciała, i zaczynała gadać, nie przejmując się, że pracuję, myślę, siedząc nad maszyną do pisania, wkraczała w pół myśli, połowie zdania wbijanego okrągłymi czcionkami. Była to jeszcze epoka continentala, a może innej marki? Erica? Tę maszynę podarował mi Oleś Labuda, należała wcześniej do jego ojca Gerarda, pisał na niej swoje dzieła historyczne. Służyła mi wiele lat. Wiedziałam, że napiszę na niej powieść pod tytułem Pawilon małych drapieżców. Wcześniej miałam chyba remingtona, nie pamiętam, od kogo go dostałam. Prezent od Tomka Szapiro to była malutka, bardzo stara maszyna, z dziwacznie umieszczoną, piętrową klawiaturą, wyglądała jak eksponat z muzeum techniki. Pisałam w tamtym czasie swoją pierwszą książkę o schizofreniczce czującej przymus mordowania mężczyzn, wysysającej z nich krew. Wprowadziłam szczegółowe opisy narzędzi używanych przez tę dziewczynę oraz sposobu zwabiania ofiar. Porzuciłam powieść w połowie i nigdy nie miałam ochoty do niej wrócić. Dużo później posłużyła mi za kanwę do scenariusza groteskowego horroru o wampirzycy, pisanego razem z Grzegorzem Warchołem, reżyserem tej perły pt. Lubię nietoperze. Chodzi od czasu do czasu na różnych kanałach. Krytycy nie wyczuli, że to parodia gatunku i analizowali go śmiertelnie poważnie. Każdy z nich mógłby stać się ofiarą mojej wampirzycy. W tym filmie zagrał mój szwagier Jonasz. Wcielił się w wariata, nadwrażliwego na świat, był jakby z innej bajki, wyglądał „jak śmierć na urlopie”, jak mawiało się w Poznaniu. Odstaje od śmieszności, jest wyniszczony chorobą, to robi dość upiorne wrażenie. Zwłaszcza gdy oglądałam kiedyś ten film już po śmierci Jonasza. Było w tej groteskowej roli coś więcej niż parodia. Ponieważ on tam grał, więc pewna filmoznawczyni, polecając ten horror, uznała, że to Jonasz napisał scenariusz. Śmiechu było z tego trochę. Jonasz był bardzo przejęty tą rolą. Prawie tak samo, jak wówczas, gdy został ojcem chrzestnym Wawrzyńca i nabrałam go, że ksiądz będzie odpytywał go z modlitw. Ćwiczył monolog z horroru, bo monologował, siedząc na drzewie, jak baron drzewołaz, w parku obok kliniki psychiatrycznej, w której głównie toczy się akcja. Pytał, czy może sobie coś dopisać do roli i to zagrać, ja nie miałam nic przeciw temu. Grześ Warchoł też nie. Główną rolę grała urodziwa Kasia Walter, a Marek Barbasiewicz był psychiatrą. Amantem. Marka znałam z poznańskiego liceum plastycznego, podobno czuł do mnie miętę. Był młodszym kolegą, więc mimo że go bardzo lubiłam, gdy uciekłam z domu i wyjechałam z Lotą do Lwówka, nie powiedziałam mu o tym, zostawiając go niepocieszonego. Zapomniałam wszystko. On pamiętał. Mówił o tym kiedyś dziennikarce „Twojego STYLU”. Później poznałam jego towarzysza życia. Byłam także na planie we Wrocławiu, to było dla mnie przeżycie! Ekipa filmowa jest jak rodzina. Zawiązują się tam związki trwałe i mniej trwałe. Codziennie przez wiele tygodni ludzie są ze sobą blisko, a gdy film się kończy, oddalają się od siebie, rozjeżdżają w różne strony, powoli o sobie zapominają. Zupełnie jak w prawdziwej familii. Tak ja, wyjechawszy z Poznania, po skończeniu filmu z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości, zapomniałam o aktorach drugiego planu, dalszych krewnych i znajomych. Znalazłam nową ekipę, ze starej ostało się niewiele, rodzice, brat, siostrzeniec, Jachu Komolka i wspomnienie dawnego filmu. Niedokładne.
Było jednak też wiele radości, wspólnych chwil, gdy cieszyliśmy się dzieckiem. Mirek i ja z trzymiesięcznym Wawrzynkiem w mieszkaniu na Kantaka.
Wkrótce zabrałam się do Wizjera. W tym czasie zwracałam wielką uwagę na język. Na którymś spotkaniu autorskim, gdy odczytałam fragment z powieści czy z dziennika, już nie pamiętam, Piotr Lachmann się nim zachwycił. Powiedział, że szkoda, że nikt tak już nie pisze. Odpowiedziałam mu, że to kwestia popytu i podaży. Nikt już tak nie pisze, bo nikt tak nie czyta prozy. Ta książka była przemyślana w najdrobniejszych szczegółach. Pisałam ją dość długo. Zaczęłam, siedząc – nie, nie tak – opiekując się małym Wawrzynkiem przez te długie cztery lata. Rzuciłam opowieść o wampirzycy, w której wyrównywałam rachunki z mężczyznami i rozpoczęłam poważną robotę. Jachu Komolka pracował wówczas w domu poprawczym jako wychowawca. Często do nas przychodził, gdy siedziałam sama, Mirek był na zajęciach albo miał konferencję, albo siedział w bibliotece. Jachu pomagał mi w cięższych robotach. To on przyniósł na własnych plecach stary junkers, który jego rodzice zdjęli i kupili nowy, choć tamten działał, żebyśmy mieli ciepłą wodę do prania pieluch. A jakże, sny o pampersach nie spełniły mi się w PRL-u. Niósł ten ciężar jak wiedźmę z bajki na plecach. Z Dębca na Kantaka był kawał drogi. Sam go zamontował! To niesamowite, ile myśmy wtedy umieli. Długo nie stać nas było na pralkę. Wreszcie moi rodzice kupili nam małą franię. To była wielka ulga! Co za wygoda! Jaki komfort! Nic dziwnego, że to nas bardzo zbliżyło. Komolka miał swoje życie erotyczne, ja swoje, ale bliskość między nami przypominała miłość, może nawet był to jej szczególny rodzaj, sądzę, że prawdziwa przyjaźń jest rodzajem miłości. Rozumieliśmy się, nigdy nie kłóciliśmy. Także gdy przyjeżdżał do naszego nowego domku w stylu barakowym, o którym Jonasz mówił, że to położone piętro, czekaliśmy, aż Mirek wyjdzie na Stawki na zajęcia, żeby rozpocząć działalność rzemieślniczą. To było konieczne, bo Mirek teoretyzował, omawiał, analizował. My siadaliśmy z kartką papieru. Ja rysowałam, Jachu poprawiał technicznie, uzgadnialiśmy co i jak, gdzie ma być listwa, gdzie półka, jak zamocować wieszak i braliśmy się do roboty. W taki sposób powstały dwie wielkie szafy wnękowe, ława w kuchni przy stole przerobionym z kreślarskiego. Na samym początku, zanim położyliśmy marmur, blatem były drzwi od bieliźniarki, z wielkiej sypialni moich rodziców. Gdzie ona stała na Sienkiewicza? Może w piwnicy ciotki Perzowej i tata nie zdołał jej porąbać. Było to grube lite drewno. Robiliśmy mniej więcej co godzinę, półtorej przerwę na herbatę. Jachu pił także bardzo mocną. Mocniejszą niż ja. A więc ja piłam zaparzaną, tak jak dziś, zawsze tradycyjnie w czajniczku, pięć minut, on zalewał wrzątkiem herbaciane liście, chyba dwie stołowe łyżki na kubek, pił taki więzienny czaj. Siadaliśmy w kuchni albo na tarasie, jeśli była pogoda. On palił papierosy, trzy paczki dziennie. Ja nigdy nie paliłam. Jednak nie przeszkadzało mi to. Rozmawialiśmy leniwie, potem znów wracaliśmy do roboty. Dużo było śmiechu. To były szczęśliwe dni, szczęśliwsze niż miała zakopana w piasku Beckettowska Winnie z Willem. To był związek pozamałżeński, bez łóżka, a więc wolny od demonstrowania władzy. Wiele osób uważało, że Komolka jest dziwny, że pisze i nie publikuje, że dziczeje. O mnie też mówiono, że dziwaczka, choć maskowałam się lepiej niż Jachu, bo zależało mi wtedy na utrzymywaniu pozorów normalności. Nigdy tak o nim nie myślałam. Przeciwnie, uważam go za najbardziej normalnego, najlepszego człowieka. Mimo że teraz jeździ jedynie na Białoruś z Wydrą, tym samym, który sprawdzał poprawność listu, jaki pisałam do Ciała niczyjego, i nie wyjeżdża dalej niż do swojego domu w Orłowcach, gdzie ma kontakt jedynie ze starszą sąsiadką i jej kotem, którego czasami wozi do weterynarza, że ciągle pisze, a nic nie publikuje. Żałuję, że nie przyjeżdża do nas do Warszawy, ale rozumiem go. Jestem pod tym względem podobna, nie lubię podróży. Spotykamy się w Poznaniu, gdy mam tam promocję. Siedzimy wtedy na Kantaka, w naszym dawnym mieszkaniu, które mu przyznano po naszym wyjeździe, dzięki pewnemu fortelowi. Graniczyło to z cudem, wymagało od nas, szczególnie od Mirka, decyzji w delikatnej sprawie. Otóż dowiedział się od komisarza, tak, tak, stan wojenny robi głęboki ukłon, że mógłby je otrzymać, gdyby dostał „kwit”, który ja bym podpisała, że pozostawaliśmy we wspólnym gospodarstwie, jednym słowem konkubinat. Komolka powiedział, że to niemożliwe, że czegoś takiego nie może zdobyć, wymagać, zwłaszcza od Mirka. Siedliśmy w kuchni, popijając i jedząc. On palił. A Mirek powiedział, że powinnam coś takiego napisać. Uważałam, że to prawda, przecież tyle mi pomagał, przy dziecku, gdy było małe, nosił Wawrzynka „na barana”, przyniósł junkers, naprawiał wszystko, co zepsute. Żartuję, a jednak jest w tym więcej niż jedno ziarno prawdy. Pozostawaliśmy we wspólnym gospodarstwie. O łóżku nic tam nie było! Ani o współżyciu, czyli nie skłamałam. Właśnie ten „kwit” dostał ode mnie w prezencie Ryszard Krynicki, niestrudzony zbieracz dziwności. Pewnie gdzieś go melinuje do tej pory. Dlatego też, gdy przyjeżdżamy do Poznania, czujemy się w kuchni Jacha jak w domu. Siedzimy przy stole kuchennym, on podaje zupę z soczewicy, którą ugotował, z chlebem z masłem, potem pijemy herbatę, kiedyś częściej wódkę, teraz wino albo piwo. Wydaje mi się, że zachowała się nawet pomalowana na jaskrawą zieleń podłoga, którą razem z Mirkiem malowaliśmy. Nie chciało nam się odnawiać starych desek. Nie mieliśmy na to czasu, więc przydały się moje umiejętności z Międzynarodowych Targów Poznańskich. Malowaliśmy zgodnie z logiką, od ściany na wprost drzwi aż do samych drzwi. W ciągu jednego dnia. Wawrzyńca nie było jeszcze na świecie. Ja byłam w ciąży. Zostawiliśmy na noc otwarte okna, skończyliśmy, zamknęliśmy drzwi i poszliśmy spać do moich rodziców na Sienkiewicza.
Jachu Komolka.
Potem, gdy oddałam Wizjer, w ciągu jednego roku, na jednym oddechu, napisałam Wióry; taki sposób pisania nigdy się nie powtórzył, to zdarzyło się tylko raz w klimacie podwórkowym. Sądzę, że objawiła się tęsknota za dawnym życiem w Poznaniu, po przeprowadzce do Warszawy, bo przez pierwszych kilka lat nie mogłam się przyzwyczaić do nowego miejsca, zależności od Marusi, braku wolności, przyjaciół, moich rodziców. Jeździliśmy do domu co miesiąc. Ciągle mieszkanie na Kantaka było nasze. Dla mnie to była ucieczka. Ucieczką było pisanie o poznańskim podwórku. Działały zmysły, słuch, węch, wzrok, gdy zamykałam oczy, zaczynałam widzieć mokre po deszczu podwórko, i nas siedzących na schodach pod dziewiątką.
Wreszcie przyszedł czas na leżakujący spokojnie w piwnicy pomysłów Pawilon małych drapieżców.
Autobiografia nie jest powieścią i dlatego tak trudno zdecydować się na pierwsze zdanie. Na początek początku. Wiem, że będę jednocześnie autorką, narratorką i bohaterką tej książki, pośród wielu innych, równie ważnych, a nawet ważniejszych bohaterów. Często zdarza się, że autor powieści jest narratorem, bywa również w pewnym stopniu bohaterem, użycza bowiem wielu swoich cech wykombinowanym postaciom. Zwykle jednak udaje, że wymyśla cały ten świat, a wiadomo, że ściąga ile się da. W mojej autobiografii jedność imiennej trójcy nieświętej jest jasna, uzasadniona i usprawiedliwiona. Krystyna Kofta jest autorką, bo pod tym, nabytym przez małżeństwo nazwiskiem, zadebiutowałam. Bogumiła Wegner to bohaterka, która występuje pod tym nazwiskiem w kilku powieściach. Kazimiera jest głęboko skrywanym, tajemniczym ego. Tej rzeźby na razie nie będę odsłaniać, choć draperia została uszyta z lekkiego muślinu, a więc sporo można odczytać. Skąd wzięły się moje trzy imiona oraz dwa nazwiska, opowiem już wkrótce. W autobiografii można grać w otwarte karty, nie trzeba chować się za plecami bohaterów, by włożyć im w usta swoje przekonania.
Trzy moje byty niczego więc nie muszą udawać – każde ogniwo trójcy zna swoje miejsce. Trójca to zgodnie z definicją trzy różnorakie istoty, niesprowadzające się do jednej realności. Samotrzeć będą przebijać się przez Początki, bo uważamy, że wszystko, co ważne, jest początkiem. Użyta w tym przypadku liczba mnoga, pluralis maiestatis, nie oznacza uzurpacji czy rzeczywistego majestatu władzy, a jedynie absolutną władzę pisarki nad pisanym tekstem.Na początku było słowo
Na początku było słowo. Jakie? Po prostu słowo. Na początku pisania zawsze jest pierwsze słowo. Trzeba dobrze się zastanowić jakie. Czasami ma się ochotę rozpocząć od przekleństwa. Od tego słowa zależy pierwsze zdanie, a z pierwszego zdania powinny wynikać następne. W taki sposób powieściowy szkielet przyobleka się ciałem. Z tego rodzi się powieściowy świat.
W autobiografii ten świat już istnieje, własna i cudza przeżyta przeszłość, jak idea platońska wisi gdzieś w astralu, należy ją tylko umiejętnie ściągnąć. Sięgnąć po nią, jak po dojrzałą gruszkę w ogrodzie babki Schoener, tak zdejmowało się je także w ogrodzie Berezowskich, z małą Marylką i Oleńką. My nie dysponujemy takim narzędziem na długim kiju, zakończonym hakiem i kubełkiem. Zrywamy je z drabiny. Jak delikatnie układało się te gruszki w szerokim koszu! Żyje zmarła dawno temu babka, żyją umarli rodzice. Trzeba ich tylko ostrożnie wydobyć z pamięci, rodzice nie są pokryci pyłem, codziennie dmucham czule na te figurki. Innych krewnych pokrywa gruba warstwa, tych muszę teraz odkurzyć. Niektórzy nawet żyją jeszcze, a zostali zapomniani, inni odeszli dawno, dawno temu, a ciągle się pojawiają. Autobiografia to stwarzanie, albo przywracanie świata przeszłości, już raz stworzonego. Czas teraźniejszy i przeszły szaleją we wspólnym tańcu. W jednej parze.
Zastanawiam się, czy istnieje punkt wyjścia, z którego można wiarygodnie rozpocząć historię rodziny Gałdyńskich i Schoenerów, a także Koftów, do których dołączyłam poprzez zamążpójście.
Pisarka Krystyna Kofta, mężatka od wielu, wielu lat, przyzwyczajona do swojego-nie swojego, bo mężowskiego nazwiska, opowiada o Bogumile Kazimierze Krystynie Gałdyńskiej, dziewczynce, dziewczynie oraz niezamężnej kobiecie, jaką była wcześniej. Opowiada o ludziach, których spotkała, o tym, co jej się przytrafiło w początkach wszystkiego.
Podobny chwyt zastosował w swej autobiografii Salman Rushdie. Gdy usłyszał słowo „fatwa”, które tym razem odnosiło się do niego, pomyślał: „Już nie żyję!”. Zatelefonowała do niego dziennikarka BBC, która przekazała mu tę wieść. Został zaocznie skazany na śmierć przez Chomeiniego, a wierni mieli obowiązek na niego zapolować. Natychmiast przydzielono mu obstawę, a brytyjska policja zaleciła mu przybranie innego nazwiska. Tym „policyjnym nazwiskiem” mieli się posługiwać funkcjonariusze w kontaktach między sobą. Musieli wiedzieć, gdzie się aktualnie znajduje, dokąd go przewożą. Na okładce autobiografii nazwisko autora, czyli Salmana Rushdiego, widnieje u góry, razem z umieszczonym u dołu przybranym imieniem i nazwiskiem Joseph Anton. Musiał się szybko zdecydować, jakie imię i nazwisko chce przybrać. A więc, jak to pisarz, pomyślał o swoich dwóch ulubionych autorach – idolach, Conradzie i Czechowie. Połączył ich imiona. Ukrywał się i chyba dotąd się ukrywa, bo wyrok wciąż obowiązuje, choć to mu nie przeszkadza w byciu światowym celebrytą.
Ja też jestem skazana na śmierć, co prawda nieprawomocnym wyrokiem, wiem jednak, że nie pomoże mi żadna policja, żadna ochrona, wyrok zostanie bezdusznie wykonany. Tak jak w Procesie Franza Kafki, pisarza, który wywierał na mnie kiedyś zbyt wielki wpływ. Zwłaszcza jego dziennik. Gdybym ja miała z cudzych imion zrobić sobie nazwisko, byłyby to Franz i Samuel, czyli imię Kafki i mojego późniejszego idola Becketta. A więc Franciszka Samuel albo Samuela Franz, brzmi nieźle. Jednak moje rozdzielenie na Krystynę Bogumiłę Gałdyńską i Krystynę Koftę ma mocniejsze, bardziej naturalne, choć nie tak dramatyczne podstawy. Rushdie znalazł się w sytuacji Józefa K. z Procesu. Powiedziano mu o tym, że jest winny. Nie bez powodu użyłam formy „Powiedziano mu” – to zwrot iście Kafkowski, oficjalny, urzędowo brzmiący, bezosobowy. Zakończenie Procesu przeraziło mnie. Dwóch mężczyzn przyszło do Józefa K., by wykonać wyrok, mimo że skazany nie widział sędziego, nie było procesu. Mieli ze sobą nóż rzeźnicki, którego ostrze błyskało w słońcu, podawali go sobie. Układali biednego Józefa K. na różne sposoby, a on się nie bronił, myślał nawet, że powinien wyrwać im ten nóż i przebić się nim, ale tego nie zrobił, rozglądał się, czekał. Może na ratunek. Widział nawet kogoś w oknie, jednak ratunek nie nadszedł. W końcu jeden z tych facetów wepchnął mu nóż w serce i dwa razy obrócił.
Wydawało mi się, że wszystko dobrze pamiętam, jednak sprawdziłam w tekście, pamięć mnie zawiodła. Jeden z tych panów podniósł nóż i „badał go w świetle księżyca”. Może zapamiętałam słońce, bo w jasny dzień obraz tej kaźni byłby jeszcze gorszy? Jest ktoś, kto wbija nam nóż w serce. Kim jest? To zależy od tego, w co się wierzy. Dobry Bóg, natura, nie do końca udana ewolucja dająca świadomość, ale nieeliminująca śmierci. Wyrwanie noża i zadanie sobie ciosu jest aktem samobójczej, desperackiej odwagi, albo też czystego wyrachowania, próbą zachowania godności i twarzy.
Mnie do tej pory „nie powiedziano” wprost niczego takiego, choć pojawili się ludzie z nożami, powiedzmy, że i z laserami. Chirurdzy. Uratowali mi życie. Udało się odwlec moment obrócenia noża w sercu, co definitywnie zakończyłoby sprawę. Tak więc jedynie „dano mi do zrozumienia”, przypomniano o kondycji ludzkiej. Raz było to w maju 2002 roku w Centrum Onkologii.
– Ma pani raka – powiedziała pani doktor po biopsji przeprowadzonej grubą igłą.
– Czy on jest złośliwy? – spytałam słabym głosem.
– Każdy rak jest złośliwy – odpowiedziała pani doktor.
Drugi raz, w maju 2010 roku, dowiedziałam się, że „jest tam coś, co bardzo niedobrze wygląda”.
– Czy to przerzut? – zapytałam przytomnie.
– Na szczęście nie, a dzieci już i tak pani nie będzie miała, to się na nic nie przyda, trzeba wyciąć.
– No to tnijmy! – powiedziałam zrezygnowana.
Po pokrojeniu, wycięciu, pozszywaniu, dwa razy udało mi się uciec. Co prawda byłam niekompletna, lecz żywa. Zbiegłam spod noża i bardzo sobie to chwalę.
Teraz staję twarzą w twarz z zegarem. A za chwilę twarzą w twarz z lustrem. Staram się dociec, kiedy to nieśmiertelne dziecko urodzone przy ul. Wielkiej w Poznaniu zmieniło się w śmiertelną kobietę, tak jak w jednej z tych ponurych gier komputerowych albo w filmie SF. Transformacja bywa punktem zwrotnym akcji pod warunkiem, że się ją zauważa. Gdy codziennie się przeglądam, nie widzę zmian. Ciągłość tożsamości pozostaje nienaruszona. Tylko fotografie są dowodem zmian, po których tożsamość może zostać pokiereszowana. Tak się szczęśliwie składa, że jądro mojej tożsamości jest twarde, silniejsze niż czas. Nie biadolę nad utratą młodości, bo ważniejsze są dla mnie świadomość, pamięć i pisanie, zmarszczki nie przeszkadzają.
Wstaję od biurka, idę do dużego pokoju, otwieram szufladę wiedeńskiej sekretery; to ten sam myśliwski sekretarzyk, z płaskorzeźbą sarny i jelenia w górnych szafkach, który opisywałam już w Wiórach. Otwieram środkową, najszerszą szufladę, krótszą od dwóch bocznych, bo z tyłu jest schowek. Nigdy tam nic nie chowałam, nie miałam nic aż tak wartościowego. Trefne materiały z czasów Solidarności zakopałam w ogródku. W szufladzie są setki fotografii. Wyrzucam wszystkie na stół. Większość jest późnych, tych z domu, starych jest niewiele. Nie ma albumu, tylko to, co z niego wypadło, albo co zabrałam bez pytania o zgodę. Na drewnianym dnie opróżnionej szuflady pokazuje się wielka atramentowa plama. Pochodzi chyba z końca XIX wieku i przypomina jakiś niezidentyfikowany dotąd kontynent. Ten mebel to pozostałość po pani Kaźmierczakowej z Sienkiewicza, spod dziewiątki. A może po jej mężu, bo to męska, myśliwska sekretera. Może roztargniony mąż zapomniał zakorkować kałamarz albo niedokładnie zakręcił buteleczkę atramentu. Nie wiem nawet, czy Stara Pani Człowieku miała męża, czy urodziła dzieci. Mieszkały we dwie z siostrą, wyglądały na równolatki. Samotne. Zasilały szeregi osamotnionych kobiet, żyjących po dwie, po trzy, sióstr, krewnych, matek i córek osieroconych przez wojnę. Granatowy atrament wsiąkł głęboko w wysuszone drewno. Jest w nim pamięć, gotowa, by ożywić właścicielkę sekretery i jej siostrę.
– Chodź, dziecko, nawłóczysz mi igłę! – woła mnie z balkonu, a ja biegnę, żeby przewlec nitkę przez małe ucho igielne. Między innymi za to dostałam biurko, za gotowość do pomocy. Lubiłam te starsze panie, choć pomoc nie była całkiem bezinteresowna, zawsze dostawało się coś dobrego. Konfiturę ze smorodiny, jak siostry nazywały czarną porzeczkę, a my na podwórku mówiliśmy, że to smrodyle. Gęste krzewy tworzyły żywopłot wokół warsztatu samochodowego Wuja, od strony Asnyka. Nasze okno wychodziło na ten plac.
Mój ojciec do swojego przedwojennego pelikana, pióra, które leży teraz na moim biurku, używał zielonego atramentu firmy Pelikan. Nie wiem, gdzie go kupował w PRL-u, pewnie „pod ręką”, jak się wówczas mówiło. Tak jak węgiel, z którym „prywatna inicjatywa” miała zawsze kłopoty. Matka, najczystsza kobieta na świecie, próbowała plamę w szufladzie wyszorować. Nie udało się, atrament wżarł się w drewno, związał się z nim na zawsze. Watką na patyczku, służącą zwykle do czyszczenia uszu, pobieram DNA inkaustu, tak w kryminalnych serialach pobiera się krew albo inne wydzieliny do badań. Mam znajomego chemika, mogłabym dać mu to do zbadania, ustaliłby, jaki to typ atramentu, z jakiej pochodzi epoki. Nie zrobię tego. Gdy dostałam ten mebel od Starej Pani Człowieku, jak nazwałam ją w Wiórach, plama już tam była.
Patrzę na ekran, na którym widzę tytuł Początek wszystkiego. Pierwsze dni, tygodnie i miesiące mieszkania w nowym miejscu, czyli w tym właśnie domu, w którym teraz jestem. Naszym pierwszym własnym domu, na który czekaliśmy osiem i pół roku. Początki ogrodu, sadzenie roślin, równoczesne układanie podłóg. Część mozaiki podarował nam Jonasz, bo zostało mu trochę po wyposażeniu domku na Bemowie, a nam nie starczyło pieniędzy na całość podłogi. Jego klepka była lepsza, mocniejsza, bo droższa, kupiona wcześniej, przed stanem wojennym, bo też Jonasz, jako wzięty tekściarz, miał więcej pieniędzy. Mój pokój jest ostatnim, w którym nie wymieniono starej mozaiki dębowej, tak jak we wszystkich innych pomieszczeniach, na ładną, spokojną terakotę, mimo że drewno porysował swoimi zębiskami smok czasu. Najbardziej podoba mi się podniszczone nietknięte cyklinowaniem i lakierem drewno. Gdy podłogę w moim pokoju zmywa się wodą, zapachem trochę przypomina parkiet, jaki moi rodzice mieli w mieszkaniu na ul. Sienkiewicza w Poznaniu. Tamten był bardzo gruby, szorowany i pastowany, a może nawet woskowany. Chodzi o to, że z paskudnej mozaiki zszedł nareszcie obrzydliwy lakier, i wyjrzała spod niego drewniana prawda. Zresztą przyczyna jest także inna, znacznie prostsza, nie wyobrażam sobie usunięcia przykręconych do ścian regałów, zdejmowania z nich tysięcy książek, układania wszystkiego na nowo.
Pewnie można by się pozbyć nikomu niepotrzebnych tomów, do których nigdy nie zaglądam. Robię przegląd przynajmniej dwa razy do roku, wiosną i jesienią, usuwam sporo książek, żeby zrobić miejsce nowym. Nigdy ich nie wyrzucam na makulaturę. Oddaję tym, którzy chcą, część do biblioteki, sporo oddawałam znajomemu antykwariuszowi. Z inicjatywy Amazonek powstała biblioteka w Centrum Onkologii, przyjmują każdą ilość! Tam się czyta! Chorzy leżący dużo czytają. Tak jak więźniowie. A u mnie na półkach umierają nigdy nieczytane słowa. Dookoła, jako się rzekło, mury z książek. Wnętrze „gabinetu” pisarki. W cudzysłowie, bo nigdy tak nie mówię, ta poważna nazwa jest zarezerwowana dla pokoju Mirka, bądź co bądź, profesora. Profesorowie mają gabinety, pisarze także. Pisarki co najwyżej, jak Virginia Woolf, mają własny pokój. Wnętrze mojego pokoju jest cokolwiek klaustrofobiczne, jednak tak się składa, że właśnie tu, zamurowana pośród czterech książkowych ścian, czuję się bezpiecznie. Może to złudne przekonanie, że we wnętrzu, w którym jest dużo książek, nie może spotkać mnie nic złego. Tutaj nigdy nie odczuwam klaustrofobii, która trochę mi utrudnia normalne życie.Początek klaustrofobii
Klaustrofobii nabawiłam się nagle, wiele lat temu, pewnego letniego dnia. W Warszawie w różnych kinach odbywały się Konfrontacje. Biegłam na film ze swoim młodym znajomym, nazywanym przez niektórych przyjaciół Mięśniakiem albo Osiłkiem, ze względu na wysoki wzrost i muskularną budowę. Chodziliśmy wówczas na filmy sprowadzane z całego świata, których wcześniej nie pokazywano w kinach. Ludzie godzinami stali po karnety, chyba że ktoś miał dojście. Mirek niekiedy chodził z nami, ale zwykle był zajęty pisaniem „pejperów”. Być może mogłabym załatwić bilety przez różnych znajomych filmowców, jednak nie chciałam z tego korzystać, tak więc osiłek stał w kolejce. Konfrontacje były jednym z wentyli bezpieczeństwa, które w czasach komuny pozwalały inteligentom swobodniej oddychać. Miały też usypiać naszą czujność, chęci do walki, o ile w ogóle ktoś wówczas wierzył, że zrzucenie socjalistycznego mundurka jest możliwe. Mój ojciec uważał, że miną trzy pokolenia, zanim nadejdzie wolność. Stało się to znacznie szybciej, szkoda, że tego nie dożył. Mieszkając jeszcze w Berlinie, przeżył odzyskanie niepodległości w 1918 roku. Tego mu zazdrościłam, wolności po latach niebytu, to więcej niż nasza, solidarnościowa niepodległość. Dziadek Franciszek był w euforii, ale tata mówił, że dla niego ta nowa Polska była wielką, prowincjonalną niewiadomą, powrót wcale go nie ucieszył, choć mówił, że w Berlinie wśród Polaków panowała euforia, że mają wreszcie własne państwo. W PRL-u władza, pacyfikując pomruki niezadowolenia, dawała nam poczucie, że nie jest aż tak źle, skoro możemy oglądać te same obrazy, jakie pokazują za żelazną kurtyną. Śpieszyliśmy się więc do kina, byliśmy już spóźnieni. Niebo wisiało nisko, wydawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, by go dotknąć, oblepiało nas ciężkie powietrze, latające niespokojnie ptaki zapowiadały burzę. Wpadliśmy do ciemnej sali kinowej, po omacku dotarliśmy do naszych miejsc. Po ekranie snuli się piękni młodzieńcy, to był chyba film Pasoliniego, może Medea? Nieśli gliniane czy kamienne naczynia z genitaliami, które, jak mi się wydaje, mieli zasadzić pod drzewem. Nie pamiętam, co było dalej, bo ekran nagle się rozszerzył, zajaśniał, i oba te światy, jasny, wirtualny z filmu i realny z ciemnej kinowej sali, zawirowały jednocześnie. Wtedy osunęłam się na ramię mojego kolegi, choć nie zemdlałam, miałam świadomość tego, co się dzieje, jednak nie byłam w stanie siąść prosto, czułam bezwład w całym ciele. Mój towarzysz, młody i silny, wziął mnie na ręce i wyniósł z kina. Trzymał mnie w objęciach, gdy siedliśmy na murku, a ze wszystkich stron otaczały nas błyskawice i grzmoty, błyskało się tak, jakby armia kosmicznych fotografów używała fleszy do pstrykania zdjęć ostatnim ludziom, którzy pozostali na Ziemi. Miasto było puste, nikogo na ulicy. Jak dotąd nie spadła na nas ani jedna kropla deszczu. Po paru minutach poczułam się całkiem dobrze, wróciliśmy na seans. Niestety, historia się powtórzyła. Wirowanie we mnie było jeszcze silniejsze.
Od tamtej pory, ilekroć próbowałam zobaczyć jakiś film lub sztukę, zaczynałam czuć duszności, drżenie, słabłam z lęku, musiałam na miękkich nogach wychodzić na zewnątrz. Niektórzy sądzą, że w ten sposób wymiguję się od oglądania efektów pracy przyjaciół i znajomych, żeby nie musieć wysiadywać w teatrze czy kinie, oceniać i chwalić. Ludzie mają skłonność, by upatrywać we wszystkim udawanie. Według nich nie istnieje nic, czego sami nie doświadczyli. Dlatego chodzenie do filharmonii uchodzi za snobizm, bo prostakom wydaje się, że jeśli sami nie wytrzymują koncertu muzyki klasycznej, to nikt tego nie lubi. Depresja często jest nazywana kaprysem i fochami. Najlepiej nie zdradzać się ze swoimi odchyleniami od przeciętności. Trzymać w tajemnicy mankamenty psychiczne. Długo tak właśnie robiłam, udając, że nie boję się windy, że nie mam klaustrofobii, nie wiem, co to depresja. Pokazywałam się ludziom tylko wtedy, gdy wyglądałam i czułam się dobrze.
Wreszcie fałszowanie siebie samej stało się męczące i zaczęłam głośno o tym mówić. W końcu pisarka może mieć wariackie papiery, a ja nie miałam etatu, nikt nie mógł wywalić mnie z roboty. W tamtym okresie przyjęto do Ateneum moją sztukę Pępowina. Grano ją w małej sali; rzędy foteli oddzielała wąska przestrzeń, ledwo można się było przecisnąć. Posadzono mnie pomiędzy znakomitościami teatru, Holoubkiem, Łapickim, Mają Komorowską. Ukradkiem łykałam validol, żeby jakoś przetrzymać półtorej godziny bez przerwy, ciarki latały mi po plecach, nie tylko z powodu klaustrofobii. Wstrząsały mną wewnętrzne dreszcze wstydu, że jacyś ludzie wykrzykują ze sceny moje słowa, krzyczą, gdy ja chciałam w tym miejscu usłyszeć ciszę, a miotają się tam, gdzie powinien być spokój. To przyprawiało mnie na zmianę o nerwowy chichot i rozpaczliwy dygot. Reżyser miał wizję, a ja cierpiałam, choć tym razem nie tylko z powodu klaustrofobii.
Interpretacja bywa dla mnie trudna do przyjęcia. Nawet gdy aktorka podczas promocji czyta tekst mojej powieści, kulę się w sobie. Dlatego dość często czytam sama. Lubię słuchać poetów mówiących albo czytających swoje wiersze. Dobrze czytał Białoszewski, nadzwyczajny jest Różewicz. Dobrze czyta także Julia Hartwig. Aktorskie pauzy, manieryczne zawieszanie głosu, odgrywanie i ogrywanie poetyckiego czy dramaturgicznego języka często bywa masakrowaniem sztuki i wiersza.