Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ksenocyd - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
16 stycznia 2014
Ebook
29,60 zł
Audiobook
36,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ksenocyd - ebook

Ender jako chłopiec uratował Ziemię przed najazdem Robali, ale wdzięczność ludzi nie trwała długo. Winą za wymordowanie obcej rasy obarczyli tego, który ich uratował. Szanują i podziwiają Mówcę Umarłych, twórcę odnowy moralnej, który głosi szacunek dla wszelkiej formy życia. Nikt nie wie, że Ender i Mówca to ta sama osoba. Ten ostatni zostaje wezwany na planetę Lusitanię, gdzie odkryto kolejną formę inteligentnego życia. Prosiaczki po śmierci ich pierwszej formy cielesnej przyjmują formę drzewa. W procesie przejścia konieczny jest udział myślącego wirusa, który zagraża życiu ludzi. Kongres międzyplanetarny wydaje rozkaz zniszczenia planety. Kryzys narasta...

Bezdyskusyjnie najlepsza seria science fiction ostatniej dekady. „The Columbus Dispatch”

Tą powieścią Orson Scott Card po raz kolejny udowodnił, że należy do grona prawdziwych mistrzów science fiction. Jego nazwisko można spokojnie wymieniać jednym tchem obok Isaaca Asimova, Franka Herberta czy Ursuli K. Le Guin. „Magill Book Reviews”

Orson Scott Card (ur. 1951) Jeden z najbardziej popularnych autorów gatunku science fiction. Debiutował w wieku 26 lat opowiadaniem „Gra Endera”, które zostało później rozbudowane do rozmiarów powieści. Zapoczątkowała ona kultowy cykl. Do najsłynniejszych utworów autora należą ponadto cykl o Alvinie Stwórcy, „Glizdawce”, „Wołanie Ziemi” oraz „Badacze czasu – odkupienie Krzysztofa Kolumba”.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-592-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Przypadkowe spotkanie z Jamesem Cryerem z Księgarni Drugiej Fundacji w Chapel Hill w Karolinie Północnej jest bezpośrednim źródłem historii Li Qing-jao i Han Fei-tzu, która stanowi oś tej książki. Dowiedziałem się, że James tłumaczy chińską poezję, poprosiłem więc o kilka sensownie brzmiących imion dla planowanych postaci Chińczyków. Dysponowałem w najlepszym razie szczątkową wiedzą o chińskiej kulturze i zamierzałem powierzyć tym postaciom dość skromną, choć istotną rolę w powieści. Jednak James Cryer, jeden z najbardziej energicznych, fascynujących i wspaniałych ludzi, jakich w życiu poznałem, opowiadał mi coraz więcej o Li Qing-jao i Han Fei-tzu, pokazywał mi ich dzieła, wspomniał też o innych bohaterach chińskiej literatury i historii. Wtedy pojąłem, że to jest prawdziwy trzon opowieści, jaką miała przedstawić ta książka. Wiele mu zawdzięczam i bardzo żałuję, że przeoczyłem najlepsze okazje, by się odwdzięczyć.

Chciałbym podziękować także wielu innym. Judith Rappaport za jej książkę „Chłopiec, który nie mógł przestać się myć” – była ona źródłem wiedzy o zespole psychozy natręctw. Mojej agentce Barbarze Bova, która powołała niniejszą książkę do istnienia, sprzedając ją w Anglii, zanim ja sam choćby pomyślałem, by ją napisać. Mojemu amerykańskiemu wydawcy Tomowi Doherty’emu za zaufanie i wspaniałomyślność; mam nadzieję, że w końcu będą usprawiedliwione. Jimowi Frenkelowi, redaktorowi, który – bardzo mądrze – odrzucił pierwszy konspekt książki, złożony w DELL w roku 1978; powiedział mi wtedy – i miał rację – że nie jestem jeszcze gotów do stworzenia tak ambitnej powieści. Mojemu brytyjskiemu wydawcy, Anthony’emu Cheethamowi, który wierzył we mnie od początku mojej kariery i czekał na tę książkę o wiele dłużej, niż obaj przewidywaliśmy. Mojej redaktorce Beth Meacham za to, że była przyjaciółką, doradcą i obrońcą przy pisaniu tej i wielu innych książek. Czytelnikom, którzy pisali do mnie i namawiali, by powrócić do historii Endera; ich zachęty bardzo mi pomogły, kiedy zmagałem się z najtrudniejszym jak dotąd dziełem w mojej karierze. Podyplomowym warsztatom twórczym Freda Chappella z Uniwersytetu Karoliny Północnej w Greensboro za przejrzenie i ocenę pierwszego szkicu wątku Qing-jao. Stanowi Schmidtowi z Analogu, który zgodził się opublikować wyjątkowo długi fragment powieści jako nowelę „Jaśniejąca Blaskiem”. Moim asystentom, Laraine Moon, Erin Absher oraz Willardowi i Peggy Card, którzy, służąc mi na tak różne sposoby, zagwarantowali swobodę i udzielili pomocy niezbędnej, bym w ogóle mógł pisać. Przyjaciołom takim jak Jeff Alton i Philip Absher za to, że czytali pierwsze szkice i pomagali sprawdzić, czy plątanina postaci i wątków ma jakiś sens. I moim dzieciom, Geoffreyowi, Emily i Charliemu, za cierpliwość, jaką okazywali w okresie drażliwości i zaniedbywania ich, które chyba zawsze towarzyszą moim napadom pisania, i za to, że pozwolili mi czerpać ze swego życia i doświadczeń, kiedy tworzyłem postacie, które kocham najbardziej.

A nade wszystko pragnę wyrazić wdzięczność mojej żonie Kristine, która cierpiała ze mną na każdym trudnym etapie tworzenia książki, stawiała pytania, wskazywała błędy i sprzeczności, a co najważniejsze, cieszyła się, kiedy te trudności przezwyciężałem. Czerpałem od niej siłę i pewność, tak niezbędne w pracy. Nie mam pojęcia, kim byłbym bez niej jako pisarz i jako człowiek. I nie zamierzam się o tym przekonywać.Rozdział 1

Rozstanie

Dziś jeden z braci zapytał mnie: Czy to straszne więzienie, kiedy nie możesz się ruszyć z miejsca, w którym stoisz?

A ty odpowiedziałeś…

Że jestem teraz bardziej wolny od niego. Niezdolność do ruchu uwalnia mnie od obowiązku działania.

Wy, którzy mówicie językami, wciąż kłamiecie…

Han Fei-tzu siedział w pozycji lotosu na nagiej drewnianej podłodze obok łoża żony. Jeszcze przed chwilą drzemał chyba – nie był tego tak zupełnie pewien. Lecz teraz uświadomił sobie lekką zmianę jej oddechu, zmianę subtelną jak podmuch wywołany ruchem skrzydeł motyla.

Jiang-qing także najwyraźniej dostrzegła w nim zmianę, gdyż przedtem milczała, a teraz odezwała się. Mówiła bardzo cicho, ale Han Fei-tzu słyszał wyraźnie, bo w domu panowała cisza. Prosił przyjaciół i służbę o zachowanie milczenia na okres zmierzchu życia Jiang-qing. Dość będzie czasu na nieostrożne hałasy podczas długiej nocy, która nadejdzie, nocy bez przytłumionego szeptu jej warg.

– Jeszcze nie umarłam – powiedziała.

Od kilku dni po każdym przebudzeniu witała go tymi słowami. Z początku uważał je za ironiczne lub drwiące, ale teraz już wiedział, że wymawia je z rozczarowaniem. Tęskniła za śmiercią nie dlatego, że nie kochała życia, ale dlatego że śmierć była nieunikniona. Czego nie można odepchnąć, trzeba przyjąć z otwartymi ramionami. Taka jest Droga. Jiang-qing przez całe życie nie zboczyła z Drogi ani o krok.

– A więc bogowie są dla mnie łaskawi – rzekł Han Fei-tzu.

– Dla ciebie – tchnęła. – Co kontemplujemy?

W ten sposób prosiła go, by dzielił z nią swe najskrytsze myśli. Gdy inni o nie pytali, czuł się tak, jakby go szpiegowali. Ale Jiang-qing pytała, by myśleć o tym samym. Dzięki temu oboje stawali się jedną duszą.

– Kontemplujemy naturę pożądania – odparł Han Fei-tzu.

– Czyjego pożądania? – spytała. – I pożądania czego?

Mojego pożądania, by twoje kości wyzdrowiały, stały się silne i nie pękały przy najlżejszym ucisku. Znowu mogłabyś stanąć, a nawet unieść ramię, a twoje mięśnie nie wyrywałyby odłamków kości ani kość nie łamałaby się od naprężenia. Nie musiałbym patrzeć, jak gaśniesz. Ważysz teraz zaledwie osiemnaście kilogramów. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jesteśmy szczęśliwi, dopóki nie dowiedziałem się, że nie możemy zostać razem.

– Mojego pożądania – odpowiedział. – Ciebie.

– „Cenisz tylko to, czego nie masz”. Czyje to słowa?

– Twoje. Niektórzy mówią: czego mieć nie możesz, a inni: czego mieć nie powinieneś. A ja mówię: naprawdę możesz docenić tylko to, czego zawsze będziesz pragnął.

– Masz mnie na zawsze.

– Utracę cię tej nocy. Albo jutro. Albo za tydzień.

– Zajmijmy się kontemplacją natury pożądania – spokojnie poprosiła Jiang-qing. Jak zwykle wykorzystywała filozofię, by wyrwać go z posępnej melancholii.

Opierał się, choć tylko z przekory.

– Jesteś surową władczynią – oświadczył. – Jak twoja przodkini-serca, nie zważasz na słabości innych.

Jiang-qing otrzymała imię po rewolucyjnej przywódczyni z dalekiej przeszłości, która próbowała wprowadzić lud na nową Drogę, ale została pokonana przez tchórzy o zajęczych sercach. To niesprawiedliwe, myślał Han Fei-tzu, by żona umierała przed nim; jej przodkini-serca przeżyła swego męża. Poza tym żony powinny żyć dłużej niż mężowie. Kobiety są bardziej dopełnione wewnętrznie. I żyją w swych dzieciach. Nigdy nie cierpią takiej samotności jak osamotniony mężczyzna.

Jiang-qing nie pozwoliła mu wrócić do smutnej zadumy.

– Czego mężczyzna może pożądać, kiedy umiera mu żona?

Zbuntowany Han Fei-tzu udzielił jej najbardziej fałszywej odpowiedzi.

– By położyć się przy niej – rzekł.

– Pożądanie ciała – stwierdziła Jiang-qing.

Ponieważ była zdecydowana prowadzić tę rozmowę, Han Fei-tzu wyrecytował za nią:

– Pożądaniem ciała jest działanie. Zawiera wszelkie dotknięcia, przypadkowe i intymne, i wszelkie zwyczajowe poruszenia. Gdy zatem mężczyzna widzi kątem oka jakiś ruch, myśli, że widział zmarłą żonę przechodzącą za drzwiami. Nie uspokoi się, póki nie podejdzie do drzwi i nie zobaczy, że to nie jego żona. Dlatego budzi się ze snu, w którym słyszał jej głos, i stwierdza, że odpowiada jej, jakby mogła go usłyszeć.

– Co jeszcze? – spytała Jiang-qing.

– Mam dość filozofii – oświadczył Han Fei-tzu. – Może Grecy znajdywali w niej pocieszenie. Ja nie.

– Pożądanie ducha – nie ustępowała Jiang-qing.

– Ponieważ duch z ziemi się bierze, jest tą częścią, która czyni nowe rzeczy ze starych. Gdy żona umiera, mąż tęskni za wszystkimi niedokończonymi dziełami, jakie z nią tworzył, za nierozpoczętymi snami o tym, co by wykreowali, gdyby żyła. Dlatego mężczyzna gniewa się na swe dzieci, bo zbyt są do niego podobne, a za mało przypominają zmarłą żonę. Dlatego mężczyzna nienawidzi domu, w którym żyli razem, ponieważ albo go nie zmienia, a wtedy dom staje się równie martwy jak żona, albo zmienia, a wtedy dom nie jest już w połowie jej dziełem.

– Nie wolno ci się gniewać na naszą małą Qing-jao – szepnęła Jiang-qing.

– Dlaczego? – zapytał Han Fei-tzu. – Czy zostaniesz, by nauczyć ją być kobietą? Ja mogę wychować ją tylko na swoje podobieństwo. Będzie zimna i twarda, ostra i mocna jak obsydian. Jeśli taka wyrośnie, a wyglądem przypomina ciebie, jak mogę się nie gniewać?

– Ponieważ możesz ją nauczyć wszystkiego, czym ja jestem.

– Gdybym nosił w sobie część ciebie – odparł Han Fei-tzu – nie musiałbym cię poślubiać, by stać się pełną osobą. – Przekomarzał się z nią, wykorzystując filozofię, by odwrócić rozmowę od cierpienia. – Takie jest pożądanie duszy. Dusza zbudowana jest ze światła i żyje w powietrzu, ona więc poczyna i przechowuje idee, zwłaszcza ideę całości. Mąż pragnie dopełnienia, pragnie całości, jaka powstaje z męża i żony wspólnie. Nigdy zatem nie wierzy własnym myślom, ponieważ zawsze dręczy go wątpliwość, na którą tylko myśli żony były odpowiedzią. Tym samym cały świat wydaje mu się martwy, gdyż nie wie, czy cokolwiek zachowa swój sens pod ostrzałem tej nierozwiązalnej wątpliwości.

– Bardzo głębokie – stwierdziła Jiang-qing.

– Gdybym był Japończykiem, popełniłbym seppuku, wylewając swe trzewia na urnę twych popiołów.

– Bardzo mokre i bardzo niechlujne.

Uśmiechnął się.

– Chciałbym więc być starożytnym Hindusem i spłonąć na twoim stosie.

Ona jednak dość miała żartów.

– Qing-jao – szepnęła. Przypominała mu, że nie może uczynić niczego tak teatralnego, nie może umrzeć wraz z nią. Ktoś musi zająć się małą Qing-jao.

– Jak mogę ją nauczyć, by była tym, kim ty jesteś? – odpowiedział jej z powagą.

– Wszystko, co we mnie dobre, bierze się z Drogi. Jeśli nauczysz ją, by była posłuszna bogom, szanowała przodków, kochała lud i służyła władcom, przetrwam w niej tak samo jak ty.

– Nauczę ją Drogi jako części samego siebie – obiecał Han Fei-tzu.

– Nie tak. Droga nie jest naturalną częścią ciebie, mój mężu. Chociaż bogowie przemawiają do ciebie codziennie, upierasz się przy wierze w świat, gdzie wszystko można wyjaśnić przyczynami naturalnymi.

– Jestem posłuszny bogom. – Pomyślał z goryczą, że nie ma wyboru, że nawet odłożenie spełnienia ich żądań staje się torturą.

– Ale nie znasz ich. Nie kochasz ich dzieł.

– Droga każe nam kochać ludzi. Bogów tylko słuchamy. Jak mogę kochać bogów, którzy poniżają mnie i dręczą przy każdej okazji?

– Kochamy ludzi, gdyż są stworzeniami bożymi.

– Nie praw mi kazań.

Westchnęła.

Smutek ukłuł go niby pająk.

– Chciałbym przez wieczność słuchać twoich kazań – zapewnił.

– Ożeniłeś się ze mną, ponieważ wiedziałeś, że kocham bogów, gdy u ciebie nie było tej miłości. W taki sposób cię dopełniłam.

Jak mógł się z nią spierać, gdy wiedział, że nawet w takiej chwili nienawidzi bogów za wszystko, co mu zrobili, do czego go zmusili i co mu odebrali.

– Obiecaj mi – szepnęła Jiang-qing.

Wiedział, o co go prosi. Czuła, że zbliża się śmierć, i na jego barki składała zadanie, z którego uczyniła cel swego życia. Ten ciężar podejmie z radością. To utraty jej towarzystwa w Drodze lękał się od dawna.

– Obiecaj, że nauczysz Qing-jao kochać bogów i zawsze kroczyć Drogą. Obiecaj, że uczynisz ją moją córką w tym samym stopniu co twoją.

– Nawet jeśli nigdy nie usłyszy głosu bogów?

– Droga jest dla wszystkich, nie tylko dla słyszących.

Może… – pomyślał Han Fei-tzu. Ale bogosłyszącym o wiele łatwiej jest nią podążać, gdyż za zboczenie z niej płacą straszną cenę. Zwykli ludzie są wolni; mogą opuścić Drogę i nie odczuwać długoletniego bólu. Bogosłyszący nie zdoła opuścić Drogi choćby na godzinę.

– Obiecaj.

Zrobię to. Obiecuję.

Nie potrafił jednak wypowiedzieć tych słów. Nie wiedział dlaczego, ale opór tkwił głęboko.

W ciszy, gdy ona czekała na jego przysięgę, usłyszeli tupot bosych stóp na żwirze przed frontowymi drzwiami. Mogła to być jedynie Qing-jao powracająca z ogrodu Sun Cao-pi. Tylko Qing-jao pozwolono biegać i hałasować w tych godzinach milczenia. Czekali, pewni, że przyjdzie prosto do pokoju matki.

Drzwi odsunęły się niemal bezgłośnie. Nawet Qing-jao odczuwała panującą ciszę i w obecności matki chodziła na palcach. Mimo to z trudem powstrzymywała się, by nie zatańczyć, nie popędzić po podłodze. Nie zarzuciła matce rąk na szyję; zapamiętała lekcję, choć potworny siniak zniknął już z twarzy Jiang-qing w miejscu, gdzie trzy miesiące temu mocny uścisk córki złamał jej szczękę.

– Naliczyłam dwadzieścia trzy białe karpie w ogrodowej sadzawce – oznajmiła Qing-jao.

– Tak dużo – pochwaliła Jiang-qing.

– Myślę, że pokazywały mi się, żebym je mogła policzyć. Żaden nie chciał być ominięty.

– Kocha… cię… – wyszeptała Jiang-qing.

Han Fei-tzu usłyszał nowy dźwięk w jej stłumionym głosie – bulgotanie, jakby wśród słów pękały bąbelki.

– Jak myślisz, czy jeśli widziałam tyle karpi, to znaczy, że będę bogosłyszącą? – spytała Qing-jao.

– Poproszę bogów, by do ciebie przemówili – odpowiedziała Jiang-qing.

Jej oddech stał się nagle krótki i chrapliwy. Han Fei-tzu przyklęknął i spojrzał z uwagą na żonę. Oczy miała szeroko otwarte i pełne lęku. Chwila nadeszła.

Jiang-qing poruszyła wargami. Obiecaj, powiedziała, choć nie potrafiła wydobyć głosu.

– Obiecuję – rzekł Han Fei-tzu.

Oddech ustał.

– Co mówią bogowie, kiedy przemawiają? – zapytała Qing-jao.

– Mama jest bardzo zmęczona – odparł Han Fei-tzu. – Powinnaś już iść.

– Ale mama mi nie odpowiedziała. Co mówią bogowie?

– Mówią o tajemnicach. Kto je usłyszał, nigdy ich nie powtarza.

Qing-jao z powagą kiwnęła głową. Cofnęła się o krok, jakby do wyjścia, ale przystanęła.

– Mogę cię pocałować, mamo?

– Lekko w policzek – zezwolił Han Fei-tzu.

Qing-jao, mała jak na czterolatkę, nie musiała zbytnio się schylać, by ucałować policzek matki.

– Kocham cię, mamo.

– Lepiej już idź, Qing-jao.

– Ale mama nie powiedziała, że też mnie kocha.

– Powiedziała wcześniej. Nie pamiętasz? Ale jest bardzo słaba i zmęczona. Idź już.

Włożył w te słowa tyle stanowczości, że dziewczynka wyszła, nie pytając o nic więcej. Dopiero gdy zniknęła, Han Fei-tzu ukląkł nad ciałem Jiang-qing i próbował sobie wyobrazić, co teraz się z nią dzieje. Dusza odleciała i pewnie jest już w niebie. Duch będzie zwlekał o wiele dłużej. Może nawet zamieszka w tym domu, jeśli naprawdę była tutaj szczęśliwa. Ludzie przesądni wierzyli, że wszelkie duchy zmarłych są niebezpieczne; amuletami pragnęli je odpędzić. Ci jednak, którzy podążali Drogą, wiedzieli dobrze, że duch dobrego człowieka nigdy nie stanie się groźny czy niszczycielski. Dobroć człowieka pochodzi z miłości ducha do tworzenia. Gdyby Jiang-qing postanowiła zostać, jej duch na wiele lat byłby błogosławieństwem dla tego domu.

A jednak nawet w tej chwili, gdy próbował wyobrazić sobie jej duszę i ducha zgodnie z naukami Drogi, w głębi jego serca istniała lodowata pustka – przekonanie, że to kruche, wysuszone ciało jest wszystkim, co pozostało z Jiang-qing. Dziś wieczorem spłonie szybko jak papier, a wtedy ona odejdzie. Przetrwa tylko w jego wspomnieniach.

Jiang-qing miała rację. Dopełniała jego duszę i bez niej już teraz zaczynał wątpić w bogów. A bogowie zauważyli to – jak zawsze. Natychmiast poczuł nieznośne pragnienie, by dokonać rytualnego oczyszczenia, pozbyć się niegodnych myśli. Nawet teraz nie mogli mu darować. Nawet przy ciele zmarłej żony żądali, by złożył im hołd, nim uroni po niej choćby jedną łzę.

Z początku zamierzał się opierać, odłożyć rytuał posłuszeństwa. Nauczył się odsuwać go nawet o cały dzień, ukrywając przy tym wszelkie oznaki wewnętrznych cierpień. Mógłby uczynić to teraz… ale tylko wtedy, gdyby serce miał zupełnie zimne. To nie miało sensu. Właściwy żal mógł nadejść dopiero po udzieleniu satysfakcji bogom. Dlatego więc, klęcząc, rozpoczął rytuał.

Wciąż skręcał się i obracał, gdy do pokoju zajrzał służący. Nie powiedział ani słowa, lecz Han Fei-tzu słyszał szelest odsuwanych drzwi. Wiedział, co służący pomyśli: Jiang-qing nie żyje, a Han Fei-tzu jest tak prawy, że obcuje z bogami, zanim obwieści domownikom o jej śmierci. Z pewnością niektórzy nawet uznają, że bogowie sami przybyli po Jiang-qing, ponieważ znana była ze swej niezwykłej pobożności. Nikt nie odgadnie, że kiedy Han Fei-tzu oddawał cześć, jego serce przepełniał żal do bogów żądających tego w takiej chwili.

Bogowie, pomyślał. Gdybym wiedział, że odrąbując sobie nogę albo wycinając wątrobę, pozbędę się was na zawsze, chwyciłbym nóż i z radością przyjął ból i stratę. Wszystko dla wolności.

Ta myśl również była niegodna i musiał się po niej oczyścić. Minęło kilka godzin, nim bogowie wreszcie go uwolnili, lecz wtedy odczuwał już nazbyt wielkie zmęczenie i niechęć, by rozpaczać. Wstał i wezwał kobiety, by przygotowały ciało Jiang-qing do kremacji.

O północy jako ostatni zbliżył się do stosu, niosąc w ramionach śpiącą Qing-jao. Ściskała w rączkach trzy kawałki papieru, które dziecięcym pismem wypisała dla swej matki. „Ryba”, napisała, i „książka”, i „sekrety”. Te trzy rzeczy Qing-jao oddawała matce, by zabrała je z sobą do nieba. Han Fei-tzu spróbował odgadnąć, o czym myślała dziewczynka, pisząc te słowa. „Ryba” z powodu dzisiejszych karpi w sadzawce, to jasne. A „książkę” też nietrudno wyjaśnić, ponieważ głośne czytanie było jedną z niewielu zabaw z córką, dostępnych jeszcze Jiang-qing. Ale dlaczego „sekrety”? Jakie tajemnice miała Qing-jao dla swej matki? Nie mógł jej spytać. Nie dyskutuje się o ofiarach dla zmarłych.

Han Fei-tzu postawił Qing-jao na ziemi. Nie spała mocno i rozbudziła się natychmiast. Stała obok stosu, mrużąc oczy. Han Fei-tzu szepnął jej kilka słów, a wtedy zwinęła papierki i wsunęła je do rękawa zmarłej. Nie przeszkadzało jej dotknięcie zimnego ciała matki – była za mała i nie nauczyła się jeszcze drżeć od dotyku śmierci.

Han Fei-tzu także nie drgnął, gdy trzy swoje karteczki wsunął do drugiego rękawa. Czemu miałby obawiać się śmierci teraz, gdy zrobiła już najgorsze?

Nikt nie wiedział, co on ofiarowywał. Byliby przerażeni, gdyż napisał tam „Moje ciało”, „Mój duch” i „Moja dusza”. To tak jakby sam miał spłonąć na stosie pogrzebowym, jakby posyłał samego siebie tam, gdzie pójdzie ona.

A potem sekretna druhna Jiang-qing, Mu-pao, przysunęła żagiew do świętego drewna i stos wybuchnął płomieniem. Żar ognia parzył i Qing-jao schowała się za ojcem. Wyglądała zza niego, by patrzeć, jak jej matka odchodzi w nieskończoną wędrówkę. Han Fei-tzu jednak cieszył się suchym ogniem, który przypalał skórę i marszczył jedwab szaty. Ciało nie było tak wysuszone, jak się wydawało. Papierki już dawno rozsypały się w popiół i wzleciały z dymem, a ono długo jeszcze skwierczało; gęste opary kadzideł płonących wokół stosu nie mogły zabić zapachu płonącego ciała. I tyle tylko spalamy tutaj: mięso, trupa, nic. Nie moją Jiang-qing. Tylko kostium, który nosiła za tego życia. To, co czyniło z ciała kobietę, którą kochałem, ciągle żyje. Musi żyć.

I przez moment zdawało mu się, że widzi albo słyszy, że odczuwa w jakiś sposób przejście Jiang-qing.

W powietrze, w ziemię, w ogień. Jestem z tobą.Rozdział 2

Spotkanie

Najdziwniejsze u ludzi jest to, jak dobierają się w pary: mężczyźni z kobietami. Bez przerwy ze sobą walczą i nie potrafią zostawić siebie nawzajem w spokoju. Nie mogą chyba zrozumieć, że mężczyźni i kobiety to różne gatunki o całkiem innych potrzebach i pragnieniach. Jedynie reprodukcja zmusza ich do kontaktu.

Nic dziwnego, że tak to odczuwasz. Twoi partnerzy są tylko bezmózgimi trutniami, przedłużeniem ciebie, bez własnej tożsamości.

My znamy naszych kochanków i rozumiemy ich doskonale. Ludzie wymyślają urojonego kochanka i nakładają tę maskę na ciało, które biorą do łóżka.

To jest tragedia języka, przyjaciółko. Ci, którzy poznają się jedynie poprzez reprezentacje symboliczne, zmuszeni są, by wyobrażać sobie siebie nawzajem. A że ich wyobraźnia jest niedoskonała, często się mylą.

To źródło ich cierpienia.

Ale także ich siły. Tak myślę. W twoim i moim gatunku, z różnych ewolucyjnych przyczyn, kojarzenie następuje z osobnikami daleko niżej rozwiniętymi. Te istoty są zawsze beznadziejnie niższe intelektualnie. Ludzie kojarzą się z partnerami, którzy rzucają wyzwanie ich przywództwu. Konflikt między partnerami nie wynika z tego, że komunikują się mniej efektywnie od nas, ale że w ogóle się komunikują.

Valentine Wiggin przeczytała swój esej, wprowadzając jeszcze drobne poprawki. Kiedy skończyła, słowa zawisły w powietrzu nad terminalem komputera. Była zadowolona z siebie. Zręcznie i ironicznie przeanalizowała charakter i osobowość Rymusa Ojmana, przewodniczącego gabinetu Gwiezdnego Kongresu.

– Czy zakończyliśmy kolejny szturm na władców Stu Światów?

Valentine nie obejrzała się, by spojrzeć na męża. Z tonu wiedziała dokładnie, jaki ma wyraz twarzy. Nie odwracając głowy, uśmiechnęła się w odpowiedzi. Po dwudziestu pięciu latach małżeństwa potrafili, nie patrząc, widzieć siebie nawzajem.

– Ośmieszyliśmy Rymusa Ojmana.

Jakt wsunął się do maleńkiego gabinetu. Jego twarz znalazła się tak blisko, że Valentine czuła jego oddech, gdy czytał pierwsze akapity. Nie był już młody; wysiłek związany z pochyleniem się i oparciem rąk o framugę sprawił, że oddech był szybszy, niż chciałaby słyszeć.

Wreszcie Jakt przemówił. Był tak blisko, że wargami muskał jej policzek i łaskotał przy każdym słowie.

– Od tej chwili nawet jego matka będzie się śmiała ukradkiem, ile razy zobaczy tego biedaka.

– Trudno było napisać to zabawnie – wyznała Valentine. – Ciągle łapałam się na tym, że go oskarżam.

– Tak jest lepiej.

– Och, wiem o tym. Gdybym zdradziła swoją złość, gdybym oskarżyła go o wszystkie przestępstwa, wydałby się twardy i wzbudził lęk. Frakcja Przestrzegania Prawa uwielbiałaby go jeszcze bardziej, a tchórze na wszystkich światach kłanialiby się niżej.

– Jeśli mają kłaniać się niżej, muszą kupować cieńsze dywany.

Roześmiała się – również dlatego, że łaskotanie warg na policzku stawało się nie do zniesienia. Zaczynało też, tylko trochę, kusić ją żądzami, których podczas podróży nie mogła zaspokoić. Statek był po prostu zbyt mały i z całą rodziną na pokładzie zbyt zatłoczony, by liczyć na chwilę prawdziwego odosobnienia.

– Jakt, jesteśmy już prawie w połowie drogi. W każdym roku naszego życia powstrzymywaliśmy się przez dłuższy czas niż cała ta wariacka podróż.

– Możemy wywiesić na drzwiach kartkę: „Nie wchodzić”.

– Równie dobrze możesz wywiesić kartkę z napisem: „Podstarzała para próbuje ożywić dawne wspomnienia”.

– Nie jestem podstarzały.

– Przekroczyłeś sześćdziesiątkę.

– Jeśli stary żołnierz potrafi jeszcze stanąć na baczność i zasalutować, to dlaczego nie wolno mu maszerować na paradzie?

– Żadnych parad, dopóki nie będziemy u celu. Jeszcze parę tygodni. Musimy tylko spotkać pasierba Endera, a potem obieramy kurs na Lusitanię.

Jakt odsunął się, wyszedł na korytarz i wyprostował się. Było to jedno z niewielu miejsc na statku, gdzie mógł to zrobić. Stęknął przy tym.

– Trzeszczysz jak zardzewiałe drzwi – zauważyła Valentine.

– Słyszałem, jak wydajesz takie same odgłosy, kiedy wstajesz zza tego biurka. Nie jestem jedynym zgrzybiałym, niedołężnym i żałosnym ramolem w tej rodzinie.

– Idź sobie i pozwól mi to nadać.

– Jestem przyzwyczajony do pracy podczas rejsu – oświadczył Jakt. – A tutaj wszystko robią komputery. I statek nie kołysze się ani nie huśta.

– Poczytaj książkę.

– Martwię się o ciebie. Nawał pracy i brak rozrywek zmieniają moją Val w złośliwą starą wiedźmę.

– Każda minuta naszej rozmowy to osiem i pół godziny czasu rzeczywistego.

– Nasz czas na statku jest równie rzeczywisty co ich czas na zewnątrz – stwierdził. – Czasem żałuję, że przyjaciele Endera znaleźli sposób, żeby utrzymać nasze połączenie z Ziemią.

– Co zużywa masę czasu komputera – wyjaśniła Val. – Do tej pory tylko wojsko mogło się porozumiewać ze statkami w locie z szybkością podświetlną. Jeśli przyjaciele Endera zdołali to osiągnąć, mam obowiązek z tego korzystać. Jestem im to winna.

– Piszesz nie tylko dlatego, że jesteś coś komuś winna.

Miał rację.

– Jakt, gdybym nawet co godzinę wysyłała jeden esej, to dla reszty ludzkości Demostenes publikowałby zaledwie raz na trzy tygodnie.

– Nie możesz pisać eseju na godzinę. Musisz spać, jeść…

– I słuchać ciebie, póki tu jesteś. Idź już, Jakt.

– Gdybym wiedział, że ocalenie planety przed zniszczeniem wymaga ode mnie powrotu do stanu dziewictwa, nigdy bym się nie zgodził.

Nie całkiem żartował. Całej rodzinie trudno było porzucić Trondheim. Nawet jej i nawet wobec perspektywy ponownego spotkania z Enderem. Wszystkie dzieci były już dorosłe albo prawie dorosłe. Wyprawa stanowiła dla nich wielką przygodę, a swej przyszłości nie wiązali z jakimś konkretnym miejscem. Żadne nie wybrało zawodu marynarza jak ojciec; wszyscy stali się badaczami lub uczonymi, wiodąc życie publicznych dyskusji i osobistych przemyśleń. Mogliby zamieszkać gdziekolwiek, na dowolnej planecie. Jakt był z nich dumny, ale też rozczarowany, że wygaśnie trwająca od siedmiu pokoleń tradycja wiążąca jego rodzinę z morzem. Porzucenie Trondheimu było największym wyrzeczeniem, o jakie mogła prosić męża… A jednak bez wahania powiedział: tak.

Może kiedyś powróci, a wtedy oceany, lód, sztormy, ryby i te niesamowicie słodko zielone letnie łąki wciąż tam będą. Ale jego załogi odejdą… Już odeszły. Ludzie, których znał lepiej niż własne dzieci, lepiej niż żonę, ci ludzie postarzeli się już o piętnaście lat. A kiedy wróci – jeśli wróci – minie kolejne czterdzieści. Na kutrach będą pływać ich wnukowie. Zapomną imię Jakta. Będzie już tylko obcym armatorem, nie żeglarzem, nie człowiekiem noszącym na rękach odór i żółtawą krew skriki. Nie będzie jednym z nich.

Dlatego kiedy narzekał, że o nim zapomina, kiedy żartował, że nie mogą zostać sami, chodziło o coś więcej niż figlarne żądze starego męża. Czy uświadamiał to sobie, czy nie, ona pojmowała prawdziwe znaczenie propozycji: ja tak wiele oddałem dla ciebie, a ty nic mi nie dasz?

Miał rację. Pracowała więcej, niż było to konieczne. Poświęcała więcej, niż musiała… i od niego także żądała za dużo. Nie chodziło o to, jak wiele wywrotowych tekstów napisze Demostenes podczas podróży. Ważne, jak wielu ludzi przeczyta je i uwierzy, ilu będzie potem mówić i działać przeciw Gwiezdnemu Kongresowi. Najważniejsza zaś jest zapewne nadzieja, że zdoła poruszyć kogoś w samej administracji Kongresu, kto zrozumie swe obowiązki wobec ludzkości i przełamie tę obłąkańczą instytucjonalną solidarność. Z pewnością niektórych odmieni to, co napisała. Niezbyt wielu, ale może wystarczy. I może zdarzy się to na czas, by powstrzymać ich przed zniszczeniem Lusitanii.

Jeśli nie… Wtedy ona, Jakt i wszyscy, którzy tak wiele poświęcili, by z nimi lecieć, dotrą tam tylko po to, by natychmiast zawracać i uciekać… albo ginąć wraz z mieszkańcami tego świata. Nic dziwnego, że Jakt był spięty i chciał spędzać z nią więcej czasu. Dziwne raczej, że ją tak pochłonęła propaganda i każdą godzinę spędza na pisaniu.

– Przygotuj wywieszkę na drzwi, a ja już dopilnuję, żebyś nie został sam w kabinie.

– Kobieto, sprawiasz, że moje serce podskakuje jak ginąca flądra – westchnął Jakt.

– Jesteś taki romantyczny, kiedy zaczynasz mówić językiem rybaków – zauważyła Valentine. – Dzieci będą się z nas śmiały, gdy usłyszą, że nawet przez trzy tygodnie podróży nie potrafiłeś utrzymać rąk z daleka ode mnie.

– Mają nasze geny. Powinny nas dopingować, żebyśmy zachowali sprawność do dwustu lat.

– Ja skończyłam już trzy tysiące.

– Kiedy mogę cię oczekiwać w mojej kajucie, o Pradawna?

– Jak tylko wyślę ten esej.

– A to nastąpi?

– Jak już sobie pójdziesz i zostawisz mnie samą.

Z głośnym westchnieniem, raczej teatralnym niż szczerym, Jakt poczłapał w głąb korytarza. Po chwili rozległ się głośny stuk i krzyk bólu. To był żart; pierwszego dnia lotu Jakt przypadkiem zaczepił głową o metalową wręgę, ale od tego czasu wszystkie takie zderzenia były umyślne, wykonywane dla dowcipu. Oczywiście nikt nie śmiał się głośno – rodzinna tradycja nakazywała powagę, gdy Jakt próbował swych sztuczek – ale on nie należał do ludzi, którzy potrzebują zachęty. Sam był swoją najlepszą publicznością. Jeśli człowiek nie potrafi sam sobie radzić, nie może zostać ani marynarzem, ani dowódcą. Zgodnie z wiedzą Valentine ona i dzieci byli jedynymi ludźmi, których potrzebował. I świadomie udzielił sobie na to zgody.

A i tak nie potrzebował ich w takim stopniu, by porzucić życie marynarza i rybaka, by nie opuszczać domu na całe dni, często tygodnie, czasami nawet miesiące. Z początku Valentine wypływała razem z nim; byli wtedy tak siebie spragnieni, że nie mogli się zaspokoić. Po kilku latach pragnienie ustąpiło miejsca cierpliwości i zaufaniu. Gdy Jakt odpływał, ona prowadziła badania i pisała swoje książki, a kiedy wracał, całą uwagę poświęcała jemu i dzieciom.

Dzieci się skarżyły.

– Żeby tato już wrócił… Wtedy mama wyjdzie w końcu od siebie i porozmawia z nami.

Nie byłam dobrą matką, pomyślała Valentine. To tylko szczęście, że dzieci tak się udały.

Esej wciąż świecił nad terminalem. Do zrobienia pozostało jeszcze jedno: wycentrowała kursor u dołu i wpisała imię, pod jakim publikowała wszystkie swoje dzieła.

DEMOSTENES

To imię nadał jej starszy brat, Peter, kiedy byli dziećmi – pięćdziesiąt… nie, trzy tysiące lat temu.

Sama myśl o Peterze potrafiła ją jeszcze dziś zdenerwować, zalać falami żaru i chłodu. Peter, okrutny i gwałtowny, miał umysł tak subtelny i niebezpieczny, że kierował siostrą już jako dwulatek, a światem, gdy osiągnął pełnoletność. Byli jeszcze dziećmi, na Ziemi w dwudziestym drugim wieku, gdy on czytywał polityczne dzieła znanych postaci, żyjących i zmarłych. Nie po to, by studiować ich idee – te wychwytywał natychmiast – ale by wiedzieć, jak je głosili. Nauczyć się mówić niczym dorosły. A kiedy to opanował, przekazał swą wiedzę Valentine; zmusił ją, by jako Demostenes pisała prymitywne, demagogiczne teksty. On sam pod pseudonimem Locke tworzył poważne eseje, godne męża stanu. Publikowali je w sieciach komputerowych i po kilku latach znaleźli się w samym jądrze politycznych dyskusji tamtych czasów.

Bolało Valentine wtedy – i sprawiało przykrość jeszcze teraz, ponieważ sprawa nie została rozwiązana przed śmiercią Petera – to, że on, opętany żądzą władzy, zmuszał ją do publikowania tekstów wyrażających jego osobowość. Za to sam pisał artykuły tchnące umiłowaniem pokoju i emocjami, którymi natura właśnie ją obdarzyła. W owych dniach imię „Demostenes” odczuwała jak straszny ciężar. Wszystko, co tak podpisywała, było kłamstwem; i to nawet nie jej kłamstwem – kłamstwem Petera. Kłamstwem wewnątrz kłamstwa.

Teraz już nie. Od trzech tysięcy lat. Zdobyłam własną sławę. Pisałam historie i biografie kształtujące sposób myślenia milionów uczonych na Stu Światach, dziesiątkom narodów pomogłam zdobyć tożsamość. Nie udało ci się, Peter. Nie jestem tym, kim próbowałeś mnie uczynić.

Kiedy jednak patrzyła na skończony esej, uświadomiła sobie, że choć uwolniona spod władzy Petera, pozostała jego uczennicą. Wszystkich metod polemiki, retoryki… tak, również demagogii uczyła się od niego albo na jego żądanie. Choć wykorzystywana teraz w szlachetnej sprawie, była to jednak manipulacja polityczna z rodzaju tych, jakie Peter tak bardzo lubił.

Peter został w końcu hegemonem i przez sześćdziesiąt lat władał ludzkością na początku ery Wielkiej Ekspansji. To on zjednoczył i zmusił do ogromnego wysiłku skłócone narody. Statki odleciały do wszystkich światów, gdzie kiedyś żyły robale, a potem odkryły nowe, zdatne do zamieszkania planety. Kiedy umarł, wszystkie Sto Światów było albo zasiedlone, albo leciały już ku nim statki z kolonistami. Potem minęło prawie tysiąc lat, nim Gwiezdny Kongres ponownie zjednoczył ludzkość pod wspólnymi rządami. Lecz wspomnienie pierwszego, jedynego prawdziwego hegemona było początkiem historii, która umożliwiła ludzką wspólnotę.

Z moralnego pustkowia duszy Petera zrodziła się harmonia, jedność i pokój. A zachowanym w pamięci ludzkości dziedzictwem Endera są mordy, rzezie i ksenocyd.

Ender, młodszy brat Valentine, na którego spotkanie leciała teraz z rodziną… Był delikatny; kochała go i w najwcześniejszych latach próbowała ochraniać. On był tym dobrym. Owszem, miał w sobie odrobinę okrucieństwa godnego Petera, ale też dość sumienia, by lękać się własnej brutalności. Kochała go równie mocno, jak gardziła Peterem. A kiedy starszy brat wypędził młodszego z Ziemi, którą postanowił zawładnąć, Valentine odeszła także. Był to ostateczny akt odrzucenia osobistej władzy Petera nad sobą.

I oto wróciłam, myślała Valentine. Znowu w polityce.

– Transmituj – rzuciła ostro, mocnym głosem, by terminal rozpoznał, że wydaje mu polecenie.

Słowo „transmisja” pojawiło się w powietrzu nad esejem. Kiedyś, gdy jeszcze pisała prace naukowe, musiała podać kierunek, przesłać tekst jakąś okrężną drogą, by wydawca nie mógł łatwo dotrzeć do prawdziwej autorki. Teraz zajmował się tym tajemniczy przyjaciel Endera, działający pod kryptonimem „Jane”. Wykonywał skomplikowane tłumaczenia informacji nadawanej ze statku podświetlnego na język zrozumiały dla planetarnych ansibli, dla których czas płynął pięćset razy szybciej.

Komunikacja z kosmolotem pożerała ogromne ilości czasu planetarnych łączy, wykorzystywano ją więc zwykle do przekazywania wyłącznie danych nawigacyjnych i instrukcji. Jedynie wysokim urzędnikom rządowym i wojskowym pozwalano na transmisję dłuższych tekstów. Valentine wciąż nie mogła zrozumieć, w jaki sposób „Jane” uzyskuje dla jej esejów dostęp do ansibli, a równocześnie nie pozwala nikomu wykryć, skąd nadchodzą te wywrotowe artykuły. To nie wszystko: „Jane” zużywał jeszcze więcej czasu, przesyłając na statek wszelkie publikowane odpowiedzi na jej teksty, informując o argumentacjach i strategiach, jakie rząd wykorzystywał przeciwko propagandzie Demostenesa. Kimkolwiek był „Jane” – a Valentine podejrzewała, że jest to nazwa tajnej organizacji, która przeniknęła do najwyższych szczebli administracji rządowej – radził sobie doskonale. I bardzo ryzykował. Jednak gdy „Jane” chciał – czy chcieli – tak się narażać, powinnością Valentine było tworzenie jak największej ilości rozpraw, i to jak najgroźniejszych.

Jeśli słowa mogą służyć za śmiercionośną broń, ona musi zaopatrzyć buntowników w cały arsenał.

A jednak wciąż była kobietą. Nawet rewolucjoniści mają prawo do własnego życia, prawda? Do skradzionych tu i tam chwil radości, może nawet rozkoszy albo choćby ulgi. Wstała, ignorując ból po tak długim siedzeniu za klawiaturą, i przecisnęła się przez drzwi swego maleńkiego gabinetu. Był komórką na sprzęt, zanim przebudowali statek na własne potrzeby. Czuła się trochę zawstydzona, że tak jej spieszno do kabiny, gdzie czeka Jakt. Większość rewolucyjnych propagandzistów w historii z pewnością potrafiłaby przetrwać trzy tygodnie fizycznej abstynencji. A może nie? Ciekawe, czy ktoś zajmował się kiedyś tym szczególnym problemem.

Kiedy dotarła do kabiny, wciąż próbowała sobie wyobrazić, jak naukowiec mógłby napisać wniosek o sfinansowanie takiego projektu. Pomieszczenie z czterema kojami dzielili z Syfte i jej mężem Larsem – oświadczył się kilka dni przed odlotem, gdy zrozumiał, że Syfte naprawdę zamierza porzucić Trondheim. Mieszkanie z nowożeńcami nie było łatwe – Valentine ciągle się czuła jak intruz. Jednak nie mieli wyboru. Kosmolot był wprawdzie luksusowym jachtem, wyposażonym we wszelkie wygody, o jakich mogli zamarzyć, ale nie został przystosowany do tylu pasażerów. Był jednak jedynym odpowiednim pojazdem w pobliżu Trondheimu, musiał więc wystarczyć.

Ich dwudziestoletnia córka Vo i szesnastoletni syn Varsam zajmowali kabinę razem z Plikt, wieloletnią nauczycielką i najdroższą przyjaciółką. Ci członkowie załogi jachtu, którzy postanowili lecieć w tę podróż – nie można było przecież ich pozwalniać i zostawić na Trondheimie – spali w ostatnich dwóch pomieszczeniach. Na mostku, w jadalni, salonie i kajutach tłoczyli się ludzie, którzy starali się, jak mogli, zachować panowanie nad sobą w tym ścisku.

Teraz jednak w korytarzu nie było nikogo, a Jakt zdążył już przykleić na drzwiach kartkę:

ODEJDŹ ALBO GIŃ

Podpisał „Właściciel”. Valentine weszła do środka. Jakt stał oparty o ścianę tak blisko drzwi, że aż krzyknęła zaskoczona.

– Dobrze wiedzieć, że mój widok budzi w tobie jęk rozkoszy.

– Przerażenia.

– Chodź, moja słodka rebeliantko.

– Wiesz co? Formalnie rzecz biorąc, to ja jestem właścicielką statku.

– Co twoje, to moje. Ożeniłem się z tobą dla pieniędzy.

Przestąpiła próg. Jakt zamknął za nią drzwi.

– Tylko tym jestem dla ciebie? – spytała. – Majątkiem?

– Jesteś skrawkiem gruntu, który mogę uprawiać, sadzić i zbierać, wszystko to we właściwej porze. – Wyciągnął do niej ramiona, a ona w nie weszła. Przesunął dłońmi po plecach i objął ją mocno. W jego uścisku czuła się osłonięta, a nie ograniczana.

– Kończy się jesień – powiedziała. – Zima już blisko.

– Czas na zbiory – odparł Jakt. – A może czas już rozpalić ogień i ogrzać starą chatę, zanim spadnie śnieg.

Pocałował ją i było znowu tak jak za pierwszym razem.

– Gdybyś dzisiaj znowu poprosił mnie o rękę, zgodziłabym się – szepnęła Valentine.

– A gdybym dzisiaj spotkał cię po raz pierwszy, poprosiłbym.

Powtarzali te słowa już wiele, wiele razy. A jednak, słysząc je, wciąż się uśmiechali, ponieważ nadal były prawdą.

*

Reszta w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: