Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Krzyk do nieba - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
12 lutego 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krzyk do nieba - ebook

Krzyk do nieba to dwunasta powieść o komisarz Malin Fors i trzecia z cyklu poświęconego zmysłom.

W skwarny sierpniowy dzień mały chłopiec zostaje znaleziony martwy w samochodzie. Kiedy na miejsce dociera komisarz Malin Fors, jego matka siedzi pod drzewem, trzymając synka w objęciach. Wszystko wskazuje na to, że zapomniała o chłopcu śpiącym w samochodzie. Kobieta przeszła niedawno załamanie nerwowe i nie może polegać na swoich zmysłach ani pamięci.

Śledztwo szybko zostaje zamknięte. Wkrótce w Linköpingu dochodzi do kolejnego morderstwa i Malin wraz kolegami musi wrócić do tej sprawy, która, jak się okazuje, jest jedną wielką grą pozorów…

Jedna z najlepszych książek w serii o policjantach z Linköpingu. […] Kallentoft nadal nie zawodzi. Trzyma styl. To niesamowicie fascynująca i dobra lektura, od której nie można się oderwać. -„Östra Smaland”

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-720-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Ona musi umrzeć.

Ten głos się we mnie wzma­gał.

Zabij ją, ura­tuj to, co masz. Zemścij się.

Wystar­czyło więc unieść ramię i wymie­rzyć cios.

Żelazo tra­fiło w czaszkę, sły­chać było chrzęst kości, szum drzew, szep­tały do mnie:

Postę­pu­jesz słusz­nie.

Ona nie zasłu­guje, by żyć.

Zda­rzało mi się czy­tać o tym, jak okrutni bywają ludzie, do czego potra­fią się posu­nąć w pew­nych sytu­acjach. A kiedy inni stwier­dzali: „Ni­gdy bym cze­goś takiego nie zro­bił”, moją odpo­wie­dzią było kiwa­nie głową, przy­zna­wa­nie racji, choć w głębi ducha tkwiło we mnie prze­ko­na­nie, że kiedy nadej­dzie ten dzień, dam radę zro­bić to, co należy. To wła­ści­wie jedyne, co odróż­nia ludzi od sie­bie. Są tacy, któ­rzy są do tego zdolni, i tacy, któ­rzy nie dadzą rady.

Wystar­czyło wymie­rzyć cios.

Przy­po­mniało mi się to, co zro­biła, ten obraz poja­wiał się wszę­dzie, na każ­dym ekra­nie, cią­gle. Twoje ciało przy­ci­śnięte do mojego, twoja cie­pła skóra, śmiech, byłaś w moich obję­ciach, na prze­kór moim sta­ra­niom, by cię zatrzy­mać, wyry­wa­łaś się i chcia­łaś uwol­nić. Wresz­cie tak naprawdę się uwol­nić.

Głosy wzma­gały się, wzma­gają.

Co się tak wła­ści­wie stało?

Zacina deszcz. Zimne, gło­śne tor­tury paź­dzier­ni­ko­wego desz­czu.

Kro­ple spły­wają na kark, wpa­dają za koł­nierz kurtki. Sto­jąc zupeł­nie bez ruchu, sły­szę, jak kapią z uszu na leśną zie­mię.

Cię­żar w mojej dłoni.

Z jej ust nie wydo­był się nawet jęk.

Upa­dła.

Pro­sto na tro­ciny.

Ode­szła.

Mar­twa tak jak chło­piec.1

ŚRODA, 6 SIERP­NIA

Fanny Anders­son spo­gląda na zegar na noc­nym sto­liku. Zie­lone cyfry świecą w ciem­no­ści: 2.34. Ta pora to drwina, prze­bu­dze­nie jest ponad jej siły.

Nie może zasnąć. A świa­tło zegara wcale jej nie uspo­kaja. Wzrok przy­zwy­czaił się do ciem­no­ści, sypial­nia w domu w dziel­nicy Lam­bo­hov wydaje się tak jasna jak za dnia.

Anders leży po swo­jej stro­nie mał­żeń­skiego łóżka. Dzieli ich pół metra, są odwró­ceni do sie­bie ple­cami, każde pod swoją koł­drą. On cicho pochra­puje, ona ma ochotę wycią­gnąć ku niemu rękę, poczuć jego cie­pło. Kocha go, jak­kol­wiek dziwne by się to wyda­wało. Zaci­ska powieki, pró­buje nie czuć się złym czło­wie­kiem.

Prze­ście­ra­dło klei się do ciała, noc jest upalna, a dzień będzie jesz­cze goręt­szy.

Minęło już pół roku, odkąd wszystko po pro­stu ją prze­ro­sło.

Obu­dziła się pew­nego ranka i nie mogła wstać z łóżka. Czuła swoje nogi, wie­działa, że musi się pod­nieść, ale nie mogła. Całe ciało odma­wiało posłu­szeń­stwa, Anders stał przy łóżku z Oli­ve­rem w ramio­nach i powta­rzał:

– Fanny, Fanny, musisz wsta­wać.

Zamiast tego musiała natych­miast tra­fić do przy­chodni, a potem na oddział psy­chia­tryczny w Szpi­talu Uni­wer­sy­tec­kim. Zdia­gno­zo­wano u niej zała­ma­nie ner­wowe na tle ostrego wypa­le­nia zawo­do­wego. Spę­dziła dwa tygo­dnie na pod­od­dziale wzmo­żo­nego nad­zoru psy­chia­trycz­nego. Zatrzy­mali ją tam na obser­wa­cję, mimo że wła­ści­wie nie czuła się przy­gnę­biona, tylko po pro­stu zmę­czona, bar­dzo zmę­czona.

Kolo­rowa odzież medyczna per­so­nelu szpi­tal­nego jakby się z niej naigra­wała. Roz­ma­wia­jąc z lekarką, zdała sobie sprawę, że ma luki w pamięci doty­czące okresu przed zała­ma­niem ner­wo­wym, że być może robiła rze­czy, któ­rych nie pamięta, że pamięta rze­czy, które być może w ogóle się nie wyda­rzyły. Wyda­wało jej się, że poje­chała do pracy, a tak naprawdę wybrała się na zakupy. Tak jakby jej mózg się prze­łą­czał, żeby z tym wszyst­kim wytrzy­mać.

Odwraca się w łóżku. Chce się poło­żyć bli­sko Andersa, przy­tu­lić się na łyżeczkę, być bli­sko niego, spró­bo­wać oży­wić to, co ich łączyło, to, bez czego nie potrafi żyć.

Na początku, kiedy się spo­ty­kali, kochali się czę­sto, póź­niej coraz rza­dziej, a potem wcale.

Wie, że to nic nie­zwy­kłego. Wystar­czy poczy­tać pierw­szy dział z pora­dami na temat związ­ków w jakimś maga­zy­nie modo­wym albo w pra­sie kobie­cej. Pary, które choć naprawdę się kochają, nie chcą się ze sobą kochać. Jakby bio­lo­gia robiła ludzi w balona, myśli sobie cza­sami.

Przy­kro jej z powodu tych wszyst­kich głupstw, które zro­biła i robi. Ale nic nie może na to pora­dzić. Nie potrafi żyć bez seksu. To takie pro­ste, a jed­no­cze­śnie tak skom­pli­ko­wane. Wstyd i odku­pie­nie są ze sobą nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane, a Anders chra­pie teraz gło­śniej, niczym nie­zmą­cony sen nie­złom­nego męż­czy­zny.

Wró­ciła do pracy już w poło­wie lipca, wcze­śniej niż zale­cała jej lekarka. Ale czuła się gotowa, chciała pra­co­wać i radzi sobie lepiej, niż się spo­dzie­wała, nawet jeśli nie do końca ufa sobie samej, boi się, że znów zacznie zapo­mi­nać, że mózg spłata nowe figle.

Oli­ver.

Jej uko­chane dziecko. Śpi w sypialni naprze­ciwko dużego pokoju, jakieś dzie­sięć metrów stąd, ma ochotę do niego wstać, popa­trzeć na niego w ciem­no­ściach, pogła­skać go po policzku. Czę­sto śpi na ple­cach, wygląda tak spo­koj­nie, że aż pra­wie ją to prze­raża, ale od odde­chu poru­szają mu się dłu­gie, jasne loki, jakby naj­przy­jem­niej­szy z wia­trów powie­wał nad naj­pięk­niej­szym z uro­dzaj­nych pól.

Kłam­stwa.

Miłość.

Muska pal­cami plecy Andersa. On się wzdryga, więc cofa dłoń.

2.42.

Musi już zasnąć.

Anders ma rano jechać do den­ty­sty, a Fanny nie pamięta, co usta­lili. Czy to on odwie­zie wcze­śniej Oli­vera do żłobka, czy ona ma to zro­bić?

Nie­ważne. Okaże się przy śnia­da­niu.

Wyciąga rękę po komórkę leżącą przy zega­rze, ale się powstrzy­muje.

W życiu tak czę­sto trzeba się hamo­wać, pró­bo­wać być kimś innym. W jej przy­padku kom­pe­tentną, a do tego ładną pra­cow­nicą, ide­alną matką, taką, która stwo­rzyła piękny dom, kobietą budzącą pożą­da­nie męża, dobrą synową. Kimś, kto nie ma innego życia poza tym, które widzą inni.

Śpij już, Fanny.

Lekarce nie powie­działa pra­wie nic.

Tajem­nice to tajem­nice.

Nie­które kłam­stwa są lep­sze od prawdy.

Anders prze­stał chra­pać, oddy­cha spo­koj­nie, pew­nie nic mu się nie śni.

Dla­czego go kocham? – myśli. Bo on kocha mnie. Bo tak pod­po­wiada mi natura.

Roz­gląda się po roz­świe­tlo­nym na zie­lono pokoju.

Oli­ver, Anders.

Dla­czego miłość nie może wystar­czyć?2

4.24. Godzina tęsk­noty.

Malin Fors spraw­dza godzinę na komórce, po czym wyłą­cza tele­fon i kła­dzie obok sie­bie na łóżku. Wpa­truje się w sufit, wyobraża sobie, że jesz­cze uda jej się zasnąć, jeśli będzie patrzeć wystar­cza­jąco długo.

Tutaj, w tę noc, jest tylko samot­ność, mimo że Tove śpi zale­d­wie kilka metrów dalej, w swoim daw­nym pokoju. Przy­je­chała do domu na lato, odbywa prak­tykę w Östgötabanken jako asy­stentka dyrek­tora. Z początku chciała wyna­jąć jakieś miesz­ka­nie, ale Malin namó­wiła ją, żeby zamiesz­kała „w domu”, miało być „przy­jem­nie”, miały się cie­szyć let­nimi wie­czo­rami na bal­ko­nie. Tych nie było jed­nak zbyt wiele.

Pró­bo­wała sobie odpu­ścić, ale nie potrafi, nie chce, kogoś jej bra­kuje.

Tin­der.

Ma tam pro­fil, ale jesz­cze ni­gdy nie była na randce. Nie­któ­rzy wpraw­dzie jej odpi­sy­wali, roz­po­zna­wali ją z gazety, zasta­na­wiali się, czy jako poli­cjantka lubi ostre gierki.

Czy to tak się teraz kogoś poznaje? Patrzy się na jakieś zdję­cia, naj­czę­ściej opa­lony tors na plaży, uśmiech na pokła­dzie łodzi, koszulę i kra­wat w ele­ganc­kiej restau­ra­cji. Igno­ruje się wszyst­kie głu­poty, idio­ty­zmy.

Don’t swipe me away.

Cza­sami czuje się jak dino­zaur.

Jak coś, co wymarło, żywe wspo­mnie­nie.

Nawet Tove nie spę­dza z nią czasu. Jest mil­cząca, lecz cza­sami mimo to chce poga­dać, tak jak wczo­raj, kiedy opo­wia­dała o tym, czego doświad­czyła w Kongu, jak widziała kobiety gwał­cone przez bojow­ni­ków mili­cji w pew­nej wio­sce w dżun­gli, a męż­czyźni kazali jej patrzeć. „Co mam zro­bić z tymi obra­zami, mamo? Bez prze­rwy noszę je w sobie. A cały ten syf w banku, te wszyst­kie liczby, jakie to ma zna­cze­nie?”

Tove piła wino. Padał deszcz, sie­działy przy stole w kuchni, zapach curry uno­sił się wokół wysłu­żo­nych sza­fek, Malin nie mogła wydu­sić z sie­bie ani słowa. Rób tak jak ja – miała ochotę powie­dzieć – wypie­raj, pró­buj zapo­mnieć, uda­waj, że tych potwor­no­ści nie było albo nie ma, a w tym samym cza­sie nie­świa­do­mie staną się dla cie­bie wszyst­kim.

Co za idio­tyczne rady, myśli, zry­wa­jąc z sie­bie koł­drę, która nie­zno­śnie grzeje.

Więc mil­czała. Dolała Tove wina, dostrze­gła, jak jej córce zbie­lały knyk­cie, kiedy mówiła:

– Powin­nam wyrwać im te kałasz­ni­kowy, zro­bić z nich mia­zgę. Ale bałam się, wiesz? Naprawdę się bałam. Zamiast tego poje­cha­łam do sie­ro­cińca w Tybe­cie. A tam? Umie­ra­jące dzieci, któ­rymi nikt się, kurwa, nie przej­mo­wał. Bo pie­nią­dze są waż­niej­sze. Nie śmier­dzą, nie maru­dzą, nie pła­czą. Po pro­stu sobie są i wszy­scy chcą je mieć.

Słowa dzwo­nią teraz Malin w uszach.

Przez żalu­zje widzi nad­cho­dzący świt. Tego ranka świa­tło wydaje się jakieś dziwne, jakby ognie pie­kielne pło­nęły na hory­zon­cie, wycią­gały języki do gwiazd, gro­żąc, że je połkną.

Łóżko jest sze­ro­kie i puste.

Każ­dego dnia robię się coraz star­sza. A wszyst­kie te dni, wszyst­kie lata, wszyst­kie odde­chy, cała ta ludzka nie­go­dzi­wość, któ­rej byłam świad­kiem, wszystko to dopro­wa­dziło mnie do tego miej­sca, do tego punktu w życiu i pra­gnę tylko jed­nego:

Kochać kogoś.

I żeby ktoś poko­chał mnie.

Jestem żało­sna, myśli sobie. Sen­ty­men­talna kre­tynka, która powinna już zasnąć, jeśli ma prze­trwać ten dzień.

Coś się sta­nie.

Czuje to.

Lawina zda­rzeń.

Tym­cza­sem za oknem jest już jasno, cie­płe świa­tło poranka, nie ma żad­nych pło­mieni, tylko palące, meta­liczne cie­pło, roz­pacz­liwa tęsk­nota serca.

Mojego serca, myśli Malin.

Mojego.

I może jesz­cze czy­je­goś.3

Dźwięk dzwonka wwierca się w ucho Fanny Anders­son, a tele­fon pra­wie pod­ska­kuje na biurku w otwar­tej prze­strzeni biu­ro­wej.

Błona bęben­kowa wibruje. Mło­te­czek, kowa­dełko i strze­miączko drgają, two­rzą w niej tsu­nami, które po chwili spra­wia, że nie­mal w panice pod­nosi słu­chawkę, mówiąc:

– Pro­file alu­mi­niowe Nyberg, czym mogę słu­żyć?

Słu­żyć?

Uczyła się tej for­mułki na pamięć, ale ni­gdy nie udało jej się dobrze jej wypo­wie­dzieć. Nie może mówić o słu­że­niu, to jak z dzie­więt­na­stego wieku, a przed­się­bior­stwo Nyberga jest nowo­cze­sne. Ona jest nowo­cze­snym czło­wie­kiem, w głębi ducha wie, że sięga po to sta­ro­świec­kie sfor­mu­ło­wa­nie umyśl­nie, żeby popra­wić humor sobie i być może także dzwo­nią­cemu.

Agneta, recep­cjo­nistka, wciąż jest na urlo­pie. Czy to nie na Korfu się wybie­rała? Fanny nie pamięta, ale to nie ma zna­cze­nia. Zaj­mują się cen­tralą tele­fo­niczną i innymi obo­wiąz­kami Agnety na zmianę. Dzi­siaj kolej na Fanny, jest tak zestre­so­wana, jak się spo­dzie­wała. To wciąż w niej tkwi od czasu zwol­nie­nia lekar­skiego, zała­ma­nia ner­wo­wego: wraż­li­wość, poczu­cie sła­bo­ści, nie­pew­ność, z czym sobie pora­dzi, a z czym nie.

Upo­rała się już z pocztą. Teraz, na początku sierp­nia, nie ma wielu listów do sor­to­wa­nia. Kraj wciąż pogrą­żony jest w uśpie­niu, roz­dzie­le­nie prze­sy­łek do prze­gró­dek zajęło jej rap­tem kwa­drans.

Ale tele­fon dzwoni.

Cały czas.

Wygła­dza dło­nią mate­riał bia­łych spodni kupio­nych w domu han­dlo­wym NK zeszłej wio­sny, kiedy razem z Ander­sem spę­dzali w Sztok­hol­mie week­end we dwoje. Oli­vera odsta­wili bez­piecz­nie do dziad­ków. Pierw­szy raz spę­dziła wtedy bez niego całą noc, poszło nie­źle, cho­ciaż tęsk­nota wywier­cała w niej dziurę i kilka razy chciało jej się pła­kać tylko dla­tego, że nie było przy niej syna.

Nie­ra­cjo­nalne.

Głu­pie.

Ale co w mat­czy­nej miło­ści jest racjo­nalne?

Tak czy ina­czej, miło spę­dzili czas w Sztok­hol­mie. Miesz­kali w hotelu Scan­dic przy Slus­sen, na kola­cję poszli do restau­ra­cji Grill. Spa­ce­ro­wali Drot­t­ning­ga­tan, po Gamla stan, wie­czór był cie­pły jak dłoń Andersa sple­ciona z jej dło­nią. Pomy­ślała, że może tej nocy coś się wyda­rzy, ale do niczego nie doszło. Odwró­cił się do niej ple­cami, powie­dział, że mu cie­pło, kiedy poło­żyła się bli­sko.

Roz­ma­wiali o wypa­dzie na week­end do Paryża.

Może jesz­cze coś z tego będzie.

Jej rodzice uwiel­biają Oli­vera, chęt­nie się nim zaj­mują, tak czę­sto jak to moż­liwe. Roz­piesz­czają go: bułeczki, sło­dy­cze, pre­zenty, a on nawet nie rozu­mie, o co w tym cho­dzi. Boże, jak oni go kochają, gdyby tylko wszyst­kie dzieci na świe­cie były tak kochane jak on.

Oli­ver.

Widzi go przed oczami. Jej bluzka ma pra­wie ten sam deli­kat­nie różowy odcień jak jego policzki, kiedy jest zdy­szany.

Jego blond włosy, loki. Sły­szy jego śmiech, tupot stóp na pod­ło­dze w domu, kiedy tak pędzi, prędko, prę­dziutko.

Ma takie same włosy jak on. Cien­kie, jasne, krę­cone. Taki sam zadarty nos i wyraźne kości policz­kowe, taką samą wąską górną wargę. Przy­ja­ciele radzili, żeby ją sobie powięk­szyła, ale ni­gdy by tego nie zro­biła.

W nocy myślała o Oli­ve­rze. Ale nie poszła do niego. Myśli o nim teraz. Nie ma jej przy nim.

Zamyka oczy.

Jak sobie z tym wszyst­kim pora­dzić?

Czy jestem strasz­nym czło­wie­kiem?

Połą­cze­nie.

Który przy­cisk powin­nam naci­snąć?

Jest ich tak dużo.

Udaje jej się prze­kie­ro­wać roz­mowę do jed­nego ze sprze­daw­ców, wraca do pracy nad upo­rząd­ko­wa­niem fak­tur z lipca. Roz­po­znaje więk­szość z nich, rze­telni dostawcy, z któ­rymi współ­pra­cują od lat. Spraw­dza, czy nie ma fał­szy­wych rachun­ków.

Pra­cuje tu od sied­miu lat. W kwiet­niu skoń­czyła trzy­dzie­ści cztery lata, pora ruszyć dalej, ale tro­chę jej tu za dobrze.

Są dla niej mili.

Zara­bia chyba wię­cej niż dosta­łaby gdzie­kol­wiek indziej. Wła­ści­ciel, Fre­drik Nyberg, wie, że nic nie two­rzy lojal­no­ści tak jak pie­nią­dze. Fanny odpo­wia­dają obo­wiązki i godziny pracy, dobrze się czuje ze współ­pra­cow­ni­kami sie­dzą­cymi dookoła niej w sku­pie­niu przy swo­ich regu­lo­wa­nych biur­kach z Ikei. Pasuje jej, że ci ludzie nie wie­dzą o niej wszyst­kiego, że mają ją po pro­stu za głu­piutką dziew­czynę bez ambi­cji i życia wewnętrz­nego.

To nie pro­blem, że czę­sto musi wcze­śniej wycho­dzić z pracy, żeby ode­brać Oli­vera ze żłobka. Ma teraz dwa lata, wła­ści­wie dwa i pół. Przy­zwy­czaił się. Radzi sobie, jak mówi per­so­nel, jest rado­sny, uczy się nawią­zy­wać rela­cje z innymi.

Głów­nie to ona go odbiera, cza­sami też odwozi, ale naj­czę­ściej to zada­nie Andersa. Tak jak dzi­siaj, miał odwieźć Oli­vera do żłobka przed wizytą u den­ty­sty. Czy też po niej.

Nie pamięta.

Na pewno coś pomie­szała.

Anders ma wszystko pod kon­trolą. To jedna z rze­czy, które jej się w nim podo­bają, że jest taki poukła­dany. Kiedy była w szpi­talu, nie musiała się o nic mar­twić, zaj­mo­wał się Oli­ve­rem i robił to tak dobrze, że było jej jesz­cze bar­dziej wstyd.

Patrzy za okno, na par­king. Nie widzi stąd ich czar­nego audi, musiała je zapar­ko­wać daleko, w palą­cym słońcu, gdzie nie się­gał cień lasu. Kil­koro kole­gów przy­je­chało wcze­śniej niż zwy­kle, więc naj­lep­sze miej­sca były zajęte.

Lubi ten samo­chód. Mają jesz­cze pas­sata, ale audi jest lep­sze.

Prze­kie­ro­wuje jesz­cze jedną roz­mowę.

Stem­pluje fak­turę.

Mimo upa­łów ludzie naj­wy­raź­niej mają siłę myśleć o zaku­pie nowych okien, szkla­nych drzwi czy czego tam jesz­cze potrze­bują.

Na zewnątrz dwa­dzie­ścia sie­dem stopni w cie­niu, widzi to na ter­mo­me­trze w oknie.

Strze­li­ste sosny na skraju lasu roz­my­wają się w roz­grza­nym powie­trzu.

Patrzy na zegar na ekra­nie kom­pu­tera.

10.03.

Pod­nosi z biurka komórkę, po czym znów ją odkłada.

Jest tu od dwóch godzin, może dłu­żej, nie wie dokład­nie, o któ­rej przy­je­chała. Kli­ma­ty­za­cja w biu­rze brzę­czy i poję­kuje.

Samo­chody.

W środku musi być jak w sau­nie. Ale tutaj w każ­dym razie jest przy­jem­nie.

Dzwoni tele­fon, tylko nie to, który to był przy­cisk?

Teraz bez żad­nego „słu­że­nia”.4

Malin prze­gląda się w lustrze na siłowni w piw­nicy komendy poli­cji. Biały spor­towy pod­ko­szu­lek opina jej ciało, dawno nie była w tak dobrej for­mie.

Przy­szła na komendę tro­chę spóź­niona, ale jak dotąd pora­nek jest spo­kojny, więc zdąży jesz­cze z siłow­nią.

W recep­cji przy­wi­tała się z Sofią, sie­dzącą ciężko na krze­śle. Wielki brzuch cią­żył ku ziemi, został jej jesz­cze mie­siąc. Sofia wyglą­dała na zmę­czoną, wyczer­paną, więc Malin powie­działa:

– Jesz­cze tro­chę. Potem przyj­dzie nagroda.

Nagroda w postaci naj­czyst­szej miło­ści, jaka ist­nieje.

Miło­ści, dla któ­rej można zro­bić wszystko.

– Mam nadzieję, że dziecko nie będzie miało kolek – odpo­wie­działa Sofia z uśmie­chem.

Malin zeszła do piw­nicy, zapach potu ude­rzył ją w noz­drza. Napina teraz mię­śnie, pod­no­sząc dwu­na­sto­ki­lo­gra­mowe han­tle, w górę i w dół, w górę i w dół, poci się. Nawet tutaj, do siłowni na dole dostaje się upał.

Czarne szorty cia­sno przy­le­gają do ud. Mię­śnie ramion grają pod skórą, jeden ruch pro­wa­dzi do dru­giego, całe ciało reaguje, uwiel­bia to. Być może tylko tutaj, kiedy wyko­nuje naj­bar­dziej odmóż­dża­jące czyn­no­ści, tak naprawdę ma wszystko pod kon­trolą. Tak się jej wydaje.

Jest sama. Odbi­cie w lustrze to jedyne towa­rzy­stwo, pot ciek­nie jej z czoła. Ostat­nio czę­sto tak się czuje, jakby była pra­wie sama na całym świe­cie. Jakby była tak samotna w życiu, jak wszy­scy jeste­śmy samotni wobec śmierci, ale wie, że to nie­prawda. Ma Tove, kole­gów z poli­cji, pracę. Tyle że praca nie może zastą­pić ludzi, nawet jej.

Trzy­na­ście, czter­na­ście, pięt­na­ście.

Odkłada han­tle na czarne lino­leum i pod­cho­dzi do ergo­me­tru.

Siada, usta­wia opór i zaczyna wio­sło­wać.

Wyobraża sobie, że jest na jezio­rze. Wytęża wszyst­kie siły, by uciec przed ści­ga­ją­cymi ją obcymi męż­czy­znami.

Wio­słuje i wio­słuje, ale nie rusza z miej­sca.5

Fanny Anders­son marzy, by popły­wać. Poczuć, jak chłodna woda zatyka uszy, odcina wszyst­kie dźwięki, wszyst­kie dzwonki tele­fonu, wszyst­kie pyta­nia, może uda jej się wcze­śniej wyjść z pracy, może zdąży się zamo­czyć, zanim odbie­rze Oli­vera. Wybie­rze się na pły­wal­nię Tin­nis albo nad jedno z jezior pod mia­stem. Roxen, Tåkern, Rängen, któ­reś z nich. Albo nad to jeziorko nie­da­leko let­niego domu teścio­wej, to, które nie ma nazwy.

Rano prze­czy­tała w „Cor­ren”, że woda w jezio­rze Roxen w kąpie­li­sku San­dvik ma dwa­dzie­ścia sześć stopni, po kąpieli pew­nie można się czuć jak czer­wony, ugo­to­wany rak.

Za oknami powie­trze stoi.

W samo­cho­dach musi być z tysiąc stopni.

Od jej ostat­niego zaniku pamięci minęło już sporo czasu, ale wciąż czuje się nie­pew­nie, wła­ści­wie ni­gdy nie wia­domo, czy miało się zamro­cze­nie czy nie.

Dam sobie radę, myśli. Ze wszyst­kim. Dam radę być sobą, utrzy­mać rodzinę razem. Ale nie jestem nad­czło­wie­kiem, mogę tylko dobrze wyko­ny­wać swoją pracę, być dobrą mamą dla Oli­vera i pró­bo­wać być dobrą żoną dla Andersa, tyle wystar­czy.

Być dobrym czło­wie­kiem.

Ale czy można nim być, wyrze­ka­jąc się zbyt wielu rze­czy, któ­rych się pra­gnie? Fanny wyciąga komórkę, roz­gląda się dookoła. Nikt na nią nie patrzy, nikt nie sie­dzi pod takim kątem, żeby widzieć wyświe­tlacz.

Zagląda na Tin­dera.

Żad­nych nowych wia­do­mo­ści.

Szybko wkłada tele­fon do kie­szeni.

Muszę z tym skoń­czyć.

Muszę być teraz dobrą żoną. I chyba nią jestem? Muszę grać dalej, zapo­mnieć o tym wszyst­kim, to się ni­gdy nie wyda­rzyło. Kocham Andersa, kochamy sie­bie nawza­jem.

Cza­sami chce po pro­stu zamknąć oczy, zatkać uszy. Potrzą­snąć głową.

Albo popły­wać.

Mamy piękne życie, myśli, stem­pluje jesz­cze jedną fak­turę i zdaje sobie sprawę, że dla Nyberga lipiec naj­wy­raź­niej był dobrym mie­sią­cem, szef pew­nie i w tym roku poje­dzie na Boże Naro­dze­nie na Male­diwy.

Zasłu­żył na to.

Nikt nie pra­cuje tak ciężko jak Fre­drik Nyberg.

Powie­trze na zewnątrz prze­stało drgać. Teraz pły­nie, roz­mywa się na różne strony, jak za starą szybą.

Potem znów dzwoni tele­fon, ale nie ten na biurku, tylko w kie­szeni spodni. Szuka dło­nią pod bia­łym, cien­kim mate­ria­łem, wyciąga komórkę, patrzy na ekran, to Anders, odbiera połą­cze­nie.

Sły­szy jego oddech. Krótki, gwał­towny, domy­śla się, że musi być na zewnątrz, upał napiera na jego klatkę pier­siową, kiedy łapie powie­trze. Potem sły­szy jego miękki głos:

– Hej, kocha­nie. Jak tam?

Bie­rze głę­boki oddech. Potem odpo­wiada:

– Dobrze. Pra­cuję. Nawet nie wiesz, ile dzi­siaj dzwo­nią.

– No tak, dzi­siaj cen­trala.

– I poczta.

– Chcia­łem cię o coś zapy­tać – mówi, a ona sły­szy nie­po­kój w jego gło­sie. Nie­po­kój w połą­cze­niu z wręcz roz­ka­zu­ją­cym tonem, który wydaje jej się obcy.

Czy coś się stało?

Chłodny cię­żar wydaje się ścią­gać ją w dół, na szarą wykła­dzinę biura.

Czy coś jest nie tak?

Nie zdąża jed­nak wypo­wie­dzieć tych słów, bo Anders mówi dalej:

– Wiesz, wła­śnie dzwo­nili ze żłobka i pytali, czy Oli­ver dzi­siaj nie przyj­dzie.

Co on chce przez to powie­dzieć?

– Czyli jest z tobą w pracy? Nie odsta­wi­łaś go rano do żłobka, tylko zabra­łaś ze sobą do Nyberga?

Co ja sły­szę? Gdzie ja jestem?

Rze­czy­wi­stość jakby odpływa, pomiesz­cze­nie się kur­czy, zmie­nia się w podłużne, krzywe kształty, kole­dzy dookoła niej prze­stają ist­nieć, roz­my­wają się w kolory i kon­tury, które stają się odle­głą smugą dymu uno­szącą się znad wzbu­rzo­nej góry na wyspie gdzieś daleko, daleko stąd.

Trzy­maj się, Fanny.

Co on wyga­duje? Co Anders wyga­duje?

Tele­fon wyśli­zguje jej się z dłoni, spada na pod­łogę, Fanny sięga po niego, a kiedy się pod­nosi, ude­rza głową o kant biurka, prze­szywa ją ból.

– Jasna cho­lera! – krzy­czy. Póź­niej łapie oddech. – Żar­tu­jesz, prawda?

Wie jed­nak, że ni­gdy by sobie w ten spo­sób nie zażar­to­wał.

Że ma wszystko pod kon­trolą.

– To zna­czy?

– Prze­cież go odwio­złeś? Jak zawsze? Dla­czego ja mia­ła­bym go odwo­zić?

Po dru­giej stro­nie tele­fonu zapada cisza.

– O mój Boże… – sły­szy cichy głos. – Mój Boże. Nie pamię­tasz? Dzi­siaj mia­łem den­ty­stę, więc ty mia­łaś go zabrać. Prze­cież sadza­li­śmy go razem w samo­cho­dzie, w fote­liku na tyl­nym sie­dze­niu, a potem poje­cha­łaś w stronę żłobka, nie pamię­tasz tego?

I znów cisza.

Czy to pamię­tam?

Oli­ver.

Jego jasne loki. Zapi­na­nie pasów. Dzi­siaj rano? Jego błę­kitne oczy, błę­kitne jak lód, pro­te­sto­wał, nie, nie, Fanny patrzy na współ­pra­cow­ni­ków, ten nie­po­kój w ich oczach, widzą, że coś jest nie tak, ktoś wstaje, tele­fon znów wypada jej z dłoni, bie­gnie do wyj­ścia, gwał­tow­nie otwiera szklane drzwi, sre­brzy­sta alu­mi­niowa rama trzę­sie się od impetu, ude­rza ją gorące powie­trze, prze­dziera się przez nie jak przez nie­wi­dzialną dżun­glę, bie­gnie przez par­king, mija­jąc samo­chody innych, w stronę czar­nego audi, to się nie mogło wyda­rzyć, to nie może być prawda.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: