Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krzyże na rozstajach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 listopada 2019
Ebook
14,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Krzyże na rozstajach - ebook

 

Major Jacek Bzowski trafia do aresztu. Zarzuca mu się współpracę z grupą fałszującą pieniądze i zajmującą się przemytem narkotyków oraz substancji rozszczepialnych przeznaczonych dla islamskich ekstremistów.
Sprawa wydaje się być oczywista, gdyby nie fakt, że Bzowski to przełożony oraz przyjaciel komisarza Michała Wrońskiego. Spisek? Być może.
Wroński rozpoczyna śledztwo. Na swój celownik bierze Roberta Miguła, łazarza szukającego zemsty na majorze. Szukając dowodów na to, że Bzowski został wrobiony, rusza w podróż po Polsce i nie tylko. Odkrywa, że komuś bardzo zależy na tym, żeby jego przełożony został uznany za winnego.
Z czasem wszystko zdaje się wskazywać na działalność ogromnej sekty… Czy to możliwe?

Kontynuacja „Żelaznych kamieni” i „Labiryntu von Brauna”.
Rafał Dębski – polski pisarz książek fantasy, science fiction, powieści historycznych i kryminalnych, były redaktor naczelny „Science Fiction Fantasy i Horror”. Debiutował w 1998 roku opowiadaniem „Siódmy liść”, które ukazało się w „Noej Fantastyce”. W 2005 roku wydał powieść „Łzy Nemezis” – otrzymał za nią nagrodę „Nautilus”. Innego jego powieści to m.in.: „Kiedy Bóg zasypia”, „Słońce we krwi”, „Światło cieni”, „Łuna za mgłą”, „Jadowity miecz, Fabryka Słów”. Autor stworzył również znane cykle powieściowe jak: cykl „Wilkozacy”, „Rubieże Imperium”, o komisarzu Wrońskim, „Żelazny Kruk”.
Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-18361-0
Rozmiar pliku: 430 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Ledwie zdążył zasnąć, kiedy obudził go delikatny szmer. Czujność, wyostrzona przez lata pracy, nie pozwoliła zlekceważyć podobnego sygnału. Zapalił więc światło i odetchnął z ulgą. Nikogo, nie zauważył żadnych podejrzanych zmian w pomieszczeniu. Położył się z powrotem, zamknął oczy i wtedy na równe nogi poderwał go kobiecy głos.

– Pozdrowienia, skurwielu.

Błysnęło światło – zapaliła się lampa obok fotela. Natychmiast sięgnął tam, gdzie położył pistolet – tuż obok zagłówka, na starannie rozłożonej lnianej ściereczce. Zawsze bawiło go, kiedy obserwował na filmach sensacyjnych, jak bohater wyciąga broń spod poduszki. Po pierwsze trudno sobie wyobrazić, żeby się w nocy nie poruszać. Przecież człowiek poprawia przez sen poduszkę, zmienia pozycję, a wtedy każdy ukryty przedmiot gdzieś się przesunie, po drugie plamy smaru na pościeli byłyby praktycznie niemożliwe do usunięcia. No i kwestia wygody, szczególnie w wypadku pękatego rewolweru. Kiedyś próbował tego filmowego sposobu, ale kilka razy wstał z bolącą głową, bo twardy przedmiot miał przykry zwyczaj wędrować właśnie tam, gdzie poduszka okazywała się najcieńsza albo wcale jej nie było. Dlatego zmienił sposób postępowania. Położenie broni na szmatce obok zagłówka okazało się najlepszym pomysłem.

– Odradzam – powiedziała kobieta. – Mam cię na muszce. Pozdrowienia, skurwielu – powtórzyła.

– Od kogo?

– Nie domyślasz się?

– To jakaś pomyłka – odparł drżącym głosem.

– Co ty powiesz! – zadrwiła. – A teraz spokojnie i bez numerów. Najpierw delikatnie podniesiesz spluwę i rzucisz ją na podłogę. Dwoma paluszkami. Zaraz, zaraz, nie tak! Kciukiem i małym za lufę, nie za kolbę. A pozostałe trzy mają być ładnie rozczapierzone i doskonale widoczne. Myślisz, że nie znam takich sztuczek?

Zaklął w myślach. Suka! Najwyraźniej specjalistka od mokrej roboty! Doskonale wiedziała, że jeśli podnosi się broń kciukiem i palcem wskazującym, dość łatwo zawinąć nią, przerzucić do dłoni. Prawdziwi mistrzowie czynią to w ułamku sekundy, a potem oddają błyskawiczny, celny strzał. On też nie był najgorszy, jeśli chodziło o podobne umiejętności. Umieszczenie zaś lufy broni między pierwszym i ostatnim palcem uniemożliwiało podjęcie jakiejkolwiek akcji. Posłusznie wykonał więc polecenie. Zaraz potem jakiś błyszczący przedmiot pofrunął w jego stronę, brzęknął, spadając na kołdrę.

– Załóż to.

Wyciągnął rękę, wymacał kajdanki. Nie miał wyjścia, zatrzasnął bransoletkę na prawym nadgarstku.

– Nie, znowu nie tak – zaprotestowała nieznajoma, kiedy chciał to samo uczynić z drugą ręką. – Nie próbuj być za cwany. Teraz lewa kostka. No już! Chyba że wolisz mieć przestrzelone biodro albo kolanko!

Manipulując przy stopie, próbował przyjrzeć się kobiecie. Nie był w stanie dostrzec jej twarzy – skrywała się w półmroku, w dodatku z kapelusza zwieszała się woalka – delikatna i zwiewna, ale w tych warunkach doskonale maskująca rysy.

– Kto cię przysłał, suko? – warknął.

– Grzeczniej proszę. Domyśl się, komu tak bardzo zalazleś za skórę.

– On? – zdumiał się. – Przecież to niemożliwe. Jemu nie wolno...

– Wszystko jest możliwe. – W jej głosie usłyszał śmiech. – Trzeba było nie wracać do kraju. Myślałeś, że jeśli się ukryjesz na jakimś zadupiu, nikt z dawnych przyjaciół nie zacznie cię szukać?

– Myślałem, że jesteś od Łazarza...

– Myśleć możesz, co chcesz. Jest paru ludzi, którzy chętnie by cię dopadli. Namieszałeś, utrudniłeś nam pracę. A potem doszedłeś do wniosku, że trochę tego za dużo. Nie zaprzeczaj, bo to nie ma sensu! Kto zabił niemiecką agentkę? Komu palił się grunt pod nogami, kiedy zaczęło go szukać całe europejskie FSB do spółki z BND oraz MI6? Masz wielu wielbicieli.

– Podobnie jak Łazarz. Jego też zamierzasz zlikwidować?

– Nie twój interes. Gadaj teraz, gdzie to ukryłeś?

– Co?

– Nie udawaj! Potrafimy wydobyć z ciebie prawdę. Noc jest długa, a jeśli jej nie starczy, zostaniemy tu, ile będzie trzeba.

– Zostaniecie? O kim mówisz?

– O tych, którzy przyjdą tutaj, jeśli nie dogadasz się teraz ze mną. Oni też zapytają, gdzie to jest. Wroński nie zabił cię wtedy w kościele, choć miał znakomitą okazję, nie szukał po akcji w Budapeszcie. Przekonałeś go, że po wpadce jesteś niczym, przestałeś się liczyć. Inni zlekceważyli cię, bo uznali, że jedyne, czego pragniesz, to zaszyć się gdzieś i żyć z pieniędzy, które zdołałeś wyrwać. Nie docenili twojej chciwości. Ale właśnie przyszedł czas zwrócić długi. Gdzie to masz? A jeśli nie ty, gdzie i u kogo mam tego szukać?

Splunął w jej kierunku, rzucił mocne słowo.

– Sam tego chciałeś, kochasiu.

Minister spraw wewnętrznych zamknął teczkę z aktami. Pracował w resorcie od lat, przedtem był prokuratorem, widział więc różne rzeczy. Jednak zdjęcia z miejsca zbrodni, które obejrzał przed chwilą, mogły przyprawić o mdłości nawet najbardziej doświadczonego i najtwardszego stróża prawa. Spojrzał na oficera, który dostarczył materiał.

– Czego pan ode mnie oczekuje, generale?

– Decyzji. Denat tuż przed śmiercią własną krwią na ścianie napisał nazwisko...

– Widziałem – wpadł mu w słowo minister, wskazując zdjęcia niecierpliwym gestem. – Co z tego? Poza tym skąd wiecie, że pisał to jakiś tam denat, skoro na miejscu nie znaleziono ciała?

– Krew, panie ministrze. Mnóstwo krwi, w dodatku jednej grupy. Grupy właśnie tego człowieka...

– Więc jesteście pewni, że to wasz były agent?

– Nasz. Był kiedyś podwładnym oficera, którego nazwisko wypisał na ścianie. Ale sprawa dotyczy nie tylko jednego biura czy wydziału. To rzecz interesu narodowego.

– Bezpieczeństwem narodowym zajmuje się...

– Nie chodzi tylko o samo bezpieczeństwo, ale także o interes państwa. Facet mógł mieć powiązania z naszym pracownikiem, który ułatwił mu ucieczkę za granicę przy okazji sprawy Łazarza. Właśnie tym, którego nazwisko nam wskazał. Akurat byliśmy w trakcie ustalania pewnych faktów i wpadliśmy na dobry trop. Jak widać, ktoś był od nas szybszy. To zabójstwo miało miejsce dwa tygodnie temu. A wczoraj część poszukiwanych przez nas papierów nabył pewien amerykański milioner. Podejrzewamy, że kupił je na prośbę kogoś innego, nie mamy pojęcia, kto to był. Może człowiek podstawiony przez FSB, a może przez Niemców. Tak czy inaczej wszystkie ślady prowadzą do jednej osoby. Dlatego przyszedłem z tym do pana.

Minister znów otworzył teczkę, rzucił okiem na krwawe fotografie i raporty.

– Co pan proponuje? – spytał.

– To zaszło już za daleko. Proponuję przerwać obserwację obiektu i podjąć działania bezpośrednie.

– Zatrzymać go? Jest pan pewien, że to najlepsze wyjście?

– Jestem pewien.

– Zgoda. Żądam jednak maksymalnej dyskrecji. W obecnej sytuacji politycznej jakikolwiek przeciek w podobnej sprawie może się okazać zgubny nie tylko ze względu na moje stanowisko, ale także dalszą karierę wielu ludzi.

– Zdaję sobie z tego sprawę. Ale jedno jest pewne: musimy to wszystko wyjaśnić. Przecież nie wolno pozostawić czegoś podobnego w sferze nieokreślonych zarzutów i domysłów.

Minister z niesmakiem spojrzał na akta. Nie cierpiał takich sytuacji. W resortach siłowych zawsze należy się liczyć z podobnymi trudnościami, ze śmierdzącymi sprawami, których rozwiązanie może się okazać równie ryzykowne jak zaniechanie. Ale dlaczego musiało to spotkać właśnie jego?

– Ma pan wolną rękę, choć podczas podejmowania działań i decyzji proszę się liczyć z polityczną rzeczywistością.

Oficer skrzywił się. Dla takich ministrów jak ten karierowicz jedyną rzeczywistością jest polityka. Reszta stanowi jedynie dodatek do sytuacji w sejmie, senacie i rządzie oraz utarczek w resortach.

– Oczywiście – powiedział wbrew sobie. – Będę o tym pamiętał.

Wojskowa ciężarówka skręciła na leśną drogę, zatrzymała się. Do granicy pozostało jeszcze około dwóch kilometrów. Kierowca skinął na towarzysza, wysiedli i stanęli w blasku samochodowych reflektorów. Mieli na sobie polowe mundury w maskujących barwach, charakterystycznych dla oddziałów górskich.

– Powinni już być – zauważył kierowca. – Stiepan, na pewno wszystko wytłumaczyłeś, jak należy?

– A jak myślisz? Wyobrażasz sobie, że ciągnąłbym nas przez pół nocy, żeby sobie zrobić wycieczkę? Spokojnie, mogli złapać opóźnienie.

Kierowca splunął.

– Opóźnienie – powtórzył ponuro. – A mnie aż parzy pod dupskiem to, co przewozimy.

– Co ty, Łoma, masz pietra? – spytał drwiąco Stiepan.

– Daj spokój – żachnął się żołnierz. – Co innego przewozić normalną partię prochów, a co innego to gówno.

– Ale za to jaki zarobek! Przez pół roku tyle się nie nachapiesz przy herze i opium. Konkurencja za duża. My, wywiad, Gruzini, Czeczeńcy, Osetyńcy, Afgańczycy, gnojki z Pakistanu. Cholernie ciasno się zrobiło. A na handel koką trzeba mieć lepsze dojścia niż nasze.

Łoma pociągnął nosem, znów splunął.

– Sram na to. Więcej mnie nie namówisz. Ostatni raz zgodziłem się na coś takiego. Już wolę lewą forsę, prochy czy inną kontrabandę. Ale to? Nie dość, że ryzyko jak jasna cholera, bo mogą nas wyśledzić z satelity, to jeszcze później ci, do których trafi to gówno, podłożą bombę pod tyłek być może właśnie nam. To już przesada.

– Strach cię dopadł czy sumienie? – spytał drwiąco Stiepan. – Zdecyduj się.

– Może jedno i drugie – mruknął kierowca.

Jego kolega chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w tej chwili rozległ się warkot silnika. Z drogi zjechała limuzyna. Łoma natychmiast ocenił wysoką klasę wozu. Takimi jeżdżą albo dyplomaci, albo Nowi Ruscy. W tym rejonie Federacji obie możliwości były równie prawdopodobne.

– Otwieraj klapę – mruknął Stiepan.

Kierowca natychmiast pobiegł na tył wozu, załomotał metal. Klapa bagażnika eleganckiego samochodu także odskoczyła. Wysiadło z niego dwóch potężnych mężczyzn. Podążyli za Łomą. Stiepan dołączył do nich. Stękając z wysiłku, wysunęli ciężką skrzynkę, po czym zanieśli ją do limuzyny. Tył auta osiadł pod ciężarem.

– Zrobione, szefie. – Jeden z goryli otworzył drzwi samochodu.

Łoma rzucił okiem do środka, ciekaw wnętrza. Zobaczył eleganckie skórzane fotele, otwarty barek i kieliszki, a także starszego siwego mężczyznę w towarzystwie ładnej kobiety. Oczy żołnierza i pasażera spotkały się.

– Kretynie! – warknął stary. Przez chwilę nie było wiadomo, do kogo właściwie mówi. Dopiero wściekłe machnięcie ręką uświadomiło obecnym, że epitet dotyczy ochroniarza.

Mężczyzna wysiadł z auta, stanął twarzą w twarz z Łomą i przywołał Stiepana.

– Premia specjalna – powiedział. – Za dobrą robotę.

Sięgnął do kieszeni marynarki. Żołnierze uśmiechnęli się do siebie, oczyma duszy widząc już wypchany portfel. Jednak ręka mężczyzny powędrowała dalej. Zanim któryś z wojskowych zdążył zareagować, padły dwa szybkie strzały. W jednej chwili obaj osunęli się na ziemię.

– Ciebie też powinienem rozwalić – powiedział spokojnie siwy, patrząc na goryla, który otworzył drzwi. – Żaden z nich nie miał prawa zobaczyć mojej twarzy!

Skarcony człowiek skulił się odruchowo, niczym pies oczekujący na uderzenie.

– Daruję ci pierwszy i ostatni raz. A teraz dokończ ich. Ten niższy chyba się poruszył.

Ochroniarz podszedł do leżących i każdemu wypalił w głowę, przykładając lufę do skroni. Jego szef patrzył na to z kamienną twarzą.

– Pochlapałeś się krwią – zauważył. – Jak tylko wrócimy, umyjesz się, a ciuchy spalisz. Zrozumiałeś?

– Tak jest. – Goryl wyprężył się odruchowo.

– Wyluzuj trochę – mruknął siwy. – Nie jesteś już w armii.1

Zycie bywa ciężkie. Taki już człowieczy los. Może to kara za grzechy przodków, a może po prostu nieuchronność zdarzeń – tajemniczych i zaplątanych w niewidzialne łańcuchy przyczyn i skutków. Gorzej, że trudy życia komplikuje jeszcze ogromna dawka nieprzewidywalności. O ile może to się okazać miłe w chwilach, kiedy mężczyzna spotyka atrakcyjną kobietę, o tyle w większości przypadków są to sytuacje, w których owa nieprzewidywalność staje się czymś w rodzaju kamienia młyńskiego u szyi. Najgorsze zaś, że nie zawsze człowiek jest w stanie dostrzec pierwszy impuls, pierwszy powiew wiatru, który kończy się burzą. Najgorsze? Czy aby na pewno i zawsze? No cóż, czasem lepiej chyba nie wiedzieć wszystkiego. Same skutki zdarzeń bywają zbyt uciążliwe, żeby jeszcze męczyć umysł dochodzeniem praprzyczyny. Niestety, w pracy kontrwywiadowcy najważniejsze okazuje się z reguły właśnie dochodzenie, co leży u podstaw obserwowanych zjawisk.

Takie myśli dopadły Michała Wrońskiego, kiedy siedział na korytarzu pod gabinetem szefa. Nigdy do tej pory nie musiał tutaj tak pokornie czekać. Sporo się zmieniło w firmie przez ostatni miesiąc. Porucznik, po zasłużonym odpoczynku, wracał do pracy spokojniejszy, gotowy na nowe wyzwania. Nawet jeśli nie naładowany entuzjazmem, zawsze jednak wypoczęty. Tymczasem okazało się, że...

Drzwi otworzyły się, przerywając jego rozważania.

– Wejść – rzucił wysoki, tęgi mężczyzna po pięćdziesiątce.

Michał podniósł się ciężko. W tej chwili poczuł się tak, jakby nigdy nie był na urlopie. Za chwilę usłyszy zapewne połajankę. Wszyscy z biura byli już na dywaniku, a dzisiaj nadeszła jego kolej.

– Porucznik Michał Wroński. – Mężczyzna zasiadł za biurkiem, otworzył teczkę osobową. – Nie powinien pan już awansować?

Michał nie odpowiedział. Przecież facet ma przed sobą jego pełne dossier. Tam napisano czarno na białym, a czasem czarno na pomarańczowym, żółtym i tak dalej, w zależności od tajności informacji, dlaczego nie otrzymał kapitańskich gwiazdek.

– Żeby nie było niejasności – ciągnął mężczyzna – muszę naświetlić to i owo. Spotykamy się pierwszy raz. Na pewno już pan wie, kim jestem, ale zasady dobrego wychowania wymagają, abym się przedstawił. Pułkownik Ryszard Manke, bardzo mi miło.

Michał w duchu wzruszył ramionami. Po co i do kogo ta mowa? Nowy szef biura, sądząc z opowieści kolegów, lubił grać jednocześnie rolę dobrego i złego gliniarza.

– A pan – ciągnął oficer łagodnym tonem – powinien się chyba zameldować regulaminowo. Prawda?! – Wypowiadając ostatnie słowo, podniósł nagle głos, czyniąc go ostrym i nieprzyjemnym.

– Przecież ma pan przed sobą moje papiery. Ale jeśli tak bardzo panu zależy... Porucznik Michał Wroński, wydział do spraw...

– Wystarczy – warknął Manke. – Można poprzestać na stopniu i nazwisku. A meldować się trzeba. To kwestia dyscypliny. Zdaje się, że w waszym biurze jest ona towarem mocno deficytowym.

Wroński milczał, zresztą pułkownik nie oczekiwał odpowiedzi. Wyjął z teczki dwie kartki i ułożył je jedna obok drugiej.

– To pańska opinia – oznajmił, wkładając na nos okulary. – A właściwie dwie opinie. Pierwsza sporządzona przez pana dotychczasowego przełożonego, drugą otrzymałem z wydziału kontroli wewnętrznej. Czy zaskoczy pana, jeśli powiem, że te dokumenty różnią się diametralnie?

– Nie, panie pułkowniku. – Michał uśmiechnął się lekko. – Wydział wewnętrzny nie jest w stanie niczym mnie zaskoczyć. Nie musi pan nawet dodawać, że to, co naskrobał oficer kontrolerów, jest wykazem moich wykroczeń i zachowań niegodnych funkcjonariusza kontrwywiadu w ogóle, a polskiego w szczególności.

– Cieszę się, że ma pan tego świadomość. Przeczytam, co obie strony zaznaczyły w kwestionariuszu oceniającym. Major Jacek Bzowski zaznaczył następujące punkty: „wykonuje rozkazy, nie ma problemów z subordynacją, spokojny, sumienny, dokumentację wypełnia na czas, karny, okazuje szacunek przełożonym” i tym podobnie. A teraz opinia człowieka z wewnętrznego: „niesubordynowany, potrafi nie wykonać polecenia przełożonego, skłonny do zachowań gwałtownych, bardzo często ma problemy z terminowym dostarczeniem raportów, nie okazuje należytego szacunku wyższym rangą”. I co pan na to? – Manke spojrzał znad okularów.

– A jakiej odpowiedzi pan oczekuje? – Teraz Michał wzruszył ramionami już nie w duchu, ale dość demonstracyjnie. – Jak widać, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

A na szacunek trzeba sobie zapracować, dodał w duchu, bo same gwiazdki i wężyki nie stanowią o wartości nikogo. Złośliwość i wyniosłość przełożonego wobec podwładnych to kiepskie argumenty.

– Taaa – rzekł przeciągle wyższy oficer. – Mówiono mi, że potrafi pan obrazić rozmówcę samym spojrzeniem. Zastanawiałem się, czy to możliwe, a teraz widzę, że jak najbardziej. Ale do rzeczy. Jest kilka punktów w kwestionariuszu, bardzo niewiele, w których opinie są zbieżne. Należą do nich: inteligencja, spryt, spostrzegawczość, determinacja w działaniu, odwaga, poczucie honoru i takie tam bzdurki. Musimy ustalić kilka kwestii, żeby nie było potem nieporozumień. Jest pan oficerem kontrwywiadu, zgadza się?

Michał wymownie popatrzył w okno nad głową pułkownika. Chyba nie spodziewa się odpowiedzi na takie pytanie? A jednak spodziewał się, czemu dał wyraz, uderzając ręką w stół i warcząc:

– Zapytałem o coś! Pan zdaje się zapominać, że między nami jest relacja dupy i kija. I wyjaśniam, na wszelki wypadek, bo – sądząc z dokumentacji – może mieć pan pewne problemy w odczytywaniu sensu podobnych uwag: kijem tutaj nie jest pan!

Michał z trudem zdusił chęć pogardliwego prychnięcia. Znalazł się wielki wódz, cytujący słowa Napoleona.

– Jest pan pracownikiem kontrwywiadu, zgadza się? – powtórzył z naciskiem pułkownik.

– Na razie się zgadza.

– Dlaczego na razie?

– Bo wcale nie jest powiedziane, że za pięć minut nadal nim będę.

– Celna uwaga. Jeśli będzie się pan zachowywał tak prowokująco, jak do tej pory, to się może szybko zmienić. Zależy panu na tej pracy?

– Wybaczy pan, ale co to w ogóle za pytanie? Skoro przyszedłem na to przesłuchanie...

– Rozmowę – poprawił Manke.

– Rozmowę – powtórzył ironicznie Michał. – Skoro tu jestem, musi mi chyba zależeć, prawda?

Pułkownik długo przypatrywał się siedzącemu po drugiej stronie biurka porucznikowi. Miał nieprzyjemne wrażenie, że ten człowiek wcale się go nie boi. Był przyzwyczajony do lęku, jaki wywoływał wśród pracowników, do objawów nabożnego wręcz szacunku. A ten tutaj zachowywał się raczej jak inspektor Calahan z serii o Brudnym Harrym. Tyle że w swej nieco beztroskiej bezczelności był o wiele bardziej wiarygodny niż tamta postać. Nic dziwnego – Clint Eastwood jedynie grał niepokornego policjanta, a Wroński po prostu taki jest.

– Nie potrafi pan inaczej? – spytał, autentycznie zaciekawiony. – To jest silniejsze od pana?

– O czym w tej chwili rozmawiamy, panie pułkowniku?

– O zupełnym braku respektu dla przełożonych.

– Bardziej jest panu potrzebny respekt czy dobry pracownik? – odpowiedział pytaniem Michał.

– Rozumiem – skrzywił się Manke. – Czyli jednak nie potrafi pan inaczej. Dobrze, przejdźmy do konkretów. Już mówiłem, musimy sobie wyjaśnić kilka spraw. Zostałem powołany na stanowisko dyrektora tego biura na miejsce majora Bzowskiego. Jak pan doskonale wie, pański dotychczasowy szef i przyjaciel został aresztowany. Przebywa na Rakowieckiej, skąd raczej prędko nie wyjdzie.

Michał oczywiście wiedział. To była pierwsza informacja, jaką usłyszał, wróciwszy z urlopu. Na razie jednak nie orientował się zupełnie, jakie właściwie zarzuty postawiono Jackowi. Nikt tego nie wiedział. Za to nowy przełożony dał już popalić chłopakom, przeprowadził gruntowną kontrolę, zażądał z wewnętrznego opinii o wszystkich pracownikach, zanim w ogóle z kimkolwiek porozmawiał. Słowem – zachował się niczym stary, wychowany na stalinowskich metodach kacyk. Wszyscy w jego otoczeniu powinni się czuć nieustannie inwigilowani, odczuwać lęk przed popełnieniem najdrobniejszej omyłki. Po prostu cudowna atmosfera dla pracy wywiadowczej. Nie ma to jak mieć przeciwnika zarówno na zewnątrz tych murów, jak i w środku.

– Pan był bardzo blisko z majorem, prawda?

Wroński spojrzał na znaczący półuśmiech rozmówcy.

– Nie wiem, czy można tak to określić, zależy, co pan ma na myśli, mówiąc „blisko”. Nie potrafiłbym, na przykład, odpowiedzieć wiążąco na pytanie, czy wolał nosić pod garniturem slipy, bokserki czy choćby damskie stringi. Albo czy miał znamię na lewym lub prawym pośladku...

– Ostrzegam – głos pułkownika wzniósł się na wyższe tony. – W ten sposób pogarsza pan tylko swoją sytuację!

– A z jakiego powodu jest ona zła?

– Jako bliski współpracownik majora Jacka Bzowskiego automatycznie pozostaje pan w kręgu podejrzanych. To chyba oczywiste.

– Ach, już rozumiem! – Michał wydął wargi. – A ja zastanawiałem się, dlaczego w Londynie pętał się za mną jakiś typ. Pod koniec pobytu nie mogłem nawet spokojnie wyjść z synem do kina albo lunaparku, bo ten kretyn wszędzie rzucał mi się w oczy. Nawet się zastanawiałem, który wywiad zatrudnia takich idiotów. A to nasz kochany wydział wewnętrzny.

– Pan, zdaje się, nie docenia ich pracy.

Michał usłyszał w głosie pułkownika głęboką urazę. W tej chwili dotarło do niego coś, co sprawiło, że poczuł dreszcz na plecach.

– Pana przysłano właśnie stamtąd, tak? Dlatego tak szybko przekazali komplet opinii? Normalnie grzebią się z tym tygodniami. A ten typ w Londynie właśnie miał się rzucać w oczy. Powinienem wrócić do kraju zaniepokojony, może nawet wystraszony?

Manke obrzucił rozmówcę uważnym spojrzeniem.

– Co do jednego muszę się zgodzić z tymi papierami – powiedział i stuknął palcem w biurko. – Jest pan sprytny, inteligentny i spostrzegawczy. Ale to dla mnie trochę za mało. W pracy, jaką pan wykonuje, podstawą powinny być sumienność i posłuszeństwo. To służba dla kraju, a nie prywatne ranczo. Myśli pan, że nie wiem o samowolnym rajdzie do Budapesztu, gdzie wywołał pan burdę i zwąchał się z czeczeńską mafią? Bzowski próbował to zatuszować, zacierać wszelkie ślady po pańskiej wyprawie. Jednak wydział kontroli ma własne źródła informacji.

Własne źródła informacji, powtórzył w myślach Michał. To znaczy uszy w każdym wydziale i w każdym biurze. Kto mógł opowiedzieć o wyprawie na Węgry? Praktycznie nikt o tym nie wiedział poza głównymi zainteresowanymi, z których jeden nie żył, a drugi właśnie siedział przed rozsierdzonym szefem. Selim, Czeczen, z którym Wroński miał kontakt w Budapeszcie, byłby chyba ostatnią osobą skłonną do zwierzeń. No cóż, z drugiej strony trudno utrzymać informacje w hermetycznym pojemniku. Zawsze znajdzie się jakaś wesz, która doniesie, komu trzeba.

– Zaskoczony moją wiedzą? – Pułkownik skrzywił się nieprzyjemnie.

– Nie bardzo, szczerze mówiąc. Kapusiów nigdzie nie brakuje.

– Na pana miejscu rozważniej dobierałbym słowa.

– Będę o tym pamiętał. Jeśli mi pan powie, którego z kolegów mógłbym urazić, wypowiadając się cierpko o informatorach, będę się starał postępować przy nim bardzo taktownie.

– Dobrze radzę. Proszę powściągnąć swój sławetny temperament. Od tej chwili nie wolno panu robić nic na własną rękę. Żadnych pomysłów, olśnień i nagłych decyzji. Każdy pana krok ma być uzgodniony ze mną. Każdy etap powierzonego zadania opatrzony szczegółowym raportem.

– Na razie nie powierzono mi jeszcze żadnej sprawy.

– I właśnie o to chodzi! – huknął radośnie Manke. Wydawał się bardzo z siebie zadowolony. Wroński wiedział już, w czym rzecz. Cała ta rozmowa odbyła się tylko po to, żeby oficer mógł pokazać, ile wie o podwładnym. A pułkownik kontynuował: – Na razie będzie pan pomagał kolegom w pracy koncepcyjnej. Inteligencja i spostrzegawczość są analitykowi bardzo przydatne.

Michał nie dał poznać po sobie zawodu. Cios był celny. Człowiek czynu zostanie przykuty do fotela przed komputerem, zaprzęgnięty do przewalania stosów meldunków, raportów i akt. Robota w sam raz dla jakiegoś wybitnie inteligentnego flegmatyka.

– To wszystko – powiedział pułkownik. – Jest pan wolny.

– Czy mogę wiedzieć – spytał Michał, wstając – za co został zatrzymany Jacek... to znaczy major Bzowski?

– Nie może pan, oczywiście. – W głosie Mankego brzmiała niekłamana radość. – To informacja ściśle tajna. Zresztą nie oszukujmy się, jest pan ostatnią osobą, której bym ją przekazał.

Rozkosz rozlewała się po całym ciele mężczyzny. Jego twarz ukryta była w mroku, światło małej lampki wydobywało jedynie niewielkie fragmenty łóżka, pościeli i spoconego ciała. Obok leżała młoda dziewczyna. Płakała. Jej partner poruszył się niecierpliwie, klepnął ją w obnażony pośladek.

– Czego ryczysz, głupia. Piczka nie z papieru, nie podrze się od byle czego.

W dziewczynie wspomnienie doznanego przed chwilą upokorzenia i bólu wywołało nową falę spazmów. Mężczyzna zaklął grubo pod nosem.

– Znalazła się dziewica orleańska. Ubyło cię, czy co? Dawałaś dupy chyba wszystkim tutaj. Cuda mi opowiadali, co potrafisz. I faktycznie, niezła jesteś. Może nie najlepsza suka, jaką rżnąłem, ale umiesz ruszać, czym trzeba i jak trzeba.

Jej płacz doprowadzał go do pasji. Szarpnął się gwałtownie. Z mroku wyłoniła się sękata dłoń, mignęła nad plamą światła. Głuchy odgłos uderzenia zlał się w jedno z rozpaczliwym krzykiem.

– Ciesz się, zdziro – wychrypiał mężczyzna. – Ciesz się, że w ogóle żyjesz. Bo ja, widzisz, lubię się zabawić na całego. Może kiedyś twój guru pozwoli mi pokazać ci pełną gamę doznań. Na razie sam ma życzenie jeszcze skorzystać z ciebie parę razy i tylko dlatego wyjdziesz stąd w jednym kawałku.

Przez chwilę słuchał szlochu.

– Zamknij się, kurwo, bo zechcę zrobić to zaraz!

Z trudem stłumiła łkanie, łykała spazmatycznie łzy, starała się uciszyć oddech.

– Dobra, wystarczy. Wypierdalaj teraz, bo mam dość twojego mokrego towarzystwa.

Posłusznie zaczęła się zbierać. Obolałe członki ledwie jej słuchały, w dole brzucha czuła okropne rwanie i nieustanne pieczenie. Co on jej zrobił? Przywiązana do łóżka, leżąc na brzuchu, nie mogła dokładnie go obserwować. Ból się nasilał, wiedziała, że dzieje się jej straszna krzywda. A teraz ten sadysta nie miał ochoty czekać, aż zmaltretowana dziewczyna zdoła wstać, i zepchnął ją bezceremonialnie z łóżka. Potoczyła się po podłodze. Znów mozolnie próbowała się podnieść, choć ciało odmawiało posłuszeństwa.

– Nie radzę się nikomu skarżyć – warknął mężczyzna. – Jeśli piśniesz słówko, dopadnę cię, a wtedy...

Nie dokończył. Nie musiał. Widziała już, na co go stać. Wreszcie zdołała unieść się na kolana. Dopełzła do stojącego na środku pokoju krzesła, wsparła się o nie i wstała.

– No już! – krzyknął. – Wynocha, suko!

Za drzwiami oparła się o ścianę. Nogi jej drżały. Korytarz, oszczędnie oświetlony przyćmionym światłem paru żarówek, wydał się w tej chwili długi niczym sztolnia w starej kopalni. Musiała dotrzeć do swojego pokoju. To znaczy przebyć jeszcze kilkadziesiąt metrów podwórza i niezbyt wysokie schody, które w tej chwili wydawały się nieosiągalne jak szczyt wielkiej góry. Poczuła na udach gorąco. Sięgnęła w dół, między nogi. Coś śliskiego i mokrego. Podniosła palce do oczu. Krew... Patrzyła przerażona, nie mogła uwierzyć własnym oczom. Krwawiła obficie, posoka kapała na miękki chodnik. Korytarz zawirował, dziewczyna poczuła uderzenie w plecy. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że przed oczami nie ma już ściany, ale sufit, na którym jakiś domorosły artysta przedstawił scenę zwiastowania.

– Matko moja – wyszeptała, patrząc na postać przestraszonej Marii, stojącej twarzą w twarz z koszmarnie namalowanym archaniołem. – Mateczko wszystkich ludzi, uratuj mnie.

Za drzwiami, zza których wyszła, rozległa się głośna muzyka i głuchy odgłos, jaki wydają rozkręcone głośniki. Jej prześladowca włączył telewizor. Dziewczyna zamglonym spojrzeniem ogarnęła scenę na suficie. Czuła, że traci przytomność. Była jednocześnie przerażona i wdzięczna za to doznanie, bo ból powoli ustępował.

– Co ci jest? – Ktoś się nad nią pochylił.

Poznała Marcina, ochroniarza. Pewnie robił obchód.

– Zuzka, odezwij się!

Uniósł jej głowę, zerknął na nagie ciało. Wstrząsnął nim widok kałuży krwi, która wsiąkała powoli w jasny chodnik.

– Kto to zrobił?!

Skierowała oczy na drzwi, zza których dochodziły dźwięki telewizora. A potem źrenice uciekły jej w tył głowy, zaczęła oddychać szybko, spazmatycznie. Po chwili zesztywniała, a na ustach ukazała się krew.

– Ty skurwysynu! – wrzasnął Marcin.

Wpadł do pokoju. W blasku rozświetlonego ekranu zobaczył rozwalonego na łóżku człowieka.

– Ty gnoju! – rzucił się w tamtą stronę.

Zawahał się jednak na mgnienie oka. Przecież dyspozycje dowódcy straży były jasne – to gość specjalny, któremu należy okazywać najgłębszy szacunek. Zaraz jednak odrzucił tę myśl. Ale ta chwila niepewności dała napadniętemu czas na reakcję. Cicho pyknął strzał. Marcin w ostatnim błysku świadomości zobaczył skierowany ku sobie pistolet z tłumikiem.

Mężczyzna wyłączył telewizor. Niechętnie wstał z łóżka, przeszedł nad ciałem ochroniarza. Wyszedł na korytarz, stanął nad dziewczyną. Pochylił się, zbadał jej na szyi puls. Wzruszył ramionami i wrócił do pokoju. Starannie zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Po chwili położył się, wyciągnął leniwie rękę, żeby zgasić światło.

– Dobranoc – powiedział, a w jego głosie brzmiała kpina. – Kolorowych snów, narwany młokosie.2

Michał tkwił nad stosem papierów. Było tam wszystko – kopie starych dokumentów, poszarzałe i pożółkłe teczki z archiwum, zdjęcia lotnicze i satelitarne terenu wokół Kostrzyna, a nawet wyniki badań geofizycznych. Miał to jakoś posklejać do kupy, wyciągnąć wnioski. Gdzieś w okolicy – podobno – powinien się znajdować supertajny, do tej pory nieodkryty bunkier Hitlera. Według ostatnich ustaleń istniało spore prawdopodobieństwo, że to właśnie tam zbrodniarza wszech czasów zastał koniec wojny. W Berlinie miał przebywać w tym czasie sobowtór wodza Trzeciej Rzeszy. O czymś tak idiotycznym Wroński nie słyszał od początku pracy w Departamencie Spraw Archiwalnych kontrwywiadu. Wszystko, co dotyczyło tajemniczego bunkra, było oczywiście ściśle tajne, spec-znaczenia, a logiki w tym znalazł jak na lekarstwo. Poza Wilczym Szańcem w Kętrzynie nie można było stwierdzić obecności żadnych innych pasujących do tej historii bunkrów, zabudowań czy chociażby śladów prac inżynieryjnych. To była czysta złośliwość ze strony pułkownika. Można oczywiście nakazać człowiekowi rozwiązywanie spraw nie do rozwiązania, ale – na Boga Ojca – niech mają one chociaż cechy prawdopodobieństwa. W tę historię nie uwierzyłby nawet bezkrytyczny wyznawca wielkich odkryć Ericha von Dänikena czy zagorzały widz telewizyjnych programów o zjawiskach paranormalnych. Hitlera na początku maja czterdziestego piątego roku mogło – rzecz jasna – nie być w Berlinie. Można nawet przypuszczać, iż został ewakuowany, otrzymał watykański paszport i wyfrunął, aby w końcu umrzeć w Ameryce Południowej. Ale przyjąć, jakoby siedział na terenie dawno zajętym przez Armię Czerwoną i krył się tam na podobieństwo borsuka w jakiejś wcześniej przygotowanej norze – po prostu czyste szaleństwo i ostatnia głupota.

– To bardzo istotna sprawa – oznajmił ze śmiertelną powagą Manke. – Jeśli zdołamy odnaleźć tajny schron, nagłośnimy ją. To będzie karta przetargowa w naszych stosunkach z Niemcami i Rosją. Sprawa kryjówki Hitlera kompromituje służby wywiadowcze obu tych krajów, od zakończenia drugiej wojny począwszy aż do dzisiaj.

Kolejna bzdura, ocenił natychmiast Michał. Jaka karta przetargowa? Co najwyżej ciekawostka historyczna, pozbawiona innych walorów niż poznawcze. Tak czy inaczej, przywódca faszystowskich Niemiec nigdy po wojnie już nie zaistniał. Ani w Berlinie, ani gdzieś w Argentynie czy Brazylii. Zresztą nic nie wskazywało, by karkołomna hipoteza o bunkrze miała się potwierdzić. Dlatego porucznik jakoś nie mógł zabrać się do wytężonej pracy. Poza tym, naprawdę miał już dość rozpracowywania tajemnic związanych z ulubionym zajęciem hitlerowców – ryciem pod ziemią.

– Kurde mol – powiedział na głos. – Ale syf. Nie mogliby chociaż raz schować czegoś gdzieś wyżej? W kościelnej wieży czy chociaż na poziomie gruntu?

Spojrzał z nienawiścią na biurko, odsunął stos papierów. Pod pleksiglasową płytą, zabezpieczającą blat przed porysowaniem, tkwiła kartka z wykaligrafowaną sentencją: „Aby poznać cokolwiek, trzeba najpierw poznać tego przyczynę”. Myśl Awicenny. Dostał ten wydruk od Jacka na samym początku pracy. Właściwie zapomniał już o nim. Nie tyle nawet zapomniał, co przestał go zauważać, podobnie jak człowiek nie dostrzega na co dzień wielu przedmiotów w swoim otoczeniu. Oko może rejestruje ich obecność, ale mózg nie przyjmuje informacji, bo nie jest ona do niczego potrzebna. Dzisiaj jednak dostrzegł na nowo cytat z wielkiego filozofa. Bzowski siedział teraz w celi i pewnie zastanawiał się, co go czeka w niedalekiej przyszłości. Musiał się czuć osaczony. Wroński doskonale wiedział, jakie to uczucie. „Aby poznać cokolwiek, trzeba najpierw poznać tego przyczynę”. To jest sentencja, którą każdy porządny pracownik kontrwywiadu powinien mieć wyrytą w sercu i rozumie. Czy major dokładnie zna przyczynę aresztowania? Czy rzeczywiście ma na sumieniu aż takie brudy, że trzeba było go zatrzymać? W to Michał nie był jakoś w stanie uwierzyć. Cuchnąca sprawa. Każda zresztą afera z udziałem funkcjonariuszy resortów siłowych śmierdzi na kilometr. Cóż takiego musiał przeskrobać, że został odizolowany, a na jego miejsce przysłano starego wyjadacza z wydziału kontroli?

Telefon na biurku nagle zadzwonił. Porucznik za każdym razem postanawiał, że trzeba zmienić denerwujący sygnał, i wciąż tego nie robił. Są takie czynności, które odkłada się w nieskończoność, a potem się o nich zapomina. Za rządów Bzowskiego linia wewnętrzna była wykorzystywana rzadko, bo major miał zwyczaj chodzić do pracowników, a nie wzywać ich przed swoje oblicze, aby rozliczać z postępów w pracy. Z kolei w telefonie zewnętrznym ustawiony został o wiele przyjemniejszy sygnał.

– Słucham. – Wroński skrzywił się, podnosząc słuchawkę.

– Dlaczego znowu nie melduje się pan, jak należy?

– A skąd mam wiedzieć, kto dzwoni?

– Nie czytał pan zarządzenia numer siedemdziesiąt dwa? – spytał surowo pułkownik.

– Nie czytałem.

– A powinien pan. Pracownicy biura nie mogą wykorzystywać telefonów wewnętrznych. Ta linia zarezerwowana jest jedynie dla łączności z kierownictwem. Wy macie po prostu do siebie chodzić i rozmawiać osobiście. Tak ze względów bezpieczeństwa, jak i w celu integracji zespołu.

Co za idiotyzm. Absurd tej decyzji wywołał na twarzy Michała mimowolny uśmiech.

– Ma pan coś do powiedzenia w tej kwestii, poruczniku?

– Ależ skąd, panie pułkowniku.

– Za niedostateczne wypełnianie obowiązków zostanie pan pozbawiony najbliższej premii. Czy to jasne?

Michał nie odpowiedział. Manke czekał przez chwilę, po czym zapytał:

– Jak postępy w pracy nad materiałami? Jak tam pana sławne zdolności koncepcyjne?

Michał westchnął. Jego zdolności analityczne zwykły się ujawniać nie przy grzebaniu w papierach, ałe podczas prawdziwej dochodzeniowej roboty, kiedy miał dostęp nie tylko do suchych danych, ale także do ludzi, mógł się swobodnie poruszać, prowadzić rozmowy, zadawać pytania. Bzowski nieraz śmiał się, że jego podkomendny nie jest geniuszem permanentnym, ale dorywczym, to znaczy miewa napady, podczas których potrafi połączyć w logiczny ciąg pozornie sprzeczne informacje. Podkreślał też, że trzeba mieć do porucznika mnóstwo cierpliwości i zachować zimną krew. Efekt pojawia się zawsze, ale różnie bywa z czasem. Pułkownik na pewno doskonale o tym wiedział. Tym większą przyjemność musiało mu sprawiać znęcanie się nad podwładnym.

– Na razie zapoznaję się dogłębnie z dokumentacją.

– Na pewno już wyrobił pan sobie jakieś zdanie.

– Tak, wyrobiłem sobie – wypalił Michał. – To wszystko się kupy nie trzyma. Dał mi pan kawałek sprawy, z której można wykroić powieść fantastyczną, a nie przeprowadzać dochodzenie! To beznadziejne.

– I o to chodzi – zahuczał radośnie Manke. – Nasze biuro zajmuje się w końcu głównie takimi fantastycznymi, beznadziejnymi sprawami, które przerosły możliwości innych! Za dwa dni chcę widzieć na biurku raport z pierwszymi sensownymi analizami. Albo nie. Ma pan dwadzieścia cztery godziny! Do usłyszenia.

– Chwileczkę! – zawołał Michał.

– Tak? Uprzedzam, że nie chcę w tej kwestii słyszeć żadnych wymówek.

– Ależ skąd – odparł zjadliwym tonem Wroński. – Chciałem się tylko odmeldować i poprosić o pozwolenie odłożenia słuchawki.

Po drugiej stronie zapadła martwa cisza. Wreszcie, po dłuższej chwili odezwał się zduszony głos:

– Stąpa pan po bardzo kruchym lodzie, poruczniku. Radzę się dobrze zastanowić nad swoją postawą.

W Michała, jak zwykle w podobnych sytuacjach, wstąpił diabeł.

– Moja postawa nie pozostawia nic do życzenia. Siedzę prosto, odbywam regularne treningi, nie mam problemów z kręgosłupem.

– Pewnego dnia – teraz Manke mówił bardzo spokojnie, wręcz flegmatycznie – podetnie pan sobie żyły swoim ostrym jęzorem. Zegnam.

Michał przez chwilę siedział nieruchomo, ze słuchawką w ręce. Odłożył ją powolnym ruchem. „Podetnie pan sobie żyły swoim ostrym jęzorem”. Kilka lat temu, kiedy był jeszcze zwyczajnym komisarzem podrzędnej komendy w Oleśnicy, usłyszał dokładnie to samo. Pułkownik powiedział to przypadkiem, od siebie, czy celowo? Czyżby chciał przypomnieć pyskatemu oficerowi, że kontrwywiad nigdy nie zapomina? Chciał dać do zrozumienia więcej, niż zawierały rzucone lekko słowa?

– Kurde mol, ale syf. – Michał zdawał sobie sprawę, że się powtarza, ale w tej chwili nic więcej nie przychodziło mu do głowy.

– O, Panie nasz! – Człowiek w białych szatach, lamowanych purpurowym wzorem, szeroko rozłożył ręce i wzniósł w górę oczy. – Ześlij na nas swoją siłę, napełnij mocą i obdarz zaufaniem swoje niegodne sługi. Błagamy cię!

– Błagamy cię – odpowiedzieli zgromadzeni.

Niewielka kaplica wypełniona była wiernymi. Wszyscy z uwielbieniem wpatrywali się w prowadzącego modły.

– Dziś we śnie przyszedł do mnie Pan – oświadczył kapłan. – Stanął przede mną w świetlistej postaci, a jednocześnie widziałem jego istotę w niebie, otoczoną przez naszych braci i nasze siostry. Widziałem Pana!

Wśród zgromadzonych rozległ się szmer podziwu.

– Tak! Ukazał mi swoje zagniewane oblicze. Czas sądu jest już bliski.

Tym razem do szmeru dołączyły się przestraszone okrzyki.

– „Módlcie się, pracujcie i pokutujcie w dwójnasób”. – Ubrany na biało mężczyzna obrzucił wiernych groźnym spojrzeniem. – Tak mi powiedział. Musicie odkupić winy świata, przyjąć na siebie cierpienie niepoprawnych grzeszników. Możecie uratować miliony dusz, ale tylko wtedy, kiedy sami będziecie zupełnie czyści. „Bo Syn mój przyniósł wam tę prawdę, abyście się nie tylko wzajem miłowali, ale także uczył miłować nieprzyjacioły swoje. Kto porzuci ojca, matkę i pójdzie za Nim, zostanie zbawiony. Kto pozbędzie się majątku swego, aby obrócić go na dobro innych, dostąpi szczęścia w raju”. Tak rzekł Pan.

Zamilkł, czekając, aż ludzie ucichną.

– Możemy zbawić świat, czy to rozumiecie?

– Rozumiemy – padła chóralna odpowiedź.

– Możemy uczynić Ziemię szczęśliwą, czy to rozumiecie?

– Rozumiemy.

– Możemy pomóc Bogu w jego dziele, czy i to rozumiecie?

– Rozumiemy.

Kapłan uśmiechnął się promiennie. Jego twarz przypominała w tej chwili oblicze anioła, jakie można zobaczyć na sztychach dawnych mistrzów. Był natchniony, a duchowa siła zdawała się wypełniać przestrzeń, udzielała się wpatrzonym weń wyznawcom.

– Dzisiejszego wieczoru będziemy się umartwiać. Przygotujcie ciała i dusze na pokutę. Czy jest coś godniejszego, niż złożyć w ofierze za ludzkość samego siebie? Czy można postąpić lepiej, niż naśladować Pana naszego Jezusa Chrystusa w dziele odkupienia?

W zupełnej ciszy słychać było dochodzące zza okna odgłosy pracy tych, którzy mieli przydzielone na ten ranek zadania.

– A teraz uklęknijcie.

Zgromadzeni runęli na kolana.

– Przyjmujemy dzisiaj do naszej wspólnoty nowego członka. Brat Robert przybył tu miesiąc temu. Odbywał kwarantannę w skrzydle dla nowicjuszy. Wykazał się wielkim hartem ducha podczas prób. Stał się przez to miły Panu, a zatem i nam wszystkim. Witamy cię, bracie Robercie.

– Witamy cię – odpowiedzieli.

Z umiejscowionego przy ołtarzu bocznego wejścia wyszła wysoka postać odziana w szary habit z kapturem.

– Podejdź, bracie, stań przy mnie.

Zgromadzeni zastygli, nasłuchując w ciszy. To było coś wyjątkowego. Ich duchowy przewodnik nakazywał nowo przyjętym leżeć krzyżem co najmniej pół dnia, a czasem nawet całą noc. Tymczasem tego członka zgromadzenia traktował jak równego sobie.

– Nie dziwcie się – zawołał kapłan. – Ten człowiek jest wyjątkowo miły Bogu, a zatem powinien być miły także nam wszystkim. To nie jest zwyczajny przybysz z zewnątrz, który musi poznać dogłębnie zasady, ale w pełni ukształtowany, doskonały świadek potęgi Pańskiej. Wie, co znaczy bojaźń Boża, i wie, co znaczy poświęcenie w imię Jezusa Chrystusa!

W tej chwili człowiek w habicie zatrząsł się, potem skulił i przycisnął ręce do twarzy, chowając je w czeluści kaptura.

– Spójrzcie – wskazał dłonią kapłan – na sam dźwięk imienia naszego Pana zaczyna przez niego płynąć Boża energia. Wystarczy już, bracie, uspokój się. Ukaż oblicze swoim braciom i siostrom.

Przybyły posłusznie zdjął kaptur. Oczom wiernych ukazała się twarz gładka, pozbawiona zmarszczek, przywodząca na myśl zarazem oblicze młodzieńca, jak i starca. Sprawiała wrażenie nieco opuchniętej, jakby pod skórą goiły się jakieś rany. Trudno by było określić, ile mężczyzna ma lat. Prawdopodobnie był już doświadczony życiowo, o czym świadczyły żylaste dłonie i przenikliwe, twarde spojrzenie brązowych oczu, które zdawało się wdzierać w głąb duszy.

– Witaj, bracie Robercie. – Kapłan obrócił się ku niemu i objął przyjacielskim uściskiem. – Bądź nam rad, jak i my tobie jesteśmy.

Na znak prowadzącego modlitwę ludzie wstali.

– Dzisiejszej nocy siostry Weronika, Magdalena i Zofia zostały wyznaczone do czuwania w małej kaplicy przy wiecznym ogniu oznajmił kapłan. – Jak zawsze przyjdzie po was siostra Marietta, która przeprowadzi ablucje, przygotowanie do posługi i zaprowadzi was do głównej świątyni.

Siedzieli w Ogrodzie Saskim. Michał lubił to miejsce. Wolał je nawet od bardziej zacisznych, intymnych zakątków Łazienek. Może dlatego, że tutaj po wyjściu z oazy zieleni można było od razu wskoczyć w rytm wielkomiejskiego życia. Blisko stąd było i do placu Bankowego, i do centrum. Wprawdzie odgłosy samochodów, klaksonów, łoskot tramwajów docierały bez większego trudu do samego serca parku, ale przefiltrowane przez liście, przytłumione kępami krzewów nie były dokuczliwe, nie zakłócały myśli.

– Patrz, jaka babeczka. – Michał poczuł lekkie szturchnięcie.

Paweł wskazał brodą idącą alejką kobietę. Była dość wysoka, solidnie zbudowana, ale przy tym bardzo zgrabna. Może nie w typie Wrońskiego, jednak miała sporo uroku.

– Takiej bym z łóżka nie wyrzucił – mruknął Paweł. A po chwili dodał: – Powiem więcej: takiej bym z łóżka nie wypuścił. Po Warszawie kręci się tyle szprych, że czasem się zastanawiam, kto je wszystkie obrabia.

– Możesz się skupić na temacie? – spytał niecierpliwie Michał.

– Daj spokój, życie to coś więcej niż praca.

– Ta sprawa to też coś więcej! Nie mam czasu do stracenia.

Paweł machnął ręką.

– Czas to pojęcie względne – powiedział leniwie. – Ja znajduję go zawsze dosyć.

– Gratuluję – warknął Wroński. – Też bym tak chciał. Jak na razie, niestety, nie mogę się wyluzować, idąc za twoim przykładem. Jesteś w stanie się czegoś dowiedzieć czy nie?

– Jazawsze jestem w stanie zdobyć informacje – burknął Paweł z urazą. – To powinieneś wiedzieć.

– Tak mówił mi Jacek, dając twój namiar. Ale nie mogę mieć pewności, czy się nie mylił. Chcesz gadać, proszę bardzo, ale jeśli masz zamiar opowiadać o warszawskich laseczkach, podeślę ci tu jakiegoś niewyżytego emeryta, z nim łatwiej się dogadasz.

– Ostry jesteś – uśmiechnął się Paweł. – Bzowski miał rację. Właśnie tak sobie ciebie wyobrażałem, kiedy mi o tobie opowiadał.

– Gówno tam ci o mnie opowiadał – szarpnął się niecierpliwie Michał. – To nie jest plotkarz, tylko rzetelny oficer. Nawet jeśli go spijesz do nieprzytomności, nie wypuści pół słowa o poufnych sprawach. Nie próbuj ze mną tak durnowato pogrywać. Po prostu przed spotkaniem zebrałeś o mnie informacje.

Paweł uśmiechnął się, kiwnął z uznaniem głową.

– Nerwowy jesteś, ale bystry.

Kiedyś Jacek podał Michałowi numer telefonu tego człowieka. „Ten gość wie o naszej pracy wszystko”, powiedział, „a jeśli czegoś nie wie od razu, jest w stanie uzyskać każdą informację”. Wroński, rzecz jasna, zapytał od razu, dlaczego w takim razie nie pracuje w firmie. „Bo jego wiedza jest swoistego rodzaju. Nie odpowie na pytanie o typowe szpiegowskie sprawy. To ktoś, kto zbiera informacje w ściśle określonym wycinku wywiadowczej rzeczywistości”. Wtedy porucznik wziął numer i schował go głęboko. Nie zastanawiał się nad uwagami przyjaciela, bo nie miał ku temu najmniejszego powodu. Po prostu wyrzucił rozmowę z pamięci. Dopiero wczorajszego wieczoru, tuż przed zaśnięciem, kiedy umysł wyciszył się i uspokoił, pojawiła się scena z tamtego dnia. Zerwał się natychmiast z łóżka i przewrócił szuflady do góry nogami. Jak zwykle w takich przypadkach bywa, pożądany karteluszek znalazł dopiero, kiedy przejrzał już prawie wszystko. Nie bacząc też na późną porę, wybrał numer. Paweł nie wydawał się zdziwiony telefonem. Sprawiał wrażenie, jakby już dawno przywykł do takich rozmów. Natychmiast podał czas i miejsce spotkania, po czym rozłączył się. Michał domyślał się, dlaczego był taki lakoniczny. Na pewno dysponował kodowanym łączem. Im dłużej prowadziłby rozmowę, tym łatwiej byłoby go namierzyć komuś z zewnątrz.

– Możesz mi pomóc czy nie?

– Mogę się postarać. Ale chyba nie oczekujesz, że zrobię to za bezdurno?

Michał wzruszył ramionami.

– Jeśli tylko mnie stać, zapłacę.

– Daj spokój – odparł pogodnie Paweł z beztroskim uśmiechem. – Forsy mam dość. Ale jest inny towar: przysługa za przysługę.

– Jeśli tylko będę mógł. Gadaj.

– Nie teraz. Kiedyś mogę mieć do ciebie sprawę. Tak się kręci ten interes. Biorę pieniądze tylko od tych, od których nie spodziewam się niczego poza golą wdzięcznością. Takim jak ty załatwiam sprawy za piękne oczy. Ale pewnego dnia mogę się zgłosić i zażądać spłaty długu. Albo i nie, to zależy od okoliczności. Nie obawiaj się – zamachał rękami – nie będziesz musiał łamać prawa. A nawet jeśli, to tylko trochę. To jak, zgoda?

Michał kiwnął głową, zamyślił się. Czym ten gość się właściwie zajmuje? Dostęp do informacji tak poufnych, że nie mogą wyjść poza wydział kontroli, to nie w kij dmuchał, to wymaga naprawdę szerokich kontaktów i znajomości niedostępnych dla zwykłego pracownika kontrwywiadu.

– Dla kogo pracujesz naprawdę? – spytał. – Jakaś utajniona agenda MSW albo MON? A może dla kancelarii prezydenta? Nie – odpowiedział natychmiast sam sobie. – W resortach siłowych i Pałacu Prezydenckim zmiany są zbyt szybkie i niespodziewane. To coś innego. – Zmrużył oczy, uważnie obserwując twarz rozmówcy. – To musi być coś innego, może organizacja międzynarodowa? Europol, Interpol?

– Dosyć – uciął sucho Paweł. – Jesteś bystry, ale nie kombinuj za dużo. Chcesz wiadomości, dobrze, ale bez zbytecznego obwąchiwania źródeł.

– Dobra. Tak tylko głośno myślałem.

– W takim razie w przyszłości myśl cicho. Nie obchodzi mnie, co sądzisz. Jednak to, dla kogo pracuję, powinno być dla ciebie bez znaczenia. Rozumiemy się?

Tym razem to Michał uśmiechnął się beztrosko. Był zadowolony, że udało mu się rozdrażnić tego ostentacyjnie wyluzowanego, pewnego siebie osobnika.

– Pewnie, że się rozumiemy. Przynajmniej w tej sprawie.

Paweł spojrzał w niebo, potem znów skierował wzrok na porucznika.

– Dobry jesteś – mruknął. – Może kiedyś zaproponuję ci zajęcie ciekawsze niż uganianie się za szpiegami i grzebanie w pokręconych, nierozwiązywalnych dochodzeniach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: